Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jarząb brekinia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jarząb brekinia. Pokaż wszystkie posty

piątek, 23 lipca 2021

Ostatni dzień urlopu

 

040721.

Gdzieś przeczytałem o dokładnym chodzeniu jako określeniu wędrowania z uważnym przyglądaniem się wszystkiemu, co bliskie i dalekie, co da się zobaczyć i przeżyć. Bardzo mi się spodobało i żałuję, że nie ja je wymyśliłem. Ta sentencja jest najkrótszym z możliwych opisem mojego planu na dzisiaj, na ostatni dzień urlopu. Mam dokładnie chodzić od wczesnego ranka do wieczora.

Starałem się. Myślę, że z dobrym skutkiem.

Cienista, przyjemnie chłodna dąbrowa, a w niej liczne konwalie, oczywiście już bez kwiatów, ale przywołujące obraz wiosennego kwitnienia; falujące na wietrze łany kolorowych wiechci traw; przyjemny zapach kwiatów ostu; drzewo wiśni ptasiej, czyli dzikiej czereśni, z mnóstwem czerwonych owoców; szmer strumyka ukrytego w zielonej gęstwinie; dojrzewające zboże w słońcu, kwiaty na nieskoszonej łące. Każda z tych chwil niewiele znaczy, ale razem tworzą obraz letniej wędrówki. Trzeba je tylko zauważyć i zapamiętać.

Wiem, gdzie czytałem o dokładnym chodzeniu: u Marii z pogórza. Tak napisała jej znajoma.

* * *

Plan trasy jak zwykle ledwie miałem zarysowany. Ot, widząc ładną dróżkę prowadzącą w dobrym kierunku, poszedłem nią. Dróżka znikła przy którymś polu, a ja z rękami w górze mozolnie przedzierałem się przez gąszcz traw i pokrzyw. Oczywiście nie mam jej tego za złe, bo sam też porzucam drogi; zresztą, niewiele dalej zobaczyłem inną dróżkę, ładniejszą, więcej obiecującą, więc jak zwykle dałem się skusić. Kolejna droga zawiodła mnie na skraj pola dorodnej, gęstej pszenicy, i zamieniła się w dwa ślady kół traktora opryskującego zboże. Poszedłem. Dalej podwójny ślad skręcał nie tam, gdzie chciałem iść, ale szedłem dalej nie chcąc wchodzić w szkodę. W końcu dla wędrówki przyjechałem tutaj.

Niedaleko ładnej, ukrytej w lasach, wioski Grobla był przysiółek Kamienica. Teraz jest to tylko miejsce, bo co prawda stoi tam jeszcze jeden dom, ale niezamieszkały. Widywałem tam tylko właściciela przyjeżdżającego do obrabiania ziemi. Okolica to cicha i bardzo urokliwa, a w pobliżu jest niewielkie wzgórze, do którego mam sentyment. Nie wiem nawet, czy ma nazwę, raczej jest bezimienne, i chyba tylko tamten rolnik wie o nim. Odwiedziłem je dzisiaj. Wzgórze to wyznaczało najdalszy punkt mojej trasy. Po drugiej stronie drogi wiodącej wzdłuż doliny jest nieco większe wzgórze, Szubieniczna. Pod jego szczytem stoi samoobsługowe schronisko, a ze zboczy są ładne widoki. Dzisiaj zobaczyłem, że ścieżka prowadząca do schroniska zarosła, a fragment dachu budynku widać tylko z jednego miejsca drogi wiodącej podnóżem wzgórza. To dobrze, w ten sposób budynek jest chroniony. W środku znalazłem kilka butelek po whisky, dużo wypalonych świeczek i śmieci. Przyznam się do pesymistycznej wizji przyszłości tego budynku, a szkoda, bo ktoś kiedyś włożył sporo pracy w jego budowę.

 Szedłem polnymi drogami starając się wybierać te, które przynajmniej w przybliżeniu wiodły w dobrą dla mnie stronę. Parę razy widziałem na brzegach pól stare kupy gnoju i kałuże cuchnącej gnojówki, czasami wymieszane z czymś białym, chyba wapnem. Paskudny, kosmiczny obraz zanieczyszczeń.

Między brzegiem strumyka a polem rósł pas niezapominajek polnych, chabrów, przetaczników i niewielkich roślinek kojarzących się mi z… lotkami wiązu górskiego. Po powrocie zapytałem Internet o nazwę, to prawie na pewno tobołki polne. Czy kiedyś widziałem tobołki? Wydaje mi się, że nigdy, ale zapewne po prostu nie zwróciłem uwagi.

 Jeśli nazwa jest niewłaściwa, proszę o sprostowanie.

