Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pieniądz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pieniądz. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 13 czerwca 2024

O braku rozsądku i moralności, część II

 130624

Cytaty pochodzą z książki „Fałszywy alarm” Bjorna Lomborga. Podtytuł książki:

„Jak panika związana ze zmianami klimatu kosztuje nas biliony, krzywdzi biednych i nie ratuje planety”

Dla porządku i jasności dwa wyjaśnienia: cytaty ująłem w znaki >> <<, a tak (…) zaznaczyłem skróty, czyli pominięte przeze mnie niewielkie fragmenty oryginalnego tekstu.

*******************

>>Celem polityki klimatycznej jest uczynienie świata lepszym miejscem. Obecnie stoimy na rozdrożu. Możemy dalej podążać w tym samym kierunku, ale 30 lat nieudanej polityki klimatycznej pokazało nam, że takie podejście niczego nie zmienia, a za to będzie nas dużo kosztować. Istnieje jednak inna ścieżka, której obranie może znacznie bardziej pomóc ludziom i planecie.<<

>>Ludzie boją się zmiany klimatu bardziej niż wszystkiego innego. Połowa respondentów na świecie uważa, że wyginięcie ludzkości jest prawdopodobne, a perspektywa zagłady uzasadnia każdy wydatek.<<

>>W telewizji CBS w 1970 roku wyjaśniał (Paul Ehrlich, ekolog ze Stanford – wyjaśnienie KG), że koniec świata nastąpi przed 1985 rokiem: „Gdzieś na przestrzeni następnych 15 lat nadejdzie koniec. Przez „koniec” mam na myśli całkowite załamanie się zdolności planety do zapewnienia ludzkości egzystencji”. Inni wpływowi naukowcy byli zgodni, różniąc się tylko tym, ile czasu pozostało – zaledwie 5 czy około 30 lat. Media podchwyciły tę narrację. Na przykład magazyn „Life” podał w 1970 roku, że „czeka nas istny horror” i że w przeciągu dekady „mieszkańcy miast będą musieli nosić maski przeciwgazowe, by przetrwać zanieczyszczenie powietrza”. Te obwieszczenia były jednak całkowicie błędne. Ehrlich przewidywał, że w latach 70. z głodu umrze od jednego do dwóch miliardów ludzi.<<

>>Pomysł, że świat znajduje się na krawędzi nieodwracalnej katastrofy spowodowanej głodem, umożliwił nawet niektórym czołowym ekologom rozważenie odcięcia pomocy żywnościowej dla całych państw i regionów. Wierzyli, że dalsze wsparcie pozwoli przyjść na świat większej liczbie dzieci, które nieuchronnie umrą w późniejszych klęskach głodu. Ehrlich stwierdził, że najbardziej obiecującym scenariuszem dla ludzkości jest odcięcie pomocy żywnościowej dla Wietnamu, Tajlandii, Egiptu i Indii – a później obserwowanie, jak głód i zamieszki wywołane brakiem żywności doprowadzają do śmierci pół miliarda ludzi. (…) Podejście Ehrlicha jest prawdopodobnie najbardziej haniebnym przykładem we współczesnej historii udzielania niewłaściwych porad politycznych wynikających z bezpodstawnych, wręcz apokaliptycznych obaw.

Panika nie prowadzi nas tylko do złych lub nieskutecznych rozwiązań politycznych – może również prowadzić do skupienia się na niewłaściwych problemach.<<

>>Zamiast odruchowo podejmować decyzje polityczne oparte na strachu, musimy upewnić się, że reagujemy w sposób skuteczny i wydajny.<<

>>Media rozpędziły się do granic i faworyzują narracje proste, czytelne i uderzające. Politycy zyskują głosy, gdy stają po stronie wyborców przeciwko zewnętrznemu zagrożeniu. Wszyscy zyskują.<<

>>Coś podobnego do kompleksu wojskowo-przemysłowego wyrasta wokół zmian klimatycznych, choć tym razem obsada aktorska trochę się różni. Zmiany klimatyczne wymagają naszej uwagi, owszem, ale zaczęły pochłaniać ją całkowicie, po części dlatego, że tak wiele osób czerpie z tej paniki korzyści. Zyskują na niej oczywiście politycy i dyrektorzy mediów, ale też wielkie korporacje.<<

>>Nie wierzę, że istnieje jakiś wielki spisek mający na celu promowanie przerażających historii o kryzysie środowiskowym. Wierzę jednak w to, że firmy, media i politycy czerpią korzyści z tego typu narracji. Ta zbieżność interesów w dużym stopniu wyjaśnia, dlaczego dyskusja na temat zmiany klimatu stała się tak oderwana od realiów naukowych.

Jaki jest cel polityki klimatycznej? Uczynić świat lepszym miejscem dla nas wszystkich i przyszłych pokoleń. Moim zdaniem to zachęta do zadania sobie bardziej precyzyjnego pytania. Jeśli celem jest uczynienie świata lepszym miejscem, to czy polityka dotycząca zmian klimatycznych jest najważniejszą rzeczą, na której należy się skupić?

Z pewnością jest to jedna z rzeczy, na którą powinniśmy zwrócić uwagę. Musimy ograniczyć wzrost temperatury i zadbać o zapewnienie możliwości przystosowania się najbardziej bezbronnym. Ale dzisiejsza, powszechnie stosowana strategia przeciwdziałania zmianom klimatycznym, polegająca na instalowaniu paneli słonecznych i turbin wiatrowych, ma zdradliwe skutki – podnosi koszty energii, szkodzi ubogim, nieefektywnie ogranicza emisje i sprowadza nas na niestabilną ścieżkę, wobec której podatnicy mogą się w końcu zbuntować. Zamiast tego musimy inwestować w innowacje, w inteligentne podatki od emisji dwutlenku węgla, w badania i rozwój w dziedzinie geoinżynierii oraz w adaptację.<<

>>Fiksowanie się na przerażających historiach o zmianach klimatu prowadzi do podejmowania złych decyzji. Jako jednostki czujemy się zmuszeni do zmiany stylu życia, zarówno w drobny (niejedzenia mięsa), jak i w znaczący sposób (rezygnacja z rodzicielstwa). Jako społeczeństwa zawieramy traktaty, które gwarantują roztrwonienie setek bilionów dolarów na niewiarygodnie nieefektywne polityki ograniczania emisji dwutlenku węgla.

Nadmierne wydatki na wadliwą politykę klimatyczną to nie tylko marnowanie pieniędzy. Oznacza też niedostateczne wydatki na skuteczną politykę klimatyczną i zbyt małe inwestycje w zwiększanie możliwości poprawy życia miliardów ludzi, teraz i w przyszłości. To nie tylko nieefektywne – to złe z moralnego punku widzenia.

W ciągu ostatniego stulecia świat stał się lepszym miejscem dzięki ludzkiej pomysłowości i innowacyjności. Wybór, przed jakim teraz stoimy, polega na tym, czy pozwolimy, by strach kierował naszymi działaniami, czy raczej wykorzystamy swoją pomysłowość i innowacyjność, by upewnić się, że pozostawimy przyszłym pokoleniom świat najlepszy z możliwych.<<

>>W Paryżu w 2015 roku UE obiecała większą redukcję niż jakikolwiek inny kraj, sugerując 40% spadek emisji do 2030 (…) Z powodu stale rosnącego zaniepokojenia związanego ze zmianami klimatu oraz z powodu protestów klimatycznych młodzieży, UE zaczęła rozważać zaostrzenie swojego zobowiązania na 2030 rok. Zamiast obiecywać 40-procentową redukcję w stosunku do poziomu z 1990 roku, rozważano propozycję 55-procentowej redukcji.

Po pierwsze, wpływ tej obietnicy będzie bardzo niewielki. Zgodnie ze standardowym modelem panelu klimatycznego ONZ, obniży globalną temperaturę do końca stulecia o 0,004 stopnia Celsjusza. (…)

Co więcej, znaczna część tej redukcji jest prawdopodobnie fikcyjna, ponieważ około dwie trzecie emisji dwutlenku węgla po prostu przenosi się poza UE do innych miejsc, takich jak Chiny czy Wietnam (tak zwana ucieczka emisji). Oznacza to, że rzeczywista redukcja temperatury wyniesie 0,0016 stopnia Celsjusza (…).

Po drugie, nowa polityka klimatyczna UE będzie niesamowicie kosztowna. Trzeba przyznać, że Unia zawsze dokonywała szacunku kosztów swojej polityki klimatycznej. Nikogo nie zaskoczy, że zawsze były one zaniżane, pomniejszając koszty o trzy do czterech razy w porównaniu do rzeczywistych, potwierdzonych naukowo.

Oficjalnie szacunki UE dotyczące nowej 55-procentowej deklaracji zakładają, że będzie ona kosztować obywateli co najmniej 1,5 biliona dolarów w ciągu najbliższych trzech dekad. Z uwagi na to, że UE nadal korzysta z bardzo optymistycznych modeli, całkowity koszt będzie prawdopodobnie trzy-cztery razy wyższy, osiągając w sumie od 3 do 5 bilionów dolarów.

Dla porównania: COVID-19 kosztował Unię 6,1% jej wydajności gospodarczej w 2020 roku, czyli około 1,25 biliona dolarów. Fundusz naprawczy dla UE wyniósł dodatkowe 0,9 biliona dolarów.

(…) UE zaproponuje, by wszyscy jej obywatele zapłacili więcej, niż wyniósł całkowity koszt kryzysu COVID-19 i jego pakietu naprawczego. Jest to nie tylko oburzająco kosztowny sposób na osiągnięcie niemal żadnych rezultatów, ale też kiepski sposób na udzielenie pomocy. <<

>> Jeśli chcemy poprawić sytuację klimatyczną, musimy wszelkie rozmowy odnieść z powrotem do panujących realiów. Zmiana klimatu jest czymś namacalnym, spowodowanym przez człowieka i czymś, co musimy naprawić. Jest to jednak problem, a nie koniec świata. Dlatego też powinniśmy zrezygnować z twierdzenia, że zmiana klimatu jest „egzystencjalnym zagrożeniem”, które może zniszczyć ludzkość. Panika donikąd nas nie zaprowadzi.<<

>> Ogólnie rzecz biorąc, jedynym rozwiązaniem problemu jest sprawić, żeby ekologiczne źródła energii stały się tak tanie, że będą bardziej atrakcyjne od paliw kopalnych – przekona to zwłaszcza kraje niezamożne. Kluczową kwestią jest innowacyjność.<<

*****************

Nie będę tutaj się bestwił nad poprawnością językową przekładu na polski, a byłoby nad czym, jako że kulfonów jest dużo, a niezgrabnych sformułowań jeszcze więcej. Tłumacza usprawiedliwiam pośpiechem i powszechnym obniżeniem naszych standardów językowych. Przypomnę tylko o znaczeniu słowa „bilion”: to tysiąc miliardów, czyli milion milionów.

