Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą źródło Kaczawy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą źródło Kaczawy. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 22 marca 2018

Pożegnanie szlaku

180318

Góry Kaczawskie: z pobliża Przełęczy Radomierskiej włóczenie się po zboczach Dudziarza i Straconki, później Różanka w Górach Ołowianych, Gaik i powrót pod przełęcz.




Miałem na sobie komin i czapkę, trzy pary skarpet i dwie rękawic, dwa swetry i dwie bluzy polarowe oraz wiatrówkę, czyli mój zimowy zestaw podwójny, jak nazywam ten stos ubrań. O siódmej było 11 stopni mrozu, silny wiatr, ale i słońce. Pełnia zimy na trzy dni przed wiosną.

Planowaliśmy pojechać w Chełmy, by idąc lasami odszukać dwie góry. Zgodnie z wybraną trasą skręciłem w Jaworze w boczną drogę, ale po paruset metrach, widząc ubity, błyszczący śnieg na jezdni, zawróciłem; pod żadną górkę nie podjechałbym, mimo zimowych opon. Janek zaproponował Dudziarza, a ja przytaknąłem. Mało być tam raz, mało i pięć, co potwierdziły dzisiejsze odkrycia nowych i ciągle świeża uroda znanych miejsc .

Samochód omalże zakopałem w głębokim śniegu na poboczu trójki i ruszyliśmy na wschód – prosto pod wiatr. Idąc pierwszy, po stu metrach doszedłem do zamarzniętego i zasypanego strumienia. Śnieg był sypki, więc jeszcze dawało się stawiać kroki, ale dwa grzyby w barszczu to już za wiele: znosiłem pieczenie twarzy smaganej wiatrem, ale poddałem się, gdy śnieg sięgnął mi siedzenia.

Poszliśmy na zachód, wiatrowi pokazując plecy i nie tylko. Śnieg sięgał kostek, ale wiele razy brodziłem w nim po kolana, a raz czy dwa nawet po… kieszenie. Przez pierwsze godziny dłonie miałem boleśnie zmarznięte, ale dla równowagi odczuwałem luksus ciepła w stopy; po raz kolejny przydały się nieco za duże kastingery – pierwsze moje prawdziwe czerwone sznurówki, na dokładkę kupione za bezcen. Buty, z którymi brałem rozwód i do których wracałem udoskonalając je parokrotnie, by w końcu pogodzić się z nimi na dobre, a nawet je polubić.



Nie tyle szliśmy gdzieś, co szwendaliśmy się pod dolinkach, zboczach i bocznych wzgórzach dwóch gór – Dudziarza i Straconki. Dla spokojnego wypicia herbaty schowaliśmy się w naszym miejscu, pod gęstymi świerkami, a później, rozgrzani nieco, mroziliśmy dłonie robiąc zdjęcia. Gapiliśmy się i gadali, wchodziliśmy na ślepe polanki otoczone zwartym lasem róż i głogów, zawracaliśmy i widząc pod śniegiem ślady dróżki podążającej gdzieś, towarzyszyliśmy jej kawałeczek – póki nie schowała się w lesie, lub póki inna wydała się ładniejsza. Podziwialiśmy drzewa, zwłaszcza liczne tam okazałe czereśnie i patrzyliśmy w dal, na południe, na majestatycznie obracające się Sokoliki, na Różankę piękną nie tylko nazwą, i na chwilami ukazująca się nam (oczywiście, że nam) królową Śnieżkę. Przyglądaliśmy się naszym śladom na śniegu, szyszce zostawionej przez dzięcioła w swojej kuźni, i drzewkom wyrastającym pod osłoną gęstych krzewów różanych. Znaleźliśmy doskonałe miejsce na postawienie domu, właściwie domów, ponieważ i mój towarzysz zdecydował się tam zamieszkać. Piękny jest stamtąd widok na pobliskie zbocza, te różano-głogowe, najurodziwsze, i na daleki południowy horyzont. Już ustaliliśmy bieg drogi dojazdowej, już znaleźliśmy w pobliżu strumyczek – źródło wody, gdy uświadomiliśmy sobie… brak pieniędzy, za co całą odpowiedzialność ponoszą Fenicjanie, skoro za mało ich wymyślili.







