Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kamiennik. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kamiennik. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 14 listopada 2016

Strumień i grzyby


111116

Z Rzeszówka wzdłuż strumienia Kamiennik do Muchowa, stamtąd lasami do Jurczyc, polami do Rzeszówka.




Parę lat temu, szukając Czarciej Drogi, duktu reklamowanego przez gminę, trafiłem na Kamiennik, strumień płynący lasami Chełmów. Już wtedy wiedziałem, że kiedyś wrócę dla jego lepszego poznania; pojechałem tam dzisiaj. Samochód zaparkowałem w Rzeszówku, na skraju rozległych lasów, przez które strumień przepływa. Znalazłem miejsce ujścia Czerwieńca, największego dopływu strumienia (kto wie, który z nich jest głównym nurtem, a który dopływem) i tam zanurzyłem się w lasy.

Kłopot z wędrówkami wzdłuż leśnych strumieni w tych górach polega na znalezieniu drogi omijającej strome brzegi (a tam nierzadko są nimi skały wysokości kilku metrów) lub rozlewiska pełne chaszczy trudnych do przejścia. Wiele razy musiałem przechodzić na drugą stronę strumienia, a jego dwumetrowa szerokość i niepewne brzegi wykluczały skok. Bywało, że po mojej stronie był gąszcz, po drugiej widziałem suchy i równy brzeg, a gdy znalazłem bród lub kilka kamieni umożliwiających przejście, okazywało się, że nieco dalej właśnie po obecnie mojej stronie przejście było gorsze. Strumień jest kręty, ciemny, dziki, czyli ładny. Nie ma tam żadnych dróg, tylko las schodzący, czasami stromo, ku brzegom i kapryśny w swoim biegu Kamiennik.




Dzika, nieuregulowana rzeka nie ma stałego koryta, raz ustalonego biegu, ponieważ nurt wody sam zmienia swój bieg stosownie do okoliczności. Na przykład widziałem sporo starorzeczy, dość młodych, co widać po wyraźnych śladach koryta, po odsłoniętych z jednej strony korzeniach drzew rosnących na uskoku gruntu – śladzie dawnego brzegu – i po braku młodych drzew. Niektóre starorzecza są suche, inne ze stojącą, czarną i zamuloną, wodą. Dlaczego strumień zmienia swój bieg? – zastanawiałem się. Przyglądałem się ukształtowaniu terenu, ale niewiele zauważyłem. Początki starych koryt są na ogół sporo wyżej od lustra wody, więc?… Zwalisko drzew? 



Widziałem takie miejsca: po kilka drzew przewróconych na siebie, zapewne razem rosły i gdy jedno waliło się pod uderzeniami wiatru, lub, co prędzej, podmyte przez wodę, ciągnęło za sobą sąsiednie. Czasami pnie tych drzew leżą ponad lustrem wody, wsparte na swoich konarach zanurzonych w wodzie, tworząc w ten sposób sita zatrzymujące płynące gałęzie i liście. Bywa, że woda ledwie ciurkając przez te przeszkody, szuka obejścia, a gdy nie znajduje, rozlewa się, czasami szeroko. Jednak gdyby z powodu zwalisk woda znajdowała obejście, widoczne byłyby jeszcze resztki tych zapór, ślady wydają się być świeże, a pnie drzew nie próchnieją i nie rozsypują się w pył szybko. Dlatego wydaje mi się, że nowe koryta tworzone są w czasie wysokich stanów wód, w czasie wiosennych roztopów. Wtedy wysoka woda, nie mieszcząc się w zwykłym swoim korycie, wylewa się płynąc skrótami, unosi drobinki ziemi, pogłębia koryto, a gdy opadnie, jego głębokość jest już na tyle duża, że strumień może nadal płynąć nowym szlakiem. Stary, opuszczony i zapomniany, schnie, a wtedy biorą go w posiadanie krzewy i drzewa, albo przesiąka do niego dość wody, by stały tam czarne, zabagnione kałuże. Jeśli obydwie odnogi są podobnej głębokości, po opadnięciu wód strumień pozostaje rozdzielony tworząc podłużne wysepki; w paru miejscach widziałem takie ostrowy.