Gdzieś na dzisiejszym szlaku szedłem skrajem pola z sadzonkami… przyznam, że nie jestem pewny nazwy tej rośliny, stawiam na burak cukrowy. Więc szedłem między dwoma rzędami sadzonek, brzegiem lasu, pod wychylonymi ku słońcu konarami drzew, i tam zobaczyłem coś, co mnie ujęło, co kazało zatrzymać się i patrzeć: otóż rośnie tam sporo małych siewek dębowych. Nad głową miałem konary rodziców tych maluchów, które rosną, ale nie wiedzą, jak krótkie będzie ich życie, wszak już jesienią czeka je marny los. Może tak jest lepiej? Nie wiedzieć o przyszłości…

Przy drodze zobaczyłem uschnięte drzewo bez liści, wyglądało przeraźliwie smutno. Jak często u mnie, skojarzyło się z bezradnie wyciągniętymi do nieba dłońmi skrzywdzonego oczekującego pomocy. Aż się wierzyć nie chce, że za kilka miesięcy wszystkie drzewa będą tak wyglądały.

 O jedzeniu czereśni pisałem wcześniej, więc teraz tylko wspomnę o czereśniowych przerwach i czerwonych lepiących się dłoniach. Były ważnymi składnikami wędrówki. 

* * *

Otworzyłem opublikowany tutaj fragment mapy z zaznaczoną trasą dzisiejszego dnia i przez chwilę wędrowałem wzrokiem po nim. Pójdziecie ze mną? Zapraszam.

W górnej części mapy jest Kamienica. Powyżej na zielono zaznaczony jest las porastający zbocza pokaźnej góry Nad Groblą. Właśnie w tym lesie rosną bardzo rzadkie jarzębiny brekinie, kiedyś spotkane i rozpoznane, rośnie też jeden z największych widzianych bluszczy. Byłem tam parę razy, widziałem brekinie, przy okazji i stada muflonów, a z Jankiem mierzyłem bluszcz. Nad słowem „Rezerwat” jest napis „świerk” informujący o wielkim drzewie. Odszukałem go kiedyś, faktycznie, ten wielki samotnik czyni wrażenie. Poniżej świerku są symbole skał. Jest ich tam wiele, są wysokie, miejscami mają pionowe ściany. Kiedyś we dwóch mozolnie, krok za krokiem, schodziliśmy między czarnymi, postrzępionymi skałami, stromym zboczem z luźnymi kamieniami i gałęziami. Pamiętasz, Janku? Byłeś za mną, wyżej, próbowałem robić Ci zdjęcia. A wielki, gęsty i gruby krzew wawrzynka wilczełyko widziany we wsi Grobla pamiętasz? A wcześniej, przy Kamienicy, nad strumieniem, widziałeś kępy śnieżycy? Chyba Ci pokazywałem którejś wiosny.

Bardziej na lewo zaznaczony jest strumień i podana nazwa „Piekiełko”. To dzikie i odludne miejsce przeszedłem dwukrotnie. W lesie na lewo od napisu zaznaczone są buki; widziałem je, szedłem tamtym ładnym lasem. Blisko litery „o” napisu rośnie kilkanaście daglezji, podziwianych i fotografowanych. Rosną też na szczycie Nad Groblą, widać je z daleka. Wznosząc się ponad inne drzewa, wyglądają jak zwichrzenie czupryny góry, co widać na zdjęciu.

Może tyle wystarczy. Na tym malutkim wycinku mapy, który jest przecież niewielką częścią dużo większej całości, chciałem pokazać, jak wiele mówią mi mapy moich gór, jak wiele tam moich śladów i jak bardzo są mi drogie.

* * *

Dzisiejsza trasa:

Z Bolkowa polami do Gorzanowic. Bezdrożami przez Pogwizdów pod Kamienicę. Tam zawróciłem i przez Wzgórze Szubieniczna, wioskę Pogwizdów, wzgórza Schody i Swarna, wieś Gorzanowice, wróciłem do Bolkowa. Rankiem następnego dnia wyruszyłem w sześćsetkilometrową podróż na Lubelszczyznę. Do kaczawskich górek wrócę wczesną jesienią.

























niedziela, 2 lutego 2020

Drogi i bezdroża Chełmów

180119
Chełmy na Pogórzu Kaczawskim.
Ze wsi Grobla na skały obok Bogaczowic, przejście podnóżem Biesówki do Nowej Wsi Małej, obejście Lipskiej Góry i Żarnowca. Wejście na wzgórze Nad Groblą. Przejście lasami przez Karczmarza i Bocianie Gniazdo na Radogost. Powrót do wsi Grobla czerwonym szlakiem.