Po drugiej stronie doliny przeciętej ruchliwą szosą jeleniogórską wznosi się wydłużony masyw Gór Ołowianych. Ich lasy ukrywają dzikie jary, wiele skał z których część ma swoje nazwy, oraz oficjalne źródło Kaczawy, głównej rzeki Gór Kaczawskich. Oficjalne, ponieważ kilka lat temu stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że po przebudowie drogi woda źródła zasila teraz inny strumień, a Kaczawa zaczyna się opodal, w przydrożnym rowie, a nie na górskim stoku, jak przystało tej rzece. Na skraju Gór wznosi się Różanka, zalesiona tylko częściowo. Łąka sięgająca siodła przełączki wystrojona jest pojedynczymi drzewami widocznymi z daleka i drogą niknącą na tle nieba, a ta przyciąga mój wzrok ilekroć jestem w pobliżu. Chcąc przechytrzyć czyhający na nasze uszy wiatr umyśliłem sobie pójść lasami Różanki na wschód, a wracać drugą stroną doliny, idąc szczytami czterech odkrytych wzgórz, wiatr mając z tyłu.

Widokowe zbocze Różanki chyba już na zawsze kojarzyć mi się będzie z pierwszym wejściem, gdy idąc pod górę późnym popołudniem pogodnego dnia zimy widziałem piękną grę kolorów. Otóż śniegi na zacienionej połowie zbocza miały niebieski odcień, a w nasłonecznionej części jaśniały delikatną, czystą żółcią. Czasami udaje się zobaczyć jeden czy drugi odcień, delikatnie zaznaczony ale przecież wyraźny i jakże ładny, ale dwa obok siebie widziałem tylko tam.

Ze szczytu wypiętrzenia i z siodła przełączki widok jest na północ i na południe, na Dudziarza i na Rudawy, zza których wychylają się Karkonosze.

Droga, która widziana od podnóża znika na tle nieba, odnaleziona wyżej trawersuje południowe zbocze Różanki; idąc nią, cały czas ma się piękny i rozległy widok. Rośnie przy niej świerk warty naszej chwili dla przyjrzenia się jego oryginalnej budowie – idealne miejsce na herbatę i posiłek. 





Drzewo to wykształciło wyjątkowo grube i nietypowo ukształtowane konary dla podtrzymania daleko sięgających gałęzi, a wszystkie ma skierowane na południe, ku słońcu i otwartej przestrzeni.

Nie chcąc tracić wysokości, zdecydowałem przejść nieznaną mi drogą biegnącą w pobliżu szczytu góry. Nie byłaby ani trudna, ani uciążliwa, gdyby nie… wiatr. Nie dzisiejszy, a wcześniejszy, i co dziwne – zachodni. Najwyraźniej Zefir niekoniecznie musi być miłym powiewem, jak sądzili Grecy. Po kilku minutach drogi zobaczyliśmy skutki jego działania: rozległy wiatrołom z drzewami położonymi na wschód. Leżały tam dziesiątki świerków wyrwanych z korzeniami lub złamanych jak zapałki. Urwane korzenie bezradnie wiszące w powietrzu, pnie zwalone jedne na drugich, sięgające piersi zapory z bezładnej plątaniny gałęzi, drzazgi odpadłe od rozerwanych pni, do pionu postawione placki ziemi nadzianej kamieniami między korzeniami karpy. Na leżących drzewach śnieg, pod nogami plączące się druty z przygniecionego ogrodzenia szkółki, a opodal mocno pochylony, wysoki, chwiejący się świerk. Wytrzymał nawałnicę chyba tylko po to, by dać się pokonać zefirkowi.

