111116
Z Rzeszówka wzdłuż strumienia
Kamiennik do Muchowa, stamtąd lasami do Jurczyc, polami do Rzeszówka.
Parę lat temu, szukając
Czarciej Drogi, duktu reklamowanego przez gminę, trafiłem na Kamiennik,
strumień płynący lasami Chełmów. Już wtedy wiedziałem, że kiedyś wrócę dla jego
lepszego poznania; pojechałem tam dzisiaj. Samochód zaparkowałem w Rzeszówku,
na skraju rozległych lasów, przez które strumień przepływa. Znalazłem miejsce
ujścia Czerwieńca, największego dopływu strumienia (kto wie, który z nich jest
głównym nurtem, a który dopływem) i tam zanurzyłem się w lasy.
Kłopot z wędrówkami wzdłuż
leśnych strumieni w tych górach polega na znalezieniu drogi omijającej strome
brzegi (a tam nierzadko są nimi skały wysokości kilku metrów) lub rozlewiska
pełne chaszczy trudnych do przejścia. Wiele razy musiałem przechodzić na drugą
stronę strumienia, a jego dwumetrowa szerokość i niepewne brzegi wykluczały
skok. Bywało, że po mojej stronie był gąszcz, po drugiej widziałem suchy i
równy brzeg, a gdy znalazłem bród lub kilka kamieni umożliwiających przejście,
okazywało się, że nieco dalej właśnie po obecnie mojej stronie przejście było
gorsze. Strumień jest kręty, ciemny, dziki, czyli ładny. Nie ma tam żadnych
dróg, tylko las schodzący, czasami stromo, ku brzegom i kapryśny w swoim biegu
Kamiennik.
Dzika, nieuregulowana rzeka
nie ma stałego koryta, raz ustalonego biegu, ponieważ nurt wody sam zmienia
swój bieg stosownie do okoliczności. Na przykład widziałem sporo starorzeczy,
dość młodych, co widać po wyraźnych śladach koryta, po odsłoniętych z jednej
strony korzeniach drzew rosnących na uskoku gruntu – śladzie dawnego brzegu – i
po braku młodych drzew. Niektóre starorzecza są suche, inne ze stojącą, czarną
i zamuloną, wodą. Dlaczego strumień zmienia swój bieg? – zastanawiałem się.
Przyglądałem się ukształtowaniu terenu, ale niewiele zauważyłem. Początki
starych koryt są na ogół sporo wyżej od lustra wody, więc?… Zwalisko drzew?
Widziałem takie miejsca: po kilka drzew przewróconych na siebie, zapewne razem
rosły i gdy jedno waliło się pod uderzeniami wiatru, lub, co prędzej, podmyte
przez wodę, ciągnęło za sobą sąsiednie. Czasami pnie tych drzew leżą ponad
lustrem wody, wsparte na swoich konarach zanurzonych w wodzie, tworząc w ten
sposób sita zatrzymujące płynące gałęzie i liście. Bywa, że woda ledwie
ciurkając przez te przeszkody, szuka obejścia, a gdy nie znajduje, rozlewa się,
czasami szeroko. Jednak gdyby z powodu zwalisk woda znajdowała obejście,
widoczne byłyby jeszcze resztki tych zapór, ślady wydają się być świeże, a pnie
drzew nie próchnieją i nie rozsypują się w pył szybko. Dlatego wydaje mi się,
że nowe koryta tworzone są w czasie wysokich stanów wód, w czasie wiosennych
roztopów. Wtedy wysoka woda, nie mieszcząc się w zwykłym swoim korycie, wylewa
się płynąc skrótami, unosi drobinki ziemi, pogłębia koryto, a gdy opadnie, jego
głębokość jest już na tyle duża, że strumień może nadal płynąć nowym szlakiem.
Stary, opuszczony i zapomniany, schnie, a wtedy biorą go w posiadanie krzewy i
drzewa, albo przesiąka do niego dość wody, by stały tam czarne, zabagnione
kałuże. Jeśli obydwie odnogi są podobnej głębokości, po opadnięciu wód strumień
pozostaje rozdzielony tworząc podłużne wysepki; w paru miejscach widziałem
takie ostrowy.