Powinienem pochodzić gdzieś w pobliżu Czernicy, wioski, w której miałem noclegi, ale lubię jeździć bocznymi szosami kaczawskimi. Dzisiaj zafundowałem sobie czterdziestokilometrową trasę tymi dróżkami, na drugi koniec moich gór.
W Chełmach jest droga, którą parę razy widziałem i chciałem ją poznać, a nieco dalej rząd zalesionych wzgórz bez szlaku, czyli zapraszających do poznania. Poza tym chciałem odwiedzić parę znanych miejsc, i tak oto ustalił mi się plan na drugi dzień mojej zimowej trzydniowej wędrówki po Sudetach.
W pobliżu wsi Grobla rośnie wiele dużych drzew, jest siedlisko rzadkiego u nas gatunku jarzęba, sporo skał, ładne lasy, zakątki ciche i dzikie, gdzie szybciej spotka się zwierzę niż człowieka. Poza leśnymi masywami, na rozległych polach i łąkach, pęcznieją niewielkie, ale ładne i widokowe wzgórza.



Przerwałem pisanie i wspominając jedno z nich, poczułem tęsknotę. W góry pojadę dopiero za kilkanaście dni.
Na rozległym polu, pod lasem, na pochyłości zbocza, rośnie samotna kępa drzew. Pamiętałem o chwili mojego stania pod nimi i patrzenia w dal, co ma dla mnie trudny do wytłumaczenia urok, ale nie pamiętałem, jakie gatunki tam rosną. Będąc tutaj, w tych górach, jestem u siebie. Wiem, gdzie zaprowadzi mnie ta ścieżka, a jeśli nie wiem, to pójdę i się dowiem. Jestem u siebie, a skoro tak, powinienem wiedzieć, jakie drzewa u mnie rosną pod tą górą. Poszedłem i zobaczyłem dwa dęby oraz przytuloną do nich czereśnię.
Obejść Żarnowiec i Lipską Górę chciałem już dawno. Nie spodziewałem się tam niczego wyjątkowego, może poza poznaniem ładnej dróżki biegnącej u południowych stóp, ale po prostu nie było mnie tam, a często taki powód uznaję za wystarczający. Przez las poprowadził mnie strumień, później szosa, a kiedy wszedłem na dróżkę i rozejrzałem się, pomyślałem, że mogłaby się nie kończyć. Polna droga biegnąca brzegiem jasnego lasu bukowego, po stoku wzniesienia, rozległe widoki i moja zabawa w dociekanie nazw kaczawskiego drobiazgu – czego trzeba więcej miłośnikowi takich miejsc?
Nieco dalej zobaczyłem zarastającą drogę biegnącą pod pierwszymi drzewami lasu. Od otwartej przestrzeni dzielą ją zadziwiające lipy. Drzewa te potrafią rosnąć i na skalistym gruncie, ale wtedy nierzadko wykształcają wiele pni, nawet kilkanaście, co dobrze widać na zdjęciach. Szedłem pobliżem, a wyobraźnia podsuwała mi urzekający obraz czerwcowej wędrówki pod kwitnącymi lipami. Może będzie mi dane zobaczyć je wystrojone kwiatami, zapachem miodu i buczeniem pszczół?




W tej wędrówce towarzyszył mi odległy dźwięk piły spalinowej. Później, gdy stał się wyraźniejszy, dochodziły mnie inne dźwięki: głośne trzaski, w chwilę później głuche odgłosy uderzenia drzew o ziemię. Nie podobały mi się. Kuliłem się w sobie od tych dźwięków. Wiem, tak trzeba, drewno jest nam potrzebne, więc nie wiem, dlaczego odczuwałem sprzeciw.
Odwiedziłem górę Nad Groblą. Na niej właśnie rosną jarzęby brekinie i lipa opleciona wyjątkowo grubym bluszczem. Na jakiejś stronie internetowej przeczytałem o grupie drzew z grubymi bluszczami, widziałem zdjęcia, ale ten z Nad Grobli jest większy.

Właśnie zapytałem wujka Google o najgrubszy bluszcz w Polsce, wyświetlił mi stronę, na której Gorzów Wielkopolski chwali się największym w Polsce, pisząc o 40 centymetrach obwodu pnia, czyli 12,7 cm średnicy. Nie pamiętam średnicy mojego, skleroza, ale jest podobny, może nieco grubszy. Muszę wrócić tam z miarą i suwmiarką. Nie dla sprostowań, bo i tak nie posłuchają, ale dla swojej wiedzy, dla świadomości patrzenia na największy bluszcz. A tamci z Gorzowa niech się cieszą swoim „największym”.
Ach! Jeszcze jest wielki bluszcz rosnący na murze ruin w Wąwozie Książ! Tamten też może być grubszy od gorzowskiego.
Ponad zielony gąszcz liści tego „mojego”, wystają tylko szczyty paru najwyższych konarów drzewa. Los tej lipy jest przypieczętowany. Będąc tutaj po raz pierwszy, pomyślałem, że wrócę z piłą, ale wróciłem bez niej. Uznałem, że nie mnie decydować o losie tych dwóch organizmów. Że Natura tutaj decyduje, bo to jej dziedzina.
Między pniami drzew zobaczyłem kilka uciekających w panice dzików, a w chwilę później w odległości stu metrów (las jest tam widny, bez poszycia), zobaczyłem zwierzę z wielkimi, okrągłymi rogami. Tryk stał nieruchomo, patrząc na mnie, ale obserwacja trwała sekundę. Zerwał się do biegu i wtedy między drzewami zobaczyłem całe stado, na pewno ponad dwadzieścia muflonów. Ekscytujące przeżycie, ale później czyniłem sobie wyrzuty z powodu zakłócenia spokoju tych zwierząt. Gdyby można było im powiedzieć, że nic im nie zrobię, gdyby podeszły, miałbym ze sobą jakieś smakołyki. Czy muflony lubią marchew? A może wolą jabłka?