Przejście było męczące, ale zadowolony jestem w wybrania tamtej drogi, ponieważ widziałem prawdziwy wiatrołom i mogłem wyobrazić sobie wygląd autentycznie pierwotnej puszczy.




Pod szczytem Różanki Niemcy zbudowali na początku XX wieku duże schronisko; wieść niesie, że pijani żołnierze rosyjscy podpalili budynek.

Pusto tam. Szlak jest wyznaczony, ale prędzej sarnę się na nim zobaczy niż człowieka, a sto lat temu było to popularne miejsce.

Zeszliśmy do szosy i poszliśmy na wzgórza po drugiej stronie. Na mapie zaznaczone są dwa, w rzeczywistości wznosi się ich cztery, a wszystkie odsłonięte, z dalekimi, panoramicznymi widokami. Stojąc na pierwszym z nich i patrząc na mnogie szczyty kaczawskie, zobaczyłem w głębi, między zboczami bliższych gór, małą górkę i z satysfakcją rozpoznałem w niej Wielisławkę. Dla pewności sprawdziłem na mapie: to była ta góra, a widziałem ją z odległości piętnastu kilometrów. Widoczna jest na środku zdjęcia.



Niżej na zboczu rośnie kępa wierzb iw. Te drzewa rosną i szykują się do kwitnienia, ale jednocześnie łamią się, padają i już leżąc wypuszczają pędy póki odrobina życia w nich, póki nie zamienią się w próchno, którym żywić się będzie kolejne pokolenie drzew. Patrząc na te niesamowite splątanie życia i śmierci, na ów przemożny pęd do życia i jednoczesne na jego niedbałość, Janek powiedział: „armagedon”. 

 

Wracaliśmy. Czując w stopach kilometry zaśnieżonymi bezdrożami nigdzie już nie zbaczaliśmy, kierując się wprost ku samochodowi. Było kwadrans po siedemnastej, gdy usiadłem w fotelu.

Planowaliśmy zobaczyć śnieżyce pod Komarnem, ale droga jest tam stroma, tej zimy już raz cofałem na niej nie mogąc jechać pod górę; planowaliśmy zobaczyć widoczny dwa tygodnie wcześniej wawrzynek, ale policzyliśmy, że na miejsce dotarlibyśmy o zmierzchu. Musieliśmy zrezygnować z tych odwiedzin.

To był ostatni mój wyjazd w góry. Za tydzień zaczną się dla mnie wyjazdy ciężarówką, a mój samochód zaśnie na długo. Mnie nie sen czeka, a zwariowana praca okraszona tęsknotą za spokojem i za wędrówkami. Będę czekać na dzień wczesnej jesieni, w którym obudzę vectrę żeby razem zacząć nowy sezon wyjazdów w góry.

Ta niedziela była sto dwudziestym dniem w moich górach. Rok temu wydawało mi się, że rzadziej będę jeździć w Góry Kaczawskie, ale teraz wiem, że nic się nie zmieni. Mojej miłości zostanę wierny.









piątek, 4 kwietnia 2014

Góry Kaczawskie. O źródle Kaczawy

Dzień trzydziesty szósty, luty.
Wieś Kaczorów, Turzec, Wzgórze Czaszek, wieś Świdnik, Poręba, Popiel, Sośniak, Kaczorów.

