Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą telewizja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą telewizja. Pokaż wszystkie posty

środa, 4 lipca 2018

Wartość celów, surmie i kopanie piłki

030718

Każdy taką przedstawia wartość, jaką mają przedmioty jego starań.”

Rozmyślania” Marka Aureliusza

Cudne! – krzyknąłem w duchu przeczytawszy te słowa, ale w chwilę później naszły mnie wątpliwości.

Kto i według jakich kryteriów ma oceniać wartość przedmiotów starań? O tę niewiadomą rozbija się prawda tej sentencji, nie naruszając jednak jej pociągającego uroku.

Dla mojego pryncypała wyjazdy na całodzienne włóczenie się po Sudetach, w mróz na dokładkę, albo starania napisania dobrego tekstu, nie są warte funta kłaków; dla mnie jego dążenia do kupienia jeszcze większej karuzeli i zarobienia kolejnego miliona nie mają krztyny sensu wobec kosztów niematerialnych i już posiadanych zasobów. W rezultacie każdy z nas patrzy na drugiego trochę jak na zielonego ludzika i z politowaniem.

Kto ma rację?



Drugi tydzień w Ustroniu. Jestem tutaj po raz dwunasty, czyli wyjeżdżając będę mógł powiedzieć, że spędziłem tutaj już dwa lata. Miasteczko nie stało się jednak moje. Przeszkadza mi tłum ludzi, brakuje sudeckich pagórków i ciszy. Chodzę swoimi ścieżkami, odwiedzam lubiane miejsca, a najczęściej stoję pod drzewami i patrzę na nie i na jaskółki. Znalazłem różę, która wspięła się na sam szczyt sporego świerku i od góry przykryła go szerokim rondem swoich gałązek, widziałem nadal kwitnące lipy, oglądałem długą aleję jarząbów szwedzkich, obowiązkowo odwiedzam surmie. Znalazłem kilka tych ładnych drzewek w dwóch odmianach, które nauczyłem się rozpoznawać: surmii bignoniowej (dziwna nazwa) i wielkokwiatowej. Ta pierwsza zaczyna kwitnąć, druga zbiera siły w dużych pąkach. Rośnie na prywatnej posesji, przy domu, ale jej liście sięgają chodnika. Któregoś dnia spotkałem właściciela, chwilę rozmawialiśmy. Powiedział mi, że nikt, łącznie z nim, nie wie jak się to drzewo nazywa. Pobiegł do domu po kartkę, żeby zapisać nazwę. Pewnie pomyślał, że jestem specem od drzew.

Właściwie od czego jestem specjalistą? Chyba od tego zatrzymywania się i gapienia gdzieś, czasami niewidzącym wzrokiem.



Po wylogowaniu się z mojej skrzynki pocztowej, jak zwykle wyświetla się wielka i pstrokata lista nowin. Parę dni temu zrobiłem coś, co czynię nadzwyczaj rzadko: przejrzałem ją i wybrałem opinie fanów futbolu o grze drużyny.

Może najpierw wyjaśnię mój stosunek do tej gry. Otóż nie oglądam meczy, ponieważ piłka nożna jest dla mnie nudna i chaotyczna. Ilekroć zdarzy mi się widzieć dwudziestu facetów biegających za piłką i przeszkadzających sobie, dziwię się zasadom tej gry: dlaczego dwie drużyny mają jedną tylko piłkę? Wszak mając dwie, nie musieliby nóg sobie podstawiać dla jej odebrania, a i goli byłoby więcej. Ilekroć powiem fanom piłki o tym racjonalnym przecież pomyśle, słyszę ich śmiech lub widzę dziwne spojrzenia. 
Dziwne to wszystko dla mnie.

W moim widzeniu sport wyczynowy i zawodowy niewiele ma w sobie sportu, to raczej pokaz siły, szybkości lub innych specjalnych cech u wyselekcjonowanych i sztucznie wyhodowanych osobników. Sportem jest jeżdżenie na rowerze Pierwszej Damy Ani Kruczkowskiej, a kopanie piłki jest absurdalnie wysoko opłacanym zawodem kopaczy.

