Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą empatia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą empatia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 13 czerwca 2024

O braku rozsądku i moralności, część II

 130624

Cytaty pochodzą z książki „Fałszywy alarm” Bjorna Lomborga. Podtytuł książki:

„Jak panika związana ze zmianami klimatu kosztuje nas biliony, krzywdzi biednych i nie ratuje planety”

Dla porządku i jasności dwa wyjaśnienia: cytaty ująłem w znaki >> <<, a tak (…) zaznaczyłem skróty, czyli pominięte przeze mnie niewielkie fragmenty oryginalnego tekstu.

*******************

>>Celem polityki klimatycznej jest uczynienie świata lepszym miejscem. Obecnie stoimy na rozdrożu. Możemy dalej podążać w tym samym kierunku, ale 30 lat nieudanej polityki klimatycznej pokazało nam, że takie podejście niczego nie zmienia, a za to będzie nas dużo kosztować. Istnieje jednak inna ścieżka, której obranie może znacznie bardziej pomóc ludziom i planecie.<<

>>Ludzie boją się zmiany klimatu bardziej niż wszystkiego innego. Połowa respondentów na świecie uważa, że wyginięcie ludzkości jest prawdopodobne, a perspektywa zagłady uzasadnia każdy wydatek.<<

>>W telewizji CBS w 1970 roku wyjaśniał (Paul Ehrlich, ekolog ze Stanford – wyjaśnienie KG), że koniec świata nastąpi przed 1985 rokiem: „Gdzieś na przestrzeni następnych 15 lat nadejdzie koniec. Przez „koniec” mam na myśli całkowite załamanie się zdolności planety do zapewnienia ludzkości egzystencji”. Inni wpływowi naukowcy byli zgodni, różniąc się tylko tym, ile czasu pozostało – zaledwie 5 czy około 30 lat. Media podchwyciły tę narrację. Na przykład magazyn „Life” podał w 1970 roku, że „czeka nas istny horror” i że w przeciągu dekady „mieszkańcy miast będą musieli nosić maski przeciwgazowe, by przetrwać zanieczyszczenie powietrza”. Te obwieszczenia były jednak całkowicie błędne. Ehrlich przewidywał, że w latach 70. z głodu umrze od jednego do dwóch miliardów ludzi.<<

>>Pomysł, że świat znajduje się na krawędzi nieodwracalnej katastrofy spowodowanej głodem, umożliwił nawet niektórym czołowym ekologom rozważenie odcięcia pomocy żywnościowej dla całych państw i regionów. Wierzyli, że dalsze wsparcie pozwoli przyjść na świat większej liczbie dzieci, które nieuchronnie umrą w późniejszych klęskach głodu. Ehrlich stwierdził, że najbardziej obiecującym scenariuszem dla ludzkości jest odcięcie pomocy żywnościowej dla Wietnamu, Tajlandii, Egiptu i Indii – a później obserwowanie, jak głód i zamieszki wywołane brakiem żywności doprowadzają do śmierci pół miliarda ludzi. (…) Podejście Ehrlicha jest prawdopodobnie najbardziej haniebnym przykładem we współczesnej historii udzielania niewłaściwych porad politycznych wynikających z bezpodstawnych, wręcz apokaliptycznych obaw.

Panika nie prowadzi nas tylko do złych lub nieskutecznych rozwiązań politycznych – może również prowadzić do skupienia się na niewłaściwych problemach.<<

>>Zamiast odruchowo podejmować decyzje polityczne oparte na strachu, musimy upewnić się, że reagujemy w sposób skuteczny i wydajny.<<

>>Media rozpędziły się do granic i faworyzują narracje proste, czytelne i uderzające. Politycy zyskują głosy, gdy stają po stronie wyborców przeciwko zewnętrznemu zagrożeniu. Wszyscy zyskują.<<

>>Coś podobnego do kompleksu wojskowo-przemysłowego wyrasta wokół zmian klimatycznych, choć tym razem obsada aktorska trochę się różni. Zmiany klimatyczne wymagają naszej uwagi, owszem, ale zaczęły pochłaniać ją całkowicie, po części dlatego, że tak wiele osób czerpie z tej paniki korzyści. Zyskują na niej oczywiście politycy i dyrektorzy mediów, ale też wielkie korporacje.<<

>>Nie wierzę, że istnieje jakiś wielki spisek mający na celu promowanie przerażających historii o kryzysie środowiskowym. Wierzę jednak w to, że firmy, media i politycy czerpią korzyści z tego typu narracji. Ta zbieżność interesów w dużym stopniu wyjaśnia, dlaczego dyskusja na temat zmiany klimatu stała się tak oderwana od realiów naukowych.

Jaki jest cel polityki klimatycznej? Uczynić świat lepszym miejscem dla nas wszystkich i przyszłych pokoleń. Moim zdaniem to zachęta do zadania sobie bardziej precyzyjnego pytania. Jeśli celem jest uczynienie świata lepszym miejscem, to czy polityka dotycząca zmian klimatycznych jest najważniejszą rzeczą, na której należy się skupić?

Z pewnością jest to jedna z rzeczy, na którą powinniśmy zwrócić uwagę. Musimy ograniczyć wzrost temperatury i zadbać o zapewnienie możliwości przystosowania się najbardziej bezbronnym. Ale dzisiejsza, powszechnie stosowana strategia przeciwdziałania zmianom klimatycznym, polegająca na instalowaniu paneli słonecznych i turbin wiatrowych, ma zdradliwe skutki – podnosi koszty energii, szkodzi ubogim, nieefektywnie ogranicza emisje i sprowadza nas na niestabilną ścieżkę, wobec której podatnicy mogą się w końcu zbuntować. Zamiast tego musimy inwestować w innowacje, w inteligentne podatki od emisji dwutlenku węgla, w badania i rozwój w dziedzinie geoinżynierii oraz w adaptację.<<

>>Fiksowanie się na przerażających historiach o zmianach klimatu prowadzi do podejmowania złych decyzji. Jako jednostki czujemy się zmuszeni do zmiany stylu życia, zarówno w drobny (niejedzenia mięsa), jak i w znaczący sposób (rezygnacja z rodzicielstwa). Jako społeczeństwa zawieramy traktaty, które gwarantują roztrwonienie setek bilionów dolarów na niewiarygodnie nieefektywne polityki ograniczania emisji dwutlenku węgla.

Nadmierne wydatki na wadliwą politykę klimatyczną to nie tylko marnowanie pieniędzy. Oznacza też niedostateczne wydatki na skuteczną politykę klimatyczną i zbyt małe inwestycje w zwiększanie możliwości poprawy życia miliardów ludzi, teraz i w przyszłości. To nie tylko nieefektywne – to złe z moralnego punku widzenia.