Chciałem pokazać koledze źródło na północnym zboczu Turzca określane na mojej mapie jako źródło Kaczawy, a według mojego rozpoznania będące źródłem Świdny i uzyskać od mojego towarzysza potwierdzenia tych obserwacji. Trasę zaczęliśmy więc od Kaczorowa, a dalej, idąc od źródła przez szczyt Turzca, Wzgórze Czaszek, wieś Świdnik, mieliśmy wejść na Porębę.
Źródło ponad wszelką wątpliwość jest początkiem rzeczki Świdny. Myszkując między drzewami, znalazłem przynajmniej sześć źródeł tworzących strumyki łączące się po przepłynięciu kilku lub kilkunastu metrów. Źródełka są klasycznie ładne: ich wody wypływają spod kamieni czyste, szemrzące, wesołe, i szybko płyną po kamieniach stoku Turzca, hojnie obdarzając patrzących swoją magiczną urodą tak dobrze dostrzeganą i docenianą przez starożytnych Greków, na którą my, Hiperborejczycy, nie zwykliśmy zwracać bacznej uwagi.
Będąc ostatnio na szczycie Turzca, zadowoliłem się wejściem na jedną z kilku stojących tam skał, dzisiaj mój bardziej dociekliwy towarzysz zauważył, iż nieodległa skała widoczna między drzewami jest wyższa o kilka metrów. Przedarliśmy się do niej rozpychając krzaki i gałęzie gęsto rosnących tam drzew, i weszliśmy na wąski jej grzbiet. Byliśmy na szczycie Gór Ołowianych. Spodobało mi się takie wypatrywanie zapomnianych dróżek, albo tylko przejść lasami, wiodących na omijane, nieodwiedzane, góry i szukanie ich szczytów; spodobało się, gdy z opóźnieniem dotarła do mnie prawda oczywista: przecież nie chodzi tutaj o zdobywanie, bo zdobywać można trudne wierchy, a w takich tych górach nie ma; chodzi o satysfakcję z poszukiwania i znalezienia, z bycia, z zostawienia śladów swoich stóp na jeszcze jednym miejscu wyróżnionym nazwą – teraz także swoją pamięcią – oraz po prostu o dobrą zabawę.
Zielonym szlakiem zeszliśmy w dół, do szosy, na wprost Wzgórza Czaszek.
Są tam właściwie dwa wzgórza jedno przy drugim, a według starej mapy kolegi (i innej, znalezionej w internecie) dalszy szczyt, niższy i zalesiony, ma być właściwym Wzgórzem, a nie wyższy i niezalesiony, jak mniemałem; w tej sytuacji „moje” wzgórze straciło nazwę. Na dokładkę Wzgórze Czaszek nazywane też bywa Górą Czaszek, a jak się później okazało, te nieścisłości nie były jedynymi. Przenosząc w swojej pamięci nazwę na zalesiony szczyt, poczułem się trochę oszukany, bo ten wyższy, bliższy drogi, jest bliższy także mnie, zapewne prawem pierwszeństwa, ale i z powodu wyjątkowo ładnych widoków z niego.
Poszliśmy dnem rozległej doliny wznoszącej się ku przełęczy u podstawy Popiela. Urokliwa to droga. Dal daleka, liczne wzgórza wokół, zmienność widoków i owe wyjątkowe poczucie radości odczuwanej na szlaku.
Gdy kiedyś z upodobaniem chodziłem tatrzańskimi szlakami, odczuwałem ich majestat, respekt przed nimi i swoją małość. Te góry są inne: przyjacielskie, swojskie, takie do lubienia, do włóczenia się. Tamte są niczym piękna i wyniosła kobieta, przed którą z szacunkiem i z podziwem skłania się głowę, te są jak kumpelka, którą obejmuje się i śmieje razem z nią.
Gdy stanęliśmy na siodle przełęczy u podnóża Popiela, zobaczyliśmy Porębę białą śniegami, ze szczytem w chmurach, a w dole domy Pastewnika. Zza nich wybiegały na zbocze góry drogi, na które jak zwykle patrzyłem z odczuciem bliskim pożądaniu: którą wybrać, skoro chciałoby się poznać wszystkie? Na szczycie odszukaliśmy najwyższe kamienie, ale znowu GPS nie zgodził się z nami, wskazując szczyt w miejscu niższym i odległym od naszego miejsca o ponad 100m. Tym razem zaprotestowałem.
Podobnie jak na zboczach Wilkonia, i tutaj widać było pozostałości dni jednoczesnych mgieł, deszczów i mrozów: oblodzone, oszronione i połamane drzewa, a pod nimi śnieg ze złomkami lodu. Jak wybornie smakowała gorąca kawa pita w tak surowym otoczeniu!