Czasami nad wodą sterczały czarne, poszarpane skały, które zawsze kojarzą mi się z oscypkami, znanymi mi z dzieciństwa odpustowymi słodyczami; tu i ówdzie są to pionowe ściany wysokości kilku metrów. Z ich licznych szczelin zwieszają się paprocie, a na szczytach rosną drzewa, obejmując skały swoimi korzeniami w poszukiwaniu szczelin. Na podmokłych miejscach, najwyraźniej okresowo zalewanych wodami, królują olsze, ale nieco wyżej stoją lasy świerkowe. Bywa, że podchodzą na brzeg, a niektóre drzewa mają pomnikowe rozmiary sięgające metra średnicy. Woda, nieustannie zmieniając swój bieg, podmywa te potężne drzewa. Gdy spojrzy się na wątłą strugę wody i na potężne korzenie tak dużego drzewa, wydaje się, iż jest tam bezpieczne, ale dalej widać świerk, którego połowa omszałych korzeni rozchyla się w powietrzu, niczym dziurawy dach nad wodą. Pod gęstą koroną świerków panuje głęboki półmrok nawet w jasny dzień, w chmurny jest tam niemal ciemno, natomiast pod dachem korzeni jest jak w jaskini. Widziałem parę świerków tak mocno pochylonych, że omalże leżących, ale z całymi korzeniami, nadal żywych. Ich pnie wygięte są w łuki – ku górze, do słońca, i o ile dolne ich partie leżą, górne stoją pionowo. Widziałem też świerk po prostu przewrócony, z korzeniami bezradnie sterczącymi ku niebu.



Woda jest cierpliwa i niestrudzona, a przy tym nie zna litości. Na łukach nurtu wyraźnie widać jej niszczące działanie: z łagodnego brzegu czyni najpierw pionowe urwisko, które później, nieustannie podmywane u podstawy, staje się tak przewieszone, że wali się w nurt, a woda zabiera ziemię i dalej stopniowo odsłania korzenie drzew rosnących przy brzegu. Idąc lasem wzdłuż brzegu, widzi się w takich miejscach dziury w ziemi, gdy zajrzy się w nie, czasami widać wodę na dnie – rezultat wybierania ziemi od spodu. Stopniowo tych dziur jest więcej, ziemi mniej, w końcu nagie korzenie pokrywa gęsty, zielony mech, a pod nimi płynie strumień. Drzewa walczą stojąc i milcząc, ale przecież ich los jest już przesądzony: któregoś dnia zwalą się w strumień, sprawcę swojej śmierci.




Raz czy dwa widziałem zakole strumienia w postaci pętli z wąską podstawą. Strumień ostro skręca, zatacza łuk omijając jakąś przeszkodę i ponownie skręca przyjmując pierwotny kierunek spływu. Widziałem szybki nurt walący całą siłą w ścianę cypla. Można wyobrazić sobie, jak ten staje się coraz cieńszy, w końcu woda przebija go, zostawiając za sobą samotne drzewo rosnące na wysepce i stare, opuszczone koryto, dla którego czas się zatrzymał, jak ta resztka wody na jego dnie – a takie miejsce widziałem.

Dno strumienia bywa kamienne, wyraźnie widoczne w czystej i bystrej wodzie, bywa zamulone, czarne, bezdenne; czasami w takich miejscach sterczy z nieruchomej wody spróchniały kikut złamanego przed laty drzewa. Strumień sam zmienia swoją głębokość: w jednym miejscu pogłębia dno, w innym osadza wybrany materiał, tworząc podłużne łachy naniesionych kamieni, a w miejscach spokojniejszych zostawia niesioną ziemię. Teraz, jesienią, te nowe skrawki lądu przykrywają liście tworząc iluzję stabilnego gruntu, ale biada temu, który postawi tam stopę.

W kilku miejscach widziałem ścieżki wydeptane przez zwierzęta, a prowadzące do wodopojów. Tutaj powiem, że najlepszym sposobem rozpoznania takich ścieżek wcale nie są tropy, te mogą być niewidoczne, a wysokość przestrzeni nad ścieżką. Jeśli ta prowadzi pod drzewami z całymi gałęziami na niewielkiej wysokości, jest to ścieżka zwierząt, nie ludzi.

Pierwsze grzyby znalazłem zaraz po wejściu w las, ale zostawiłem je, wszak był ranek, miałem przed sobą kilka godzin marszu, spodziewałem się przybrzeżnych chaszczy, o które niesiona reklamówka lubi zaczepiać, więc z żalem poszedłem dalej. Później przechodziłem przez skrawek świerkowego lasu, w którym buszowały dziki i tam właśnie, w rozrytej przez nich ściółce, znalazłem tyle podgrzybków, że nie mogłem ich zostawić. Było tak, jak na prawdziwych grzybobraniach: gdy kucnąłem przy znalezionych grzybie i rozejrzałem się, znajdowałem kilka następnych. Niemal wyłącznie same jędrne, grubaśne, zdrowe podgrzybki. Nie wiedziałem, gdzie patrzeć i którędy iść. Zbierać grzyby, czy iść brzegiem strumienia? Odchodziłem między świerki mówiąc sobie, iż przecież głównym celem wyjazdu jest miłe spędzenie dnia, że strumień będzie płynąć i później, a grzybów później nie będzie. Przecież nie można zostawić takich grzybów, nie można!