W tym samym lesie zobaczyłem jeszcze dwa duże jelenie. Biegły spokojnie, bez paniki, z dumnie podniesionymi głowami. Piękne zwierzęta.
Nie zamierzałem wychodzić z lasu, a iść nim dalej, aż na Radogost, ale skusiła mnie ładna droga omijająca chaszcze. Jak to zwykle bywa z takimi przygodnymi znajomymi, zwiodła mnie wyprowadzając na manowce, czyli do wioski. Nic to, wybaczam jej, chociażby z powodu zobaczenia tam ciekawej tablicy informacyjnej.
Dla mnie jest przykładem urzędowego bełkotu i nieporadności językowej. Jak ci urzędnicy dokładnie podali miejsca początku i końca drogi! Do jednej tysięcznej kilometra, czyli… do metra. To trochę tak, jakby w sklepie poprosić o tysiąc mililitrów mleka. Ale też podobnie podaje się pojemności akumulatorów power banków: na przykład 10000 mAh, a nie prościej i czytelniej: 10Ah.

Na tablicy zwraca jeszcze uwagę wyjaśnienie powodu budowy drogi: jest prawdziwie urzędowe. Tak trzymać!
Zaraz za wioską zszedłem z szutrowej drogi na długą łąkę łagodnie wznoszącą po zboczu Karczmarza. pierwszej góry, przez którą miałem przejść. Widok stamtąd jest bardzo ładny i zmieniający się. Wystarczy przejść sto metrów i znowu się obejrzeć, by dal zobaczyć nieco inną. Rozważam zamiar dopisania łąki do mojej elitarnej listy miejsc dobrych do postawienia domu.


Wszedłem w las i wkrótce stanąłem na szczycie. Na pewno? Wokół widziałem parę innych wierzchołków. Który jest wyższy? Po niedługim zwiadzie okazało się, że szczytów jest tam z dziesięć i dużo głębokich dolin między bocznymi, poplątanymi grzbietami. Cały dzień trzeba by chodzić dla poznania wszystkich zakamarków. Mogłem wiedzieć o tym przed wyjazdem, ponieważ skomplikowane uformowanie zboczy widać na mapie po przebiegu poziomic. Mogłem wiedzieć, ale zaniedbałem przygotowań, stosując kaczawską zasadę: pójdę i połażę. Połaziłem więcej niż się spodziewałem, więc właściwie było lepiej, niż miało być.
Widziana między drzewami jasność kazała domyślać się polany. Podszedłem bliżej, jej kształt wydał mi się znajomy? Niemożliwe. Przecież nie byłem tutaj. Włączyłem GPS w telefonie i mapę satelitarną, czyli sięgnąłem po pomoc, której unikam. Zobaczyłem gdzie jestem, przeszedłem ze sto kroków i sprawdziłem ponownie. Szedłem w przeciwną stronę, czyli z powrotem do wioski. Szukając najwyższego szczytu, klucząc po grzbietach w poszukiwaniu przejść bez tracenia wysokości, zaplątałem się haniebnie, a na słońce nie mogłem liczyć.
Zawróciłem z podkulonym ogonem.
Z kieszeni wystawał mi kabelek łączący akumulator power bank z telefonem, musiałem więc uważać na gałęzie. Mimo że na krótko, parę razy włączona funkcja GPS wyczerpała akumulator już w porze obiadu. Ale to dobrze! Przecież, jak przekonują producenci, wszyscy użytkownicy smartfonów, czyli także ja, nade wszystko pożądają cieniutkich telefoników i dlatego godzą się na noszenie power banków większych od telefonów i na dokładkę kabelków je łączących. Pozostaje mi przytaknąć: tak, moim marzeniem jest dwumilimetrowy telefon z centymetrowym akumulatorem i gustownym kabelkiem!
Cholera mnie bierze na praktyki wielkich koncernów decydujących za mnie, czego chcę i co potrzebuję.