Na szczycie Popiela odtańczyliśmy taniec podziwu, owe kręcenie się wokół, gdy nie można długo patrzeć z jednego miejsca, bo niecierpliwość i pożądanie każe sprawdzić widoki z innych miejsc szczytu. Kolegę dodatkowo napędzała chęć znalezienia kamienia szczytowego; znalazł go, co uwieczniłem na zdjęciach.


Na tym wzgórzu doświadczyliśmy po raz kolejny zmienności widoków w górach, zmienności wynikłej z innej perspektywy, innych kątów patrzenia. Czasami dobrze znana góra potrafi zmienić się nie do poznania, albo ukryć się za jakimś mniejszym od niej wzgórzem. Patrząc z Popiela na sąsiednie wzgórze, to bezimienne, trudno je zauważyć, bo jego szczyt widziany jest na tle stoków wzgórz za nim, wzgórze wydaje się małe, niższy niż tamte, ale gdy wejdzie się nań, doznaje się zdziwienia zupełnie odmienną perspektywą.
Poszliśmy na południe wzgórzami między Pastewnikiem a Świdnikiem, szukając dogodnych przejść przez pasma lasów, a zmierzaliśmy do ostatniego wzgórza tej części gór, do Sośniaka. Tutaj po raz kolejny wyszła na jaw różnica we wskazaniach mojej mapy i mapy wgranej w GPS. Na mojej Sośniak jest niewielkim wybrzuszeniem zaoranego pola, a według GPS sporą górką oddaloną o kilkaset metrów. Później, po wyszukaniu w internecie informacji potwierdzających, zostało mi uznać, iż moja mapa pokazuje niewłaściwe wzgórze. Na Sośniaku, wbrew nazwie, nie rosną sosny, a piękny las bukowy (jak na Bukowince nie buki rosną, a świerki). Od południa i zachodu zbocza są dość strome, skały wystają ponad grubą warstwę liści, a wokół stoją prężące swoje mięśnie rosłe buki. Ładne miejsce.
Ładne są też łąki na sąsiednich wzgórzach: podzielone rzędami drzew na miedzach, biegną falistymi wstęgami ku ścianom lasów, a gdy obejrzy się, zobaczy się je znikające na linii horyzontu dotykającego szczytu wzniesienia.



Zeszliśmy do Świdnika, i idąc polnymi drogami, równolegle do szosy, doszliśmy do Kaczorowa.

czwartek, 27 marca 2014

Góry Kaczawskie. Skały, lasy i zauroczenie daleką drogą

Trzydziesty dzień w Górach Kaczawskich, grudzień.
Wieś Kaczorów, źródło Kaczawy, Turzec, skały Gór Ołowianych: Jarzębinki, Grzebień i Farne Skały. Wzgórze Czaszek, wieś Świdnik, Popiel, Świdnik, wzgórza w pobliżu Sośniaka, powrót do Kaczorowa.

