Rzadko
widzę swoje dzieci, dlatego gdy młodszy syn zaproponował wyjazd na Warmię, do
lubianych przez niego miast, zgodziłem się ochoczo: dwa dni będziemy tylko my
dwaj.
Wieczorem
pierwszego dnia byliśmy w olsztyńskim ratuszu na koncercie kolęd danym przez
dwa chóry. Słuchając dobrych, profesjonalnych wykonań a cappella na kilka
głosów, wspomniałem dawne lata naszych wspólnych częstych wyjazdów do
lubelskiej filharmonii, a później naszły mnie myśli o wigilii.
Listopad,
symbol paskudnej jesieni, szarych i zapłakanych dni, oraz grudzień, czas
najdłuższych nocy i najpóźniejszych ranków, mija mi nieźle, nie dokuczając
zbytnio mojej psychice, dzięki odliczaniu dni do wigilii – magicznego wieczoru
spędzonego z rodziną, a już ten jeden fakt ma u mnie znamiona wyjątkowości,
czyli święta, jako że rzadko jestem w domu. Piszę tak, ponieważ czas świąteczny
zawsze jest krótką przerwą w ciągu dni powszechnych, jest odmianą, wyjątkiem.
Styczeń,
otwierając sobą szereg jednakowych, odległych od wiosny tygodni, bywał ciężką
próbą; w ostatnich latach z pomocą przyszła pasja (i możliwości) wędrowania w
każdą wolną niedzielę.
Więc
wigilia. Trudno mi uchwycić jej istotę, czyli to, co czyni ten jeden wieczór
najważniejszym, najbardziej oczekiwanym, magicznym. Może to być umiejscowione w
czasie, w tym jednym wieczorze, moje marzenie przeżycia święta najświętszego,
poczucia bliskości najbliższej, najpełniejszej jedności rodzinnej, marzenie
przeniesienia w przyszłość, na cały rok, uczuć radości i ciepła.
A
gdy już przyjdzie ten wieczór, mija zbyt szybko, zbyt prozaicznie, zostawiając
we mnie poczucie niedosytu i obietnicę, rokrocznie powtarzaną, przeżycia
następnej wigilii pełniej, świąteczniej, cieplej.
W dzieciństwie, w tych cudnych latach naszego życia, gdy
wszystko przyjmujemy na wiarę i wszystko nas ciekawi, nawet fascynuje, nie
tylko wykształcają się w nas te rysy osobowości, które później nosimy
do końca życia, ale i niezmywalnym markerem notujemy sobie w głowie świąteczne
dni – takie, jakie one były dla nas, dzieci chłonących świat z szeroko
otwartymi oczami. A później przychodzi dorosłość odbierająca nam świat z
bajki i na wprost stawiająca codzienność nieprzystającą do dzieciństwa. Na
dokładkę dorosłość nie pozbawia nas pamięci dzieciństwa, tyle że nie
pamiętamy tamtych dni pod choinką takich jakie one były naprawdę, a silne i
kolorowe wrażenia dziecięce niedostępne dorosłemu.
Nosimy
w sobie obrazy dzieciństwa tak przekształcone naszą pamięcią i przeżywaniem, że
do końca swoich dni nie możemy się nauczyć oddzielania ich od realiów dorosłości.
Tak
to tęsknoty przegrywają z możliwościami ich spełnienia, a dzieciństwo staje się
rajem utraconym.
Poczułem
pieczenie w oczach. Zatrzepotałem powiekami. Pomogło.
Oto
wszechwładna organizacja mająca na sumieniu wielką ilość zła, a tym samym
żadnych podstaw do oceny innych ludzi i nauczania moralności, nie mając pojęcia
o odkrywanych w dziele prawach świata, autorytatywnie stwierdza, iż Kopernik
myli się i jego dzieło nie może być rozpowszechniane, oczywiście dla dobra
ludzi i wiary! Wzruszyłbym ramionami, gdyby ten ich okropny zwyczaj był
przeszłością, ale nawet ja, osoba bardzo rzadko oglądająca telewizję, nie raz
widziałem pewnych siebie członków tej organizacji wypowiadających się tak samo
autorytatywnie jak przed wiekami na tematy najmniej im znane, mianowicie
moralności i nauki.
Mułły wszelkiej maści nie muszą szukać prawdy o
świecie wśród gwiazd, oni mają ją zapisaną w świętych (dla nich) księgach.
Jeszcze
kilka miesięcy temu nie wiedziałem o istnieniu Ornety, małego miasteczka
warmińskiego. Dowiedziałem się od syna, który rok temu przyjechał tutaj
zaciekawiony nazwą; wydaje mi się, że później Orneta urzekła go także rynkiem i
atmosferą swoich uliczek.
Siedzieliśmy
przy stoliku w ciastkarni, przy jednej z bocznych uliczek odchodzących od
rynku. Niewiele rozmawialiśmy, smakując ciastka i ostatnie minuty w tym
mieście. Piłem kawę (czekała mnie długa droga powrotna za kierownicą) i spoglądałem
przez okno. Wąska brukowana uliczka obsadzona kamieniczkami ze śladami dawnej
świetności kończyła się wykrzywionym skrzyżowaniem, przed którym samochody
zwalniały zapalając światła stopu i skręcały pokazując swoje egzotyczne dla nas
numery rejestracyjne; stojący za skrzyżowaniem dom z szachulcowymi ścianami
przywoływał wspomnienia sudeckich wiosek. Widziałem nielicznych przechodniów,
szyldy sklepów i małych firm usługowych, a w tle, za plecami, słyszałem rozmowy
ekspedientki z klientami.
Codzienne
chwile zwykłego życia w zwykłym mieście.
Kierowca
tego przejeżdżającego samochodu nie wie, że patrzę na niego, nie wie o moim
istnieniu, a dla mnie jest tylko sekundowym obrazem i zaczynem budzącego się we
mnie wrażenia. Siedzę tutaj patrząc na obrazy z życia mieszkańców nieznanego
miasteczka, i myślę o ciągu przypadków splecionych z naszymi wyborami, które
doprowadziły tutaj mnie i syna. Myślę, jak małe było prawdopodobieństwo
zaistnienia tych wszystkich poplątanych konieczności potrzebnych do naszego siedzenia
w tej cukierni na rogu małej uliczki w małym miasteczku na uboczu Polski. Może
tak małe, jak spotkanie tej sprzedawczyni ciastek na kaczawskim szlaku? Zaraz
wstaniemy, podziękujemy i wyjdziemy. Za kwadrans nie będzie nas tutaj,
najprawdopodobniej nigdy już nie zobaczę tych ludzi, a jeśli nawet los zrządzi,
że spotkamy się gdzieś, nie będzie nam dane rozpoznanie się.
Po
drugiej stronie ulicy, na wprost okna, zobaczyłem mężczyznę wysiadającego z
samochodu. Przez moment patrzył w okno cukierni, możliwe, że widział mnie.
Pomyślałem, że może w tej chwili snuje on takie same rozmyślania jak ja – że
jestem dla niego, jak on dla mnie, sekundowym statystą w jego filmie życia.
Pomyślałem o czymś nie do wyobrażenia: o świecie milionów działających,
myślących, marzących, smucących lub śmiejących się ludzi zajętych swoim zwykłym
życiem. Ludzi widzących na ulicach i na obrzeżach swojej świadomości
przechodniów – innych ludzi.