Dalej poszedłem może nie najprostszą drogą, ale już bez pomocy GPS udało mi się dojść do podnóża docelowej góry i na jej szczycie zobaczyć zarys wieży. Byłem pod Radogostem. Dla przypieczętowania wejścia, wszedłem na szczyt wieży, ale nie zabawiłem tam długo, zbliżał się zmierzch. Szlak nie prowadzi najkrótszą drogą w stronę wioski, więc bez wahania opuściłem go i idąc lasem, doszedłem do drogi ku Grobli. Najwyraźniej nauczka niczego mnie nie nauczyła. I dobrze. Lepiej pobłądzić trochę, ale swoimi drogami, gdzie nikt i nic nie steruje moimi wyborami.
Bożena, pani na Konopce w Chrośnicy, uraczyła mnie taką kolacją, że na pewno przytyłem po niej. Długo siedzieliśmy przy winie, rozmawiając. Z zaciekawieniem słuchałem o witrażach, nowej pasji tej kobiety pełnej artystycznych pomysłów, oglądałem też jej prace.
Nad ranem cichutko opuściłem dom. Gospodarzy zobaczę zapewne dopiero jesienią.


czwartek, 14 marca 2019

O drzewach

100319

Chełmy na kaczawskim pogórzu.

Wieś Grobla, Wąwóz Grobla, Wądolno, wieś Siedmica, Piekiełko, góry Nad Groblą i Grabowa, wieś Grobla.



Otworzyłem encyklopedię na jednej z zakładek i pod hasłem „Nad Groblą” przeczytałem o skalnym wąwozie, o jednym z nielicznych w kraju skupisku jarząbu brekinii, kolejnym Wądolnie (nazwy w moich górach często się powtarzają), o świerku metrowej średnicy, dębie i modrzewiach. Wspomniałem nieodległe skupisko dużych daglezji i plan wędrówki miałem gotowy.

Tylko jak ten jarząb wygląda? Obejrzałem zdjęcia w internecie, konkretnymi wskazówkami były ciemne obwódki na pąkach i kształt liści, kora natomiast na małych zdjęciach była bardzo podobna do kory olsz. Cóż, znajdę albo nie, ale same poszukiwania mogą być ciekawą przygodą. Pojechałem do Grobli, małej wioski na końcu wąziutkiej szosy. Wśród zalesionych wzgórz ukrywa się garść domów, mały ale ładnie odnowiony pałac i takiż kościółek. Za budką przystanku znalazłem jedyne miejsce na samochód i tuż po szóstej ruszyłem zielonym szlakiem w stronę Wąwozu Grobla.

Droga wiedzie podnóżem góry Nad Groblą. Jej zbocza są strome, a w wielu miejscach sterczą z nich skały. Gdy nad pierwszymi mijanymi zobaczyłem następne, siedzące wyżej na stoku, skręciłem tam i ruszyłem pod górę. Tylko, kawałek, na zwiady i dla przyjrzenia się dalszym skałom – mówiłem sobie – wszak cały plan to szwendanie się po okolicy. Znalazłem tam daglezję mającą równo metr średnicy, największą z widzianych, a po dzisiejszym dniu znam w tej okolicy kilkadziesiąt sporych drzew tego gatunku. Średnicę podaję dokładną, ponieważ wiedząc o dużych drzewach, wziąłem miarę. 


Schodząc tą samą drogą nachyliłem się pod niską gałęzią i spojrzałem na pień, a wtedy nagle wspomniałem Ustronie Morskie. To było tak niespodziewane, że zatrzymałem się i przyjrzałem drzewu. Osadzenie konaru w pniu, pewne szczegóły pękania kory, przypominały znany mi właśnie z Ustronia jarząb szwedzki, od kilkunastu lat tam oglądany w czasie wakacji.

Dopiero wczoraj dowiedziałem się o istnieniu brekinii, i co prawda obejrzałem zdjęcia, ale przecież wiadomo, że na ich podstawie nie nauczy się bezbłędnie rozpoznawać drzew, potrzebne jest ich oglądanie, wprawa nabywana praktyką. Akurat to drzewko było niskie, miałem więc możliwość obejrzenia pąków. Ciemne obwódki były, kolor gałązek też się zgadzał. Obejrzałem kilka liści, były dokładnie takie, jak na zdjęciach. Teraz już nie miałem wątpliwości: znalazłem pierwszy jarząb brekinia.



Jak łatwo o przeoczenie! Wszak tą samą drogą szedłem pod górę i drzewa nie zauważyłem, ale że encyklopedia wspomina o siedmiuset okazach, mam szansę znaleźć inne.

Poszedłem dalej z stronę Wądolna. Podoba mi się ukształtowanie terenu w formie jaru, wąwozu i dolinki, zwłaszcza gdy dnem płynie strumień, a to miejsce kusiło jeszcze spodziewaną pustką, ciszą i wielkim świerkiem. Jednakże niewiele dalej wspomnienie chwili sprzed roku czy dwóch kazało mi zboczyć ze szlaku. W pobliżu, po drugiej stronie strumienia, rosły wtedy liczne śnieżyce wiosenne. Powinny już kwitnąć, pomyślałem skręcając ku brodowi. Popatrzyłem na wezbraną wodę, pomacałem kijem, i stwierdziwszy, że to kiepski bród skoro głęboki, poszedłem szukać swojego. Przejście było balansowaniem na śliskich kamieniach, ale udało mi się nie zażyć kąpieli. Kwiatów było dużo – jak wtedy. Delikatne, młode piękno wśród szarych i brązowych badyli, nowe życie między resztkami zeszłorocznego istnienia. Udało mi się wysłać jedno zdjęcie córce w prezencie, na dobry początek dnia.


Szlak dalej wiódł podnóżem góry Nad Groblą, a na skałach, między nimi, ponad nimi, rosną drzewa. Czasami w bardzo dziwnych miejscach, które nigdy nie byłyby wybrane, gdyby istniała możliwość wyboru.

Czasami uświadamiam sobie skutki tego oczywistego przecież faktu: przypadek wybiera miejsce życia dla drzewa, a ono samo może tylko próbować wyrosnąć i żyć w tym miejscu. Widziałem dzisiaj drzewa rosnące na niemal pionowej ścianie, widziałem stojące na długich korzeniach szukających oparcia kilka metrów niżej, widziałem drzewo dosłownie wiszące w powietrzu obok skalnego uskoku, w który wczepiło się korzeniami.




Niewielka polanka, głęboki cień, dzisiaj właściwie półmrok pod świerkami, a nieco z boku, nie bratając się z drobiazgiem, stał świerk, o którym pisano w encyklopedii. Zmierzyłem mu obwód, wynosi 310, może 315 centymetrów na wysokości piersi, czyli drzewo ma metr średnicy. Dwoje dorosłych ludzi musiałoby wyciągać ramiona chcąc go objąć. Stałem przy nim z zadartą głową dając się czarować temu wiekowemu, jakże tajemniczemu życiu. Niech rośnie. Niech zobaczy jeszcze moich dalekich potomków, a w odległej przyszłości skończy życie jako największy świerk naszych lasów.

Ma na to szansę, ponieważ do pnia przybita jest tabliczka oznaczająca pomnik przyrody, co w praktyce oznacza gwarancję nietykalności.


Za drzewem zaczynało się Wądolno. Typowym wądołem nie jest, to raczej dolinka ze strumieniem, podobnie jak drugie kaczawskie Wądolno, to ze strumieniem Starucha. Strumień dodaje urody dolince, jej samej brakuje zieleni. Zbocza i dno zasypane są starym igliwiem i dzisiaj, w chmurny dzień, były przygaszone, zwłaszcza z powodu choroby świerków: niemal wszystkie usychają. Kiedyś oblicze tego miejsca odmieni się, zapewne znacznie, ale wiele lat musi upłynąć. Wyszedłem na polanę i odszukałem źródło strumienia. Urodziwe nie jest, woda powoli wycieka z ziemi, miejscami tworząc podmokłe, czarne miejsca, dopiero sporo niżej przybiera tak ładny kształt strumyka i wydając radosny dźwięk podąża w otwierające się przed nim Wądolno.



Chciałem wrócić po śladach, ale i chciałem pójść drogą kończącą się blisko wioski Siedmica; jest tam na mapie zaznaczony dąb, a przecież dzień ten miał być drzewom poświęcony. Poszedłem zakolem, i mimo wypatrywania, dębu nie znalazłem. Może i jest w nieco innym miejscu niż zaznaczone, a może twórcy mapy pomylili się, jak to mają w zwyczaju, ponieważ w miejscu dębu rośnie lipa. Prawdopodobnie największa z widzianych; myślę o tej z mosińskiego parku, ale raczej jest mniejsza. Ta lipa rośnie na uskoku, a gdy stałem po niższej stronie, jej korzenie miałem na wysokości piersi. Były monstrualne, przy ziemi pień miał około dwa metry. Świerk z Wądolna mimo swojej średnicy nie zapiera się o ziemię tak wielkimi korzeniami, jak ta lipa. Szukałem nasion, ponieważ po ich wyglądzie najłatwiej mi rozpoznać odmianę, ale nie znalazłem, natomiast lotki wyglądały jak lipy drobnolistnej. 



Odchodząc, spojrzałem za siebie: lipa górowała nad innymi drzewami. Trzy razy widziałem dzisiaj górowanie odwiedzanych drzew nad innymi. Poza tą lipą były daglezje w Piekiełku i na szczycie Nad Groblą.