Czasami
nad wodą sterczały czarne, poszarpane skały, które zawsze kojarzą mi się z
oscypkami, znanymi mi z dzieciństwa odpustowymi słodyczami; tu i ówdzie są to
pionowe ściany wysokości kilku metrów. Z ich licznych szczelin zwieszają się
paprocie, a na szczytach rosną drzewa, obejmując skały swoimi korzeniami w
poszukiwaniu szczelin. Na podmokłych miejscach, najwyraźniej okresowo
zalewanych wodami, królują olsze, ale nieco wyżej stoją lasy świerkowe. Bywa,
że podchodzą na brzeg, a niektóre drzewa mają pomnikowe rozmiary sięgające
metra średnicy. Woda, nieustannie zmieniając swój bieg, podmywa te potężne
drzewa. Gdy spojrzy się na wątłą strugę wody i na potężne korzenie tak dużego
drzewa, wydaje się, iż jest tam bezpieczne, ale dalej widać świerk, którego
połowa omszałych korzeni rozchyla się w powietrzu, niczym dziurawy dach nad
wodą. Pod gęstą koroną świerków panuje głęboki półmrok nawet w jasny dzień, w
chmurny jest tam niemal ciemno, natomiast pod dachem korzeni jest jak w
jaskini. Widziałem parę świerków tak mocno pochylonych, że omalże leżących, ale
z całymi korzeniami, nadal żywych. Ich pnie wygięte są w łuki – ku górze, do słońca,
i o ile dolne ich partie leżą, górne stoją pionowo. Widziałem też świerk po
prostu przewrócony, z korzeniami bezradnie sterczącymi ku niebu.
Woda
jest cierpliwa i niestrudzona, a przy tym nie zna litości. Na łukach nurtu
wyraźnie widać jej niszczące działanie: z łagodnego brzegu czyni najpierw
pionowe urwisko, które później, nieustannie podmywane u podstawy, staje się tak
przewieszone, że wali się w nurt, a woda zabiera ziemię i dalej stopniowo
odsłania korzenie drzew rosnących przy brzegu. Idąc lasem wzdłuż brzegu, widzi
się w takich miejscach dziury w ziemi, gdy zajrzy się w nie, czasami widać wodę
na dnie – rezultat wybierania ziemi od spodu. Stopniowo tych dziur jest więcej,
ziemi mniej, w końcu nagie korzenie pokrywa gęsty, zielony mech, a pod nimi
płynie strumień. Drzewa walczą stojąc i milcząc, ale przecież ich los jest już
przesądzony: któregoś dnia zwalą się w strumień, sprawcę swojej śmierci.
Raz
czy dwa widziałem zakole strumienia w postaci pętli z wąską podstawą. Strumień
ostro skręca, zatacza łuk omijając jakąś przeszkodę i ponownie skręca
przyjmując pierwotny kierunek spływu. Widziałem szybki nurt walący całą siłą w
ścianę cypla. Można wyobrazić sobie, jak ten staje się coraz cieńszy, w końcu
woda przebija go, zostawiając za sobą samotne drzewo rosnące na wysepce i
stare, opuszczone koryto, dla którego czas się zatrzymał, jak ta resztka wody
na jego dnie – a takie miejsce widziałem.
Dno
strumienia bywa kamienne, wyraźnie widoczne w czystej i bystrej wodzie, bywa
zamulone, czarne, bezdenne; czasami w takich miejscach sterczy z nieruchomej
wody spróchniały kikut złamanego przed laty drzewa. Strumień sam zmienia swoją
głębokość: w jednym miejscu pogłębia dno, w innym osadza wybrany materiał,
tworząc podłużne łachy naniesionych kamieni, a w miejscach spokojniejszych
zostawia niesioną ziemię. Teraz, jesienią, te nowe skrawki lądu przykrywają
liście tworząc iluzję stabilnego gruntu, ale biada temu, który postawi tam
stopę.
W
kilku miejscach widziałem ścieżki wydeptane przez zwierzęta, a prowadzące do
wodopojów. Tutaj powiem, że najlepszym sposobem rozpoznania takich ścieżek
wcale nie są tropy, te mogą być niewidoczne, a wysokość przestrzeni nad
ścieżką. Jeśli ta prowadzi pod drzewami z całymi gałęziami na niewielkiej
wysokości, jest to ścieżka zwierząt, nie ludzi.
Pierwsze
grzyby znalazłem zaraz po wejściu w las, ale zostawiłem je, wszak był ranek,
miałem przed sobą kilka godzin marszu, spodziewałem się przybrzeżnych chaszczy,
o które niesiona reklamówka lubi zaczepiać, więc z żalem poszedłem dalej. Później
przechodziłem przez skrawek świerkowego lasu, w którym buszowały dziki i tam
właśnie, w rozrytej przez nich ściółce, znalazłem tyle podgrzybków, że nie
mogłem ich zostawić. Było tak, jak na prawdziwych grzybobraniach: gdy kucnąłem
przy znalezionych grzybie i rozejrzałem się, znajdowałem kilka następnych.
