13 marca.
Lubawka,
Krucza Skała, Głazy Krasnoludków, Diabelska Maczuga, Mrayenci Vierch.
Kiedyś
czytałem o grupie ładnych skał gdzieś w Sudetach, ale nie zapamiętałem gdzie
one są, dopiero w czasie wybierania trasy na ten wyjazd znalazłem informację w
jednym z przewodników: były to Skałki Gorzeszowkie, lub, inaczej mówiąc,
rezerwat „Głazy Krasnoludków” w Górach Kruczych. Tym samym dokonałem wyboru
trasy: najpierw poznanie głównego masywu pod Lubawką, później Głazy
Krasnoludków, a później zobaczę.
Później nieźle
dałem sobie w kość, bo zachciało mi się wejść na szczyt góry o czeskiej,
dziwnej nazwie. Wszedłem, mokry i zziajany, ale nie narzekałem. Chciałem wejść
na niego i wszedłem.
Samochód
zostawiłem na początku zielonego szlaku, na brzegu Lubawki, u stóp Kruczej
Skały; widziałem go później ze szczytu: spokojnie stał sobie czekając na mnie.
Była 7.30, gdy
polną dróżką ruszyłem wprost na górę stromo wyrastającą z płaszczyzny pola, i
zaraz na początku szlaku doznałem dwóch miłych wrażeń: poczułem polny wiatr,
tak odmienny od szarpiących, nieprzyjemnych wiatrów wiejących w mieście. Wiatr
polny jest spokojnym, równomiernym oddechem ziemi, niesie jej zapach i spokój,
w nieokreślony sposób czuć w nim przestrzeń i swobodę. Po raz pierwszy w tym
roku usłyszałem skowronki, polne dzwoneczki, a nawet zobaczyłem je,
trzepotliwie nieruchome drobinki na tle błękitnego bezmiaru. Wiosna.
Krucza Skała
jest niewysoką górą, ma 680 metrów wysokości, ale widok z niej jest piękny:
miasteczko u jej podnóża, oczyszczona odległością Lubawka, wygląda jak z bajki,
na prawo urokliwe, wyraźne szczyty Gór Kruczych, na lewo, po drugiej stronie
głębokiej i wąskiej doliny, piętrzą się, jeden za drugim, kolejne szczyty, a
daleko, na horyzoncie, bieleją zaśnieżone Karkonosze. Bliżej, zaraz za
miasteczkiem, otwiera się dolina Bramy Lubawskiej, z której tu i ówdzie
wyrastają niewielkie wzgórza.
Zielony szlak
obiegający wokół górski masyw jest uroczym, nie męczącym szlakiem, jednym z
tych, którymi chciałoby się iść bez końca, zwłaszcza, jeśli słońce ma się za
towarzysza wędrówki.
Jak z tego
zjechać i nie połamać się? - pytałem się siebie stojąc z zadartą głową i
patrząc na szczyt skoczni narciarskiej na jednym ze zboczy Gór Kruczych. Tam
właśnie po zgubieniu szlaku schodziłem ze stromego zbocza piargów trzymając się
gałęzi krzaków, a na dole w nagrodę za zejście zrobiłem sobie przerwę.
Siedziałem na pieńku chłonąc widok otoczenia i słuchając siebie. Słońce
świeciło mi w twarz, mała brzózka łaskotała mnie gałązkami w kark, a rosnący
tuż obok świerk wydzielał dla mnie swojski żywiczny zapach kojarzący się z
latem i słońcem. Po pniu ściekała woda… woda? Dotknąłem cienkiego strumyczka:
lepiąca się miękkość. Żywica rozkosznie pachniała, gdy rozcierałem ją w
palcach. Na twarzy czułem ciepło słońca, wiatr układał mi po swojemu włosy na
głowie, nareszcie bez czapki, kawa z termosu smakowała wybornie, nogi nadal
chętne drogi odpoczywały, a ja poczułem to wyjątkowe, zawsze urocze, zjednoczenie
świadomości z chwilą mojego życia.