Gdy kiedyś zobaczyłem na mapie zaznaczone źródło Kaczawy, miejsce dopisałem do mojej ciągle wydłużającej się listy miejsc wartych poznania. Poszedłem dzisiaj i zobaczyłem coś bardzo dziwnego. Ale po kolei.
U celu podróży, tym razem była to wieś Kaczorów, byłem jak zwykle przed świtem. Ledwie zaczęło rozwidniać się, gdy zostawiwszy samochód na szerszym poboczu drogi 328, poszedłem szosą pod górę, w stronę wsi Świdnik. Po prawej, dnem rowu, płynął wąski strumyczek – według mapy była to rzeka Kaczawa, która niedaleko stąd, na zboczu Turzca, miała swój początek. Czytałem mapę: paręset metrów przed ścianą lasu dochodzącą do szosy, oraz tuż przed polną drogą odchodzącą w prawo, strumyk miał skręcać w stronę góry i swojego źródła. Tyle że nim skręcił, w rowie zabrakło wody. Dno było suche, podniesione, jakby częściowo zasypane. Kilka kroków dalej znalazłem strumyk szerokości dwóch dłoni; płynie z właściwego kierunku, ale przy szosie wpada w zagłębienie przy mostku (właściwie jest to przepust, wygląda na niedawno zbudowany), i przepłynąwszy pod jezdnią, płynie w dół pochyłości. Mapa pokazuje, że strumień nazywa się Świdna. A co z Kaczawą? Kręciłem się po okolicy, w końcu poszedłem w górę strumyka w nadziei rozwiania wątpliwości. Ładny to strumyk: wartki, szemrzący wodą skaczącą po kamieniach, prawdziwie górski. W lesie, już na zboczu Turzca, wypływa spod paru kamieni, a na sąsiednim drzewie wisi tabliczka informująca o źródle Kaczawy na wysokości 594 m n.p.m. Byłem u źródła Kaczawy. Byłem?
Gdy pod wieczór wracałem tą szosą, raz jeszcze wszystko obejrzałem. Strumień w całości spada do studzienki przy przepuście i płynie nim na drugą stronę szosy. Dno rowu, którym ma płynąć Kaczawa, znajduje się ponad metr wyżej i jest suche. Dopiero kilkanaście metrów dalej w stronę wioski, na jego dnie pokazuje się odrobina leniwie płynącej wody. W miarę zbliżania się do Kaczorowa przybywa jej, ale bez dopływów, woda wycieka z ziemi, jednak i pół kilometra dalej struga jest wątła. Płynie przydrożnym rowem, wśród uschniętych badyli i nader licznych śmieci wyrzucanych przez kierowców, a jak zauważyłem w wiosce, i przez niektórych jej mieszkańców. Kaczawa, rzeka symboliczna dla Gór Kaczawskich, nie zaczyna się wesołym strumyczkiem wypływającym spod korzeni drzew lub kamieni na stoku góry – jak przystało na górską rzekę - a rodzi się w brudnym rowie przydrożnym.
Przy źródle zrobiłem przerwę śniadaniową. Grzałem się gorącą kawą i próbowałem ruszać palcami zmarzniętych stóp. Miałem na nich grube skarpety z włókien thermolite, buty były suche w środku, a stopy marzły. Zdaje się, że te kosmiczne technologie lepiej sprawdzają się w laboratorium niż w górach. Wiedziałem jednak, że marsz rozgrzeje mi stopy - i tak było.
Będąc przy źródle, szczyt Turzca, najwyższego szczytu Gór Ołowianych, miałem około 100 metrów wyżej i ledwie paręset metrów marszu lasem, ale bez drogi. Nachylenie stoku dość strome – zastanawiałem się – jednak do przejścia, no i odległość mała. Pójdę lasem. Jeśli utrzymam prosty kierunek, szybko dojdę do drogi z zielonym szlakiem biegnącym przez szczyt – zdecydowałem. Poszedłem.
Lasy na stokach gór…
Jasne i wysokopienne bory z ziemią przysypaną brązowym igliwiem, po którym idzie się wygodnie i cicho - takie bory są rzadkością. Częściej bór jest gąszczem uschniętych, ostrych gałęzi ciasno rosnących świerków, przez który trudno się przepchać, a łatwo o zranienie twarzy lub zaczepienie się ubraniem o upartą gałąź. W wyższych partiach gór lasy rosną na stromych stokach, wśród głazów częściowo schowanych pod liśćmi i tym zdradliwszych; niemało tam ruchliwych, niestabilnych kamieni, skalnych złomów wielkości samochodu, kup gałęzi zostawionych przez leśników, splątanych ze sobą zwalisk kamieni i przewróconych drzew, albo niespodziewanych uskoków, które trzeba omijać, czasami szeroko. Niżej lasy miewają gęste poszycia, spotyka się zwarte, niemal nie do przejścia, zarośla młodniaków, krzaków i maliniaków, albo połacie uschniętych badyli sięgających oczu i chwytających buty. Czasami szuwary sygnalizują wodę, czasami bez takiego ostrzeżenia słychać chlupot wody lub błota pod nogami.
Tym razem było nieźle. Znalazłem rozryty maszynami leśników pas ziemi, trudno byłoby nazwać go duktem, ale szło się lepiej niż między drzewami, później kilka razy skulony przeszedłem pod niskimi świerkami i wyszedłem na równą drogę oznakowanego szlaku. Trafiłem tam na zimę: było biało, prószył śnieg. Kałuże w zagłębieniach drogi wypełniała kasza lodu i śniegu. Między świerkami, wśród krzaków przysypanych śniegiem, sterczały czarne, ponure skały. Byłem na Turzcu. Po co tam polazłem, skoro widoków stamtąd nie ma? Nie wiem. Chciałem tam być. Może z powodu licznych w tamtej okolicy skał wychodnych? Odszukałem kilka z nich.
Jarzębinki są przy szlaku, ale łatwo nie zauważyć tych skał, bo od strony szlaku są pojedynczymi i niewielkimi głazami, ale gdy zobaczy się je z przeciwnej strony, czynią wrażenie. Są pionowym uskokiem skalnym długości kilkudziesięciu i wysokości kilku metrów. Sterczą tam, czarne i postrzępione, niczym wrośnięte w ziemię mury średniowiecznej warowni, stare i zapomniane jak one.
Do Grzebienia pomyliłem drogi, moja wina, ale czy to ja jestem nieomylnym gpsem? Wróciłem na szlak, drugie podejście było trafione. Dukt kończył się na skraju ładnego, wysokopiennego lasu, i właśnie wtedy zaświeciło słońce. Las ociekający wodą topiącego się śniegu rozjaśnił się - perlisty, błyszczący, uwodzący urokiem. Stałem tam i patrzyłem na plamy słonecznego światła, a gdy zszedłem niżej, zobaczyłem skały Grzebienia. Są tam dwie płaskie skały stojące w pionie, równolegle do siebie; mogą przypominać dwa zęby grzebienia olbrzyma. Na ich wierzchu drżały z zimna małe paprocie, a obok, na krągłym głazie las wymościł sobie miejsce warstwą liści, zasiał mech i jagody, i oto z tej miniaturki lasu drzewko strzeliło na metr w górę.
Farne Skały, podobnie jak Jarzębinki, łatwo przeoczyć, i jak tamte w pełni pokazują się nam z przeciwnej strony. Stałem tam patrząc na mchy i paprocie porastające te głazy, i zastanawiałem się nad etymologią ich nazwy. Farne to tyle, co parafialne, więc…nie wiem.
Zielonym szlakiem zszedłem na brzeg lasu i tam, przy ostatnich drzewach, doznałem dwóch zupełnie odmiennych przeżyć. Zadzwoniła do mnie żona, a ja, jak tyleż już razy przez tak wiele lat używania telefonu komórkowego, przez moment byłem zdumiony możliwością telefonicznej rozmowy w leśnej i w górskiej głuszy – znamię lat, moich lat, których większość przeżyłem nim pojawiły się takie telefony. Gdy na brzegu lasu mój wzrok pobiegł za uciekającym mi w dal horyzontem, daleko, blisko nieba, zobaczyłem uroczą dróżkę meandrującą dnem łagodnej doliny między dwoma wzgórzami. Nagle zapragnąłem pójść tam, zrezygnować z planów odwiedzenia mojej Polany Czterech Świerków na zboczu Dudziarza, aby poznać tamtą dróżkę. Właśnie to zauroczenie widokiem i gwałtownie obudzone pragnienie pójścia tam gdzie patrzyłem, było wspomnianym drugim przeżyciem.