Zrobiłem przemeblowanie w plecaku, włożyłem weń wypchaną reklamówkę, lekko spiąłem klamrami, z trudem zarzuciłem na plecy i poszedłem, uważając na gałęzie. Bliżej wioski Muchów strumień otoczył się tak gęstymi chaszczami, obwarował tak podmokłymi brzegami, że do wioski doszedłem szosą. Kiedyś byłem tam, pamiętałem drogę zaczynającą się przy przystanku, a prowadzącą przez spory masyw leśny przy obelisku na skrzyżowaniu linii 16E i 51N. Drogę znalazłem, ale pod lasem przeważyła ciekawość: a gdzie prowadzi tamten szeroki dukt? Poszedłem nim, zostawiając znaną mi drogę. W lesie nie straciłem orientacji, widziałem, że dukt za bardzo ucieka w prawo zataczając półkole i prowadząc daleko od obelisku. Potwierdzili to spotkani drwale. Głośno objaśniali trasę skrótu mówiąc jeden przez drugiego. Z ich zapewnień wynikało, że droga jest tak prosta, że i ślepy by trafił. Pełen obaw, jako że wszyscy moi rozmówcy mieli zdrowo w czubie, zapuściłem się w opisany przez nich zapuszczony dukt pełen kałuż. Nota bene: kiedyś synonimem opoja był dorożkarz, teraz powinien być drwal, jako że nie zdarzyło mi się spotkać przy pracy trzeźwego człowieka tej profesji. Zamiast jednej ambony znalazłem ich trzy stojących w szeregu blisko siebie, miałem już zawracać, ale że kierunek oceniłem jako dobry, szedłem dalej. Na brzegu lasu znalazłem poprzeczną dróżkę – czy właściwą?; na mapie ta droga biegnie południowym krańcem lasów. Szedłem nią raz, w poprzednim roku, jest jedną z tysięcy dróżek kaczawskich, trudno więc o zapamiętanie szczegółów. Jednak po kilkuset metrach rozpoznałem zarysy pól i łąk: byłem na dobrej drodze ku wiosce Jurczyce. Poczułem się raźniej; do samochodu miałem przynajmniej godzinę drogi, a od zmierzchu dzieliło mnie półtorej godziny, więc niewiele miałem rezerwy czasu na szukanie drogi. Dlatego już wcześniej, w lesie, pocieszałem się myślą, iż ostatnie parę kilometrów przez łąki powinienem przejść i po ciemku; gdy doszedłem do wioski wiedziałem, że zdążę przed zmrokiem. Pół kilometra za wioską wznosi się samotne Muchowskie Wzgórze; będąc tam kiedyś, poznałem dobry skrót, polną drogę łączącą Jurczyce z Rzeszówkiem, gdzie miałem samochód.

„Przy samotnej brzozie skręcić w lewą odnogę” – zapamiętałem tę swoją uwagę zapisaną w pliku zatytułowanym „Kaczawskie drogi”, w którym czasami opisuję, ku pamięci, trudniejsze przejścia. Chyba byłem wtedy ślepy, skoro nie zwróciłem uwagi na tę brzozę. Dzisiaj stałem przed nią i patrzyłem, robiłem jej zdjęcia, odchodziłem i wracałem, żeby popatrzeć na nią raz jeszcze. Kolor jej liści przypomina jesienne miłorzęby, a większej pochwały jesiennych liści nie wymyślę, jej kształty są klasyczne i zgrabne. Stoi tam, na rozległej łące, na uboczu, nieoglądana i nieznana, a tak piękna. Później przyszło mi do głowy, iż nie jednej już brzozie mówiłem, że jest najpiękniejsza, ale przecież zawsze mówiłem szczerze, więc nie kłamałem nigdy.



Grzyby doniosłem w dobrym stanie. Nocleg zarezerwowałem w znanym mi i lubianym (głównie z powodu właścicielki) Zaczarowanym Ogrodzie w Proboszczowie.