Niemal wyłącznie same jędrne, grubaśne, zdrowe podgrzybki. Nie wiedziałem,
gdzie patrzeć i którędy iść. Zbierać grzyby, czy iść brzegiem strumienia?
Odchodziłem między świerki mówiąc sobie, iż przecież głównym celem wyjazdu jest
miłe spędzenie dnia, że strumień będzie płynąć i później, a grzybów później nie
będzie. Przecież nie można zostawić takich grzybów, nie można!
Zrobiłem
przemeblowanie w plecaku, włożyłem weń wypchaną reklamówkę, lekko spiąłem
klamrami, z trudem zarzuciłem na plecy i poszedłem, uważając na gałęzie. Bliżej
wioski Muchów strumień otoczył się tak gęstymi chaszczami, obwarował tak
podmokłymi brzegami, że do wioski doszedłem szosą. Kiedyś byłem tam, pamiętałem
drogę zaczynającą się przy przystanku, a prowadzącą przez spory masyw leśny
przy obelisku na skrzyżowaniu linii 16E i 51N. Drogę znalazłem, ale pod lasem
przeważyła ciekawość: a gdzie prowadzi tamten szeroki dukt? Poszedłem nim,
zostawiając znaną mi drogę. W lesie nie straciłem orientacji, widziałem, że
dukt za bardzo ucieka w prawo zataczając półkole i prowadząc daleko od
obelisku. Potwierdzili to spotkani drwale. Głośno objaśniali trasę skrótu
mówiąc jeden przez drugiego. Z ich zapewnień wynikało, że droga jest tak
prosta, że i ślepy by trafił. Pełen obaw, jako że wszyscy moi rozmówcy mieli
zdrowo w czubie, zapuściłem się w opisany przez nich zapuszczony dukt pełen
kałuż. Nota bene: kiedyś synonimem opoja był dorożkarz, teraz powinien być
drwal, jako że nie zdarzyło mi się spotkać przy pracy trzeźwego człowieka tej
profesji. Zamiast jednej ambony znalazłem ich trzy stojących w szeregu blisko
siebie, miałem już zawracać, ale że kierunek oceniłem jako dobry, szedłem
dalej. Na brzegu lasu znalazłem poprzeczną dróżkę – czy właściwą?; na mapie ta
droga biegnie południowym krańcem lasów. Szedłem nią raz, w poprzednim roku,
jest jedną z tysięcy dróżek kaczawskich, trudno więc o zapamiętanie szczegółów.
Jednak po kilkuset metrach rozpoznałem zarysy pól i łąk: byłem na dobrej drodze
ku wiosce Jurczyce. Poczułem się raźniej; do samochodu miałem przynajmniej
godzinę drogi, a od zmierzchu dzieliło mnie półtorej godziny, więc niewiele
miałem rezerwy czasu na szukanie drogi. Dlatego już wcześniej, w lesie,
pocieszałem się myślą, iż ostatnie parę kilometrów przez łąki powinienem
przejść i po ciemku; gdy doszedłem do wioski wiedziałem, że zdążę przed
zmrokiem. Pół kilometra za wioską wznosi się samotne Muchowskie Wzgórze; będąc
tam kiedyś, poznałem dobry skrót, polną drogę łączącą Jurczyce z Rzeszówkiem,
gdzie miałem samochód.
„Przy
samotnej brzozie skręcić w lewą odnogę” – zapamiętałem tę swoją uwagę zapisaną
w pliku zatytułowanym „Kaczawskie drogi”, w którym czasami opisuję, ku pamięci,
trudniejsze przejścia. Chyba byłem wtedy ślepy, skoro nie zwróciłem uwagi na tę
brzozę. Dzisiaj stałem przed nią i patrzyłem, robiłem jej zdjęcia, odchodziłem
i wracałem, żeby popatrzeć na nią raz jeszcze. Kolor jej liści przypomina
jesienne miłorzęby, a większej pochwały jesiennych liści nie wymyślę, jej
kształty są klasyczne i zgrabne. Stoi tam, na rozległej łące, na uboczu,
nieoglądana i nieznana, a tak piękna. Później przyszło mi do głowy, iż nie
jednej już brzozie mówiłem, że jest najpiękniejsza, ale przecież zawsze mówiłem
szczerze, więc nie kłamałem nigdy.
Grzyby
doniosłem w dobrym stanie. Nocleg zarezerwowałem w znanym mi i lubianym
(głównie z powodu właścicielki) Zaczarowanym Ogrodzie w Proboszczowie.
Poprosiłem
gospodynię o gazety i pudełko tekturowe, pokrojone grzyby schną teraz na
podgrzewanej podłodze w łazience.