W ciągu ostatniego stulecia świat stał się lepszym miejscem dzięki ludzkiej pomysłowości i innowacyjności. Wybór, przed jakim teraz stoimy, polega na tym, czy pozwolimy, by strach kierował naszymi działaniami, czy raczej wykorzystamy swoją pomysłowość i innowacyjność, by upewnić się, że pozostawimy przyszłym pokoleniom świat najlepszy z możliwych.<<

>>W Paryżu w 2015 roku UE obiecała większą redukcję niż jakikolwiek inny kraj, sugerując 40% spadek emisji do 2030 (…) Z powodu stale rosnącego zaniepokojenia związanego ze zmianami klimatu oraz z powodu protestów klimatycznych młodzieży, UE zaczęła rozważać zaostrzenie swojego zobowiązania na 2030 rok. Zamiast obiecywać 40-procentową redukcję w stosunku do poziomu z 1990 roku, rozważano propozycję 55-procentowej redukcji.

Po pierwsze, wpływ tej obietnicy będzie bardzo niewielki. Zgodnie ze standardowym modelem panelu klimatycznego ONZ, obniży globalną temperaturę do końca stulecia o 0,004 stopnia Celsjusza. (…)

Co więcej, znaczna część tej redukcji jest prawdopodobnie fikcyjna, ponieważ około dwie trzecie emisji dwutlenku węgla po prostu przenosi się poza UE do innych miejsc, takich jak Chiny czy Wietnam (tak zwana ucieczka emisji). Oznacza to, że rzeczywista redukcja temperatury wyniesie 0,0016 stopnia Celsjusza (…).

Po drugie, nowa polityka klimatyczna UE będzie niesamowicie kosztowna. Trzeba przyznać, że Unia zawsze dokonywała szacunku kosztów swojej polityki klimatycznej. Nikogo nie zaskoczy, że zawsze były one zaniżane, pomniejszając koszty o trzy do czterech razy w porównaniu do rzeczywistych, potwierdzonych naukowo.

Oficjalnie szacunki UE dotyczące nowej 55-procentowej deklaracji zakładają, że będzie ona kosztować obywateli co najmniej 1,5 biliona dolarów w ciągu najbliższych trzech dekad. Z uwagi na to, że UE nadal korzysta z bardzo optymistycznych modeli, całkowity koszt będzie prawdopodobnie trzy-cztery razy wyższy, osiągając w sumie od 3 do 5 bilionów dolarów.

Dla porównania: COVID-19 kosztował Unię 6,1% jej wydajności gospodarczej w 2020 roku, czyli około 1,25 biliona dolarów. Fundusz naprawczy dla UE wyniósł dodatkowe 0,9 biliona dolarów.

(…) UE zaproponuje, by wszyscy jej obywatele zapłacili więcej, niż wyniósł całkowity koszt kryzysu COVID-19 i jego pakietu naprawczego. Jest to nie tylko oburzająco kosztowny sposób na osiągnięcie niemal żadnych rezultatów, ale też kiepski sposób na udzielenie pomocy. <<

>> Jeśli chcemy poprawić sytuację klimatyczną, musimy wszelkie rozmowy odnieść z powrotem do panujących realiów. Zmiana klimatu jest czymś namacalnym, spowodowanym przez człowieka i czymś, co musimy naprawić. Jest to jednak problem, a nie koniec świata. Dlatego też powinniśmy zrezygnować z twierdzenia, że zmiana klimatu jest „egzystencjalnym zagrożeniem”, które może zniszczyć ludzkość. Panika donikąd nas nie zaprowadzi.<<

>> Ogólnie rzecz biorąc, jedynym rozwiązaniem problemu jest sprawić, żeby ekologiczne źródła energii stały się tak tanie, że będą bardziej atrakcyjne od paliw kopalnych – przekona to zwłaszcza kraje niezamożne. Kluczową kwestią jest innowacyjność.<<

*****************

Nie będę tutaj się bestwił nad poprawnością językową przekładu na polski, a byłoby nad czym, jako że kulfonów jest dużo, a niezgrabnych sformułowań jeszcze więcej. Tłumacza usprawiedliwiam pośpiechem i powszechnym obniżeniem naszych standardów językowych. Przypomnę tylko o znaczeniu słowa „bilion”: to tysiąc miliardów, czyli milion milionów.

Jak wyobrazić sobie takie kwoty pieniędzy?

Banknot stuzłotowy waży 0,85 grama. Dziesięć tysięcy takich banknotów, czyli milion złotych, waży zatem 8,5 kg. Paletę do przewożenia towarów każdy widział. Jeśli załadujemy na nią 850 kg takich banknotów, będzie na niej sto milionów złotych, a kupa równo ułożonych paczek sięgnie piersi. Bilion złotych zmieści się na dziesięciu tysiącach takich palet, a trzy biliony dolarów, czyli minimalna kwota wydana przez Unię według szacunków autora książki, na stu dwudziestu tysiącach palet (razy 3 i razy 4 złote na dolara). Ta góra pieniędzy zajmie przynajmniej 30 dużych kolejowych składów towarowych i będzie ważyć (bez opakowań) nieco ponad sto tysięcy ton.

Inaczej: unijne państwa mają wydać na zielony ład 40 tysięcy ton złota.

Dla porównania: najwięcej złota mają USA, 8130 ton; nasz NBP ma 360 ton. Kruszec ma postać dużych sztab, typowa waży 400 uncji czyli 12,4 kilograma i jest warta około 3,8 mln zł, więc równowartość ponad 3 milionów takich sztab mamy wydać na "zielony ład".

Drugie porównanie: świat wydaje na zbrojenia ponad 2 biliony dolarów rocznie.

 Trzecie porównanie: dwa lata temu dostałem od UNICEF Polska list z prośbą o datek na dokarmianie dzieci. Z ulotki dowiedziałem się o dziennym koszcie podawania małym niedożywionym dzieciom specjalnej papki (olej, mleko w proszku, zmielone orzechy, witaminy) ratującej im życie; wynosi 4,2 złotego, czyli pieniądze z jednej tylko palety wystarczą na dożywianie miliona dzieci przez 24 dni!

A my te pieniądze wydawaliśmy i wydajemy na czołgi, a teraz jeszcze na wiatraki i na dopłaty do używanych samochodów elektrycznych!!

Na czołgi musimy, bo żyjemy w świecie, w którym trzeba szczerzyć kły aby być w miarę bezpiecznym, ale na wiatraki (jako panaceum na klimat) i inne tego rodzaju pomysły wydajemy tylko dlatego, że daliśmy się omamić i zastraszyć, bo sensu w tym nie ma.

 


środa, 19 kwietnia 2023

Oblicze ludzkości

 190423

Kupiłem parę książek w antykwariacie; do przesyłki dołączona była ulotka i list od prywatnej fundacji zajmującej się pomaganiem dzieciom w Afryce.

>>Polska Fundacja dla Afryki zbiera na dożywianie 1700 głodnych dzieci na Madagaskarze.

Praca dla dzieci oznacza jedzenie. Podejmują więc każdą: noszenie cegieł, piasku czy kamieni na budowie. Gdy się przyjdzie na targ o 3 rano, to można się nająć do noszenia worków z ziemniakami, ryżem. Około 5 rano można zarobić, zanosząc zakupy klientom do domu. Można pracować nosząc wodę od pompy do czyjegoś domu.

Zarobią przez dzień 1-2 zł, a za to nie da się kupić jedzenia na cały dzień. Zwłaszcza że zwykle ci, którzy pracują, mają na utrzymaniu młodsze rodzeństwo.<<

Fragment otrzymanego listu:

>>Ostatnio napisałem maila do współpracownika z Madagaskaru z pytaniem: Co u was słuchać? Odpowiedział mi: Ten tydzień był u nas dobry, bo nikt nie zmarł z głodu…

Zdesperowane matki karmią dzieci wodą z cukrem, bo – same niedożywione – nie mają wystarczająco pokarmu. Do naszych przychodni trafiają roczne dzieci ważące mniej niż 5 kg.<<

Na stronie fundacji przeczytałem sprawozdanie za ubiegły rok:

>>W 2021 roku dzięki Państwa darowiznom przekazaliśmy na pomoc Afryce ok. 8,6 mln zł. To ogromna kwota, biorąc pod uwagę, ile dobrego można zdziałać na kontynencie, na którym za jedną złotówkę można uratować ludzkie życie (w Togo tyle kosztuje porcja soli leczniczej, wstrzymującej biegunkę u dzieci).<<


Jedna rakieta Javelin służąca do niszczenia czołgów kosztuje 80 tys dolarów. Niemiecki czołg Leopard kosztuje 6 milionów, a amerykański Abrams ponad 8 milionów dolarów.

Zadałem Google pytanie: „Ile świat wydaje na zbrojenia?”.

Oto odpowiedź:

>>Globalne wydatki na zbrojenia sięgnęły w 2021 roku rekordowego poziomu 2,11 bln dol. – mówią wyliczenia sztokholmskiego instytutu SIPRI. Państwa z całego świata zwiększyły wydatki zbrojeniowe w 2021 r. o 0,7 proc., co było siódmym rokiem wzrostowym z rzędu. <<

2110 miliardów dolarów w ciągu roku, a więc 5780 milionów dziennie. 67 tysięcy dolarów w każdej sekundzie doby, tygodnia i miesiąca. Przez cały rok, a w każdym kolejnym więcej i więcej. W czasie czytania przez was tych kilku zdań, ludzkość wyda na maszyny do zabijania kilkanaście milionów dolarów. W tym czasie (trzech minut) umrze trzydzieścioro dzieci, które można było uratować gdyby nie brak pieniędzy, o czym dowiedziałem się na stronie UNICEF.

Ludzie są bardzo różni. Są wśród nas filantropi, ludzie poświęcający się dla dobra innych ludzi, są też skrajni egoiści i nawet ludobójcy, a jako całość, jako ludzkość, jesteśmy barbarzyńcami, bo nie dobro, a zło bardziej jest widoczne w naszych działaniach.

Wpłaciłem pieniądze, ale mocuję się z wyrzutami sumienia. W weekend pojadę na parodniową włóczęgę po Roztoczu wydając na nią kilkaset złotych, a powinienem wydać te pieniądze na głodne dzieci. Bronię się przed samym sobą tłumacząc, że przecież nie uratuję świata. Nie uratuję, ale mogłem więcej obiadów opłacić.

Mogłem. Mogę.

Będę wpłacał.  Tyle mogę zrobić.





Zdjęcia skopiowałem ze strony UNICEF, link jest wyżej.

piątek, 9 września 2022

Pomoc dla ukraińskiej armii

 090922


Przy okazji wojny dowiedziałem się o produkowaniu w Polsce i przez polskie firmy różnego rodzaju broni i wyposażenia wojskowego na światowym poziomie, a wśród nich są drony kamikadze, czyli uderzające sobą w cel. To mała maszyna, przenosi się ją w plecaku i startuje bez lotniska, ale potrafi zniszczyć czołg, działo, radar czy inny podobny obiekt wojskowy. Produkowana jest u nas, a to znaczy, że znaczna część wpłaconych pieniędzy zostanie w kraju, w kieszeniach pracowników i w kasie polskiej firmy.

Ceny wojskowego sprzętu są oszałamiające, na przykład rakieta przeciwpancerna javelin, ta sławna amerykańska rakieta wystrzeliwana z ramienia, kosztuje ponad milion złotych, a jej wyrzutnia (co prawda ta jest wielokrotnego użytku) jeszcze więcej. Kosztując tyle, ile budowa dwóch domów jednorodzinnych, rakieta może zniszczyć czołg o wartości całego osiedla domów, bo 10 a nawet ponad 20 milionów. Dla mnie to najczystsze szaleństwo. To trochę tak, jakby okładać się po czerepach workami złota zamiast drewnianymi pałkami.

Przy tych cenach wartość rynkową polskiego drona kamikadze wynoszącą około 200 tysięcy można uznać za niewielką. Tylko w takim porównaniu, bo wszak przeciętny Polak na taką kwotę musi pracować kilka lat.

W imię naszej dobrej przyszłości proszę o wpłacanie pieniędzy, na przykład tutaj.

To kolejna zbiórka, w której biorę udział. Kwoty moich wpłat nie były duże, przy tych cenach wprost mikroskopijne, ale są nas miliony. Gdyby co czwarty pracujący Polak wpłacił sto złotych, uzbierałoby się kilkaset milionów.

Gorąco namawiam na wpłaty z paru powodów.

Ukraina bez pomocy z zewnątrz przegra wojnę, a przegrać nie może. Nie jest tu ważna nasza sympatia (czy jej brak) do Ukraińców, ważne jest, aby przegrał kraj, który nie będąc zagrożony napadł zbrojnie na sąsiadów. Nie można czołgami rozstrzygać sporów. Kraj postępujący w tak barbarzyński sposób musi dostać nauczkę, aby na przyszłość ten i wszystkie inne wiedziały, że czołgami można jeździć tylko po poligonie.

Rosja była i jest krajem, który i nam zagraża, a na zmianę poglądów Rosjan się nie zapowiada, dlatego przegrana tego kraju jest i naszą wygraną, skoro zwiększa bezpieczeństwo.

Wiele złego było między nami a Ukraińcami, ale jedyny sposób na zamknięcie zaszłości to czyn, którego dokonali Polacy: wyciągnięcie pomocnej ręki. Czyn prawdziwie chrześcijański. Ukraińcy naszą obecną pomoc będą pamiętali, a nie stare historie z życia ich dziadów. Dodać warto, że mieć będą (już mają!) tysiące współczesnych bohaterskich bojowników o swoją wolność.

Po stokroć lepiej mieć za granicą przyjazny nam kraj niż wrogi. Jeśli nasi politycy (za przeproszeniem) spiszą się jak należy, po wojnie może się zacząć okres prosperity dla naszych firm, a ścisła współpraca, także wojskowa, zwiększy nasze bezpieczeństwo.

Zdjęcie skopiowałem ze strony wnp.pl

piątek, 3 grudnia 2021

O wolności i nienasyceniu

 241121

Każdy z nas wiele razy widział napis pojawiający się zaraz po otworzeniu strony internetowej, informujący o „polityce”. Zaczyna się idiotycznie i do znudzenia jednakowo (zapewne wszyscy przepisywali treść od siebie): o poszanowaniu naszej prywatności. Tak ją szanują, że bez zgody na swoje poczynania nie otworzą strony. Owszem, na niektórych stronach można wejść w ustawienia i wyłączyć (tylko) niektóre funkcje, ale na koniec i tak trzeba wyrazić pełną zgodę, na wielu innych stronach nawet takiego wyboru nie mamy.

Uważam, że unijny przepis wymagający tej zgody został uśmiercony, nie spełnia założonych celów, ponieważ wszystko działa tutaj na opak. Wystarczy kliknąć w jeden przycisk by zgodzić się na warunki i wejść na stronę, a więc ta zgoda jest nam podsuwana pod nos, a podsuwaną powinna być anonimowość, niezapisywanie żadnych danych o nas, chyba, że ktoś chce mieć ułatwienia wynikłe z pracy „ciasteczek” i dopasowaną do siebie reklamę. Normalnie, domyślnie, jak to mówią komputerowcy, powinna być niezgoda, i po jej wyrażeniu dalej powinniśmy mieć możliwość otworzenia strony. Obecnie cała ta ochrona naszych danych została sprowadzona do konieczności kliknięcia zgody.

Albo krzyżyka w prawym górnym rogu.

Niemal zawsze zamykam stronę, jeśli bez zgody nie mogę z niej korzystać.

Płacimy kartami płatniczymi, blikami, zegarkami, telefonami, nie wiem czym jeszcze. Banki oraz firmy obsługujące karty wiedzą wtedy nie tylko o naszych przychodach i wydatkach, ale też wiedzą (albo mogą wiedzieć, jeśli będzie im to użyteczne) o czyimś częstym zwyczaju kupowania alkoholu w sklepie nocnym, o naszych wydatkach na samochód, a nawet jakie mamy upodobania kulinarne.

A my, tak miłujący wolność i prywatność, co robimy? Przy kasach bez zastanowienia wyciągamy uniwersalne narzędzie dwudziestego pierwszego wieku – smartfona – i płacimy.


Zaczęło się niewinnie, od drobnych ułatwień, bo my lubimy wygody.

Po co mamy się trudzić, a trud to zaiste wielki, przekręceniem pokrętła regulacji temperatury w samochodzie, skoro może to zrobić komputerek i skomplikowany układ napędowy? Po co mamy ustawiać fotel, skoro mogą to zrobić serwomechanizmy sterowane czipem? Po co naciskać zamek bagażnika, skoro można machnąć nogą przed czujnikiem? Komputerki są już w pralkach i lodówkach, zapewne będą w czajnikach i miotłach.

Internet stosowany jest coraz częściej i w miejscach, których jeszcze dekadę temu nie kojarzyliśmy z tą technologią. Oprócz smartfonów, do których już przywykliśmy (a nie powinniśmy) jest na przykład w samochodach. Nie tylko jako kanał dostępu dla naszej rozrywki, ale i zdalne połączenie systemów pojazdu z producentem lub serwisantem. Mogą oni ze swoich biur zdiagnozować nam usterkę, a nawet niektóre naprawić w ten sposób. Wygodne, prawda?

Parę dni temu odmówiło posłuszeństwa wiele samochodów pewnej firmy, na kilka godzin i na całym świecie, a to z powodu błędu w programie w komputerach centrali firmy.

Oto nowy wymiar tego świata! Zapowiada możliwy paraliż (komunikacyjny, energetyczny, finansowy, albo i inny) w Japonii, na Hawajach i pod Giewontem na skutek przypadkowego błędu w jakimś komputerze stojącym gdzieś daleko, na przykład w Kalifornii. Niemożność kupienia chleba nie z powodu awarii pieca w piekarni, a komputera w sklepie.

Słyszałem o awariach systemów komputerowych samochodów powodujących niemożność wyjścia z zablokowanego pojazdu, ale i czytałem o odmowie naprawy gwarancyjnej po wypadku, a na jego udowodnienie przedstawiono nagranie z kamery samochodowej. Aż trudno mi w to uwierzyć, ale jeśli to prawda, to znaczy, że także wizualnie jesteśmy inwigilowani. Na ulicach już jesteśmy nagrywani. Ciekawe, czy i obrazy z wnętrza samochodu są gdzieś przechowywane.

Komputery coraz częściej zarządzają naszym domem, także poprzez internet. Wkrótce mogą stać się powszechne lodówki zamawiające za nas jedzenie, a miotła informować będzie sprzedawcę o straceniu włosia i konieczności wymiany. My wtedy zajmiemy się zarabianiem na nowsze rzeczy, jeszcze bardziej uzależnione od elektroniki i internetu, rzeczy o precyzyjnie wyliczonym (krótkim) życiu, a w wolnym czasie oddamy się naszej pasji klikania na przemian z oglądaniem kolejnej kolorowo migoczącej audycji rozrywkowej. Chyba że padnie system i wtedy nie wejdziemy do domu albo lodówka nie zechce się otworzyć. Jest też inna możliwa ewentualność: nazajutrz po zjedzeniu przez nas kolacji zadzwoni nasz lekarz lub dietetyk i będzie nam czynił wyrzuty z powodu zjedzenia boczku, którego jeść nie powinniśmy, bo lodówka, zdrajczyni, nas podkablowała.

Korporacje tworzą nowe nasze potrzeby. Zgodnie z ich interesami mają się nam podobać efektowne błyskotki o krótkim życiu i małej przydatności, i one się nam podobają! Bez wszczepiania nam czipów, jak bredzą niektórzy. Wystarczy zespolone działanie reklam i komputerowych algorytmów podsuwających nam pożądane dla koncernów treści. To wszystko oczywiście nie jest żadnym spiskiem, a sposobami na wyciągnięcie od nas pieniędzy i uzależnienie nas na różne sposoby od usług oferowanych przez gigantów. Rzeczywiste potrzeby, ekonomia, a już zwłaszcza ekologia, nie mają tutaj znaczenia. Przesadzam? A ile rzeczy każdy z nas wyrzucił po nader krótkim ich użytkowaniu, bo nawet do naprawy się nie nadawały? Ile czasu działały kiedyś pralki czy samochody (i setki innych produktów), a ile teraz? Dla ich wytworzenia zużyto energię i materiały, więc wytworzono dwutlenek węgla i śmieci. Ludzkość produkuje ładnie opakowane badziewie; stosy kolorowych opakowań zaraz lądują na śmietniskach, same produkty niewiele później. Tymczasem Unia zajmuje się nakazem produkowania papierowych rurek do ssania napojów, bo przecież my dbamy o przyrodę!

Słyszałem głosy o braku potrzeby produkowania rzeczy trwałych, skoro ludzie i tak je szybko wymieniają, ale uważam, że tkwi w nich tylko niewielka część prawdy. Perfidia polega na urabianiu klientów pod swoje potrzeby, czyli by często kupowali nowe modele, oraz na pomieszaniu przyczyn decyzji. Dla przeciętnego Kowalskiego zakup samochodu jest dużym wydatkiem; zmienia go po kilku latach wydając kolejne pieniądze nie dlatego, że chce mieć bardziej nafaszerowany elektroniką nowszy model, ale ze względu na krótką żywotność współczesnych samochodów; on wie, że z powodu awaryjności za parę lat cena na rynku wtórnym znacznie spadnie, więc lepiej sprzedać wcześniej, póki jego pojazd ma rozsądną cenę. Oczywiście zamożni mają inne kryteria, ale tych zawsze było niewielu.


Faktem niezaprzeczalnym jest zbieranie informacji o nas przez wielkie firmy. Z drobiazgów gromadzonych latami, przy wykorzystaniu specjalistycznych programów analizujących, mogą stworzyć – i tworzą! – całkiem niezłe portrety grup wiekowych, środowiskowych czy zawodowych, a w razie potrzeby i konkretnych osób.

To wiedzy o nas, która może być niewłaściwie wykorzystana i nad którą nie mamy kontroli. Ona już bywa źle wykorzystywana, na przykład używana do manipulacji, skoro słyszy się o procesach sądowych wytaczanych internetowym potentatom. Już, ponieważ dzięki niej tworzone są skuteczniejsze techniki przekonywania nas i wmawiania nowych potrzeb.

Do tej pory chodziło o nasze pieniądze, ale nie da się wykluczyć zmian prawnych umożliwiających dostęp do informacji o nas przez urzędników czy służby specjalne – idealne narzędzie na głośnych niepokornych, a przebąkuje się o jego działaniu już teraz – i to jest powodem do niepokoju.

* * *

Nasze ciało wymaga odzienia i karmienia, także schronienia, a tym samym nie da się uciec od materialnych zabiegów, czyli od zarabiania na siebie. Nawet ci, którzy na tyle skutecznie, na ile to możliwe, oderwali się od cywilizacji, muszą pracować, chociaż w istotny sposób odmiennie, bo u siebie i dla siebie, a na dokładkę bez skarbówki, firm, zleceń, faktur, etc. Problem tkwi w pączkowaniu naszych potrzeb, które już jakiś czas temu przestały być rzeczywiście podstawowe. Nie piszę tych słów z pozycji osoby mającej te problemy za sobą, stojącej wyżej, absolutnie nie, dlatego używam formy „my”.

Czytałem wnioski z badań przeprowadzonych przez etologów obserwujących codzienne życie pewnego plemienia zbieracko-łowieckiego ze wschodniej Afryki. Okazało się, że praca, czyli zapewnienie żywności, odzienia (akurat u nich szczątkowego), schronienia, itd., zajmuje im średnio cztery godziny dziennie, resztę czasu poświęcają na pielęgnowanie wewnątrzgrupowych więzów społecznych. A my? My się uganiamy za rzeczami, pracujemy dwa, trzy razy dłużej niż tamci, coraz bardziej będąc samotnymi, znerwicowanymi i zniewolonymi, a winną obarczamy „ich”, nie siebie.

Marzy mi się przemiana ludzi polegająca na niekupowaniu rzeczy mało trwałych, a trwale podłączonych do internetu, posiadaniu niewielu dóbr i odporności na reklamę. Tak, wiem, to nierealne, ale nie z powodu koncernów, a nas samych. Ciągle chcemy mieć, a ten głód jeszcze jest podsycany przez specjalistów, więc potrzeb uznawanych za niezbędne mamy coraz więcej. Nie ma w nas poczucia nasycenia posiadaniem, a więc nie ma i nie będzie kresu naszego chcenia więcej.

Ten kres jednak jest, tkwi w ograniczeniu zasobów Ziemi i delikatności jej klimatycznej równowagi.


Dopisek o moralności.

Wrócę jeszcze do tragicznej śmierci ciężarnej kobiety w szpitalu. Zwróciły moją uwagę słowa prezydenta wyrażającego zdziwienie z powodu mówienia tylko o kobiecie, a przecież dziecko też umarło.

Faktycznie, ale powód milczenia o płodzie jest oczywisty: dla nas nie każde życie ma taką samą wartość.

Chyba nie znajdzie się osoby uznającej jednakową ważność życia płodu z wadami letalnymi i matki. Każdy zdrowo czujący człowiek powie, że matka ważniejsza, a powie tak z tego samego powodu, dla którego ja uznaję jej życie za cenniejsze od życia mężczyzny. Podobnie jest w porównaniu wartości życia osoby młodej do starej. Pamiętacie, że na wiosnę minionego roku zdarzały się we włoskich szpitalach przypadki odłączenia od respiratorów ludzi starych i schorowanych, a podłączania młodszych? Mniej nami wstrząśnie śmierć kuzyna mającego 80 lat, niż dwudziestoletniego. Bardziej rozpaczamy po śmierci dwulatka niż dwumiesięcznego płodu. Równość wszystkich jest raczej ideą, kulturowym dążeniem, natomiast zgodnie z naszym odczuwaniem, naszą moralnością, życia ludzi wartościujemy, szczególnie w sytuacjach krytycznych, jak wojna, katastrofa czy epidemia.

Może to brzmi strasznie, ale tak jest, ponieważ tak odczuwamy, tak zostaliśmy ukształtowani dawno temu. Nasza psychika i moralność dopasowana jest do niewielkiej grupy ludzi nam znanych i często widywanych, bez istnienia medycyny, na dokładkę. Silnie przeżyjemy śmierć kogoś z nich, natomiast śmierć stu nieznanych nam osób na drugim kontynencie nie będzie tragedią, a szczerzej mówiąc niewiele nas będzie obchodziła. Nie dlatego, że brakuje nam empatii, nie. Nasza zdolność odczuwania jest dopasowana do nieistniejącego już świata.

Świat zmieniamy szybko, ale zmieniamy się wolno.

wtorek, 16 marca 2021

O bólu

160321

Organizm jest mną, ale działa jakby w tle, niezupełnie na poziomie świadomości. Po prostu funkcjonuje. Robi to, czego od niego oczekuję i co sam bez mojej wiedzy ma robić. Teraz jest inaczej. Zagnieździł się w nim wróg. Słucham mojego ciała z podejrzliwością i niepewnością, czasami z obawą, nadzieją, lub rezygnacją, a nawet ze złością zamienianą w poczucie beznadziei w czasie najgorszych chwil, ponieważ ono nie jest już tylko moje i nie w pełni jest mi posłuszne. Siedzi w nim przyczajony ból, chwilami daje o sobie znać lekkim uderzeniem, jakby chciał mi przypomnieć o swojej obecności. Jestem, nie zapomnisz o mnie – tak mówi. Pamiętam.

Od pierwszego ataku minęło dwadzieścia lat, ale pamiętam i poznałem go w pierwszej chwili pojawienia się we mnie. Wrócił.

Wiem, że nic nie pomoże szukanie pozycji, w której mniej będzie bolało, ale nie potrafię spokojnie leżeć. Pościel jest wymięta, przesycona potem, a ja przekręcam się, właściwie miotam w tych bezradnych i nieskutecznych, a ciągle powtarzanych próbach znalezienia ulgi.

Za oknem czasami jest jasno, czasami ciemno – zupełnie bez sensu, bo bez związku z moją aktywnością wyznaczaną jedynie kolejnymi falami bólu.

Czas i pory dób nic nie znaczą. Godzina jest bezmiarem czasu, minuta godziną. Nie wiem, kiedy przestanie boleć, może za godzinę, może za kilka. Jak wytrwać bezmiar wypełniony bólem?

Ból wypełnił nie tylko moje ciało, ale i świadomość. Rozpycha się w niej wypierając inne myśli. Tylko czasami i tylko na chwilę zalęgnie się w głowie coś, co nie jest związane z bólem, ale zaraz znika gaszone jego odczuwaniem. Pojawia się myśl o potrzebie oderwania się od bólu, zajęcia czymkolwiek – nie dla pokazania sobie bycia ponad fizyczne dolegliwości, tak daleko w ogóle nie sięgam, a po prostu w nadziei na ulżenie. Próbuję pomóc sobie pewnym przykładem z antyku, utwierdzam siebie w możliwości i skuteczności takich starań, ale jeśli nawet udaje się zapanować nad myślami i pokierować nimi, to tylko na chwilę. Jestem bezradny. Chciałbym zwinąć się w kłębek i wyłączyć świadomość.

Uświadamiam sobie, że od dwóch dób nie jadłem. Nie odczuwam potrzeby. Stanąłem na wadze, schudłem dwa kilo, od młodości nie ważyłem tak mało – 73 kilo. To moja waga sprzed niemal półwiecza.

Chodzę zgięty w pół. Czy wtedy mniej boli? Z wysiłkiem prostuję się i wtedy zauważam, że nie boli bardziej, ale muszę wysilać wolę chcąc utrzymać wyprostowaną pozycję. Nie wiem, dlaczego. To jakiś prastary odruch, każący się kulić, przyjmować bezpieczną pozycję płodu chronionego ciałem matki.

Wiercę się w łóżku, mimo woli stękam, w końcu zauważam, że w jednej pozycji leżę dłużej, że myśli nie są już tak przykute do bólu i zaczynają swoje wędrówki.

Nie wiedząc kiedy – usnąłem.

Obudziłem się i czujnie nasłuchiwałem wiadomości z mojego ciała. Nie boli. Mogę wyprostować się i po prostu leżeć nie odczuwając bólu. Co za fantastyczne odczucie! Nieufność jednak została, dlatego na myśl o zmianie pozycji pojawiła się obawa: a czy nie zacznie boleć? Nie mogę w pełni się odprężyć, chłonąć cudowności chwil bez bólu, odruchowo czekając na jego powrót, na te pierwsze oznaki ostrego kłucia pod żebrem.

Patrząc na zegarek myślę, gdzie byłbym i co robiłbym, gdyby nie ból. Przecież dzisiaj miałem spotkać się z Jankiem i wspólnie pojechać do Ani i Darka. Tak długo odwlekane, z trudem ustalone spotkanie nie doszło do skutku z powodu wroga w moim ciele. Z powodu bólu.


Wracam myślami do pewnej książki z zakresu ewolucji, był tam rozdział o bólu jako czynniku podtrzymującym nasze życie, pomagającym je chronić. Autor udowadniał konieczność tak silnego odczuwania bólu – po prostu aby nie było możliwości jego ignorowania. Rozumiem te mechanizmy i potrzeby, jednak cóż nam przychodzi z tej niemożności lekceważenia silnego bólu, skoro jego przeżywanie nie przyśpieszy wyzdrowienia, a powoduje jedynie wicie się w łóżku? Tak, ból kazał mi wstać w nocy i pojechać do szpitala. Tam przyjął mnie lekarz. Przez telefon. I co dalej? Do czego jeszcze ten ból miałby mi się przydać? Jednocześnie wiem, że nasze odczuwanie bólu faktycznie jest pożyteczne. Ci nielicznie ludzie, którym natura poskąpiła bólu, z reguły nie żyją długą.


Pierwszej i drugiej nocy byłem, zgięty w pół, w szpitalnym oddziale wieczornej i nocnej pomocy medycznej. Warto było nagrać moją ekwilibrystykę przy ubieraniu się, przy wsiadaniu i wysiadaniu z samochodu! Przyjął mnie lekarz, a jakże!: przez telefon, radząc wziąć no-spę forte (która okazała się być na receptę) i wysyłając do lekarza rodzinnego. Przypisany przez niego lek przeciwbólowy nie działał. Na trzecią dobę sekretarka szefa wygoniła mnie do SORu, czyli na pogotowie szpitalne. Tam kazano mi iść do lekarza rodzinnego, a lekarz, który jednak w końcu przyszedł, śmiał się na wieść o trzeciej dobie moich zmagań z bólem – że skoro dopiero teraz przychodzę, to chyba tak bardzo nie boli. Przez półtorej godziny czekałem pod gabinetem, z którego nikt nie wychodził ani do którego nikt nie wchodził, a miałem silny atak bólu. Już miałem wracać, gdy jednak lekarz przyjął, a nawet zarządził podanie mi kroplówki. Ból minął po paru minutach. Po badaniu ultrasonografem dali mi dokumentację, receptę, skierowanie do specjalisty i wysłali do domu.

Ogarnia mnie poczucie absurdu w kontaktach ze służbą zdrowia. Wystarczy, że ktoś, jak ja, pójdzie do szpitala po pomoc z dala od swojego miejsca zameldowania, i cały ten „system” się rozsypuje, ponieważ opiera się na podstawie kontaktu z lekarzem rodzinnym. A SOR?

Na drzwiach gabinetu wisiała tablica informująca o funkcjach Szpitalnego Oddziału Ratunkowego.

Ratują zdrowie i życie w nagłych przypadkach ryzyka ich utraty. Mój ból spowodowany przemieszczaniem się kamieni w moczowodach nie mieścił się w tej definicji, więc powinienem przejść klasyczną ścieżkę zaczynającą się pod drzwiami lekarza rodzinnego. Kiedy doczekam się skutecznej pomocy, jeśli atak zacznie się w piątek wieczorem?

Boli? Cóż, taki człowieczy los.

PS

Od dwudziestu godzin nie odczuwam bólu. Czekam.

Dobrze, że pisaniem reaguję na wiele zdarzeń mojego życia. Kiedy piszę, jest mi lepiej.


sobota, 27 lutego 2021

Gawędy o wilkach i innych zwierzętach, książka Marcina Kostrzyńskiego

 

250221

„Istotę cywilizowaną definiuje stosunek do słabszych.” M. Kostrzyński.


Mój stosunek do zwierząt zmieniał się z biegiem moich lat – od obojętności, poprzez uznanie ich za biologiczne maszyny podległe li tylko instynktom zapisanym w genach, po stopniowe, na lata rozłożone, przyjmowanie do wiadomości ich zdolności przeżywania całej gamy uczuć oraz posiadania świadomości. Taki stan osiągnąłem dość dawno temu, wysuwając wnioski ze swoich lektur dzieł popularnonaukowych traktujących o etologii i ewolucji. Zdawało mi się, że niewiele już mógłbym zmienić w swoim obrazie zwierząt i stosunku do nich, jednak jeśli obejrzę się wstecz, widzę powolną ewolucję poglądów i stanowisk: najogólniej mówiąc, daję coraz więcej praw zwierzętom, a ludziom coraz więcej zakazów i obowiązków związanych ze zwierzętami. Wolno zachodzą te zmiany, ponieważ zawsze miałem trudności z bezpośrednim przyjęciem czyjegoś zdania lub oceny, a autorytetów w zasadzie nie uznaję, więc zmiany wypracowuję sam, krok po kroku.

Na takiej drodze prędzej czy później, ale zawsze dochodzi się do wniosku o potrzebie chronienia wszelkiego ziemskiego życia. Doszedłem i ja, ale stanąłem wtedy przed dylematem jak na razie nierozwiązanym przeze mnie.

Co ze zwierzętami uznawanymi przez ludzi za szkodniki? Czy mamy chronić muchy i komary – że wymienię tylko te najbardziej znane z wielkiej ich listy? Przecież nie, to oczywiste, ale jeśli robimy wyłom w regule, jeśli przypisujemy sobie prawo decydowania o życiu, to cały gmach chwieje się w posadach. Wszak dla rolnika mającego pole kukurydzy pod lasem, szkodnikami są dziki, dla leśników sarny i jelenie zjadające gałązki młodych drzew, a dla ogrodnika krety i myszy.

Nie bronię życia much i komarów, po prostu przedstawiam swój problem. Powiem jeszcze tylko, że odkąd się pojawił, nie zabijam pająków (chyba że spadnie na mnie i wtedy odruchowo...), co mam za logiczną konsekwencję swoich przemyśleń i widząc w nich sprzymierzeńców.


Ziemia nie jest tylko nasza, a ponieważ najwięcej możemy zrobić i jednocześnie najwięcej szkodzimy innym mieszkańcom planety, winniśmy im daleko idącą pomoc i nieszkodzenie. To nie tylko nasz moralny obowiązek wobec słabszych i od nas zależnych, ale i w długiej perspektywie czasowej działanie na naszą korzyść. Dowody na prawdziwość tego twierdzenia znaleźć można w książkach autorów wnikliwie przyglądających się ziemskiej faunie i florze – także w „Gawędach” Kostrzyńskiego.


Książkę czytałem w każdej wolnej chwili: jedząc śniadanie, przy kawie, w ostatnich minutach dnia, gdy zmęczony odsuwałem od siebie laptopa. Czytałem urzeczony obrazem niewiele mi znanego, jak się okazało, świata zwierząt. Piszę tak, ponieważ w tej książce określenie „bracia mniejsi” nie jest pustym sloganem, ani nie jest przejawem zielonego czy religijnego zachłyśnięcia miastowego człowieka, a po prostu prawdą potwierdzoną rozległą wiedzą praktyczną autora, a na potrzeby książki i czytelników popartą wieloma przykładami. Zwierzęta są duchowo i psychicznie bardziej do nas podobne, niż nam się wydaje; bardziej, niż wielu z nas godzi się dostrzec i zaakceptować dostrzeżone. W tym sensie Kostrzyński przedstawia świat nam nieznany bądź mało znany. Zadziwiający i fascynujący świat. Chwilami miałem wrażenie czytania nie o Ziemi i jej mieszkańcach, a o jakiejś baśniowej krainie. Może o Edenie?

Zwykliśmy uważać, że między nami a zwierzętami zieje ogromna przepaść w zdolnościach duchowych, takich jak miłość, radość, rozpacz, pamięć, przyjaźń, poczucie więzi rodzinnych, a okazuje się to nieprawdą.

Scena witania się dwóch łań, matki i córki które nie widziały się dłuższy czas, jest przejmująca. Tylko istoty obdarzone zdolnościami tradycyjnie (i bezrefleksyjnie) przypisywanymi człowiekowi, będą tak reagować i tak okazywać swoje uczucia.

Te fakty zmieniają obraz świata i naszego w nim miejsca.

Możliwość zaistnienia  zmian w nas, jest największą wartością książki.

* * *

>> Obserwowanie zwierząt z bliska wiele mnie nauczyło, zmieniło też moje postrzeganie braci mniejszych. Wszystkie historie, które opisałem, są prawdziwe. Mogę powiedzieć z całym przekonaniem, że każda istota to indywidualność jedyna i niepowtarzalna. Są takie same jak my. Każdy człowiek jest inny, nie tylko wizualnie. Ta inność pozwala nam się rozwijać. Podobnie jest u zwierząt. Nasze światy, nasze emocje niczym się od siebie nie różnią. Nie powinniśmy uzurpować sobie prawa do decydowania o życiu lub śmierci tych istot. Podobno mamy duszę, a one nie mają, czyżby? Nie da się zbudować cywilizacji na prawie silniejszego. Przez cywilizację rozumiem istoty o wyższym stopniu rozwoju. (…)

Istotę cywilizowaną definiuje stosunek do słabszych, a nie zdolność budowania rakiet czy nuklearnych bomb.<<


>>Las kształtował mnie i nadal kształtuje. Nasi przodkowie byli mieszkańcami puszcz. Czcili stare dęby, prastara puszcza była ich domem. Każdy z nas ma cząstkę tego dziedzictwa w sobie. Z przerażeniem patrzę, jak las ginie i jest zastępowany nasadzeniami przemysłowymi. Nie ma już starych drzewostanów, które pamiętam, i nie da się tego odwrócić. Jeśli wybudujemy most, dom czy drogę i popełnimy błąd, można wszystko zburzyć i zacząć od nowa. Jeśli wytniemy dwustuletni las dębowy, na kolejny musimy czekać dwieście lat. Nie da się tego ominąć, przyśpieszyć.

Od trzydziestu lat trwa rzeź polskich lasów. Prawdziwa polska masakra piłą motorową. Katastrofa widoczna z kosmosu. Wycinane są stare lasy, a na ich miejsce sadzone nowe uprawy. Dzieje się tak, ponieważ przedsiębiorstwo Lasy Państwowe się samo finansuje i samo kontroluje. W dodatku nie istnieje żaden społeczny nadzór tej działalności. Jest to istotne, ponieważ lasy państwowe obejmują prawie jedną trzecią terytorium Polski. Stały się jedynie z nazwy państwową, w rzeczywistości oligarchią.

U schyłku komuny mówiono o rabunkowej gospodarce, teraz z tego samego obszaru wycina się prawie trzy razy tyle, co w tamtym czasie. Jak więc nazwać to, co teraz robią leśnicy? (…)

Las nie jest tylko własnością ludzi, jest również domem innych mieszkańców. Zależymy od niego w większym stopniu, niż się nam wydaje. Ma o wiele ważniejsze funkcje niż produkcja drewna. Oczyszcza powietrze z pyłów i chorobotwórczych mikroorganizmów. Produkuje tlen, wiążąc dwutlenek węgla. Stabilizuje klimat. Magazynuje wodę, uwalniając ją znacznie wolniej, łagodząc skutki ocieplenia klimatu. Chroni pola przed wiatrem i erozją. By lasy były trwałe i wieczne, muszą rosnąć w pewnej specyficznej równowadze. Każde, nawet niewielkie naruszenia tej równowagi, może prowadzić do katastrofy.

Przytoczę przykład dzików w ostatnim czasie wybijanych bez opamiętania. Jeśli doprowadzimy do tak dramatycznego spadku ich populacji, jak zamierzają politycy, czeka nas ogólnopolska katastrofa ekologiczna na skalę znacznie większą niż ta, która ma miejsce w Puszczy Białowieskiej. Był taki przypadek. W latach dwudziestych ubiegłego wieku europejskie lasy sosnowe zaatakowała strzygonia choinówka. Od Holandii aż po Białoruś zjadała sosnowe igliwie. Jej naturalnym wrogiem są dziki. Strzygonia zimuje w ściółce tuż pod pniem drzewa, na którym żeruje. To właśnie dziki zjadają dziewięćdziesiąt dziewięć procent zimujących owadów, trzymając populację pod kontrolą.

Czy mały owad może być niebezpieczny? W Puszczy Noteckiej praktycznie nie było dzików w latach dwudziestych ubiegłego wieku, właśnie tam strzygonia zabiła osiemdziesiąt procent drzew. Jeśli wybijemy dziki pod pretekstem afrykańskiego pomoru świń, podobna tragedia będzie tylko kwestią czasu. W Polsce ponad sześćdziesiąt procent lasów to drzewostany sosnowe. Pokazuje to potencjalną skalę problemu.<<



czwartek, 16 lipca 2020

Empatia a wiedza

150720
Na specjalne potrzeby wojska produkowane są wyjątkowe koncentraty odżywcze. Mogą mieć objętość niewiele większą od tabliczki czekolady, a zawierać wszystkie składniki potrzebne organizmowi na cały dzień. Produkowane są z odpowiednio dobranej ilości i rodzajów mięsa, tłuszczu i owoców z dodatkiem witamin. Kostki pozbawione są wody, sprasowane, twarde, a smak mają... powiedzmy, że oryginalny, jednak umożliwiają przeżycie w dobrej kondycji i co ważne, wiele takich porcji zmieści się w plecaku.
Gdzieś i kiedyś trafiłem na przepis takiego specyfiku, do samodzielnego wykonania; nie wiem, jak smakowałoby mi twarde, wysuszone mięso z rodzynkami, ale w końcu nie są to dania wytwornych restauracji.
Zapewne dziwicie się tematowi, tak nietypowemu na moim blogu. Już się tłumaczę.
Dzisiaj odebrałem list od UNICEF Polska z prośbą o wsparcie akcji dożywiania głodujących dzieci w Nigrze.
Nie musiałem zaglądać do internetu, ponieważ mam pewną wiedzę o tym kraju, przy którym sąsiednia Nigeria wydaje się zamożna. Dość powiedzieć, że znaczna część, chyba nawet większość, finansów państwa pochodzi z… Francji. Społeczeństwo tego kraju wspiera swoją byłą kolonię.
Do listu dołączone było zdjęcie małego Murzyniątka jedzącego coś białego, wyciskanego z foliowej saszetki.
Jak się dowiedziałem, to specjalny produkt, powszechnie używany przez UNICEF dla ratowania zdrowia i życia niedożywionych dzieci. Składa się ze zmielonych orzeszków ziemnych, mleka w proszku, tłuszczu roślinnego, witamin i minerałów. W małej torebce zmieszczono 500 kcal! Całodzienna dieta dziecka to trzy takie torebki, które w hurcie kosztują niewiele ponad cztery złote.
Wesprę – pomyślałem w pierwszym odruchu, ale zaraz przyszła myśl przeciwna: nie uratuję całego świata. Cóż mnie obchodzą dzieci w Afryce? Nie znam ich i nigdy nie widziałem. Może niech rodzice mniej płodzą dzieci?
Nie, tak nie można. Trzeba pomóc, chociaż parę dziesiątek złotych wysłać.
Wysłałem więcej, ale też zdaję sobie sprawę, że kwota byłaby znacznie mniejsza od przekazanej, gdyby nie… moja skromna, ale tutaj wystarczająca, wiedza o mechanizmach rządzących rozwojem naszego gatunku i elementarna wiedza o psychologii ewolucyjnej.

Nasz empatia ma swoje wyraźnie zaznaczone granice, a te wykształcone zostały w toku naszego rozwoju.
W ciągu dziesiątków tysięcy lat ludzie żyli w małych grupkach znających się ludzi, często spokrewnionych. Grupa nie przekraczała stu kilkudziesięciu osób. Jak pokazały współczesne badania, nie potrafimy budować indywidualnych związków emocjonalnych z większą ilością ludzi. Przez tysiąclecia ludzie spoza grupy widziani byli rzadko i zawsze jako obcy, inni. Od bardzo niedawna żyjemy w anonimowych wielkich skupiskach i możemy poznać życie ludzi z antypodów. Liczne ślady tych zmian są w nas, na przykład ograniczenia naszej zdolności empatycznego odczuwania.
Damy wszystko, co mamy, nawet cząstkę siebie, dla uratowania swoich dzieci, damy wiele dla uratowania naszych kuzynów i przyjaciół, ale los umierających dzieci gdzieś na drugim końcu świata niewiele nas obchodzi. Właściwie nie obchodzi wcale. Przeczytamy lub usłyszymy o tamtych tragediach i zaraz wracamy do swoich zajęć, nawet nie to, że wyrzucając z pamięci straszne obrazy, co po prostu zapominając o nich. Nie dlatego, że tak nieczuli jesteśmy, a dlatego, że mamy psychikę ukształtowaną w nieistniejącym już świecie.
Tutaj działa też znany psychologom mechanizm obrony naszej psychiki, bombardowanej nadmiarem informacji i tragedii. Nie tylko one powszednieją, ale i obojętnieją. Czyż moglibyśmy tak się przejmować losem wszystkich nieszczęśliwych dzieci na świecie, jak losem swoich dzieci? Przecież nie.

Więc do Afryki nie sięga nasze odruchowe, wrodzone współodczuwanie, jednak sięgnąć może nasza świadoma myśl. Empatia wspomagana wiedzą i rozumem.
Nierzadko przeciwstawia się wiedzę i rozum sercu. Tutaj mamy sytuację dokładnie odwrotną, bo oto w rozumie i w wiedzy serce może znaleźć wsparcie.
To my, cholera jasna, wyrzucamy tony jedzenia, wydajemy góry pieniędzy na odchudzanie się, a tam dzieci głodują! Przecież nie ich winą jest pojawienie się na tym świecie!
Moje dzieciństwo minęło w latach biednych, aczkolwiek nie głodnych. Pamiętam śniadania szykowane przez moją babcię: wielka kromka suchego chleba leżąca na kubku świeżego mleka z rannego udoju. W ciągu dnia, gdy głód przygonił mnie do domu, dostawałem tak samą wielką kromkę posmarowaną smalcem ze skwarkami; „kanapkę” uzupełniałem szczypiorem zerwanym w warzywniaku za domem. Do dzisiaj pamiętam wyborny smak tego jedzenia.
Dziecku, którym wtedy byłem, tyle wystarczyło. Miałem szczęśliwe dzieciństwo, ponieważ była babcia i mama, miałem kolegów, a głodny nie byłem. Tyle dziecku wystarczy: bliskość kochających osób i sytość. Nic więcej nie jest mu potrzebne do szczęścia.
Może za równowartość paru moich wyjazdów w Sudety, kiedyś jakiś nieznany mi człowiek z biednego kraju będzie dobrze wspominał swoje dzieciństwo?