Poprosiłem gospodynię o gazety i pudełko tekturowe, pokrojone grzyby schną teraz na podgrzewanej podłodze w łazience.





czwartek, 12 marca 2015

O bukiecie kwiatów w jednym kwiecie i o urokach pewnego strumienia


Wzgórza wokół wsi Rzeszówek. Poszukiwanie Czarciej Drogi. Wędrówka wzdłuż Kamiennika. Oczywiście w Górach Kaczawskich.


Chcąc powłóczyć się wokół Rzeszówka, wybrałem parking przy drodze między tą wioską i Wojcieszowem, a że w pobliżu są dwie groty czy jaskinie, plan ustalił się sam: jaskinie, później wzgórza wokół wioski i odnalezienie pewnej drogi w lesie, której kiedyś daremnie szukałem.

Zbliżała się szósta, gdy odnalazłem parking. Szara godzina, ale niebo nabierało już kolorów. W pogodny  świt mam iść szukać jaskiń? Poszedłem polami na szczyt sąsiedniego pagóra i tam oglądałem Eos, wystrojoną dzisiaj wyjątkowo kolorowo, by nie powiedzieć pstrokato.


Gdy słońce wzeszło, wróciłem do samochodu i pojechałem  do Rzeszówka, odkładając znalezienie jaskiń na koniec dnia. Wszedłem na łagodne, pokryte polami, zbocze Łupkowej i stamtąd oglądałem słoneczny ranek. Później, już po powrocie, w czasie porządkowania zdjęć, w pierwszej chwili uznałem, że te zrobione rankiem mają nienaturalne kolory, za dużo na nich intensywnych żółci i oranżu, ale gdy sięgnąłem pamięcią, wspomniałem dokładnie taki właśnie ranek i krajobraz wokół. 



Może dzięki wyjątkowej przejrzystości powietrza? Nie wiem, ale białe szczyty Karkonoszy były tak wyraźne, że w pierwszej chwili wydawało mi się, iż w pół godziny będę na szczycie Śnieżnych Kotłów. Później pojawiła się  myśl o pojechaniu na zbocze Zapiecka, żeby zobaczyć rozległe widoki których nie mogłem obejrzeć będąc tam ostatnio. Spojrzałem w tamtą stronę, policzyłem góry i kilometry – i zrezygnowałem. Za daleko, szkoda dnia na jeżdżenie samochodem. Parę godzin chodziłem po zboczach Łupkowej, Pasternika i Pustelnika. Na zboczu tej ostatniej góry znalazłem śliczną widokami drogę pod lasem, a na jakimś bezimiennym wzgórzu po raz pierwszy w tym roku usiadłem na ziemi robiąc dłuższą przerwę dla pogapienia się. Tak po prostu pogapienia się na rozległy i słoneczny świat wokół mnie – przedsmak letnich biwaków. Na wprost widziałem Skopca odległego o 10 kilometrów, a tuż przy nim i wiele dalej bielał szczyt Śnieżki; królowa wydawała się mniejsza od niskiego kaczawskiego wasala.

Obok kwitł podbiał. Setki, setki kwiatów z daleka podobnych do kwiatów mniszka, ale przecież wystarczy nachylić się, żeby zobaczyć różnicę: dziesiątki bardzo wąskich płatków koloru najładniejszej żółci otaczają wysepkę milimetrowych pąków z których, po otworzeniu się, wyłaniają się maleńkie kwiaty. Mają po pięć płatków wygiętych w zgrabny łuk, a wielkość łebka szpilki. Kunsztowna i elegancka konstrukcja tworzy kwiat w kwiecie, ogród w ogrodzie, zamknięty świat. Nachylam się nad nim i oglądam z przyjemnością, z jaką patrzy się na piękne dzieło natury, ale gdy podnoszę głowę i widzę wokół setki takich miniaturowych ogrodów, odczuwam coś bliskiego bezradności. Jak je ogarnąć patrzeniem i przeżywaniem? 



