Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wielka Kopa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wielka Kopa. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 28 stycznia 2020

Powrót w Rudawy

170120
Okolice Rędzin i Czarnowa w Rudawach Janowickich. Czarnym szlakiem pod Pisarzowice, niebieskim przez Jaworową i Bukową na Przełęcz pod Wilkowyją. Zboczami Wilkowyi do Czarnowa.

Boczna, wąska szosa omija masyw samotnej Wielkiej Kopy, pnąc się ostro w górę, ku Przełęczy Rędzińskiej. Z jej siodła jest wspaniały widok, jeden z ładniejszych widoków w Sudetach. Wzrok sięga Gór Kaczawskich na północy, Wałbrzyskich na wschodzie, a bliżej południa widać niezliczone szczyty Gór Kamiennych, Stołowych i sam nie wiem jakich jeszcze. Właśnie w tamtą stronę widok czyni na mnie największe wrażenie, ponieważ horyzont nie jest zamknięty jedną linią szczytów, a widać tam ich głębię. Szczyty, za którymi wyrastają następne, a za nimi kolejne.
Dwa już razy stałem na tej przełęczy, a pamiętając o widokach, nie mogłem ominąć jej dzisiaj. Przy wjeździe na łąkę, jedyne miejsca do bezpiecznego zaparkowania, są wyraźne ślady kół; najwyraźniej nie ja jeden doceniłem walory tego miejsca.
Była godzina siódma, do wschodu słońca brakowało ponad pół godziny, ale właśnie o tej porze, w pogodny dzień zimowy, kolory ubranka Eos są najintensywniejsze i najładniejsze. W spokojnym podziwianiu jej urody przeszkadzał mi silny i zimny wiatr. Cała seria pierwszy zdjęć okazała się nieostra. Trząsłem się z zimna, bo gdzież ja będę zakładał kalesony, skoro nie ma mrozu! Samochód zaparkowany był blisko, więc wróciłem dla uzupełnienia garderoby. Siedząc w fotelu, miałem kilka minut dzikiej gimnastyki przy zakładaniu kalesonów, bo przezorności wystarczyło mi na ich wrzucenie do plecaka.
Dodatkowo uzbrojony w jeszcze jeden sweter, wróciłem na widokowe miejsce. Słońce jeszcze nie wzeszło ponad wałbrzyskie szczyty. Z odległości dwudziestu kilometrów, widziałem dość wyraźnie wieżę widokową na Trójgarbie i ten okropny krzyż na Chełmcu.
Mała chmurka znalazła dla siebie miejsce akurat tam, gdzie wschodziło słońce. Trafiona światłem, rozpłomieniła się jaskrawymi kolorami, a wokół niej rozbiegły się, niczym aureola, silne promienie. Śnieg na łące przede mną zalśnił pomarańczowymi barwami, a w chwilę później zobaczyłem z tyłu swój długi cień. Zaczął się dzień.



Dlaczego wróciłem pod Czarnów w Rudawach Janowickich? – pytałem się siebie. Przecież nie dla tych kilkuset metrów, których zabrakło mi do pierwszych domów wioski w czasie jesiennej, długiej trasy wzdłuż Rudaw.
Powód był inny.
Ostatnie domy Rędzin niemal stykają się w pierwszymi domami Czarnowa. Tam właśnie, na zboczu bezimiennej górki, jest dróżka. Widziałem ją jesienią, w pobliżu wypatrzyłem miejsce na samochód, i dzisiaj wróciłem do niej.
Dziwny powód, powiadacie? Nie dla mnie. Wiele razy jechałem w góry, chcąc ponownie zobaczyć zapamiętaną drogę, widok czy drzewo. Tak naprawdę wracam do miejsc naznaczonych moim przeżywaniem.
Jaka ona jest? To zwykła droga: pnie się po zboczu, zakręca, przez chwilę ocienia kępą brzóz, i niewiele dalej znika na tle nieba. Ma więc w sobie cechy, które najbardziej mnie ujmują, ale dzisiaj, patrząc na nią w zimowy dzień, z poczuciem zawodu dostrzegłem skazy w jej urodzie. Straciła ciepło i kolory, a jeżdżące nią traktory uszkodziły darń. 

