Wieś Stara Kraśnica, Kraśnickie Wzgórze, Mochowskie
Wzgórze, wieś Rzeszówek, Dworska Góra, Pasternik, lasami pod wieś Jurczyce,
szosą do Starej Kraśnicy.
Ciężko mi się szło asfaltem w sztywnych butach
górskich, które tak pasują do szosy, jak i do tańca. Wyżej, już na stoku
wzgórza, mroźny wiatr przewiewał czapkę i kominiarkę póki nie zapiąłem pod szyją
uparty zatrzask spinający kaptur. Zmarzły mi dłonie, później dłuższą chwilę
boleśnie czułem mróz pod paznokciami. Wiedziałem jednak, że marsz rozgrzeje
mnie i dobrze będzie mi się szło.
Chodziłem w różnych warunkach, zdarzało się, że w
mróz kilkunastostopniowy, i nigdy nie zmarzłem, chociaż zawsze na początku
mroźnego dnia marzną mi stopy. Przy bardzo niskich temperaturach najłatwiej
wyziębić palce rąk. Kanapki jadam wtedy w rękawicach, ale do zrobienia zdjęć
muszę je zdejmować; mróz tylko czeka na takie chwile. Dzisiaj nie było dużego
mrozu, to wiatr czynił go tak dokuczliwie odczuwalnym.
Z
szosy biegnącej zboczem Kraśnickiego Wzgórza, tuż przy wjeździe do kopalni
piasku, widok warty jest dłuższej chwili zatrzymania się, a z tego miejsca
blisko już na odkryty szczyt wzgórza.
Czekała
tam na mnie samotna brzoza, czekałby rozległy widok, gdyby nie mgła
ograniczająca widoczność do kilometra.
Polami
poszedłem do nieodległego Mochowskiego Wzgórza. Nazwę bierze od sąsiedniej
wioski Mochów, więc wzgórze i las są Mochowskie, a Muchowskie, jak podają
autorzy mojej mapy i nie tylko oni.
Pola
i szosa podchodzą pod szczyt broniony wokół gęstwiną krzewów i młodych drzew,
ale przejście znaleźć można; wewnątrz ich okręgu gęstwiny już nie ma, jest
cisza i las, a na samym szczycie są okazałe skały wysokości jakieś 10 metrów,
od strony szosy niemal pionowe. Czarno-zielono-sine i poszarpane są te skały,
od góry porośnięte czapami traw, tu i ówdzie omszałe, obsypane opadłymi liśćmi.
Na skalnej półce rośnie parę dębów, a w szczelinach leżą ich żołędzie.
W
zacisznym miejscu, osłonięty skałami, urządziłem przerwę śniadaniową; dobrze mi
się tam siedziało, wśród kamieni i drzew, które co prawda zasłaniają widoki,
ale jest tam tak ładnie, że na pewno wrócę na to wzgórze.
Tuż
przy nim powinna zaczynać się – czytałem mapę - polna droga do Rzeszówka. Była,
poprowadziła mnie łagodnymi wzgórzami do wioski, a i widoków nie poskąpiła,
zwłaszcza bliżej zabudowań.
Szedłem,
a droga szła przede mną. Tafle lodu pokrywały kałuże; czasami specjalnie
stawałem na nie żeby posłuchać ostrych, suchych i chrzęszczących odgłosów ich
łamania się.
W
pewnym miejscu dróżka przecina wąski pas drzew i zarośli; na ogół jest to
rozpoznawalna już z daleka oznaka strumienia. Spotykam kilka takich miejsc
każdego dnia swoich wędrówek, ale to miejsce zaskoczyło mnie i oczarowało nagłą
odmiennością widoków. Wokół lekko pofałdowane wzgórza, trawy, dalekie widoki,
łagodność i brak niespodzianek, a między drzewami, ledwie o krok o tamtych
stoków, głęboki i kręty jar, gąszcz roślin, zwaliska kamieni i martwego drewna.
Przeszedłem
wioską do drogi prowadzącej na Dworską Górę; jej początek jest oznaczony
stosowną tablicą, a droga będąc wygodną, do ładnych nie należy – wyłożona jest
betonowymi płytami. Ze szczytu wzgórza widok byłby panoramiczny i ładny, byłby
gdyby nie mgła. Widziałem mało wyraźne szczyty na granicy widoczności, ale
kiedyś wrócę tam.
Dzisiaj wróciłem do wioski i przeszedłem na jej drugą stronę,
w okolice Pasternika. Stałem na szczycie tego wzgórza i długo patrzyłem na
rozległą przestrzeń wokół. Łagodne stoki wzgórz, odległe ściany lasów, stare
trawy, a wszystko przymglone, w tonacji czarno-szaro-brązowej, nostalgiczne i…
ładne. Tu i tam grupki drzew albo ich nitki osłaniające strumienie, samotne
drzewa. Zwłaszcza jedno, wyjątkowo duże, przyciągało mój wzrok. Nagle
zapragnąłem dowiedzieć się jakie to drzewo, stanąć pod nim, spojrzeć na to
miejsce, na którym stałem teraz, okręcić się wokół siebie i pójść jeszcze
dalej. Poszedłem. Dąb powinien mieć status pomnika przyrody; stanąłem pod nim i
spojrzałem na szczyt odległego o kilometr Pasternika.