Parokrotnie wracałem myślami do pierwszego mojego poszukiwania Czarciej Drogi, leśnej drogi zaczynającej się w Rzeszówku, a kończącej na szosie 365 pod osadą Jurczyce. Po wcześniejszych niepowodzeniach uznałem, że łatwiej będzie znaleźć ją idąc właśnie od tej osady. Z Rzeszówka przyszedłem polami i drogę znalazłem dokładnie tam, gdzie zaznaczona jest na mapie. Dalej jej przebieg nie zawsze jest jednoznaczny, bo jak zwykle w lasach jest istna plątanina duktów, czasami ledwie widocznych, czasami rozgałęziających się, biegnących równolegle i dalej znowu łączących się, ale mogę uznać, że odtworzyłem przebieg tej drogi aż do brzegu lasu na wschód od Dworskiej Góry. Jest tam rozdroże, zgodnie z mapą szukana droga powinna biec prosto w stronę Rzeszówka – i ona tam jest. Mało używana, ale widoczna. Tyle że paręset metrów dalej już jej nie ma. Uparcie szukałem po lesie, szedłem zygzakami wypatrując jeśli już nie drogi, to jej dawnego śladu w postaci pasa młodniaka. Nie ma tam Czarciej Drogi. Po prostu nie ma. Zapytany mieszkaniec wsi nie słyszał o tej nazwie, ale też potwierdził wynik moich poszukiwań: w tamtym rejonie są jedynie ślepe, kończące się na polu, dróżki dojazdowe używane przez rolników. Jeśli na wspomnianym rozdrożu skręci się w prawo (czyli w stronę Ościenia), dojdzie się do szutrowej drogi którą biegnie szlak rowerowy, można nią dojść pod Rzeszówek, ale Czarcia Droga ma zaznaczony na mapie inny przebieg. Wygląda więc na to, że Czart przykrył drogę ogonem.



Najpierw zamierzałem przejść kilka kilometrów wzdłuż Kamiennika, później zrezygnowałem, nie chcąc zamykać słonecznego dnia wśród drzew, ale gdy Czarcia Droga doprowadziła mnie do brodu i zobaczyłem strumień, poszedłem. Tylko kawałek – mówiłem sobie. Jeszcze trochę, do tamtego zakrętu, za tamte zwalone drzewa – mówiłem później i szedłem dalej. Zauroczył mnie ten strumień swoją zmiennością; to właśnie ta jego cecha, budząc ciekawość, kazała mi iść dalej.

Jaki pokaże mi się strumień za chwilę?



Szybko płynąca woda, dźwięcząca i błyszcząca, ledwie przykrywa równe, kamieniste dno. Z nurtu wystają łachy kamiennego, wypłukanego kruszywa; potrącone butem wydawało charakterystycznie głuchy odgłos. Szedłem nurtem ufny w szczelność moich butów, a gdy woda była zbyt głęboka, skakałem z kamienia na kamień. Wiele razy przechodziłem z jednego brzegu na drugi wybierając dogodniejszy - łagodniejszy lub mniej zarośnięty. Strumień nieustannie meandruje, czasami niemal zawraca omijając wzgórek lub duże drzewo, a bywa, że tworzy ślepe odnogi ze stojącą wodą. W nasłonecznionych miejscach, zwłaszcza z kamienistym i płytkim dnem, woda jest przejrzysta i migotliwa, wydaje się ciepła i przyjazna, aż chciałoby się zdjąć buty i iść na bosaka lub wykąpać się; w innych miejscach, zwłaszcza pod dużymi i gęstymi drzewami, z głębokim dnem pokrytym zielonymi głazami, woda robi się ciemna, wydaje się być zimna i niebezpieczna.

W ciasnym miejscu nurt zwęża się, nabiera szybkości i z impetem wpływa między korzenie olsz. Pnie drzew stoją nad wodą na odsłoniętych, omszałych i powykrzywianych korzeniach, a strumień dalej podmywa je; miejsce kojarzy się z lasami namorzynowymi. 



Za zakrętem strumień przeciska się przez gąszcz gałęzi kilku zwalonych przez siebie drzew. W innym miejscu rozlewa się w miniaturowe jeziorko, zwalnia tak bardzo, że wydaje się tkwić nieruchomo; na powierzchni przejrzystej wody nie widać żadnych zmarszczek, nic po niej pływa, doskonale widać kamienie na głębokim tutaj dnie. Szukam ryb, ale nie widzę, chyba nie ma ich. Na monstrualnych korzeniach wielkiego świerku, metr nad powierzchnią wody, leżą gałęzie naniesione nurtem, między nimi parę plastikowych butelek, jakżeby inaczej. Najwidoczniej i tutaj trafiają ludzie, dla których czymś normalnym i naturalnym jest wyrzucenie śmieci między drzewa. Te gałęzie z butelkami podsuwają obraz innego strumienia, nie tak spokojnego jak ten, strumienia wezbranego i wzburzonego. Dzisiejszy Kamiennik podobał mi się, był pogodnym i łagodnym strumykiem, ale i tamten, rozlany i pędzący, też chciałbym zobaczyć. 


Wracając, wszedłem w dużą kępę kwiatów; patrząc na wodę zobaczyłem je zbyt późno i – gapa ze mnie - w rezultacie parę rozdeptałem. Białe, wiszące dzwoneczki wielkości kciuka, na końcach sześciu płatków znamiona, w środku szafranowe pręciki. Zrobiłem im wiele zdjęć, ale jako tako udały się tylko te, do których trzymałem kwiaty między palcami. 


Nie wiem jak zmusić aparat do nastawianie ostrości w określonym miejscu; niestety, będę musiał sięgnąć po instrukcję obsługi, ech.

Szukając dalszego ciągu Czarciej drogi, doszedłem w pobliże Dworskiej Góry, wszedłem więc na nią, żeby posiedzieć chwilę i popatrzeć, a to wzgórze widoki oferuje rozległe. Sporo gór i górek zidentyfikowałem, ale dalece nie wszystkie. Jak rankiem, na zboczu Łupkowej, zgubiła mi się Łysa Góra (schowana za Okole), tak teraz nie mogłem dopatrzyć się Miłka. Tam niewątpliwie jest Połom – analizowałem oglądany widok - na lewo długi masyw zaczynający się Gruszką a kończący Bukowinką, a Miłek? Dopiero po paru minutach kręcenia głową i mapą puknąłem się w czoło: to właśnie ten masyw zasłaniał mi widok! Usprawiedliwiałem się przed sobą oglądaniem tych gór po raz pierwszy z tej strony i pocieszałem dostrzeżeniem i rozpoznaniem paru innych gór, dalekich i mało widocznych.



We wsi widziałem dom.

Parter ma kamienny, piętro ze ścianami szachulcowymi, a wysoki dach kryty płaskimi płytkami ceramicznymi ma rząd okienek w kształcie wolich oczu (pokoje na poddaszu!). Z jednej strony domu do okien piętra zagląda grubaśny jawor, z drugiej przytula się swoimi długimi ramionami świerk, a z tyłu wśród chaszczy płynie strumień. Napis na ścianie ostrzega przed wchodzeniem do domu, ale że drzwi były otwarte, zajrzałem. Pomieszczenie ma około 60 metrów (piękny salon byłby!) małe okna i kamienne sklepienia wsparte na dwóch ładnych słupach. Wokół leżą śmieci, płot się rozwala, duży budynek gospodarczy ledwie stoi, a ogród jest zarośnięty.

Opuszczony, niechciany dom czekający na nowego właściciela.



Jaskinie nie miały dzisiaj szczęścia: wróciwszy do samochodu pół godziny przed zachodem słońca, na myśl o nie oglądaniu końca dnia zmieniłem plan i pojechałem do Sędziszowej. Zaparkowałem w znanym mi miejscu, dziesięć minut drogi od szczytu bezimiennego wzgórza nad wioską, vis a vis Wielisławki, i tam spędziłem ostatnie minuty dnia ładnego słońcem i drogą.



czwartek, 4 grudnia 2014

W wietrzny i zimny dzień


Wieś Stara Kraśnica, Kraśnickie Wzgórze, Mochowskie Wzgórze, wieś Rzeszówek, Dworska Góra, Pasternik, lasami pod wieś Jurczyce, szosą do Starej Kraśnicy.


Ciężko mi się szło asfaltem w sztywnych butach górskich, które tak pasują do szosy, jak i do tańca. Wyżej, już na stoku wzgórza, mroźny wiatr przewiewał czapkę i kominiarkę póki nie zapiąłem pod szyją uparty zatrzask spinający kaptur. Zmarzły mi dłonie, później dłuższą chwilę boleśnie czułem mróz pod paznokciami. Wiedziałem jednak, że marsz rozgrzeje mnie i dobrze będzie mi się szło.

Chodziłem w różnych warunkach, zdarzało się, że w mróz kilkunastostopniowy, i nigdy nie zmarzłem, chociaż zawsze na początku mroźnego dnia marzną mi stopy. Przy bardzo niskich temperaturach najłatwiej wyziębić palce rąk. Kanapki jadam wtedy w rękawicach, ale do zrobienia zdjęć muszę je zdejmować; mróz tylko czeka na takie chwile. Dzisiaj nie było dużego mrozu, to wiatr czynił go tak dokuczliwie odczuwalnym.

Z szosy biegnącej zboczem Kraśnickiego Wzgórza, tuż przy wjeździe do kopalni piasku, widok warty jest dłuższej chwili zatrzymania się, a z tego miejsca blisko już na odkryty szczyt wzgórza.

Czekała tam na mnie samotna brzoza, czekałby rozległy widok, gdyby nie mgła ograniczająca widoczność do kilometra.

Polami poszedłem do nieodległego Mochowskiego Wzgórza. Nazwę bierze od sąsiedniej wioski Mochów, więc wzgórze i las są Mochowskie, a Muchowskie, jak podają autorzy mojej mapy i nie tylko oni.

Pola i szosa podchodzą pod szczyt broniony wokół gęstwiną krzewów i młodych drzew, ale przejście znaleźć można; wewnątrz ich okręgu gęstwiny już nie ma, jest cisza i las, a na samym szczycie są okazałe skały wysokości jakieś 10 metrów, od strony szosy niemal pionowe. Czarno-zielono-sine i poszarpane są te skały, od góry porośnięte czapami traw, tu i ówdzie omszałe, obsypane opadłymi liśćmi. Na skalnej półce rośnie parę dębów, a w szczelinach leżą ich żołędzie. 



W zacisznym miejscu, osłonięty skałami, urządziłem przerwę śniadaniową; dobrze mi się tam siedziało, wśród kamieni i drzew, które co prawda zasłaniają widoki, ale jest tam tak ładnie, że na pewno wrócę na to wzgórze.

Tuż przy nim powinna zaczynać się – czytałem mapę - polna droga do Rzeszówka. Była, poprowadziła mnie łagodnymi wzgórzami do wioski, a i widoków nie poskąpiła, zwłaszcza bliżej zabudowań. 



Szedłem, a droga szła przede mną. Tafle lodu pokrywały kałuże; czasami specjalnie stawałem na nie żeby posłuchać ostrych, suchych i chrzęszczących odgłosów ich łamania się.

W pewnym miejscu dróżka przecina wąski pas drzew i zarośli; na ogół jest to rozpoznawalna już z daleka oznaka strumienia. Spotykam kilka takich miejsc każdego dnia swoich wędrówek, ale to miejsce zaskoczyło mnie i oczarowało nagłą odmiennością widoków. Wokół lekko pofałdowane wzgórza, trawy, dalekie widoki, łagodność i brak niespodzianek, a między drzewami, ledwie o krok o tamtych stoków, głęboki i kręty jar, gąszcz roślin, zwaliska kamieni i martwego drewna.

Przeszedłem wioską do drogi prowadzącej na Dworską Górę; jej początek jest oznaczony stosowną tablicą, a droga będąc wygodną, do ładnych nie należy – wyłożona jest betonowymi płytami. Ze szczytu wzgórza widok byłby panoramiczny i ładny, byłby gdyby nie mgła. Widziałem mało wyraźne szczyty na granicy widoczności, ale kiedyś wrócę tam. 



Dzisiaj wróciłem do wioski i przeszedłem na jej drugą stronę, w okolice Pasternika. Stałem na szczycie tego wzgórza i długo patrzyłem na rozległą przestrzeń wokół. Łagodne stoki wzgórz, odległe ściany lasów, stare trawy, a wszystko przymglone, w tonacji czarno-szaro-brązowej, nostalgiczne i… ładne. Tu i tam grupki drzew albo ich nitki osłaniające strumienie, samotne drzewa. Zwłaszcza jedno, wyjątkowo duże, przyciągało mój wzrok. Nagle zapragnąłem dowiedzieć się jakie to drzewo, stanąć pod nim, spojrzeć na to miejsce, na którym stałem teraz, okręcić się wokół siebie i pójść jeszcze dalej. Poszedłem. Dąb powinien mieć status pomnika przyrody; stanąłem pod nim i spojrzałem na szczyt odległego o kilometr Pasternika. 



Pod nogami, wśród żółknących traw, kwiaty – w ostatni dzień listopada! Stokrotki były tak świeże i tak ładne, jakby maj wrócił, a one rano zakwitły, ale licznie spotykane kwiaty rumianku zmęczone były długim oczekiwaniem i zimnem.


Rośliny stroją się kwiatami dla owadów, nie dla nas, co prawdą jest oczywistą. Owszem, ale zadziwia mnie zbieżność gustów naszych, ludzkich, i owadzich. Jakże często to, co przyciąga nasz wzrok, przyciąga i owady. Co prawda one nie oceniają kwiatów w kategoriach estetycznych, jednak trzeba przyznać, że kwiaty kuszą je swoim wyglądem – więc właściwie jest z nimi tak, jak z nami, bo przecież nachylamy się ku nim przyciągani ich wyglądem. Ta wspólnota reakcji ludzi i owadów jest dla mnie fascynująca podwójnie, bo nie tylko na poziomie estetyki, ale i ewolucji, będąc jednym z tysięcznych dowodów na przynależność ludzi i owadów do tego samego świata ziemskich istot żywych.