Jak wyobrazić sobie takie kwoty pieniędzy?

Banknot stuzłotowy waży 0,85 grama. Dziesięć tysięcy takich banknotów, czyli milion złotych, waży zatem 8,5 kg. Paletę do przewożenia towarów każdy widział. Jeśli załadujemy na nią 850 kg takich banknotów, będzie na niej sto milionów złotych, a kupa równo ułożonych paczek sięgnie piersi. Bilion złotych zmieści się na dziesięciu tysiącach takich palet, a trzy biliony dolarów, czyli minimalna kwota wydana przez Unię według szacunków autora książki, na stu dwudziestu tysiącach palet (razy 3 i razy 4 złote na dolara). Ta góra pieniędzy zajmie przynajmniej 30 dużych kolejowych składów towarowych i będzie ważyć (bez opakowań) nieco ponad sto tysięcy ton.

Inaczej: unijne państwa mają wydać na zielony ład 40 tysięcy ton złota.

Dla porównania: najwięcej złota mają USA, 8130 ton; nasz NBP ma 360 ton. Kruszec ma postać dużych sztab, typowa waży 400 uncji czyli 12,4 kilograma i jest warta około 3,8 mln zł, więc równowartość ponad 3 milionów takich sztab mamy wydać na "zielony ład".

Drugie porównanie: świat wydaje na zbrojenia ponad 2 biliony dolarów rocznie.

 Trzecie porównanie: dwa lata temu dostałem od UNICEF Polska list z prośbą o datek na dokarmianie dzieci. Z ulotki dowiedziałem się o dziennym koszcie podawania małym niedożywionym dzieciom specjalnej papki (olej, mleko w proszku, zmielone orzechy, witaminy) ratującej im życie; wynosi 4,2 złotego, czyli pieniądze z jednej tylko palety wystarczą na dożywianie miliona dzieci przez 24 dni!

A my te pieniądze wydawaliśmy i wydajemy na czołgi, a teraz jeszcze na wiatraki i na dopłaty do używanych samochodów elektrycznych!!

Na czołgi musimy, bo żyjemy w świecie, w którym trzeba szczerzyć kły aby być w miarę bezpiecznym, ale na wiatraki (jako panaceum na klimat) i inne tego rodzaju pomysły wydajemy tylko dlatego, że daliśmy się omamić i zastraszyć, bo sensu w tym nie ma.

 


środa, 19 kwietnia 2023

Oblicze ludzkości

 190423

Kupiłem parę książek w antykwariacie; do przesyłki dołączona była ulotka i list od prywatnej fundacji zajmującej się pomaganiem dzieciom w Afryce.

>>Polska Fundacja dla Afryki zbiera na dożywianie 1700 głodnych dzieci na Madagaskarze.

Praca dla dzieci oznacza jedzenie. Podejmują więc każdą: noszenie cegieł, piasku czy kamieni na budowie. Gdy się przyjdzie na targ o 3 rano, to można się nająć do noszenia worków z ziemniakami, ryżem. Około 5 rano można zarobić, zanosząc zakupy klientom do domu. Można pracować nosząc wodę od pompy do czyjegoś domu.

Zarobią przez dzień 1-2 zł, a za to nie da się kupić jedzenia na cały dzień. Zwłaszcza że zwykle ci, którzy pracują, mają na utrzymaniu młodsze rodzeństwo.<<

Fragment otrzymanego listu:

>>Ostatnio napisałem maila do współpracownika z Madagaskaru z pytaniem: Co u was słuchać? Odpowiedział mi: Ten tydzień był u nas dobry, bo nikt nie zmarł z głodu…

Zdesperowane matki karmią dzieci wodą z cukrem, bo – same niedożywione – nie mają wystarczająco pokarmu. Do naszych przychodni trafiają roczne dzieci ważące mniej niż 5 kg.<<

Na stronie fundacji przeczytałem sprawozdanie za ubiegły rok:

>>W 2021 roku dzięki Państwa darowiznom przekazaliśmy na pomoc Afryce ok. 8,6 mln zł. To ogromna kwota, biorąc pod uwagę, ile dobrego można zdziałać na kontynencie, na którym za jedną złotówkę można uratować ludzkie życie (w Togo tyle kosztuje porcja soli leczniczej, wstrzymującej biegunkę u dzieci).<<


Jedna rakieta Javelin służąca do niszczenia czołgów kosztuje 80 tys dolarów. Niemiecki czołg Leopard kosztuje 6 milionów, a amerykański Abrams ponad 8 milionów dolarów.

Zadałem Google pytanie: „Ile świat wydaje na zbrojenia?”.

Oto odpowiedź:

>>Globalne wydatki na zbrojenia sięgnęły w 2021 roku rekordowego poziomu 2,11 bln dol. – mówią wyliczenia sztokholmskiego instytutu SIPRI. Państwa z całego świata zwiększyły wydatki zbrojeniowe w 2021 r. o 0,7 proc., co było siódmym rokiem wzrostowym z rzędu. <<

2110 miliardów dolarów w ciągu roku, a więc 5780 milionów dziennie. 67 tysięcy dolarów w każdej sekundzie doby, tygodnia i miesiąca. Przez cały rok, a w każdym kolejnym więcej i więcej. W czasie czytania przez was tych kilku zdań, ludzkość wyda na maszyny do zabijania kilkanaście milionów dolarów. W tym czasie (trzech minut) umrze trzydzieścioro dzieci, które można było uratować gdyby nie brak pieniędzy, o czym dowiedziałem się na stronie UNICEF.

Ludzie są bardzo różni. Są wśród nas filantropi, ludzie poświęcający się dla dobra innych ludzi, są też skrajni egoiści i nawet ludobójcy, a jako całość, jako ludzkość, jesteśmy barbarzyńcami, bo nie dobro, a zło bardziej jest widoczne w naszych działaniach.

Wpłaciłem pieniądze, ale mocuję się z wyrzutami sumienia. W weekend pojadę na parodniową włóczęgę po Roztoczu wydając na nią kilkaset złotych, a powinienem wydać te pieniądze na głodne dzieci. Bronię się przed samym sobą tłumacząc, że przecież nie uratuję świata. Nie uratuję, ale mogłem więcej obiadów opłacić.

Mogłem. Mogę.

Będę wpłacał.  Tyle mogę zrobić.





Zdjęcia skopiowałem ze strony UNICEF, link jest wyżej.

czwartek, 29 grudnia 2022

Słowa i gotówka

 291222

Od lutego wysłuchuję na kanałach You Tube wypowiedzi na temat wojny w Ukrainie. Widzę wtedy w rogu ekranu zmieniające się reklamy, a niemal wszystkie mają cechę wspólną: niedbalstwo językowe, czasami skrajne. Nieprawidłowo odmieniane słowa i ich alogiczne przestawienia, częsty brak znaków interpunkcyjnych, najzupełniej przypadkowo używane wielkie litery, słowa nie mające związku z sensem zdania, jakby wklejone w zdanie na chybił trafił.

Czytając te reklamy, przychodzą mi do głowy niewesołe myśli o językowym niechlujstwie Polaków i dziwię się spodziewanej skuteczności (skoro są) tak pokracznych reklam, ponieważ mnie zniechęcają do zakupu, zamiast zachęcać. Podejrzewam, że te zdania są tłumaczone z angielskiego przez komputery, i zapewne nikt ich nie sprawdza przed publikacją, albo sprawdzić nie potrafi.

Niżej wklejam niewielki zbiór owych reklamowych tekstów. Pisownię zachowałem oryginalną, jedynie litery ujednoliciłem, a cytaty wyodrębniłem znakami >> <<.


>>Latarka z silnego światła.<<

O butach:

>>Super ciepły Oddychające, miękkie, wygodne, antypoślizgowe<<

>>Nie boję się minus 30 stopni

Ergonomiczna konstrukcja, 24 godziny noszenia bez męczących stóp, wiatroszczelne i ciepłe <<

>>Grube, ciepłe buty typu Martin

100% skóra bydlęca, wodoodporna i odporna na zarysowania, długi spacer nie zmęczony <<

>>Wysokiej jakości skóra bydlęca

Skórzany materiał, przyjazny dla skóry i oddychający <<

>>Zimowe zagęszczone dżinsy z polaru

Super elastyczny, modny i wszechstronny, super przystojny. <<

>>Ręcznie robione skórzane buty, Wytrzymałe, Oddychające, Antypoślizgowe, Wypoczynek, biznes <<

O zimowej kurtce:

>>W chwili, gdy go założysz, twoje ciało jest ciepłe, Spędź zimę komfortowo<<

O zegarkach:

>>Kalendarz świetlny wodoodporny

Klasyczna moda pokazuje urok odnoszących mężczyzn sukcesu <<

>>30 metrów wodoodporny<<

>>Kreatywny zegarek gwiazdkowy z Ziemi

Pokaż tożsamość i gust, bardzo odpowiedni do wyjścia w noszeniu <<

O zimowych ubiorach:

>>Utrzymanie ciepło wygodna

Artefakt ochrony przed zimnem, szybkie nagrzewanie, ciągła blokada temperatury <<

>>Wysokiej jakości 100% puch białej kaczki

Lekkie i nie ciężkie, ciepło ulepszone, Nie nadęte, rozciągaj się swobodniej <<


Bardzo celna konstatacja: lekkie nie jest ciężkie!

Skóra jest skórzanym materiałem przyjaznym dla skóry, dżins jest super przystojny, latarka zbudowana jest ze światła, a zegarek pochodzący z Ziemi jest odpowiedni do wyjścia w noszeniu, zapewne z powodu swojej kreatywności. Super!

Skopiowane z internetu zdania ze słowem „generowanie”.

„... generując średnią oglądalność…” – o lokalnej telewizji.

„Potrzeba generacji siły wojskowej.”

„Opony nie generujące nadmiernego hałasu.”

„Mózg ludzki jest zdolny do generowania nauki, sztuki, moralności i poezji.”

„Armia jest w stanie wygenerować dostateczną siłę uderzenia.”

„Społeczeństwa generują różnych poborowych.”

Przekazanie broni generujące mniejsze koszta.”

„Wojna generuje olbrzymi poziom stresu.”

„Samochody generujące tlenki azotu.”

„Mniej wydajemy, więcej generujemy.”

„Rosnąca inflacja generuje presję na wzrost wynagrodzeń.”

„Państwo nie generuje dochodów.”

„Takie zachowanie wygenerowałoby określoną odpowiedź.”

„Generowanie czeków z kodem cyfrowym.”

„Rosja zawsze generowała konflikty.”

Okazuje się więc, że generować można hałas, koszta, dochód, odpowiedź, konflikty, presję, czeki, siłę, poborowych, sztukę i tlenki azotu. Nawet poezję i moralność można generować!! Dla jasności: nie jestem przeciwnikiem tego słowa, a jego nadużywania. Każde słowo używane zbyt często staje się manierą, razi zmysł estetyczny, zubaża język a wypowiedź czyni ciężko strawną albo rażąco nieprawidłową, jak ta o generowaniu poezji i nauki. Owszem, komputer może generować (przykład wyżej) kody cyfrowe, ale powiedzenie o generowaniu poborowych jest językowym kretynizmem. Najwyraźniej ludziom nie chce się wysilać mózgownicy w poszukiwaniu pasujących słów, skoro mają „generowanie”.

Dzięki swojej uniwersalności jest dobre w okresie przejściowym przed pełnym zastąpieniem słów ikonkami, do czego raźno zmierzamy.

O gotówce

Kasjerce zabrakło drobnych banknotów do wydawania. Poszedłem więc do banku, w którym firma ma konto, a tam usłyszałem, że aby rozmienić tysiąc złotych, muszę mieć upoważnienie od właściciela konta. Upoważnienie?? Przecież mam pieniądze, chodzi tylko o rozmienienie – tłumaczyłem. Tak, upoważnienie ma być, bo jak bez niego? Zadzwoniłem do firmy, w rezultacie ktoś z szefostwa rozmawiał z bankowym opiekunem, ten wysłał maila do białostockiego oddziału, ja odebrałem smsa z nazwiskiem pracownika banku, i na drugi dzień już mogłem pójść rozmienić banknoty. Przy kasjerce siedziałem pół godziny. Wiedziała o mnie, miała pliczek dziesiątek, ale nie wiedziała, jak ma dokonać wymiany i gdzie zaksięgować opłatę. Nota bene, niebotycznej wysokości. Zadzwoniła więc do kogoś, kto miał wiedzieć, jak się dokonuje tak skomplikowanej operacji bankowej, ale na odpowiedź czekała długo, ponieważ ekspert też nie wiedział, i zapewne odpowiedź konsultował z super ekspertem. Na koniec poproszono mnie o dowód osobisty. Przy rozmienianiu tysiąca złotych!

Jaka jest przyczyna tych trudności? Przecież ci ludzie nie są nowicjuszami w swojej pracy. Uważam, że ta operacja, banalna przecież, jest w tym banku tak rzadko wykonywana, że nie ma ustalonych procedur, albo są zapisane w zakurzonych, nieużywanych zakamarkach pamięci bankowych komputerów. Po prostu obrót gotówkowy zamiera. Kiedy wracałem z banku, przypomniałem sobie gdzieś czytany artykuł o planach pełnej eliminacji gotówki, jej całkowitego zastąpienia operacjami elektronicznymi, a więc pieniądzem wirtualnym, cyfrowym. Może to się właśnie dzieje?

Nie chciałbym takiej zmiany, ponieważ gotówka daje wolność bez nadzoru i anonimowość. Jeśli każda transakcja, nawet tak drobna jak danie sąsiadowi pięćdziesięciu złotych za skoszenie trawnika albo babci na targu pięciu złociszy za marchewkę, będzie odnotowywana w banku, to urzędy państwowe, nie tylko fiskus, będą mogły nas kontrolować na każdym kroku. To zapowiedź totalnego nadzoru.

środa, 22 kwietnia 2020

Pieniądze i liczby, czyli znowu o wirusach

220420
Epidemia ma się dobrze, wirusy fruwają w powietrzu i nie zamierzają przejść do defensywy, a rząd ogłasza harmonogram złagodzenia obostrzeń. Spotkałem się w Internecie ze słowami zdziwienia w związku z tymi faktami, ale rozumiem motywy decyzji rządu.
Już niedługo zdecydowana większość firm będzie działać, chociaż z zachowaniem pewnych zasad bezpieczeństwa, jak te nieszczęsne maski, przez które tak źle się oddycha i z powodu których mieć będziemy odstające uszy. Powód jest jeden, ale zasadniczej wagi: pieniądze.
Tak naprawdę one są najważniejsze.
Owszem, mówi to osoba twierdząca, że daleka jest od materializmu i konsumpcjonizmu. Już wyjaśniam.
Pieniądz nie jest papierkiem z nadrukiem (ostatnio coraz częściej zastępowanym danymi cyfrowymi w bankowym serwerze), jest ekwiwalentem towarów i usług, dobrym wtedy, gdy niełatwo go zdobyć, a łatwo wymienić na… na wszystko. Bez ograniczeń, chyba że kwotą samych pieniędzy.
Państwo, albo samorządy, co w sumie na jedno wychodzi, zabierają nam znaczną część naszych dochodów, finansując nimi najróżniejsze wydatki, w tym utrzymanie służby zdrowia, a w obecnym czasie te wydatki są znacznie większe. Dla swojego funkcjonowania szpital musi mieć zapewnione dostawy towarów i usług naprawdę wielu firm z różnych gałęzi gospodarki, a każdy z tych dostawców ma swoich dostawców. Wszak firma zapewniająca szpitalowi dostawy tlenu nie robi sama butli na sprężony gaz, ani nie jest wykonawcą urządzeń do oddzielania tego gazu z powietrza – przykład jeden z setek, albo i tysięcy.
Dostawy najważniejsze, mianowicie leków i – jak obecnie – testów, które w istocie są chemicznym produktem wyrafinowanego przemysłu farmaceutycznego, efektem wytężonej pracy wysokiej klasy specjalistów z zakresy biologii, wirusologii, immunologii i Bóg wie jakich jeszcze dziedzin, są produktami możliwymi do wytworzenia tylko w firmach mających odpowiednich fachowców i wyposażenie. Ci ludzie wiele lat zdobywali swoją wiedzę, opłacani przez państwo, a do jej wykorzystania potrzebują specjalistycznego i bardzo drogiego sprzętu.
Nie bez powodu możni tego świata macają się po kieszeni i wspomagają swoimi pieniędzmi szpitale i laboratoria.
Pieniądz jest napędem nie tylko gospodarki, ale i tych wszystkich firm i instytucji, po których możemy się spodziewać pomocy w walce z zarazą.
Nie lubię słowa pandemia, chociaż nie wiem dlaczego.
Czad czy inna Erytreja nie opracują dobrych leków na koronawirus nie dlatego, że mieszkają tam głupsi ludzie, chociaż zapewne są mniej wykształceni, a z powodu braku pieniędzy. Dzięki nim USA przoduje w tak wielu dziedzinach nauki i techniki. Amerykanów stać na sprowadzenie do miejscowych zakładów naukowych najlepszych specjalistów, kusząc ich wynagrodzeniem. Córka mojego znajomego z pracy od lat pracuję w USA, będąc wybitnym genetykiem. Pojechała, gdy zapoznała się z propozycją warunków zatrudnienia.
Nie siedzenie w domu w masce na twarzy uwolni nas od wirusa, chociaż zapobiegnie spiętrzeniu się ilości chorych i tym samym umożliwi w miarę normalne funkcjonowanie szpitali, a pieniądze. Jednak nie puste wydmuszki drukowane przez NBP, a prawdziwe pieniądze wymienialne na nowoczesne wyposażenie firm biochemicznych i ich produkty. Także na związane z zarazą liczne ostatnio zakupy za granicą. Wszak płacimy za nie walutą, a tę możemy mieć tylko wtedy, gdy nasze produkty sprzedamy w innych krajach.
To oczywiście warunek wstępny. Drugim i ostatecznym jest owocna praca tych firm.
Dobry pieniądz można mieć jedynie w rezultacie normalnego funkcjonowania gospodarki.
Chcąc więc walczyć z wirusem, załóżmy te cholerne maski na twarz i pójdźmy do roboty, aby swoją pracą nadać rzeczywistą wartość naszej walucie.
* * *
Chciałbym poruszyć jeszcze jeden temat związany z wirusem, jako że jest powodem manipulacji bądź nieporozumień.
Mieszkańców Polski jest 38 milionów, a Ziemię zamieszkuje 7,6 miliarda ludzi. W Polsce umiera około 400 tysięcy ludzi rocznie, na świecie około 55 milionów.
Inaczej mówiąc, bardziej obrazowo, co 80 sekund umiera jeden Polak, a na Ziemi w ciągu minuty umiera sto kilka osób, niemal dwie na sekundę.
Jeśli uzmysłowię sobie te liczby, czasami miewam wrażenie mieszkania w wielkiej kostnicy, albo przeżywania horroru, jakichś obłędnych, nieludzkich czasów zagłady, ale po chwili przychodzi refleksja: wszak to tylko prawo wielkich liczb, do których mój ludzki umysł nie jest przyzwyczajony.
Chodzi o to, że my nie czujemy, nie odbieramy wprost dużych liczb. One nie robią na nas wrażenia, bo cóż to znaczy sto milionów czy miliard?
Niedawno w pewnej dyskusji mówiłem o naszym niepojmowaniu dużych liczb na przykładzie dni naszego życia. Traktujemy dzień jak drobinkę niewiele znaczącą. Ot, wstaliśmy, poszliśmy do pracy, wróciliśmy, pokręciliśmy się chwilę po swojej życiowej przestrzeni i położyliśmy się spać. Aby do piątku, myślimy. A przecież całe nasze życie to ledwie dwadzieścia kilka tysięcy tych drobin, tych jętek jednodniówek. Dwadzieścia parę tysięcy, tylko tyle mamy, a gdy sięgnę pamięcią do zdarzeń sprzed półwiecza, wydają się tak bardzo odległe.
Jednym z powodów, może nawet głównym, jest nasza trudność w ogarnięciu wyobraźnią dużych liczb, mimo że w tym przypadku ledwie parę dziesiątek tysięcy mamy sobie wyobrazić. Cóż powiedzieć o dziesiątkach milionów, co o miliardach?
Właśnie zajrzałem do Internetu, na jednej ze stron podają ilości zgonów z powodu koronawirusa: w Polsce 404, na świecie prawie 180 000 osób.
Wszyscy zgodnie twierdzą, że te dane są zaniżone, także w naszym kraju, ale trudno mi opierać się tutaj na spekulacyjnych liczbach, zostanę przy oficjalnych. Pamiętajmy tylko, że w rzeczywistości są wyższe.
W ciągu miesiąca zarazy zmarło 400 osób zarażonych wirusem. To mniej niż ilość samobójstw w Polsce.
W tym czasie na inne choroby lub po prostu ze starości umarło 33 tysiące naszych rodaków.
W ciągu każdego miesiąca umiera na drogach 240 osób, a rannych jest blisko trzy tysiące osób. Mimo wielkości tych liczb, ludzie wsiadają do samochodu bez strachu, i nawet przekraczają bezpieczne szybkości.

Odnoszę wrażenie, że wielu ludzi zapomina, albo nie zdaje sobie sprawy, z wymowy tych faktów.
A już zwłaszcza nie pomyślą o nich ci moi ulubieńcy, paru znajomych mężczyzn siedzących w zamkniętym sklepie i w panice trzęsących portkami.

sobota, 13 sierpnia 2016

O wymienialności pieniądza


120816

Przez szereg tygodni miałem tutaj, w Ustroniu, kogoś z rodziny, ale od kilku dni jestem sam. Czas, na który wszyscy czekaliśmy tak długo, już minął. Jeszcze przedwczoraj miałem trójkę gości, spędziłem z nimi miłe popołudnie, które mam nadzieję pamiętać długo - ostatni promyk słońca na chmurnym niebie. Dołączam go do wspomnień sylwetki córki na tle morza, rozmów z synem przy dobrym piwie, wołającej mnie przez sen Heleny, wieczornych chwil z żoną, swoich spacerów po uliczkach miasteczka i zadumanego gapienia się na morze.

Siedzę przy włączonym grzejniku i słucham werblu deszczu o dach kampingu. Wczoraj po raz pierwszy od wielu dni założyłem długie spodnie, dzisiaj dodałem jeszcze sweter. Odzwyczajony od takich ubiorów czułem się źle, jak w pancerzu. Spodnie przeszkadzały, bluza ograniczała ruchy, ciało dopominało się słońca na nagiej piersi i ramionach, delikatnego łaskotania poruszanych wiatrem włosów na gołych nogach, letniej swobody. Znowu pada… Deszcz zabiera mi słońce; gdy budzę się, nie widzę tych uroczych słonecznych cieni tańczących na firance. Wiem, że wrócą jeszcze słoneczne dni, ale wszyscy wyjechali, bliskich mi ludzi zobaczę dopiero późną jesienią, rozsypuje mi się wieloletnia znajomość, niebo jest szare i znowu zaczyna się okres przeprowadzek: za parę dni wyjeżdżam z Ustronia.

Tak, nastrój mam jesienny.



W dwóch miejscach pisałem o pieniądzach. Tutaj w związku z jego umownością, której jeśli się nie dziwimy, to chyba tylko przez przyzwyczajenie, którego dzieci nie mają i dlatego tak trudno im dostrzec wartość w kawałku zadrukowanego papierku. Tutaj po raz pierwszy pisałem o kosztach zdobycia tych papierków. Ponieważ tekst jest długi, pozwalam sobie na wklejenie niżej odpowiedniego fragmentu.:



Płacimy za dostępność dóbr. Za możliwość posiadania wszystko mającego telefonu, aparatu foto (jeszcze skuter wodny musimy kupić, koniecznie!), kina domowego, samochodu, za możliwość w miarę taniego i szybkiego podróżowania po świecie, za modny i absurdalnie drogi ciuch. Aby to wszystko było w naszym zasięgu, produkcja musi być tania, podaż i popyt masowy. Aby taki był, musi być konkurencja zmuszająca firmy do obniżania kosztów i do wiecznej gonitwy, a przez nie i reklama. Nota bene: reklama ma też za zadanie przekonanie nas do kupienia czegoś, co nie jest nam potrzebne, albo do uczestnictwa w czymś, co nas nie interesuje, oczywiście o ile chcemy być trendy; „Nie widziałeś tego?! Nie byłeś tam?! Nie masz tego?! Co za obciach!” Płacimy więc też oglądaniem reklam (w większości debilnych i wysoce szkodliwych), a jest ich mnogość, bo je oglądamy i jesteśmy pod ich wpływem, czyli są skuteczne, opłacalne dla zleceniodawców. Za możliwość kupienia komputera po tygodniu pracy, albo samochodu za kilkumiesięczny dochód, płacimy nerwową pracą, biegiem, alienacją, częstym uprzedmiotowieniem w pracy; płacimy widzeniem nas jako żywe narzędzia i jako konsumentów, i sami jakże często widzimy bliźniego jako przeszkodę lub środek w staraniach o zysk. To ten nasz raj konsumpcyjny wysusza nam serca, z uczucia i z erotyki czyniąc dochodową gałąź przemysłu – nie neuronowe pochodzenie naszej świadomości.

Po namyśle stwierdzam, że ta pogoń za rzeczami jest jednak wtórna, jest skutkiem. Co pierwotną przyczyną? Najogólniej mówiąc: brak innych celów. Nasz konsumpcjonizm jest widomym dowodem bezsilności religii i wewnętrznej słabości wielu ludzi. No bo skoro małej będąc wiary nie bardzo potrafią nadać swojemu życiu sensu mniej związanego z dobrami doczesnymi, a nadto nie umieją w subtelniejszy sposób wypełnić swojego czasu…

Wypada mi zaznaczyć, że owa pogoń za dobrami, nasze dni zabiegane i zapracowane, często są po prostu na nas niejako wymuszone; co prawda człowiek tak naprawdę niewiele potrzebuje do życia, ale przecież gdzieś musi zatrzymać swoje ograniczanie potrzeb - nie każdy może być Diogenesem, a i nasz klimat uniemożliwia mieszkanie w beczce. Dla wielu ludzi konieczność zapewnienia podstawowego utrzymania, więc wyżywienia, ubrania i niechby najskromniejszego mieszkania, zajmuje dużo czasu i dostarcza wielu trosk. Ci ludzie dalecy są od konsumpcjonizmu w ścisłym znaczeniu tego słowa, mimo iż tak wiele ich wysiłku związanego jest z dobrami materialnymi.



W tekście chodziło o jakoby zgubny dla człowieka i cywilizacji wpływ wiedzy o materialnym pochodzeniu naszej psyche (zainteresowani całością mogą kliknąć drugi link), teraz chciałem wrócić do tematu rozwijając inny jego aspekt: koszta psychiczne zarabiania pieniędzy, o których wyżej ledwie wspomniałem.

Mamy dobry pieniądz. Dobry, czyli w pełni, praktycznie bez żadnych ograniczeń, wymienialny na towary i usługi. Możemy za nasze złotówki kupić wszystko, czego zapragniemy, częstokroć w niemałych ilościach. Już słyszę słowa protestów, ale proszę o chwilę cierpliwości. Aby określić ilość jako dużą lub małą, nierzadko trzeba ją odnieść do czegoś, a tutaj porównania czynię do przeszłości, czasami odległej; gdy czynić je do najbogatszych krajów świata, wypadają nieco inaczej. Ale nawet w naszym kraju, mieszącym się w okolicach pięćdziesiątego miejsca w światowym rankingu bogactwa, za niewielką pensję miesięczną kupimy tonę mąki lub kilka tysięcy jajek, albo komplet ubrań na wszystkie pory roku, możemy za te pieniądze przelecieć pół świata. Przy odpowiednich staraniach jedna dziesiąta pensji wystarczy na wyżywienie dostarczające organizmowi niezbędnych substancji pokarmowych. To relacje i ilości oszałamiające naszych przodków, niekoniecznie odległych.



Dobry pieniądz nierozerwalnie związany jest z kapitalizmem, co doskonale pokazali ci różni Leninowie, a nadal pokazują Kastrowie. Kapitalizm to kapitał, bóstwo tego świata, i kapitaliści. Oj, przepraszam: biznesmeni. Ludzie interesu. Przedsiębiorcy. Ci, dla których pracujemy i od których dostajemy pieniądz, wypłatę, zamieniony w papierek nasz czas, naszą pracę i umiejętności. Niemałą część naszego życia. Tak naprawdę my się sprzedajemy. „Mam cię do dyspozycji przez tyle godzin w miesiącu, będziesz robić to, co ustaliliśmy (w praktyce należy dopisać: także to, co wymyślę), a w zamian dam ci tyle pieniędzy.” – mówi kapitalista, nasz przyszły pracodawca. To forma handlu. W pracy mamy zapomnieć o domu i jego kłopotach, o swoich chęciach czy przyzwyczajeniach, mamy robić to, czego wymaga się od nas.

W odhumanizowanych korporacjach jednostka jest maleńkim trybikiem, którego tempo kręcenia się jest wymuszone sąsiednimi trybikami. Musi się kręcić, musi nadążyć, a nawet popędzać inne trybiki, „wykazać się”, przynieść dochód większy, niż w poprzednim miesiącu. Człowiek istnieje tam i zarabia tylko dlatego, że jest przydatny w staraniach o zysk; z chwilą zwolnienia obrotów znika z firmy, przestaje istnieć jako niepotrzebny, nieprzydatny. Niehumanitarne? Tak, ale nie to jest najgorsze; gorsza jest świadomość, że tak musi być, aby towarów było mnóstwo, a pieniądz dobry; że bez tych batów i kieratów będziemy (jako ogół; rozpiętość zachowań u ludzi jest znaczna) pracować mniej wydajnie, a półki sklepowe opustoszeją.

Co się dzieje w małych firmach prywatnych, u „prywaciarzy”? W zasadzie to samo, o ile pryncypał jest człowiekiem w miarę kulturalnym. Inaczej, gorzej, gdy słowo „kultura” kojarzy się mu z bakteriami w jogurcie. Wtedy jest pomiatanie, zwykłe chamskie ubliżanie, psychiczny terror. Z jednej strony właściciel firmy stawiający znak równości między grubością portfela a wartością jego właściciela, cwaniaczek mający się wybitną jednostkę, osoba w praktyce stojąca ponad prawem i mająca nad nami sporą władzę, z drugiej konieczność zarabiania tych zadrukowanych papierków.

Czy tak musi być? Oczywiście, że nie, ale nie ma innego czynnika potrzebnego do zmienienia takich ludzi i takich sytuacji, jak czas potrzebny do zmiany ludzi na lepszych, kulturalniejszych, moralniejszych, czyli bardzo dużo czasu.

Czym w istocie jest pieniądz? Skumulowanym ekwiwalentem owoców ludzkiej pracy? Tak, ale jest też ekwiwalentem ludzkiego czasu, więc życia i jego trudów (nierzadko w pracy i przez pracę pomnażanych), a częstokroć i ludzkiej godności.


czwartek, 7 kwietnia 2016

Prace i dni


Tekst zawieruszony w przepastnych głębiach laptokowej pamięci, napisany wiosną 2013 roku.

Skoro uznaję, że za dużo widzę potrzeb na zewnątrz mnie, potrzeb materialnych, a za mało duchowych, wewnątrz mnie, i to mimo uznawania świata wewnętrznego za prawdziwszy i ważniejszy, to dlaczego trzymam się tej pracy? Pracy, która ograbia mnie z czasu?
Pracuję po 80, a bywa, że i ponad 90 godzin w tygodniu, z dala od swoich, w błocie w którym topię gumowce lub w smrodzie gryzącym gardło i wywołującym mdłości, w zimnie lub w upale – usmarkany lub spalony na brązowo, w potwornym hałasie; także w stresie, skoro nierzadko wykonuję czynności będące zaprzeczeniem nie tylko bezpieczeństwa, ale i logiki lub technicznej kultury, na dokładkę wśród ludzi, których wolałbym omijać szerokim łukiem.
Omijać chciałbym też karuzele. Niedawno kolega opowiadał mi, jak to po wygraniu w totka i rezygnacji z pracy, szerokim łukiem omijałby miasto przez które wypadłaby mu droga, gdyby dowiedział się o stojących tam karuzelach; rozumiałem go.
Więc po co to wszystko? Czy tylko ekonomiczny przymus trzyma mnie tutaj?
W dobrych dniach, dostrzegając przedziwny, bo przewrotny, urok tej pracy, włóczenia się po kraju i czegoś podobnego do twardej, męskiej przygody, swoistej szkoły przetrwania dla twardzieli (skoro determinacja lub znaczna wytrzymałość psychiczna wespół z niemałą kondycją fizyczną są tutaj niezbędne), ale i tych satysfakcjonujących chwil, gdy naprawiane bądź skonstruowane urządzenie działa, wtedy uważam, że nie tylko przymus ekonomiczny, jednak na ogół trzymają mnie tutaj tylko pieniądze i brak rozsądnego wyboru. Różnie odbieram ten przymus: czasami jako coś naturalnego, skoro chcę coś mieć, gdzieś pojechać, skoro będąc mężczyzną poczuwam się do obowiązku utrzymywania swojej rodziny; czasami jednak czuję się zniewolony tym światem, w którym za wszystko trzeba płacić, ale i swoimi potrzebami - wcale nie  niezbędnymi do życia, ale które chciałbym móc zaspokajać.
Internet bezprzewodowy, komputer, parę w miesiącu kilkusetkilometrowych podróży dla pochodzenia po górach, samochód, no bo jak bez tego wszystkiego żyć w XXI wieku?! A jeszcze specjalistyczne i drogie buty górskie, jeszcze plecak i GPS, jeszcze dysk zewnętrzny i telefon, biurko, koszta urlopu no i oczywiście wszelkie opłaty związane z mieszkaniem, a jeszcze to, jeszcze tamto. A sieć rośnie, grubieje i oplata coraz bardziej. Zrywam się, prężę ramiona i rwę więzy. Spada ich dwa lub trzy, reszta zostaje, a później cichaczem pojawiają się następne, więc znowu robię remanent: to i tamto niepotrzebne, z tego zrezygnuję, z tamtego też – daremny trud, bo wydając tak mało, nadal wydaję tyle, że tylko ta lepiej płatna praca jest w stanie zapewnić wystarczające środki finansowe. No i dalej zostaję w lunaparku…
Ostatnio coraz częściej mam świadomość tego przymusu zarabiania na rzeczy nie niezbędne, i ona, ta świadomość pomaga mi zmieniając przymus w świadomy wybór: skoro chcę i potrzebuję wyjazdów w góry – na przykład – a ostatnio kosztują mnie te wyjazdy ponad 10 procent moich dochodów, to tym samym powinienem akceptować tyleż procent moich godzin pracy ponad normę.
Akceptuję, a pomaga mi w tym częste ostatnio porównania do przeszłości.
Będąc młodym chłopcem, Bach kilka dni szedł do miasta w którym miał dać koncert sławny wirtuoz. To, co dla niego było wielką wyprawą pełną trudów i wyrzeczeń, teraz, dla nas, jest zwykłym wyjazdem w niedzielne popołudnie, ale trzeba za to płacić. Przez tysiąclecia naszej historii ludzie całymi dniami pracowali aby zaspokoić elementarne potrzeby konieczne do przeżycia, a my narzekamy pracując na nowszy samochód lub telewizornię o większej przekątnej.
Warto pamiętać o tych różnicach, gdy biadolimy nad trudnościami życia i brakiem pieniędzy, bo mimo bezlitosnej ekonomiki naszego technicznego świata opartego na własności i pieniądzu, nadal jest spora grupa wydatków z których można zrezygnować bez pogorszenia materialnej jakości życia, a te, z których nie potrafimy czy nie chcemy zrezygnować, na ogół daleko są od rzeczy naprawdę człowiekowi niezbędnych. Bywa, że jeśli nawet ta materialna strona zubożeje, to niewiele, natomiast duchowa zyska. Mało tego, można znaleźć przykłady jeszcze wyrazistsze, gdy pierwsza nic nie straci, druga tylko zyska.
Daleko nie szukając: rezygnacja z posiadania telewizora jest oszczędnością nie tylko finansów, ale i czasu w dużej ilości traconego na oglądanie paskudnej papki tam pokazywanej. Do dzisiaj pamiętam oglądaną kiedyś reklamę, a w niej idiotyczny spazm radości pani, której z opakowania margaryny wyskoczył gadający ludzik. Myślę sobie, że jeśli już ktoś bierze się za pisanie reklam, to powinien znać się na tym, a przynajmniej umieć odróżnić pomysły takie sobie od tych żenujących.
Odsuwam laptoka i słucham wieczornej ciszy w parku, słyszę ptaki i rzadko przejeżdżające samochody. Założyłem górskie buty – wiadomo, z tęsknoty. Po trzech tygodniach od ostatniej wyprawy, wobec czterech miesięcy dzielących mnie do najbliższego wyjazdu w góry, z ciekawością i z rozbawieniem obserwuję u siebie dziwną zmianę: otóż na myśl o jesieni i zimie nie odczuwam zwykłej u mnie niechęci, a nawet jakbym oczekiwał ich przyjścia.

Przy swoim warsztacie spawałem jakieś połamane w transporcie żelastwo, i wtedy, z niskiej perspektywy klęczącej osoby, zobaczyłem nie tylko ten jeden krzaczek iglicy zauważony już pierwszego dnia, ale ich mnogość. Chyba nie jest im tam zbyt dobrze, skoro wykształciły maleńkie, ledwie widoczne kwiatki wielkości łepka zapałki. Dopiero gdy nachyliłem się, zobaczyłem liczne różowe drobinki wśród źdźbeł trawy. Iglica pospolita, jak i kwitnąca u schyłku lata cykoria podróżnik, niezapominajka polna i chaber (szczególnie w dojrzewającym zbożu, wśród maków), są moimi kwiatami, lubianymi, oczekiwanymi i oglądanymi. Nazwy obu pierwszych roślin poznałem robiąc im zdjęcia i angażując znajomych do których rozsyłałem listy z prośbą o identyfikację. Wszystkie one towarzyszą mi od lat, jakże więc nie lubić je?
…Myślę, że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi, którym wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?

Wielki, trzyosiowy, terenowy MAN uzbrojony w łańcuchy na kołach musiał rozkołysać się by ruszyć w głębokim błocie. Pomagam kierowcy idąc obok kabiny i obserwując gałęzie nad samochodem; kątem oka dostrzegam akację (czyli rubinię akacjową) i klon zrośnięte przy ziemi – jak bliźniaki syjamskie - myślę, obiecując sobie obejrzeć je dokładniej przy okazji zwijania naszego przewodu zasilającego leżącego obok. Koła ciężarówki pchają przed sobą wał ziemi, a na boki tryska woda wyciskana z namokniętego gruntu. Mlaskanie błota pod gumowcami tłumione jest rykiem ciężko pracującego wielkiego diesla, gdy ciężarówka wspina się na zbocze nasypu ciągnąc za sobą dwie głębokie, czarne koleiny. A deszcz ciągle pada, ósmy już dzień pada. Pod przeciwdeszczowym płaszczem ubranie mam wilgotne, spodnie na kolanach są mokre, nogi ociężałe wielogodzinnym wyciąganiem butów z czarnej, śmierdzącej brei.
Już drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt i zmontować karuzele.

Odebrałem dwa kolorowe pudełka tekturowe, a w nich potrzebne mi wtyczki do oświetlenia drogowego pojazdów. Dla oszczędności miejsca w ciasnym magazynie, wtyczki wyjąłem z opakowań, a te wyrzuciłem. Po co je robiono, skoro zaraz lądują w koszu na śmieci? Przecież potrzebne były materiały, sprzęt i ludzie, aby je wytworzyć…
Przecież wiem: my jak te sroki, cholera jasna, idziemy na lep błyskotek, bo towar ładnie zapakowany wydaje się nam lepszy, więcej warty. Kosztując dwa złote, efektowne opakowanie podbija cenę o dwadzieścia złotych, więc działają fabryki produkujące coś, co ma służyć (niemal) wyłącznie wyciągnięciu pieniędzy z kieszeni klientów.
Moja firma zużywa dziesiątki tysięcy litrów paliwa rocznie, tysiące litrów wszelakich płynów produkowanych przez wielki przemysł, zużywa ładunek ciężarówki albo i dwóch różnych części i materiałów, ale też ogromne ilości tlenu i wytwarza jeszcze większe ilości dymów w dziesiątkach wielkich silników, a to wszystko dla chwili radości klientów i zysku szefa.
…A czy ja sam nie robię tak samo? W ciągu ostatniej zimy przejechałem swoim samochodem (rozpędza się tysiąc kilogramów żelaza po to, aby przewieźć jedną osobę!) około 10 tysięcy kilometrów, spalając tysiąc litrów cennego gazu wydobywanego z trzewi Ziemi. Ile drzew musi żyć, aby wytworzyć tlen potrzebny mojemu fordowi wiozącemu mnie dla przyjemności w końcu, bo w góry, lub do domu wygodniej niż pociągiem? Z czego więc bywam dumny?
Ludzkość bezlitośnie i niefrasobliwie eksploatuje zasoby naszej planety dla pieniędzy lub zachcianki, a ja mam w tym swój udział.
Czy aby na pewno mamy prawo panoszyć się na Ziemi tak, jakby na nas miała się skończyć historia?

Po raz pierwszy od kilku dni wyszedłem „na miasto” do sklepu. Dziwnie lekko się poczułem idąc chodnikiem w zwykłych butach, nie w gumowcach po bulgoczącym i śmierdzącym błocie, a do takiego stanu deszcz i nasze ciężarówki doprowadziły polanę w parku. Centrum miasta, deptak, ładne sklepy, kawiarenki. Zajrzałem do jednej, jakbym w inny świat wstępował: niebrzydki wystrój, przyćmione światła, błyszczący bar, kolorowe lampiony na stolikach - elegancki świat ludzi mających czas na bywanie w takich miejscach.
Nagle poczułem żal i łzy w oczach – jakbym miał zdradzić ubogiego bliskiego dla osoby bogatej; zapragnąłem wrócić do siebie i usiąść przy szafce na której stoi mój komputerek, wrócić do swojego świata. Szybko zrobiłem zakupy i oto jestem.

Chyba musimy eksploatować naszą planetę, bo stworzyliśmy molocha, który dla swojego istnienia potrzebuje góry jedzenia, a co gorsza tak przyzwyczailiśmy się do niego, że nie wyobrażamy sobie życia bez cienia tej góry produktów którymi on karmi nas, a my jego.
Niedawno przeczytałem w książce Dalajlamy proste, zdawałoby się, stwierdzenie: coś jest nie w porządku z naszą gospodarką, jeśli dla prawidłowego jej funkcjonowania rokrocznie musi być odnotowywany wzrost. Bo przecież musi, w przeciwnym razie mam kryzys – ulubione słowo mojego szefa nagabywanego o podwyżkę, która wcale nie byłaby podwyżką, a ledwie wyrównaniem spadku wartości zarobków. Aby więc dostać podwyżkę, muszę kupować te cholerne telewizory, nie czekać z wymianą odzieży aż się rozleci i w końcu wyrzucić moją osiemnastoletnią wieżę audio by kupić nową.
A w życiu! Ta wieża, jak i mój stary telefon, będą u mnie do swojej naturalnej śmierci! Komu więc sprzedadzą swoje produkty fabryki, jeśli wszyscy będą tak robić? Moje poczynania są więc kryzysogenne, (znowu) cholera.
Z tego miejsca nie znam dalszej drogi.
Dopisek.
Drogę znaleźli producenci: zmuszają nas do zakupów, ponieważ ich wyroby projektowane są i wykonywane tak, żeby szybko się zepsuły. Obok bylejakości programów telewizyjnych, naszych kontaktów ze znajomymi, wypowiadanych i pisanych słów, zalewa nas kolejna bylejakość: wyrobów naszego przemysłu.

wtorek, 1 grudnia 2015

Samochodowa filozofia


301115

Nowy samochód rozpieszcza mnie swoją wygodą, przestronnością, cichością, miękkością. Bardzo elastyczny silnik ledwie mruczy, fotel wygodny, biegi włączają się lekko, nic nie jazgocze ani nie skrzypi. 
Są rzeczy i ceny, do których trudno mi się w pełni przyzwyczaić. Na przykład noszony w kieszeni telefon, z którego mogę zadzwonić niezależnie od miejsca przebywania, albo dobry samochód kupowany za miesięczny dochód. Ciągle pamiętam jazdę po obcym mieście w poszukiwaniu sprawnego automatu telefonicznego, albo nocne jazdy pociągiem z ciężkimi bagażami, gdy rano wychodzi się zmęczony, z piaskiem w oczach, na zimny i nieprzytulny peron i wlecze ciężary do autobusu. Dożyłem czasów, w których za kilka tysięcy mogę kupić luksusowy samochód. To nie pomyłka, ani przejęzyczenie: dla mnie ten mój opel vectra jest pojazdem luksusowym, i to nie dlatego, że nie znam samochodów dziesięć czy dwadzieścia razy droższych od niego, bo znam, także zza ich kierownicy. Jednak ten zaspokaja w pełni moje oczekiwania, nie jest więc kompromisem między nimi a możliwością ich zaspokojenia. Na szczęście rzadko, może nawet bardzo rzadko, miewam kompromisy tego rodzaju, z czego jestem po prostu dumny.

Trwa moja przygoda z pokładową gałkologią. Któregoś razu chciałem obejrzeć mapę w samochodzie, ale nie znalazłem włącznika światła w kabinie, mimo iż obmacałem sufit i obejrzałem deskę rozdzielczą, a nawet pomachałem ręką przed kloszem lampki. Poradziłem sobie otwierając drzwi, a w pracy kolega, właściciel opla, powiedział mi, że należy wyciągnąć obrotowy przełącznik świateł drogowych. Hmm, może takie ukrycie tej funkcji ma być intuicyjnie odnajdywane.

O radiu nie powiem nic dobrego, bo jest ono totalną porażką. Jakoś go włączę, ale dlaczego czasami samo przestaje grać – nie wiem. Dlaczego po włączeniu nie chce grać na stacji wcześniej ustawionej, tylko trzeba przełączać na inną – bozia jedna wie. Co oznaczają przyciski PSO, HYT, POK i dziesięć innych tak samo dziko nazwanych, nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć. Coś tu jest nie tak z ergonomią, z sensem, z logiką, także z potrzebami. Na Boga, to tylko radio! Siła głosu, strojenie, może jeszcze śledzenie wybranej stacji i cóż więcej? Czasami myślę, że może ze mną coś jest nie tak. To całkiem możliwe, jeśli weźmie się pod uwagę mnogość moich kłopotów tam, gdzie wielu innych ludzi nie ma żadnych. Więc to możliwe, ale broniąc się (co przecież zrozumiałe) powiem, że potrafię ze zrozumieniem przeczytać traktat Arystotelesa, że niewiele wysiłku kosztowało mnie zrozumienie teorii fenotypu rozszerzonego Dawkinsa, że wystarczy mi chwilę popatrzeć na stalową konstrukcję – dla odmiany przykład techniczny - by wiedzieć, jak ona dźwiga swój ciężar. Jednak gdy mam do czynienia z przyciskami, jestem bezradny. Na rozpoznanie czekają dźwignie regulacyjne fotela. Jedną z nich nawet ruszyłem, coś mi się zmieniło pod plecami, więc szybciutko, żeby niczego nie zepsuć, zostawiłem dźwignię, ale kiedyś zawezmę się i rozgryzę ich funkcje. Dlaczego tak? Powodów kilka:

-fotel jest wygodny, zmian ustawienia nie potrzebuje,

-samochód ma oszczędzać mój czas, a nie zajmować go; interesuję się nim wtedy, gdy mam jechać,

-nie bawię się ani samochodem, ani w samochodzie, ja go używam do jeżdżenia. Oczywiście takie jego widzenie nie wyklucza pewnego rodzaju związku emocjonalnego z samochodem długo używanym – jak miałem z fordem – ani dbałości o jego sprawność techniczną. Tyle że u mnie ta dbałość dotyczy tylko funkcji najważniejszych. W fordzie nie naprawiałem zamka drzwi, bo dało się je otwierać i zamykać od środka.

Opel usypia mnie szybciej niż ford, bo po prostu jest zbyt wygodny, zbyt cichy; radio przydałoby mi się do odpędzania Morfeusza, na którego w łóżku czasami czekam długo, a gdy siedzę za kierownicą, przyłazi do mnie nieproszony. Skoro to radio buntuje się, może włożę je pod koło i wypróbuję odporność na zgniatanie? Jeśli nie zda testu, kupię najtańsze z możliwych, takie, które ma nie więcej niż kilka przycisków.

Dzisiaj, siedząc pod drzwiami laboratorium i czekając na wyniki, przejrzałem leżące tam dwa czasopisma motoryzacyjne. Redakcja opisuje w nich samochody na ogół drogie, absurdalnie drogie. Mało, że opisuje, oni się nimi zachwycają, ale jednocześnie i wybrzydzają: w tym mały jest schowek w desce, tamten rozpędza się do setki aż w siedem sekund, podczas gdy konkurent robi to o pół sekundy szybciej. Czytałem i myślałem: po co to? Czym tu się zachłystywać? Tego rodzaju gazety mają wielkie nakłady, a to znaczy, że miliony ludzi kupuje je i ogląda te kolorowe (a coraz brzydsze i droższe) maszyny i… co? Marzy o nich? Wzdycha: ech, mieć taką brykę!? Pewnie tak.

Jeszcze jestem w stanie zrozumieć kogoś, kto zarabia górę pieniędzy i może kupić ot, tak, od ręki – jak ja swojego opla - samochód za sto, trzysta czy pięćset tysięcy, kupić, żeby… właśnie, chyba żeby pochwalić się, ale nie potrafię zrozumieć tych tysięcy ludzi, którzy oszczędzają żeby kupić taki samochód, albo kupują na raty obniżając materialny standard swojego życia na kilka lat. To absurd nie tylko ekonomiczny, ale i życiowy. Rozumuję tak: większość z nas pracuje li tylko dla pieniędzy, ponieważ szczęśliwców, którzy lubią pracę, rozwijają się w niej duchowo, spełniają w jakikolwiek sposób, takich ludzi jest garstka. Cała reszta idzie do pracy, bo musi zarabiać. Praca jest koniecznością ograbiającą nas z czasu. Niewiele będzie przesady w twierdzeniu, iż w pewnej mierze (różnej u różnych ludzi, ale na ogół sporej) praca zabiera nam niemałą część naszego życia. No i teraz widać absurdalność: jest nią zamiana owoców tej pracy na rzecz wcale nie niezbędną do dobrego życia, służącą li tylko przemieszczaniu się.

Dorabiam filozofię do swojej niezamożności? Nie z kilku powodów, tutaj podam ten, który szybciej trafi – tak mniemam - wątpiącym do przekonania: bez dużego wysiłku finansowego mógłbym kupić samochód kilka razy droższy, tylko po co? Na to pytanie nie znajduję odpowiedzi i właśnie z tego jestem dumny.


poniedziałek, 5 października 2015

O chorobie i o znikaniu rzeczy


051015

Gdy czternaście lat temu zacząłem pisać pierwszą swoją powieść, zacząłem też pisać komentarze do niej - teksty tłumaczące moje decyzje i wątpliwości dotyczące powieści. Nazwałem je dopiskami i mimo iż powieść dawno została odłożona na półkę, zwyczaj pisania dopisków pozostał, chociaż ich treść zmienia się w zależności od aktualnych zainteresowań. Ponieważ te pierwsze zacząłem w październiku, rokrocznie pierwszego dnia tego miesiąca zaczynam nowe, nadając im kolejny numer. Tymi słowami zaczynam czternaste swoje dopiski. Są w nich moje fascynacje, zainteresowania, spostrzeżenia, uwagi dotyczące czytanych książek, moje żale i radości, są i sprawy osobiste. Cały mój blog to wybrane teksty z dopisków; wybrane, ponieważ część z nich pomijam uznawszy je za zbyt słabe, marudne lub zbyt osobiste.

Miałem nadzieję rozpoczęcia tych dopisków opisem kolejnego dnia w górach, ale dwa weekendowe dni spędziłem w łóżku. Dopadło mnie przeziębienie. Jeszcze w sobotę rano poszedłem do pracy, ale po dwóch godzinach poddałem się: wróciłem do pokoju, wziąłem leki, podniosłem do pionu poduszkę i opatuliwszy się kołdrą, zamierzałem spędzić dzień nad czytnikiem książek. Czytałem dopóki mogłem, później oczy zaczęły mnie boleć, na policzkach czułem łaskotanie łez.

-Może więc wypastuję buty górskie? Poza tym łzawieniem w zasadzie dobrze się czuję, więc może jednak uda mi się wyjechać? – myślałem.

Wstałem, ale źle się poczułem i usiadłem.

-Buty wypastuję mimo wszystko. Pojadę, wiatr mnie owionie i wypędzi choróbsko. – zdecydowałem, ciągle wierząc w poprawę zdrowia do jutra.

Ściśle mówiąc nie pastowałem butów, nie używam pasty, a specjalny tłuszcz do butów robiony według starej receptury z łoju końskiego. Na szczęście nie muszę sam go topić, bo pewna hiszpańska firma robi to za mnie. Buty wchłaniają taki tłuszcz powoli i nie błyszczą się jak po pastowaniu, ale są porządnie uodpornione na przemakanie. Mimo że po wyjściu z łóżka założyłem bluzę polarową, dopadło mnie kichanie, takie męczące, całymi seriami. Wizja jutrzejszego wyjazdu znowu się oddaliła. Obejrzałem prognozę pogody, na następny weekend zapowiadano pełne słońce, może więc za tydzień pojadę na dwa dni? Jak to?… Więc cały jutrzejszy dzień mam leżeć w łóżku??

Włączyłem laptoka, odruchowo zajrzałem do bloga, cisza tam panowała, więc kliknąłem relację na żywo z konkursu szopenowskiego. Obiecałem sobie słuchać gry i czytać o konkursie ile tylko będę mógł, a to dla poczucia atmosfery tego rzadkiego i wielkiego wydarzenia muzycznego, posmakowania mistrzostwa grających. Półleżąc w łóżku patrzyłem i słuchałem. Nie jestem znawcą muzyki klasycznej, mimo iż niemal tylko takiej słucham od… odkąd? Właściwie od zawsze, bo pierwszych oczarowań doznałem będąc w wojsku, czterdzieści lat temu. Brakuje mi wiedzy teoretycznej i muzycznego słuchu, co wyraźnie słyszę w rozmowach z młodszym synem mającym za sobą muzyczną maturę, jednak te braki niewiele przeszkadzają mi w delektowaniu się muzyką.

Patrząc na muzyków w okienku you tube, jak teraz, czy na żywo, w filharmonii, na wdzięk ich ruchów, na ich dłonie i twarze, gdy słucham ich perfekcyjnej gry i smakuję tę wyjątkową atmosferę, częstokroć doznaję poczucia zadziwienia nie tyle wysublimowaniem umiejętności, co wielkim oddaleniem się człowieka od najpierwotniejszych powodów posiadania umysłu i słuchu. To, co powstało i rozwinęło się w nas dla przeżycia w otoczeniu pełnym śmiertelnego zagrożenia, zostało tak dalece przetworzone przez nas, że nabrało zupełnie innych cech w całkowicie odmienionym przez nas świecie. Patrzę na piękne dłonie pianistów czując estetyczną przyjemność ich oglądania i jednocześnie czuję dumę z ludzkich osiągnięć. Wyszliśmy z jaskiń (co prawda nie wszyscy) i niewiele czasu zabrało nam zbudowanie czegoś tak wyrafinowanego technicznie (powtórzę słowo wysublimowanego) jak fortepian steinway’a i skomponowania tak pięknego utworu jak sonata fortepianowa b-moll. Konkurs jest dla mnie nie tylko ważnym wydarzeniem muzycznym nobilitującym nasz kraj, jest także świętem ludzi. Człowieczeństwa.

Bywa, iż wrażenia płynące ze słuchania muzyki i takie moje myśli przenoszą mnie w jakiś wysoki świat nieskończenie odległy od prozaiczności dnia powszedniego, w inny wymiar, ku idei piękna. Szkoda, że tylko tak bywa.

Usnąłem zaraz po zakończeniu przesłuchań, a budziłem się bez budzika. Okno pokoju wychodzi na wschód, więc słońce miałem w pokoju. Słońce! Taki ranek, a ja leżę w łóżku!

-Jadę! Za trzy godziny będę na miejscu! – myśl jak piorun.

Wstałem wsłuchując się w swoje ciało. Nie było źle. Nachyliłem się i.. straciłem równowagę. Usiadłem na brzegu łóżka i gapiłem się przed siebie, chyba trochę otępiały, w końcu sięgnąłem po telefon. Żona kategorycznie zabroniła mi wyjazdu. Poczułem ulgę. Odkładając telefon zobaczyłem moje buty-maskotki, pięknie zrobione klasyczne hanwagi dziecinnego rozmiaru, kupione na allegro za grosze, mimo iż nowe. Wodziłem wzrokiem i palcem po skórze i szwach czując, że w końcu pogodziłem się z niemożnością wyjazdu na włóczęgę. Pokręciłem się trochę w łóżku nie mogąc czytać z powodu łzawiących oczu i znowu usunąłem na kilka godzin. Spełniłem swoje marzenie wyspania się: od sobotniego wieczoru do niedzielnego popołudnia spałem 16 godzin, zwykle śpiąc około sześciu i chodząc permanentnie niewyspany.

Jest poniedziałek. Na łóżko już nie mogę patrzeć, przeniosłem się w fotel, a na podołku położyłem laptoka. Chciałem posłuchać relacji na żywo z konkursu, ale znaturzył mi się internet, otworzyłem więc czternaste swoje dopiski. Czuję się lepiej, chyba jutro trzeba mi będzie iść do pracy. Póki co, mam kilkanaście wolnych godzin.

Kiedyś, gdy oglądałem zdjęcia serwerowni z niekończącymi się regałami zastawionymi komputerami, przyszło do głowy, że technikowi sprzed stu laty nie dałoby się wytłumaczyć co to jest i do czego służy. W swojej funkcji łączącej internet jest nieco podobny do sieci telefonicznej, ale jeśli dodać do niej ogromną, przekraczającą wszelkie wyobrażenie, zasobność informatyczną szybko osiągalną dzięki genialnemu oprogramowaniu googli, powszechną dostępność tej bazy danych i jej aktualizacje na bieżąco, także codzienne używanie internetu jako narzędzia komunikowania się ludzi na różne sposoby, pojawia się obraz iście monstrualnej sieci o możliwościach i zasięgu – także w głąb naszego życia – trudnych do objęcia wyobrażeniem. To, co dla mnie jest w internecie najtrudniejsze do wyobrażenia sobie, to jednoczesna jego wszechobecność i… stan jakże bliski nieistnienia. Tak, nieistnienia, bo gdy przyjrzeć się mu bliżej, cóż zobaczymy? Nitki szkła którymi pędzą impulsy świetlne, talerze anten satelitarnych i krocie tysięcy metalowych pudeł w serwerowniach. Jak to się ma do internetu rozumianego potocznie? Nijak, bo tego, co najważniejsze, nie widać: oprogramowania i danych zapisanych na dyskach serwerów. Bo wpisując hasło w przeglądarkę googli, lub adres w okienko, nie myślimy o całym ciągu procedur uruchamianych naszym kliknięciem. Jest tutaj podobieństwo do naszego umysłu: nie mamy świadomości dokonywania wielu działań matematycznych, gdy wyciągamy dłonie do lecącej ku nam piłki, albo gdy tłumaczymy tekst napisany w obcym języku.

Są w internecie moje zdjęcia z gór, ale też jest sfilmowana moja zabawa w Heleną na wielkiej piłce, jest moja poczta i blog, są relacje z moich wyjazdów, a wszystko to powtórzone miliony razy dla milionów osób i do tego dodana góra najróżniejszych informacji. Moloch. Poznać internet rozbierając serwery i rozplatając nitki światłowodów, to trochę tak, jakby anatom rozkroił mózg chcąc poznać źródło ludzkich namiętności. To, co najistotniejsze w internecie, nie jest rzeczą, właściwie nie jest już materialne, albo materialności ledwie dotyka, będąc nieskończonym ciągiem zmian stanu materii na poziomie atomowym w twardych dyskach serwerów i w moim własnym komputerze. Zmian tak drobnych, że niewidocznych nawet pod mikroskopem.

Dzięki internetowi znam parę osób, o niektórych wiem całkiem sporo, ale ta znajomość utrzymywana jest dzięki owej istniejąco-nieistniejącej sieci. Czasami dziwnie się czuję, gdy uświadomię sobie ten fakt.

Pisząc o subatomowych zmianach materii twardych dysków, dotarłem do drugiej rzeczy, która znika ze świata materialnego, do pieniądza.

Kiedyś pieniądzem były drogie metale: złoto, srebro, miedź. Nie było wtedy żadnej umowności, ponieważ moneta miała wartość sama w sobie – wartością metalu użytego do jej wybicia.

Później ustalono wartość symboliczną: macie tutaj monetę z aluminium lub niklu, ale my, Wielce Ważny Bank, gwarantujemy, że ta moneta ma wartość 0,05 g złota. Później wyszło, że łatwiej postawić pieczątkę gwarantującą wartość na kawałku papieru. Nota bene: na taki pomysł nie tylko zwykli ludzie, ale i bankowcy sprzed stuleci, wzruszyliby ramionami albo puknęli się w czoła. Jeszcze później zaczęto rezygnować z ustalenia wartości monety w stosunku do złota, a ustalano ją w stosunku do możliwości jej zamiany na towary i usługi; nie złoto więc, a dostępność dóbr decydowała (i decyduje) o jej wartości. To kolejny poziom umowności, przeniesienie wartości z prostego porównania wartości monety i metalu, do skomplikowanego i niejednoznacznego, ale jednak obecnie precyzyjnego porównania do stanu gospodarki kraju emitującego tę symboliczną wartość.

Ostatnio dochodzimy do kolejnego piętra symbolizmu i umowności: rezygnujemy z monety i z banknotu przyjmując, że ten złoty ekwiwalent, ta drobina umożliwiająca dostęp do dóbr, to nic innego, jak zapis dokonany na twardym dysku komputera stojącego gdzieś tam. W nim mamy swoje złoto, swoje pieniądze, w których zaklęta jest wartość ludzkiej pracy i jej owoce – usługi i towary. No i w ten sposób równowartość zagranicznych wycieczek i samochodów stała się niematerialna, tych pieniędzy właściwie nie ma, są czystą umownością. Znikają z materialnego świata.

Podobnie znikają zabezpieczenia naszych pieniędzy. Kiedyś były to kamienie zakrywające skrytkę, kłódki i schowki, sejfy z wyrafinowanymi zamkami, teraz są hasła bankowe, loginy i kody potwierdzające. Kłódki, których w świecie przedmiotów nie ma.

Co dalej? Co jeszcze zniknie z naszego świata przedmiotów, mimo iż będzie nadal?


poniedziałek, 17 marca 2014

Internet i sieć GSM. Garść uwag o światowym obiegu pieniędzy

20 grudnia.
Parę słów o programistach, internecie i o pieniądzach.
Bankomaty, komputery, internet i pieniądze łączą się ze sobą w zadziwiający sposób.
Kiedyś pieniądz był prawdziwym pieniądzem. Był kawałkiem drogiego metalu o wartości określonej swoją wagą, a ta była potwierdzona pieczęcią króla lub mennicy państwowej. Proste i logiczne. Później namieszali Chińczycy, którzy umyślili sobie wypuszczenie w obieg samej pieczęci odbitej na kartce papieru. Idiotyczny pomysł płacenia karteluszką przyjął się na całym świecie, aczkolwiek ze zrozumiałymi oporami, wypierając nawet tak dobre i naturalne środki płatnicze, jak muszelki czy bobrze skóry. Teraz, na naszych oczach, dokonuje się następna zmiana, polegająca na zastąpieniu karteluszki papieru.... niczym. Tak, niczym! O ile banknot jest czystą umownością, o tyle teraz zastępowany jest czystą abstrakcją, bo liczbą. Owszem, na banknotach też są liczby, ale one mają swój materialny podkład, są wydrukowane na papierze, a teraz usuwa się z pod nich ten papier, zostawiając symbol. Abstrakcję zapisaną w abstrakcyjny sposób: w komputerowych pamięciach. Tak to od kawałka srebra, złota, czy miedzi, doszliśmy do krążenia elektronów we wnętrzach komputerów, czyli właściwie do niczego. To, co powinno zadziwiać nas wszystkich, a nie zadziwia, to normalne funkcjonowanie tej piętrowej już umowności (papier jako ekwiwalent złota, i dalej, już bez papieru, sama liczba określająca ten ekwiwalent), i to na obszarze całego niemal świata, co jest jeszcze dziwniejsze. Kiedyś było bardziej logicznie: muszelkami można było zapłacić tylko gdzieś tam, a tutaj już nie, no bo co komu z tych muszelek? A teraz jest nielogicznie: rozwoziłem artykuły spożywcze po sklepach jakiejś tam angielskiej firmy, dostając w zamian określoną liczbę umownych, niematerialnych pieniędzy, samą liczbę, komputerowy zapis, i za takie nie wiadomo co kupiłem benzynę pod Berlinem. Po co im te moje cyferki? Inaczej pytając: jaki jest związek między firmą kupującą paliwo w niemieckich rafineriach gdzieś pod Hamburgiem, a zyskiem sklepu spożywczego w Londynie? Jeszcze inaczej: jak wyobrazić sobie coś tak skomplikowanego i nierealnego, jak światowe krążenie wirtualnego pieniądza?
Aby to umożliwić, posłużono się internetem, to znaczy... nie wiem czym. Inaczej: wiem, ale nie wyobrażam go sobie, mimo codziennego korzystania z tego czegoś. Najbardziej dziwi nie tyle możliwość zajrzenia z dowolnego miejsca na świecie do pamięci komputera stojącego gdzieś w Bristolu czy Londynie dla sprawdzenia stanu moich cyferek zarobionych na rozwożeniu jedzenia po sklepach w Anglii – co przecież też graniczy z niemożliwością - ale pojemność i szybkość działania tego cudu nazwanego internetem.
Wkładam kartę bankomatową, współczesny odpowiednik wiszącego u pasa skórzanego woreczka na pieniądze, w maszynę stojącą w Lublinie, Tokio, albo gdzieś pod palmami Bahama, i w ciągu kilku sekund komputer tej maszyny łączy się z komputerem w angielskim banku, by zapytać się o stan mojego konta, które, nota bene, wcale nie jest żadnym kontem, a stanem namagnesowania żelazowych drobin na krążku zamkniętym w hermetycznym pudełku twardego dysku komputera stojącego nie wiadomo gdzie.
Internet. Kilka miliardów stron zawierających niewyobrażalną różnorodność informacji; internet, w którym jest wszystko i wszyscy. Nie mam w nim swojej strony, ale jeśli zapytać się wyszukiwarki Google o Krzysztofa piszącego coś o Prouście, ten fenomenalny program komputerowy znajdzie mnie, wyświetlając adres Biblionetki. Jest w internecie cała moja korespondencja, jest praca doktorska Mr Browna z Toronto, są pogaduszki dwojga zakochanych z Reykaviku, jest katalog obrazów w muzeum w Leningradzie, zdjęcia mieszkania Prousta, rozkład lotów lokalnej linii lotniczej w Argentynie i dokumentacja produkcyjna nowej toyoty. Wszystko. Gdzie jest to “wszystko”? Właśnie, gdzie? Fizycznie w tych metalowych kasetkach mieszczących wirujące krążki komputerowych pamięci, ale te mogą stać w dowolnym miejscu na Ziemi. Zadziwiające jest w internecie uniezależnienie adresu dostępu do informacji, od miejsca jej fizycznego zapisu. Wpisuję internetowy adres, i nie wiedząc, czy komputer mieszczący miliony plików będących Biblionetką mieści się we Wrocławiu czy Poznaniu, uzyskuję połączenie niezależnie od miejsca w którym jestem.
Oszałamiająca jest nie tylko różnorodność, ale i ilość informacji dostępnej przez internet. Przeciętnej wielkości książka zapisana w komputerze zajmuje około 1MB miejsca, a więc typowy komputer zmieści w swojej pamięci sto, albo i kilkaset, tysięcy książek, całą dużą bibliotekę, do przeczytania której życia mało. Do sieci podłączone są setki milionów komputerów, co razem daje objętość trudną do wyobrażenia. Trudną także dlatego, że używane słowa o zajmowanym miejscu, o objętości, mają tutaj inne znaczenie, zupełnie odmienne od tego, do którego przywykliśmy w świecie przedkomputerowym. Nie opisują przestrzeni fizycznej, a przestrzeń wirtualną, informacyjną. Niepojętą, jak ten cały internet.

21 grudnia.
Ci, którzy pamiętają czas zamawiania rozmowy na poczcie i długie oczekiwanie na połączenie – a ja należę do tego właśnie, “przedkomórkowego”, pokolenia – chyba już nigdy nie przyzwyczają się w pełni do telefonów bez kabelka. Jeśli zdarzy mi się irytować brakiem możliwości połączenia gdzieś w lesie, czy na ulicy dalekiego miasta, przypominam sobie panią telefonistkę, przeszkadzającą mi w rozmowie wtrącaniem swojego “mówisieee?”, a później, gdy zakończyłem rozmowę, jakże często będącą daremnymi próbami porozumienia się z rozmówcą, uparcie przekonywującą mnie o dobrej jakości połączenia i konieczności zapłacenia; albo wspominam wieczorne wyjazdy do centrum nieznanego mi miasta w poszukiwaniu czynnego automatu telefonicznego.
A teraz mam telefon sieci GSM. Wszechobecne tutaj systemy komputerowe w ciągu sekundy od odebrania sygnału radiowego z mojego telefonu, po dokonaniu milionowych operacji i przeanalizowaniu tysięcy kombinacji, ustalają drogę mojego połączenia. Zamienione w skupioną wiązkę fal radiowych pobiegnie po masztach stacji nadawczych, później jako promień lasera popędzi czarodziejskimi nitkami szkła, omiatając Ziemię w oszałamiającym tempie siedmiu okrążeń na sekundę, by po kolejnej metamorfozie stać się znowu wiązką fal elektromagnetycznych wystrzeloną w kosmos z ogromnych talerzy anten kierunkowych, w stronę krążących wokół Ziemi satelitarnych stacji odbiorczo – nadawczo, które po wzmocnieniu skierują ją ponownie ku naszej planecie, na inny jej kontynent, gdzie chwytana będzie otwartą gardzielą anteny patrzącej w niebo. W błyskawicznych procesach przemian fizycznych sterowanych kolejnymi komputerami, wydzielone spośród milionów innych sygnałów, to moje połączenie zamienione będzie w prąd elektryczny, który po przebiegnięciu tysięcznych złączy i przewodów uruchomi dzwonek telefonu w moim domu.
-Małgosiu, to ty?