Stałem na skraju łąki schodzącej do szosy, mając przed sobą widok na pół widnokręgu – od Połomu i Miłka po lewej, po… jaka to góra? – chwilę szukałem w pamięci nim dostrzegłem białą kulę na szczycie najdalszej góry: patrzyłem na Porębę wystającą ponad Popiela. Między tym szczytem a sąsiednim, bezimiennym, zaczynała się ta dolina i spływała szeroką, falistą wstęgą aż do Świdnika w dole. Nieco w lewo od niej czerniał długi grzbiet Długotki, a równolegle do tego wzniesienia schodziły ku wiosce łąka i droga; blisko, zaraz po drugiej stronie szosy, widziałem niewielkie wzniesienie o intrygującej nazwie Wzgórze Czaszek – w ten sposób plan ustalił się sam: wzgórze, dróżka przy Długotce, Popiel, i tamtą uroczą drogą z powrotem do wioski.
Czaszek na wzgórzu nie znalazłem (przyznaję, że nie szukałem zbyt pilnie), ale widoki owszem, i to nie tylko liczne, ale i ładne. Ze szczytu zobaczyłem maleńki, ledwie czubek pokazujący, niebieski odległością, stożek góry. Stożek, więc Stromiec?.. Nie, przecież on byłby bliżej Dudziarza, więc?.. To musi być Ostrzyca! – doznałem olśnienia:). Później wyciągnąłem mapę aby sprawdzić - to faktycznie była Ostrzyca, odległa stąd o 23 km. Aż nie chciało mi się wierzyć, ale kierunek zgadza się, dokładnie między Połomem a Miłkiem, w wąskiej z tego miejsca przerwie między nimi.