Nie podoba mi się w obecnym sporcie nieliczące się z niczym i z nikim obłędne parcie do sukcesu, do bicia rekordów. Córka Ani zwyciężyła siebie dojeżdżając do mety odległej o 500 km; jej wyczyn był prawdziwie sportowym. Z drugiej strony są protesty jednego z kopaczy, który nie chciał kopać piłki za milion (nie pamiętam, czy w skali miesiąca, czy tygodnia), chciał więcej. Paranoja.

Miliony ludzi siedzi przed pudłem telewizorni i gapi się na reklamy. Gapi się na mecz nie tylko dla samego meczu, ale też dla patrzenia na swoich idoli, na tych, którzy w miesiąc zarabiają tyle, co oni przez całe lata. Głównie dlatego są idolami, wszak osiągnęli sukces, mają kasę i są znani. Nieprawda? Przesadzam? Wiec dlaczego nie jest idolem mistrz Polski w łucznictwie? Dla mnie odpowiedź jest prosta: bo mało zarabia. Owszem, są i inne powody, ale ten jest główny.

W piłce nożnej zbyt dużo jest paskudnego nacjonalizmu, omalże fanatycznego dzielenia ludzi na swoich i tamtych, obcych, nie naszych. Trzeba im dokopać, a przynajmniej zakrzyczeć ich. Kilka lat temu lunapark stał obok boiska do piłki nożnej, więc w czasie meczu słyszałem co i jak wykrzykiwali kibice. Byłem zaskoczony i przerażony tą orgią złości, wyzwiskami, agresją tych ludzi.

Piłka budzi w ludziach okropne cechy.

Wszystkie wypowiedzi przeczytane w internecie były skrajnie negatywne, obraźliwe, wprost chamskie. Wieszano na piłkarzach psy, osądzaną ich bez litości, wyzywano, żądano zwrotu pieniędzy. Pomijam tutaj porażający brak kultury, ale, na Boga, skąd takie oczekiwanie sukcesów, skoro nawet ja wiem, że polski futbol nie jest wysokiej klasy?? Czy kibice nie wiedzą, że każda drużyna trenowała, ćwiczyła metody gry, zapewne analizowała grę innych drużyn, że każda z nich zrobiła wszystko, by wygrać? Czy nie wiedzą, że wygrać może jeden? Więc o wygraną im chodzi, nie o samą grę, w której tak się lubują według własnych deklaracji? A może po prostu musieli na kimś wyładować swoją agresję, no i trafiło na kopaczy piłki?

Więc bronię ich? Nie, chodzi o logikę i gust. O elementarz zachowań, którego nie znają ludzie piszący komentarze.

Gdyby kopacze odnieśli sukces, ton wypowiedzi niewątpliwie byłby skrajnie odmienny. Mielibyśmy do czynienia z herosami, bohaterami narodowymi. Zapewne niesiono by ich na ramionach, może nawet na tarczach, a prezydent przypinałby im odznaczenia. Gdy pomyślałem o tym, mając w pamięci okropną złość kipiącą z przeczytanych wypowiedzi, zrobiło mi się niedobrze.



N a koniec uwaga ogólniejsza.

Myślę, że futbol i jego miłośnicy skorzystaliby, gdyby odciąć dwa albo trzy zera z dochodów klubów i graczy. Uważam, że blask współczesnej czołówki kopaczy składa się nie tylko z ich wysokich umiejętności kopania, ale i z ich bajońskich zarobków. Gdyby zarabiali porównywalnie do zarobków ich fanów, tych zapewne ubyłoby, ale o wiernych można byłoby z pewnością powiedzieć, że lubią piłkę nożną i mistrzów tej gry. Nie byłoby gwiazdorzenia, ukrytych machinacji, sensacyjnych transferów, etc.