Zboczyłem ku Piekiełku właśnie dla tych drzew. W obrębie kilku dziesiątków kroków rośnie ich tam przynajmniej dwadzieścia, na zdjęciu niżej naliczyłem ich dziewięć czy dziesięć. Wszystkie są spore, jednak najgrubsza z tej grupy jest nieco mniejsza od widzianej rano, mierząc 90 centymetrów średnicy. Chodząc między tymi drzewami zauważyłem dziwne, chyba tylko dla tego gatunku charakterystyczne, oddzielanie się grubych płatów kory od pnia. Na zdjęciach widać też cechę dla mnie bardzo charakterystyczną daglezji: bursztynowy kolor kory na dnie pęknięć. 



Piekiełko nazywa się akuratnie, ponieważ piekła tam nie ma, nawet piekiełko jest udawane. Dnem wąwozu płynie ładny, uśmiechnięty strumyczek, któremu nawet zwaliska drzew urody nie odbierają. Parę godzin później wróciła do mnie myśl o tej nazwie. Otóż na zboczu Nad Groblą znalazłem starą, od dawna nieużywaną drogę wygodnie trawersującą dość strome zbocza. Tam właśnie było jak na drodze ku piekłu: szare drzewa, szara i czarna ziemia, szaroczarne omszałe skały i szarobrązowe liście. Zgaszony, smutny świat na drodze ku czeluściom podziemia. 



Przy Piekiełku siedziałem pod największą daglezją, i oglądając mapę wspominałem informacje przeczytane w encyklopedii. Nie pamiętałem całej notki, ale coś mi nie pasowało. W końcu włączyłem GPS, jak zwykle trochę się mordowałem żeby wśród nieznanych mi ikonek znaleźć właściwe (ot, trudność osoby nawykłej to liter, nie symboli), w końcu znalazłem potwierdzenie: wzgórze Nad Groblą nie jest tam, gdzie zaznaczone jest na mapie, a tam, gdzie zielone litery rezerwatu i moje niebieskie koło trasy. Odległość wynosi nieco ponad kilometr. Dla wydawcy to drobnostka – jeden błąd w tą czy w tamtą stronę...

Wyszedłem na otwartą przestrzeń i przed sobą zobaczyłem zmierzwioną czuprynę wzgórza Nad Groblą. Nie wybierając drogi poszedłem na przełaj, doszedłem do podnóża i wszedłem między drzewa, ostro pod górę. Nieco wyżej stromizna zmalała, a ja rozejrzałem się za jarząbami brekinia, drzewami, dla których ustanowiono tutaj rezerwat.

Dziwne to było wędrowanie. Chodziłem od drzewa do drzewa patrząc na nie. Ładny tam jest las: widny, niezachwaszczony, na sporych nachyleniach, jednak łagodniejących bliżej szczytu. Przeważają dęby i graby (a widziałem dziesięciopienny!), sporo jest lip, tu i tam świerk, jawor czy buk, no i oczywiście jarząb brekinia. 




Znalazłem ich sporo, nauczywszy się rozpoznawać młodsze i średnie okazy. Encyklopedia informuje o największym jarząbie mającym blisko 2 metry obwodu i określa go jako jeden z największych w kraju, ale tego osobnika nie znalazłem. Zbocza są rozległe, lasy zajmują kilkadziesiąt hektarów, ale mimo wszystko mogłem przechodzić obok niego nie rozpoznając. Inaczej wyglądają pnie drzew młodych, inaczej średniej wielkości, a te największe mogą mieć jeszcze inny wygląd. Rosnąc w zwarciu, drzewa są wysokie, nie miałem szans obejrzeć pąków, mogłem tylko przyglądać się pniom. Liście? Jak zwykle głównie dębowe. Młode brekinie mają cienką, gładką skórkę podobną do czereśniowej. Starszym ta skórka pęka w bardzo charakterystyczny sposób, co starałem się pokazać na zdjęciach. Na czereśniach też jest rozrywana pęczniejącym pniem, ale w zupełnie inny sposób.

Jeszcze tydzień temu nie wiedziałem o istnieniu brekinii, teraz jako tako rozpoznaję to rzadkie u nas drzewo i cieszę się z ustanowienia rezerwatu na terenie ich siedliska.

To tylko zwykłe drzewa, nic się nie zmieni, gdy ich zabraknie – może ktoś pomyśleć. Może się i nie zmieni, chociaż pewności nie mamy wobec istnienia ogromnej ilości różnorakich zależności, jednak powód istnienia rezerwatu i mojej radości jest inny: my, ludzie, musimy dbać o życie na Ziemi, także o jego różnorodność. Jesteśmy to winni Gai, matki nas wszystkich – zwierząt i roślin – za te niezliczone gatunki wytępione przez nas, czasami z premedytacją i bez presji przymusu; winni jesteśmy opiekę także przez wzgląd na naszych potomków, aby żyli na Ziemi jak najmniej zubożonej; winni jesteśmy także tym niepokaźnym i nieznanym jarząbom, ponieważ w ciągu niewyobrażalnie długiego czasu wykształciły się jako odmienny gatunek, znalazły dla siebie miejsce i żyją. W znacznej mierze od nas zależy, czy ich jedyny w swoim rodzaju (jak każdego gatunku) przepis na życie, ich łańcuch pokoleń rozciągnięty od przeszłości odległej o setki tysięcy i miliony lat do teraz, czy istnieć będzie nadal i rozciągnie się w odległą przyszłość.