Może zbyt rzeczowo patrzę – pomyślałem – jakbym patrzył na niekochaną już kobietę mającą swoje lata?
Chyba właśnie tak było, ponieważ nie ona jedna traciła część swojej urody, gdy zastanawiałem się, czym właściwie mnie czaruje. Podobieństwo drogi do bliskiej kobiety nie tylko w tej ulotności czaru; jest też w jego samoistnym powrocie. Wystarczy niedługi czas, czasami tylko niewielkie oddalenie się i obejrzenie wstecz, żeby czar wrócił, a z nim chęć ponownego jej zobaczenia.
Czułem to wyraźnie stojąc na przeciwległym zboczu i z odległości dwóch kilometrów patrząc na brzozy, pod którymi biegła. Nie widziałem jej, ale wiedziałem, że ona tam jest. Czułem, że woła mnie i że kiedyś wrócę do niej.
Kiedy w końcu odwróciłem się w stronę Czarnowa, przywitała mnie inna dróżka, ładna jak niemal wszystkie drogi które przemierzam. Ochoczo doprowadziła mnie do wioskowej ulicy, ale dalej nie chciała iść ze mną.


Wioskę miałem na malutką osadę złożoną w paru domków, dzisiaj zobaczyłem, jak bardzo się myliłem.
Mało tam zwartej zabudowy, budynki są oddalone od siebie, wiele z nich jest nowych, a są wśród nich prawdziwe, duże wille. Odruchowo porównując wioskę i jej zabudowania do kaczawskich wiosek, widziałem wyraźną różnicę: moje góry przyciągają znacznie mniej zamożnych ludzi. Mimo iż patrzę na te nowy domy z ukontentowaniem (no, może nie na wszystkie), nie zazdroszczę Rudawom i innym pasmom sudeckim ich popularności. Wiedząc o irracjonalności tegoż, chciałbym zachować status quo moich gór, mimo że przecież nie osiedlę się tam.



W wiosce zauważyłem parę rzadko spotykanych znaków, na przykład swastykę z zaokrąglonymi brzegami. Zdaje się, że jest starym słowiańskim symbolem, ale też znak kojarzący mi się z dwoma splecionymi wężami, a przez nie z Hermesem i Asklepiosem. Jeśli ktoś wie, co oznaczają te symbole, proszę o informacje.


Wioskę przemierzyłem całą, umyśliwszy sobie zrobienie pętli, drugą połową wiodącą szczytami gór.
Szedłem lasem, którego warto byłoby zobaczyć ponownie w ładny dzień lata lub wczesnej jesieni, a w połowie szlaku dotarłem do kolejnego widokowego miejsca.
Góra ma dziwną nazwę, Wilkowyja, a oddzielona jest od sąsiadki odsłoniętą przełęczą. Stałem tam patrząc na nieznane mi góry, łąki podchodzące ku szczytom, kępy drzew, poplątane dróżki, falowanie zboczy. Ładnie tam jest, i jak zwykle, gdy doceniam urodę krajobrazów niekaczawskich, pojawiały się myśli o ich przeniesieniu w moje góry, albo o przesunięciu aż tutaj granic Kaczaw, a myśli te były zabarwione zazdrością. Wcale nie pozytywną, bo wyrastającą z pazerności.
Za przełęczą szlak prowadził lasem, ale widząc między drzewami jasność, porzuciłem go i wyszedłem na otwartą przestrzeń. Po co iść lasem, mogąc iść tam, gdzie dalekie widoki? Nie wiedziałem, że ten mój zwyczaj chodzenia bezdrożami, nazajutrz wyda zaskakujący plon.
Niemal cała wioska, rozłożona na pokaźnym zboczu, otworzyła się przede mną, a ja, schodząc w dolinę, później między domy, patrzyłem na przemiany przestrzeni. Ta jej cecha, czy raczej takie jej widzenie przez nas, jakbyśmy byli centrum świata, zadziwia mnie od lat.
Wracając (a przejechać miałem spory kawał Rudaw i Gór Kaczawskich, do znajomych mieszkających w odległym zakątku moich gór), ponownie zatrzymałem się na Przełęczy Rzędzińskiej. Dalekiego zachodu zimowego nie widać z niej, ale przecież widać zmiany kolorów dali. Nim wysiadłem z samochodu, poczułem jego silne kołysanie, a na zewnątrz mogłem stać jedynie odwrócony tyłem do wiatru. Od południa niósł paskudne, sine, rozmyte i niskie chmury, ale na północy uwagę przykuwał rzadko widywany spektakl.



Białe i kłębiaste chmury pchane wiatrem wyjątkowo szybko pędziły po niebie, a oświetlone były niskim słońcem. Wydawały się tak masywne, że naturalną była myśl o przygnieceniu ziemi ich ciężarem i impetem. Chmury w oczach zmieniały się. Obłe góry zapadały się albo zwijały, doliny puchły wznosząc się i zmieniając kształty. W tym zadziwiającym, bałwaniastym krajobrazie, nie było nic stałego, żadna forma nie trwała niezmienna, podlegając nieustannym, ale płynnym przemianom.
Od południa silny wiatr gnał sine chmury, a te stopniowo zasłaniały opalizujące zmienności. Wkrótce na niebie zostały tylko rozmazane szarości. Ruszyłem w stronę Gór Kaczawskich.
Dziwna jest moja znajomość z gospodarzami domu Konopka w Czernicy. Widzimy się raz w roku, rzadko częściej, i to krótko, ledwie przez parę godzin, a witany tam jestem bardziej jak domownik, niż gość.
Bożeno, Krzysztofie, dziękuję Wam.








poniedziałek, 4 listopada 2019

Droga na południe

011119
Rudawy Janowickie
Od podnóża Gór Ołowianych, wschodnimi zboczami Rudaw, do wioski Czarnów.

Ledwie kilka dni temu pojawiła się myśl o przejściu wzdłuż wschodnich zboczy Rudaw aż na południowy ich cypel. Obejrzałem mapę i uznałem, że warto byłoby, bo trasa powinna być widokowa, ale wyjazd odłożyłem na nieokreślone „później”.
Przyszło ono już po dwóch dniach, gdy trzeba mi było ustalić trasę na dzisiaj. Wtedy powiedziałem sobie, że przecież już mam ustaloną. Po praktycznym przymierzeniu się do niej, plan okazał się prosty: iść na południe trzymając się podnóża rudawskich gór, i zawrócić, kiedy minie godzina dwunasta.
Trasa ma w linii prostej 9 kilometrów, czyli praktycznie 12, może nieco więcej. W obie strony około 25 kilometrów; wliczając myszkowanie, może odrobinę więcej. Nie liczyłem na przejście całej, nie ustalałem punktu zwrotnego. Ot, po prostu będę szedł, a dokądkolwiek dojdę, będzie dobrze.
Kwadransa brakowało do południa, gdy z dna doliny spojrzałem na ładne zbocze po drugiej stronie szosy. Za nim zaczynała się wioska Czarnów. Nie goniłem na szlaku, nadzwyczaj rzadko się spieszę, po prostu mało kluczyłem i obyło się bez zawracania. Oczywiście przerwy były krótsze niż w minione dni babiego lata, ale dwudziestominutowe i dłuższe siedzenia na miedzach wrócą dopiero z nadejściem ciepłych dni.
– Nie zdążę dojść – uznałem – więc posiedzę chwilę pod tymi kolorowymi bukami i zawrócę.
Drzewa były bardzo ładne. W słońcu ich gładka kora jaśniała ołowiano, a nie wszystkie buki mają tak czysty kolor. Niskich ich odrostów trzymały się liście w najpiękniejszych kolorach jesieni.
Siedząc tam, zobaczyłem kruka. Owszem, widuje się je często, ale zwykle tłem jest niebo, a tego widziałem na tle zbocza doliny. Wiało mocno, a ptak wisiał niemal nieruchomo, minimalnymi ruchami skrzydeł odpowiadając na zmiany wiatru. Widok zrobił na mnie wrażenie.
Herbatę wypiłem, trzeba było iść, ale dalej siedziałem.
– Jeśli teraz zawrócę, będę czynił sobie wyrzuty – pomyślałem, patrząc w kierunku niewidocznej stąd wioski.
Wstałem, założyłem plecak i spojrzałem na zegarek: pięciu minut brakowało do południa. Wiem, że zwykle powrót zajmuje nieco mniej czasu, więc…
Poszedłem. Porządnie zmęczony podejściem, za szczytem wzniesienia zobaczyłem pierwsze domy wioski, ale że było już pół godziny po południu, zawróciłem. Do centrum Czarnowa było już blisko, uznałem więc, że trasę przeszedłem.



Wracając, sporą jej długości szedłem innymi drogami. Zaraz na samym początku tak mnie skusiła łąka na zboczu wzniesienia swoim ładnym wyglądem, że zdradziłem drogę, która doprowadziła mnie tutaj, i poszedłem dróżką pod bukami, ponieważ obiecała mi więcej. Od razu powiem, że słowa dotrzymała. Ładnie tam jest. Tak ładnie, jak w moich górach, a przecież większej pochwały po prostu nie ma.
Bardzo podobała mi się ta wędrówka. Czasami przypałętał się jakiś oznakowany szlak, ale że nie zwracałem na niego uwagi, szybko odchodził na bok, urażony. Szedłem dróżkami, a z niektórymi rozstawałem się z żalem, oglądając się za nimi. W innych miejscach bezdroża łąk były moimi drogami. Przed wyjazdem oglądałem zdjęcia satelitarne, ale szczegóły mi się pomieszały, więc szedłem na wyczucie, za szczytu garbu czy wzniesienia wypatrując dalszej drogi. Udało mi się nie wejść w chaszcze, a drogi lasami były krótkie, tak więc urokliwa dal była moją częstą towarzyszką.
Tej długości trasa wiodąca odkrytymi zboczami, daje możliwość ciekawych obserwacji zachowania się gór.
Otóż trzeba nam wiedzieć, że one, wbrew powszechnemu mniemaniu, nie stoją w miejscu, a przemieszczają się tym szybciej, im są bliższe. Mało tego, one zamieniają się miejscami! Z rana widać pierwszą górę na lewo od drugiej, a po kilku godzinach potrafią zamienić się miejscami. Wcale nie ukrywają się z tym procederem: oglądając je często, można zaobserwować, jak powoli jedna góra bliża się do drugiej, jak dalsza chowa się za bliższą, a później powoli wyłania się z drugiej strony.
Góry zmieniają też swoje wysokości, czego dobitnym dowodem są poczynione przeze mnie obserwacje. One mają zwyczaj rosnąć, gdy są bliżej obserwującego, lub gdy ten schodzi w dolinę, przy czym różnice bywają tak wielkie, że mała górka potrafi całkowicie zasłonić sobą wysoką górę. Tak było na przykład z pokaźną Wielką Kopą, która na koniec dnia schowała się (jakim cudem?) za małe wzniesienie, z którego schodziłem.
Przez parę godzin widziałem na najdalszym horyzoncie Trójgarb i Chełmiec, dwie duże góry Gór Wałbrzyskich. Na początku ich podglądania wydawało się, że jedynie one stoją w miejscu, nie poddając się powszechnemu zwyczajowi gór, dopiero w czasie powrotu zauważyłem, że Chełmiec cofa się na południe, ciągnąc Trójgarb za sobą; niewiele, ale jednak.
Wielka Kopa wielką jest kopą.


Towarzyszyła mi niemal cały dzień, a że stateczną jest górą, na moją kilkugodzinną wędrówkę odpowiadała niewielkim przemieszczeniem, a za to wyraźniejszym obróceniem. Odruchowo, z przyzwyczajenia, lustrowałem jej zalesiona zbocza, wyszukując dogodnych przejść. Dwieście metrów w górę, na dokładkę lasem; trudna decyzja. Z drugiej strony tej góry, u jej podnóża, są widziane tydzień temu Kolorowe Jeziorka.
Brzozom listopad nie odebrał urody, nadal rwą me oczy – drzewa tak skromne, a tak piękne. Widziałem kilka bardzo kształtnych wierzb iw, co jest rzadkością, a na dokładkę ładnie się przebarwiających. Dzisiaj iwy zyskały w moich oczach.


Przez sporą część dnia widziałem Góry Kaczawskie. Były chwile, gdy wypełniały sobą cały północny horyzont, wszak równoleżnikowo, ze wschodu na zachód, mierzą 30 kilometrów. Kilka razy zatrzymywałem się i rozpoznawałem szczyty, przy czym szybko zauważyłem, że nie zabawą było to zajęcie, a wyrazem tęsknoty. Później uświadomiłem sobie, że przecież moja dzisiejsza droga z wyglądu jest kaczawska, i że, być może, nie jest to przypadek. Może ze mną jest tak, jak z tym mężczyzną, który w ramionach kolejnych kobiet chce znaleźć podobną do tej jedynej.
Z rozpoznawaniem moich gór wcale nie szło mi dobrze. Powiedzmy, że gorzej, niż chciałbym. Zwykle mam tak, że widząc je z odmiennej niż zazwyczaj strony, w pierwszej chwili żadnej góry nie rozpoznaję. W drugiej chwili znajduję pierwszą, którą udaje mi się nazywać jej imieniem, i ta chwila jest rozchodzącym się promieniście początkiem. No bo skoro tam stoi ta rozpoznana, to góra obok…
W pobliżu bardzo widokowej Przełęczy Rędzińskiej, na zboczu Bielca, stoi nowy dom, a obok widać początki budowy paru innych.


Piszę o tym banalnym fakcie zazdroszcząc widoków właścicielom. W odległości dwóch kilometrów, na wprost ich okien, dwieście metrów ponad rozległe i malownicze łąki, wznosi się Wielka Kopa. Na lewo od niej widać dalekie szczyt Gór Wałbrzyskich, chyba też skrawek Gór Kaczawskich, a na prawo, bliżej południa, niebieskie, liczne, jedne za drugimi, ciągnące się aż po najdalszy horyzont, szczyt Gór Kamiennych i jeszcze dalej, po Góry Stołowe, a może nawet Orlickie i Bystrzyckie. Oto kilka zdjęć zrobionych przed domem na zboczu.






Szlaki w tych górach są nieporównywalnie lepiej oznaczone niż w moich, ale akurat tym faktem się cieszę. Niech tak będzie jak najdłużej. Wracając, wszedłem do wioski Miedzianka. Stara to wioska, kiedyś zamożna, górnicza, z licznymi tradycjami. W wielu miejscach postawiono tablice informujące o historii starych budowli, są zdjęcia, nazwiska ludzi tutaj żyjących i przyczyniających się do kształtu wsi. Nazwiska oczywiście niemieckie. Pomyślałem, że oto dokonuje się zmiana formuły patriotyzmu, a przynajmniej przesunięcie akcentów. Ludzie, którzy teraz tam mieszkają, są w zdecydowanej większości potomkami ludności napływowej, spoza rejonu Sudetów. Mieszkają tam, gdzie przez wieki mieszkali Niemcy, ale faktem tej odmiany nie tworzą bariery dzielącej historię ich wsi na dwie części, a kontynuują jedną przecież historię jednej wsi.
Patriotyzm narodowy nie jest bezpieczny, co dowodnie pokazuje historia. Nadto jest mniej ludziom bliski. Dla nas ważniejsze są miejsca codziennie widziane i ludzie biorący udział w naszym życiu. O losach odległych krain dowiadujemy się z gazet, a ich kłopoty nie czynią na nas takiego wrażenia, jak czynią sąsiedzi.
Państwu i obywatelom należy uznać, że podstawą patriotyzmu jest ten lokalny, dotyczący wioski, dzielnicy czy miasteczka, a narodowy, ten, w imieniu którego przelano morza krwi, powinien być sumą tych lokalnych.
* * *
Nie chciałem zamykać oczu, ale morzył mnie sen. Spadałem przez głowę w jakąś przepaść, czując paskudne wirowanie w głowie. Bałem się i byłem bezradny. Wtedy poczułem dotyk dłoni na czole. Była szorstka i śmierdziała starą serwatką, ale uratowała mnie przed upadkiem w przepaść. To była dłoń mojej babci.
Nie byłem na cmentarzu, w Lesznie nie mam swoich bliskich, a poza tym, wszelkim rocznicom i dniom świątecznym nie nadaję dużej wagi. Jednak dzisiaj wspomniałem, jak często przez wszystkie moje lata, babkę ze strony matki.
Minęło ponad pół wieku od tamtej chwili, gdy babcia dłonią sprawdzała moją gorączkę, a ja nadal dokładnie ją pamiętam. Dziwna jest ludzka pamięć.
Ilekroć wspominam babcię, czuję żal, ponieważ dopiero gdy umarła uświadomiłem sobie, że ją kocham. Nigdy jej tego nie powiedziałem.
Kocham ją nadal.