Pod
nogami, wśród żółknących traw, kwiaty – w ostatni dzień listopada! Stokrotki
były tak świeże i tak ładne, jakby maj wrócił, a one rano zakwitły, ale licznie
spotykane kwiaty rumianku zmęczone były długim oczekiwaniem i zimnem.
Rośliny
stroją się kwiatami dla owadów, nie dla nas, co prawdą jest oczywistą. Owszem,
ale zadziwia mnie zbieżność gustów naszych, ludzkich, i owadzich. Jakże często
to, co przyciąga nasz wzrok, przyciąga i owady. Co prawda one nie oceniają
kwiatów w kategoriach estetycznych, jednak trzeba przyznać, że kwiaty kuszą je
swoim wyglądem – więc właściwie jest z nimi tak, jak z nami, bo przecież
nachylamy się ku nim przyciągani ich wyglądem. Ta wspólnota reakcji ludzi i
owadów jest dla mnie fascynująca podwójnie, bo nie tylko na poziomie estetyki,
ale i ewolucji, będąc jednym z tysięcznych dowodów na przynależność ludzi i
owadów do tego samego świata ziemskich istot żywych.
Dla
kogo więc te późnojesienne kwiaty, skoro nie ma już owadów? Czy roślinom
przestawiły się ich zegary? Może dla nas? Romantyk, który jest we mnie, łatwo w
to uwierzy, ewolucjonista, którym także jestem, silnie powątpiewa. A może te
późnojesienne kwiaty czekają na swojego oblubieńca tak, jak czeka starzejąca
się panna, przed lustrem starannie dbająca o niknące resztki swojej urody?
Miejsca
dopisałem do swojej coraz dłuższej listy miejsc wartych powtórnego odwiedzenia
przy ładniejszej pogodzie.
Wróciłem
do wioski i kręciłem się po niej szukając początku Czarciej Drogi, którą
umyśliłem sobie wrócić do szosy 365 i dalej – do Starej Kraśnicy i samochodu.
Tam, gdzie pokazywała mapa, jest tylko droga na podwórze gospodarstwa; spotkana
na szosie mieszkanka powiedziała, że pierwszy raz słyszy o takiej drodze.
Poszedłem pod górę rozglądając się za drogą, jakąkolwiek drogą. Znalazłem
równoległą do poszukiwanej, drogę biegnącą północnym stokiem Dworskiej.
Zgodnie
z mapą powinna ona skręcić w lewo po minięciu tego wzgórza i po paruset metrach
połączyć się z Czarcią. Skręciła, już się ucieszyłem, że znajdę poszukiwaną drogę,
ale po przejściu tych paru setek metrów skrzyżowania nie było. Przeszedłem
jeszcze kawałek, wyszedłem na polanę i tam zobaczyłem, że droga jeszcze raz
skręca w lewo, więc w stronę wioski. Zawróciłem, postanawiając znaleźć
przedłużenie betonowej drogi, w lesie łączącej się z inną drogą, a ta z
kolei... Droga zgubiła mi się na podmokłych łąkach. Kluczyłem, kręciłem się,
bezskutecznie, w końcu, poganiany bliskim już końcem dnia, wszedłem w las
pierwszym duktem prowadzącym w dobrą stronę. Po kilkuset metrach dukt tak po
prostu skończył się pod świerkiem, co nie jest czymś wyjątkowym ani w lasach,
ani na otwartych przestrzeniach łąk i pól. Co robić? Wracać, czy iść dalej?
Owszem, mogłem zawrócić i dojść do samochodu szosami, okrężną drogą, ale gdybym
przeszedł niewiele ponad kilometr lasu przede mną, miałbym znaczne bliżej. Tak,
przejście jest łatwe pod warunkiem utrzymania kierunku, a między drzewami
zmierzch zacznie się za kwadrans, może za pół godziny, słońca nie widać,
kompasu nie mam.
Poszedłem
przed siebie starając się sumować swoje skręty w lewo i w prawo. Było dobrze,
kierunek wypadał w dół zbocza; było gorzej, gdy zszedłem na dno, bo teren
zrobił się podmokły i gęsto zarośnięty chaszczami, a z sumowaniem kierunków było
coraz trudniej. Doszedłem do sporego strumienia; podobał mi się, stałem chwilę
na brzegu patrząc na niego, nim pomyślałem, że taki spory strumień powinien być
oznaczony na mapie. Był, doszedłem do Kamiennika. Z mapy wynikało, że
powinienem przeciąć go pod kątem prostym. Było tam spore zbocze porosłe
świerkami i gęstym młodniakiem, na szczęście sięgającym ledwie kolan. Szedłem
ładnym lasem, między grubymi i bardzo grubymi świerkami, wypatrując prześwitu
między drzewami. Jaśniejsze miejsce przywitałem w ulgą, a gdy wyszedłem z lasu,
od razu rozpoznałem miejsce: byłem w Jurczycach, tam, gdzie chciałem dojść. Na
brzegu szosy usiadłem na pniaku, piłem resztkę herbaty i, pewny bezpiecznego
powrotu w ciemnościach, patrzyłem na koniec dnia. Najpierw zmierzch zasłonił
dalsze szczyty, później niezauważalnie, jakby podstępnie, skrywał coraz
bliższe, w końcu, gdy szedłem szosą do Kraśnicy, zostawił widoczne tylko
najbliższe drzewa i kawałek szosy przede mną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz