180318
Góry
Kaczawskie: z pobliża Przełęczy Radomierskiej włóczenie się po
zboczach Dudziarza i Straconki, później Różanka w Górach
Ołowianych, Gaik i powrót pod przełęcz.
Miałem
na sobie komin i czapkę, trzy pary skarpet i dwie rękawic, dwa
swetry i dwie bluzy polarowe oraz wiatrówkę, czyli mój zimowy
zestaw podwójny, jak nazywam ten stos ubrań. O siódmej było 11
stopni mrozu, silny wiatr, ale i słońce. Pełnia zimy na trzy dni
przed wiosną.
Planowaliśmy
pojechać w Chełmy, by idąc lasami odszukać dwie góry. Zgodnie z
wybraną
trasą skręciłem w Jaworze w boczną drogę, ale po paruset
metrach, widząc ubity, błyszczący śnieg na jezdni, zawróciłem;
pod żadną górkę nie podjechałbym, mimo zimowych opon. Janek
zaproponował Dudziarza, a ja przytaknąłem. Mało być tam raz,
mało i pięć, co potwierdziły dzisiejsze odkrycia nowych i ciągle
świeża uroda znanych miejsc .
Samochód
omalże zakopałem w głębokim śniegu na poboczu trójki i
ruszyliśmy na wschód – prosto pod wiatr. Idąc pierwszy, po stu
metrach doszedłem do zamarzniętego i zasypanego strumienia. Śnieg
był sypki, więc jeszcze dawało się stawiać kroki, ale dwa grzyby
w barszczu to już za wiele: znosiłem pieczenie twarzy smaganej
wiatrem, ale poddałem się, gdy śnieg sięgnął mi siedzenia.
Poszliśmy
na zachód, wiatrowi pokazując plecy i nie tylko. Śnieg sięgał
kostek, ale wiele razy brodziłem w nim po kolana, a raz czy dwa
nawet po… kieszenie. Przez pierwsze godziny dłonie miałem
boleśnie zmarznięte, ale dla równowagi odczuwałem luksus ciepła
w stopy; po raz kolejny przydały się nieco za duże kastingery –
pierwsze moje prawdziwe czerwone sznurówki, na dokładkę kupione za
bezcen. Buty, z którymi brałem rozwód i do których wracałem
udoskonalając je parokrotnie, by w końcu pogodzić się z nimi na
dobre, a nawet je polubić.
Nie
tyle szliśmy gdzieś, co szwendaliśmy się pod dolinkach, zboczach
i bocznych wzgórzach dwóch gór – Dudziarza i Straconki. Dla
spokojnego wypicia herbaty schowaliśmy się w naszym miejscu, pod
gęstymi świerkami, a później, rozgrzani nieco, mroziliśmy dłonie
robiąc
zdjęcia. Gapiliśmy się i gadali, wchodziliśmy na ślepe polanki
otoczone zwartym lasem róż i głogów, zawracaliśmy i widząc pod
śniegiem ślady dróżki podążającej gdzieś, towarzyszyliśmy
jej kawałeczek – póki nie schowała się w lesie, lub
póki inna wydała się ładniejsza.
Podziwialiśmy drzewa, zwłaszcza liczne tam okazałe czereśnie i
patrzyliśmy w dal, na południe, na majestatycznie obracające się
Sokoliki, na Różankę piękną nie tylko nazwą, i na chwilami
ukazująca się nam (oczywiście, że nam) królową Śnieżkę.
Przyglądaliśmy się naszym śladom na śniegu, szyszce zostawionej
przez dzięcioła w swojej kuźni, i
drzewkom wyrastającym pod osłoną gęstych krzewów różanych.
Znaleźliśmy doskonałe miejsce na postawienie domu, właściwie
domów, ponieważ i mój towarzysz zdecydował się tam zamieszkać.
Piękny jest stamtąd widok na pobliskie zbocza, te różano-głogowe,
najurodziwsze, i na daleki południowy horyzont. Już ustaliliśmy
bieg drogi dojazdowej, już znaleźliśmy w pobliżu strumyczek –
źródło wody, gdy uświadomiliśmy sobie… brak pieniędzy, za co
całą odpowiedzialność ponoszą Fenicjanie, skoro za mało ich
wymyślili.
Po
drugiej stronie doliny przeciętej ruchliwą szosą jeleniogórską
wznosi się wydłużony masyw Gór Ołowianych. Ich lasy ukrywają
dzikie jary, wiele skał z których część ma swoje nazwy, oraz
oficjalne źródło Kaczawy, głównej rzeki Gór Kaczawskich.
Oficjalne, ponieważ kilka lat temu stwierdziłem ponad wszelką
wątpliwość, że po przebudowie drogi woda źródła zasila teraz
inny strumień, a Kaczawa zaczyna się opodal, w przydrożnym rowie,
a nie na górskim stoku, jak przystało tej rzece. Na skraju Gór
wznosi się Różanka, zalesiona tylko
częściowo. Łąka
sięgająca siodła przełączki wystrojona jest pojedynczymi
drzewami widocznymi z daleka i drogą niknącą na tle nieba, a ta
przyciąga mój wzrok ilekroć jestem w pobliżu. Chcąc przechytrzyć
czyhający na nasze uszy wiatr umyśliłem sobie pójść lasami
Różanki na wschód, a wracać drugą stroną doliny, idąc
szczytami czterech
odkrytych wzgórz, wiatr mając z tyłu.
Widokowe
zbocze Różanki chyba już na zawsze kojarzyć mi się będzie z
pierwszym wejściem, gdy idąc pod górę późnym popołudniem
pogodnego dnia zimy widziałem piękną grę kolorów. Otóż śniegi
na zacienionej połowie zbocza miały niebieski odcień, a w
nasłonecznionej części jaśniały delikatną, czystą żółcią.
Czasami udaje się zobaczyć jeden czy drugi odcień, delikatnie
zaznaczony ale przecież wyraźny i jakże ładny, ale dwa obok
siebie widziałem tylko tam.
Ze
szczytu wypiętrzenia i z siodła przełączki widok jest na północ
i na południe, na Dudziarza i na Rudawy, zza których wychylają się
Karkonosze.
Droga,
która widziana od podnóża znika na tle nieba, odnaleziona wyżej
trawersuje południowe zbocze Różanki; idąc nią, cały czas ma
się piękny i rozległy widok. Rośnie przy niej świerk warty
naszej chwili dla przyjrzenia się jego oryginalnej budowie –
idealne miejsce na herbatę i posiłek.
Drzewo to wykształciło
wyjątkowo grube i nietypowo ukształtowane konary dla podtrzymania
daleko sięgających gałęzi, a wszystkie ma skierowane na południe,
ku słońcu i otwartej przestrzeni.
Nie
chcąc tracić wysokości, zdecydowałem przejść nieznaną mi drogą
biegnącą w pobliżu szczytu góry. Nie byłaby ani trudna, ani
uciążliwa, gdyby nie… wiatr. Nie dzisiejszy, a wcześniejszy, i
co dziwne – zachodni. Najwyraźniej Zefir niekoniecznie musi być
miłym powiewem, jak sądzili Grecy. Po kilku minutach drogi
zobaczyliśmy skutki jego działania: rozległy wiatrołom z drzewami
położonymi na wschód. Leżały tam dziesiątki świerków
wyrwanych z korzeniami lub złamanych jak zapałki. Urwane korzenie
bezradnie wiszące w powietrzu, pnie zwalone jedne na drugich,
sięgające piersi zapory z bezładnej plątaniny gałęzi, drzazgi
odpadłe od rozerwanych pni, do pionu postawione placki ziemi
nadzianej kamieniami między korzeniami karpy. Na leżących drzewach
śnieg, pod nogami plączące
się druty z
przygniecionego ogrodzenia szkółki, a opodal mocno pochylony,
wysoki, chwiejący się świerk. Wytrzymał nawałnicę chyba tylko
po to, by dać się pokonać zefirkowi.
Przejście
było męczące, ale zadowolony jestem w wybrania tamtej drogi,
ponieważ widziałem prawdziwy wiatrołom i mogłem wyobrazić sobie
wygląd autentycznie pierwotnej puszczy.
Pod
szczytem Różanki Niemcy zbudowali na początku XX wieku duże
schronisko; wieść niesie, że pijani żołnierze rosyjscy podpalili
budynek.
Pusto
tam. Szlak jest wyznaczony, ale prędzej sarnę się na nim zobaczy
niż człowieka, a sto lat temu było to popularne miejsce.
Zeszliśmy
do szosy i poszliśmy
na wzgórza
po drugiej stronie. Na mapie zaznaczone są dwa, w rzeczywistości
wznosi się ich cztery, a wszystkie odsłonięte, z dalekimi,
panoramicznymi widokami. Stojąc na pierwszym z nich i patrząc na
mnogie szczyty kaczawskie, zobaczyłem w głębi, między zboczami
bliższych gór, małą górkę i z satysfakcją rozpoznałem w niej
Wielisławkę. Dla pewności sprawdziłem na mapie: to była ta góra,
a widziałem ją z odległości piętnastu kilometrów. Widoczna
jest na środku zdjęcia.
Niżej
na zboczu rośnie kępa wierzb iw. Te drzewa rosną i szykują się
do kwitnienia, ale jednocześnie łamią się, padają i już leżąc
wypuszczają pędy póki odrobina życia w nich, póki nie zamienią
się w próchno, którym żywić się będzie kolejne pokolenie
drzew. Patrząc na te niesamowite splątanie życia i śmierci, na ów
przemożny pęd do życia i jednoczesne na jego
niedbałość, Janek
powiedział: „armagedon”.
Wracaliśmy.
Czując w stopach kilometry zaśnieżonymi bezdrożami nigdzie już
nie zbaczaliśmy, kierując się wprost ku samochodowi. Było
kwadrans po siedemnastej, gdy usiadłem w fotelu.
Planowaliśmy
zobaczyć śnieżyce pod Komarnem, ale droga jest tam stroma, tej
zimy już raz cofałem na niej nie mogąc jechać pod górę;
planowaliśmy zobaczyć widoczny dwa tygodnie wcześniej wawrzynek,
ale policzyliśmy, że na miejsce dotarlibyśmy o zmierzchu.
Musieliśmy zrezygnować z tych odwiedzin.
To
był ostatni mój wyjazd w góry. Za tydzień zaczną się dla mnie
wyjazdy ciężarówką, a mój samochód zaśnie na długo. Mnie nie
sen czeka, a zwariowana praca okraszona tęsknotą za spokojem i za
wędrówkami. Będę czekać na dzień wczesnej jesieni, w którym
obudzę vectrę żeby razem zacząć nowy sezon wyjazdów w góry.
Ta
niedziela była sto dwudziestym dniem w moich górach. Rok temu
wydawało mi się, że rzadziej będę jeździć w Góry Kaczawskie,
ale teraz wiem, że nic się nie zmieni. Mojej miłości zostanę
wierny.