Obszedłem
podnóże góry i zanurzyłem się w wąską a głęboką dolinę oddzielającą Kruczą
Skałę od Sępiej Góry, chcąc zobaczyć porfirowe skały stromego zbocza góry, dla
ochrony których utworzono tam rezerwat. Porfir ma czerwony odcień, jak pola w
pobliżu, których ziemia była przed milionami lat takimi właśnie skałami. Skały
są spękane, czynią wrażenie niesamowicie starych, ledwie stojących starców, jak
ten Starzec, szczyt mijany na wierzchowinie. U stóp skał leżą zwały kamiennych
złomków, a w jednym miejscu jest ich cała rzeka - odłamki góry sypiące się na
dół w nieustającym ciągu przemian morfologicznych Ziemi. Do tych przemian
przyłożyłem swoją rękę, zabierając ze sobą odłamek czerwonawego porfiru.
Ta wycieczka
była nietypowa, ponieważ dwa razy w ciągu jej trwania podjeżdżałem do celu
samochodem. Pierwszym był rezerwat Głazy Krasnoludków odległy od Lubawki o 12
km. Wymarzone miejsce na niedzielne wyjazdy w góry dla całych rodzin, ponieważ
parking na końcu drogi jest o 100 metrów od pierwszych skał, a przy nim jest
polana z ławkami i miejscami na ogniska. Formy skał są tak różnorodne, że ma
się wrażenie zwiedzania najpiękniejszych miejsc Gór Stołowych. Na swoje
potrzeby, słuchając wrażeń, nadawałem sfotografowanym skałom nazwy: neolityczną
strojnisią jest kamienna głowa na długiej szyi, z bujną fryzurą z małych
świerków i kęp traw; niemal idealnie równy rząd kamieni uformowany niczym
kolumnada greckiej świątyni kojarzy się z mitycznym kamiennym miastem; z
kamiennej podstawy wyrasta grupa dinozaurów trzymających swoje kształtne głowy
na smukłych szyjach, a wydają się one uśmiechać swoimi szerokimi pyskami, z
których tu i ówdzie zwisają wiechcie przeżuwanej trawy.
W sąsiedniej
wiosce stoi na szczerym polu dziesięciometrowy ostatniec w murowaną tablicą
podającą dwie daty: 1813 – 1913. Gdy zapytałem grupę bawiących się wokół
dzieciaków o te daty, rezolutny dwunastolatek powiedział: wtedy diabeł
przyniósł tutaj ten kamień. Diabelska Maczuga w Gorzeszowie. Uroczy lokalny
mit, piękna skała.
Gdzie jeszcze
pojechać, skoro do zmierzchu parę godzin, a nogi i oczy wołają o jeszcze?
Grupa szczytów
przy samej granicy z Czechami: Sępia Góra, Polska Góra i na samej granicy
Mrayenci Vierch. Gdy zatrzymałem się na parkingu przy samej granicy, szczyty,
ciemne swoimi lasami, wyrastały z równiny pola przeciętego linią słupów
granicznych, a tuż obok rosło małe drzewko z sześcioma swoimi pniami
splecionymi w dwa idealnie równe warkocze, Warkocze Natury. Siedziałem w
samochodzie jedząc kanapki i patrząc na góry przed sobą i na to drzewko. Tylko
ja patrzyłem, inni jakby nie widzieli drzewa tak oryginalnego. Dlaczego?
Właściciel
kantoru i parkingu z nostalgią wspominał niedawny jeszcze czas, gdy opłaty za
parkowanie pobierał według czasu parkowania.
-Daj pan dwa
złote i stój pan ile chcesz. Widzi pan jak tu teraz jest… – powiedział.
Podejście na
szczyt dało mi nieźle w kość: niżej szlak prowadził korytem strumienia
rozlanego wiosennymi roztopami, wyżej szedłem dnem żlebu zasypanego
zeskorupiałym, chrzęszczącym pod butami, śliskim śniegiem. Po co tam lazłem,
skoro w jedyne miejsce widokowe na tym szlaku zostawiłem już na sobą? Nie wiem.
Bo postanowiłem tam wejść pomyślawszy, że jeśli dzisiaj, teraz, nie wejdę tam,
nie wejdę już nigdy. Więc wbijałem czubki butów w śnieg i szedłem, zasapany, z
mokrym czołem, aż w końcu poczułem zimny wiatr: byłem na szczycie. Wszedłem.
Byłem tam.