Zszedłem do Świdnika, doszedłem do łąk w pobliżu Długotki i tam przekonałem się, że to, co z daleka brałem za drogę, jest pasem szuwarów, ale łąki nie były ogrodzone, więc plan pozostawał nie zmieniony. 
Pod drzewem samotnie rosnącym na łące zatrzymałem się dla poprawienia sznurowadeł i wypicia herbaty. Szumiały trawy, skrzypiało drzewo, daleko szczekał pies. Cisza. Patrzyłem na łąkę którą zaraz miałem iść, zmierzała ku niebu, w tamtej chwili błękitnemu i ogromnemu. W ustach czułem smak czekolady i słyszałem ciszę, gdy założyłem plecak i poszedłem.


Na Popielu zobaczyłem odległe góry baśniowego wyglądu, który zawdzięczają dali i prześwietlonej słońcem mgiełce w powietrzu. Rozejrzałem się wokół, po wzgórzach znanych mi z poprzednich wędrówek, a przez to bliższych i ładniejszych, i zszedłem do tej drogi, którą widziałem ze stoku Turzca. Czekała już na mnie. Nie zawiodłem się na niej; mam nadzieję, że ona na mnie też nie.



Na południe od mojej drogi, czyli w stronę Sośniaka, rozciągają się mało mi znane wzgórza, a że we wsi byłem dwie godziny przed zmierzchem, postanowiłem zrobić chociaż mały zwiad. Gdybym się spóźnił – kalkulowałem – szosą do samochodu wrócę i nocą. Poszedłem, a w decyzji pomogła mi inna dróżka, biegnąca wdzięcznym łukiem ku ścianie lasu, i dalej jego brzegiem ku niebu. Ze zwiadu wróciłem z mocnym postanowieniem całodziennej wędrówki tamtymi urokliwymi wzgórzami, minąłem Świdnik i znalazłem drogę przez łąki ku wiosce Kaczorów. Nim nastał mrok, zdążyłem raz jeszcze obejrzeć początek Kaczawy.