Na niższym szczycie rośnie grupa daglezji. Jedną widziałem złamaną, drugą opartą o sąsiada, parę pochylonych. Za dużo wiatrów, za mało ziemi dla takich wysokich kolosów.

Z daleka uwagę zwróciły zielone liście - drzewo w uścisku ogromnego bluszczu. 




Mówi się o nieszkodliwości bluszczów, ponieważ one tylko wspierają się na drzewie, a system korzeniowy mają swój, ale to nieprawda. Wielkie bluszcze duszą drzewo, co wielokroć widziałem w UK. Spójrzcie na te kosmate, paskudne ramiona, jak obejmują drzewo i zaciskają się na nim. To nie jest miłosny uścisk, a morderczy. Kiedyś dotykałem konarów bluszczu, są włochate, ostre, ohydne, a tak mocno się trzymają, że nawet gałązkę o średnicy ołówka trudno oderwać. Drzewo-nosiciel ma jedynie kilka górnych konarów, tylko one wystają ponad zielony gąszcz liści bluszczu. Owszem, ta roślina ma swoje korzenie, ale są one tuż przy korzeniach drzewa, a tym samym odbierają wodę i składniki odżywcze, ponieważ tych nigdy nie ma w przyrodzie w ilościach nieograniczonych. Nie ma zwłaszcza na zboczu góry, gdzie ziemi jest na pół szpadla albo i mniej. Liście bluszczu zasłaniają życiodajne słońce, wszak dlatego drzewo pozbywa się gałęzi nieprzydatnych, czyli nieprowadzących fotosyntezy. Bluszcz, zwłaszcza tak duży jak ten, obciąża drzewo swoim ciężarem. Gdy wieją wiatry, siła ich działania jest znacznie większa, a wszystko razem prowadzi do stopniowego obumierania drzewa i w końcu jego usychania lub złamania.

To moje obserwacje i wnioski, nie przeczytane w internecie, a zwykłem opierać się pierwej na wnioskach ze swoich obserwacji.

Gapiąc się na drzewa, a pod nogi patrząc tylko tyle ile konieczne, nie rozglądałem się wcale, więc gdy minąłem szczyt góry i trzeba mi było zawracać, niezbyt wiedziałem gdzie jestem. Na wyczucie wybrałem kierunek, a po paruset metrach, widząc drzewo z bluszczem, wiedziałem, że koło zatoczyłem dobrze.

Wróciłem na poznaną drogę i poszedłem nią; gdzie mnie zaprowadzi? Zaprowadziła w miejsce poznane rano, tam, gdzie rośnie pierwszy poznany jarząb. Do zmierzchu było trzy godziny, stanowczo za wcześnie na koniec wędrówki. Poszedłem czerwonym szlakiem, tak właściwie na ślepo. Poszedłem mając czas. Gdy wyszedłem z lasu, zobaczyłem krawędź Chełmów, a w oddali bezkresną równinę. Po lewej stały w rzędzie wzgórza ciągnące się od poznanego Nad Groblą aż do Radogostu. Na pierwszym i ostatnim byłem, na pozostałych nie, a skoro lasy są tutaj tak ładne, może warto byłoby kiedyś przejść tą trasę?

Zawróciłem, a widząc w lesie ładną drogę pod górę, skręciłem i tym sposobem wszedłem na Grabową.

Na Sośniaku rosną buki, na Bukowince świerki, a na Grabowej niemal wyłącznie dęby. Co prawda wydaje mi się, że miejscowi tę górę nazywają Dębową, co byłoby słuszne. Cóż tam jest ładnego? Poza ładnym lasem niewiele: na szczycie, między drzewami, ze sporej wysokości górki, widać odległe wzgórza. Na Grabową poszedłem mając możliwość bycia tam, gdzie jeszcze nie byłem; poszedłem chcąc iść.

Z powodu pogody, o wyjeździe myślałem bez entuzjazmu, dopiero informacje o drzewach obudziły mój zapał. Ma padać i wiać, ale co tam! – myślałem wtedy. Padało od południa do wieczora z przerwami, ale nieobficie. Deszcz nie przeszkodził mi w łażeniu, chociaż przeszkadzał w patrzeniu na konary drzew.

Czy produkuje się okulary z wycieraczkami?

Moja chęć powrotu tam i przejścia bezdrożem długiego masywu leśnego, najlepiej świadczy o urodzie poznanej okolicy.