Dla kogo więc te późnojesienne kwiaty, skoro nie ma już owadów? Czy roślinom przestawiły się ich zegary? Może dla nas? Romantyk, który jest we mnie, łatwo w to uwierzy, ewolucjonista, którym także jestem, silnie powątpiewa. A może te późnojesienne kwiaty czekają na swojego oblubieńca tak, jak czeka starzejąca się panna, przed lustrem starannie dbająca o niknące resztki swojej urody?



Miejsca dopisałem do swojej coraz dłuższej listy miejsc wartych powtórnego odwiedzenia przy ładniejszej pogodzie.

Wróciłem do wioski i kręciłem się po niej szukając początku Czarciej Drogi, którą umyśliłem sobie wrócić do szosy 365 i dalej – do Starej Kraśnicy i samochodu. Tam, gdzie pokazywała mapa, jest tylko droga na podwórze gospodarstwa; spotkana na szosie mieszkanka powiedziała, że pierwszy raz słyszy o takiej drodze. Poszedłem pod górę rozglądając się za drogą, jakąkolwiek drogą. Znalazłem równoległą do poszukiwanej, drogę biegnącą północnym stokiem Dworskiej. 


Zgodnie z mapą powinna ona skręcić w lewo po minięciu tego wzgórza i po paruset metrach połączyć się z Czarcią. Skręciła, już się ucieszyłem, że znajdę poszukiwaną drogę, ale po przejściu tych paru setek metrów skrzyżowania nie było. Przeszedłem jeszcze kawałek, wyszedłem na polanę i tam zobaczyłem, że droga jeszcze raz skręca w lewo, więc w stronę wioski. Zawróciłem, postanawiając znaleźć przedłużenie betonowej drogi, w lesie łączącej się z inną drogą, a ta z kolei... Droga zgubiła mi się na podmokłych łąkach. Kluczyłem, kręciłem się, bezskutecznie, w końcu, poganiany bliskim już końcem dnia, wszedłem w las pierwszym duktem prowadzącym w dobrą stronę. Po kilkuset metrach dukt tak po prostu skończył się pod świerkiem, co nie jest czymś wyjątkowym ani w lasach, ani na otwartych przestrzeniach łąk i pól. Co robić? Wracać, czy iść dalej? Owszem, mogłem zawrócić i dojść do samochodu szosami, okrężną drogą, ale gdybym przeszedł niewiele ponad kilometr lasu przede mną, miałbym znaczne bliżej. Tak, przejście jest łatwe pod warunkiem utrzymania kierunku, a między drzewami zmierzch zacznie się za kwadrans, może za pół godziny, słońca nie widać, kompasu nie mam.

Poszedłem przed siebie starając się sumować swoje skręty w lewo i w prawo. Było dobrze, kierunek wypadał w dół zbocza; było gorzej, gdy zszedłem na dno, bo teren zrobił się podmokły i gęsto zarośnięty chaszczami, a z sumowaniem kierunków było coraz trudniej. Doszedłem do sporego strumienia; podobał mi się, stałem chwilę na brzegu patrząc na niego, nim pomyślałem, że taki spory strumień powinien być oznaczony na mapie. Był, doszedłem do Kamiennika. Z mapy wynikało, że powinienem przeciąć go pod kątem prostym. Było tam spore zbocze porosłe świerkami i gęstym młodniakiem, na szczęście sięgającym ledwie kolan. Szedłem ładnym lasem, między grubymi i bardzo grubymi świerkami, wypatrując prześwitu między drzewami. Jaśniejsze miejsce przywitałem w ulgą, a gdy wyszedłem z lasu, od razu rozpoznałem miejsce: byłem w Jurczycach, tam, gdzie chciałem dojść. Na brzegu szosy usiadłem na pniaku, piłem resztkę herbaty i, pewny bezpiecznego powrotu w ciemnościach, patrzyłem na koniec dnia. Najpierw zmierzch zasłonił dalsze szczyty, później niezauważalnie, jakby podstępnie, skrywał coraz bliższe, w końcu, gdy szedłem szosą do Kraśnicy, zostawił widoczne tylko najbliższe drzewa i kawałek szosy przede mną.