Doprowadzić do takiej sytuacji jest łatwo i trudno jednocześnie. Należałoby zastosować mój sposób przy zakupach: nie kupowania towaru, którego reklamę widziałem. Tylko tyle i aż tyle. Gwiazdy kopania piłki straciłyby blask i pociągający urok mamony, a my moglibyśmy obejrzeć film bez reklam.

Może nawet wybrałbym się do kina?



Niżej zamieszczam kilka zdjęć z Ustronia.





wtorek, 15 maja 2018

Wiosna, filozofia, narodziny i ślub

130518
Zbyt szybko mijają dni, jakże piękne dni wiosny! Ledwie zacznę się cieszyć jakimś kwitnieniem, już widzę opadające płatki, już rozchylają się inne kwiaty. Staram się każde dostrzec i docenić, w każdym zauważyć nową dla mnie, wcześniej ukrytą, cząstkę uroku, każde lepiej poznać i zapamiętać, dotknąć i powąchać. Budząc się rano widzę słońce – czyż może być milszy początek dnia? – a nim upłynie staram się często patrzeć na widok najzwyklejszy ale i najpiękniejszy: zielone gałęzie drzew na tle błękitu nieba.
Napisałem te słowa i wspomniawszy drzewa rosnące obok, wyszedłem z kampingu żeby zobaczyć je w niskim, ale nadal jasnym słońcu majowego przedwieczoru. Rosną tutaj jesiony i topole, chyba szare, a obok nich kwitnie akacja w miodowej bieli cała, ledwie liście jej widać. Patrzyłem chcąc zapamiętać odcienie barw, wchłonąć i zatrzymać w sobie widok tak ładny i tak ciepły.

Jak zwykle walczą we mnie dwie potrzeby, dwie chęci wzajemnie się wykluczające: czytania lub pisania i wyjścia na dwór, do lasu czy parku. Wczoraj, chcąc je pogodzić, włożyłem laptopa do torby i pojechałem do lasu. Było ciepłe popołudnie, miałem na sobie krótkie portki i T-shirt, może dlatego na ławce wytrzymałem tylko pół godziny, gryziony przez muchy i inne paskudy. Wróciwszy, ustawiłem krzesło pod kampingiem tak, żeby widzieć drzewa po podniesieniu głowy znad ekranu. Muchy nie dowiedziały się o mnie, ciało nie pamiętało zmęczenia pracą, czułem delikatną pieszczotę wiatru, w koronach drzew odzywały się ptaki, więc warunki do pracy nad tekstami i odpoczynku jednocześnie miałem idealne. Tak dobre, że… usnąłem. Obiecałem sobie położyć się wcześniej, ale słowa nie dotrzymałem. Ponieważ i dzisiaj oczy mnie pieką i powieki mam ciężkie, obietnicę znowu sobie składam, tym razem solenną: najpóźniej o godzinie 22 spać!
Zaparzywszy kawę sięgnąłem po książkę. „Rozmyślania” Marka Aureliusza.
Nim napiszę parę słów o lekturze, może pewna uwaga, raczej w luźnym związku z książką.
Parę dni temu widziałem, na szczęście przez chwilę, włączoną telewizornię. Paru młodych mężczyzn w zbyt kusych marynarkach (czy oni, na Boga, nie widzą, jak idiotycznie wyglądają?) i z mikrofonami wiszącymi przed ustami na drucikach, oraz grupa jaskrawo ubranych i wymalowanych kobiet na tle ściany mrugającej kolorowymi reflektorami, śmiali się, coś krzyczeli i wykonywali dziwne ruchy, niby taneczne, niby kopulacyjne. Na dole ekranu zobaczyłem napis, było coś o umawianiu się. Wstrząsnąłem się. Ja miałbym coś takiego oglądać??
Rozmyślania napisał mądry człowiek i chociaż zapewne nie podzielę wszystkich jego poglądów (może też nie wszystkie zrozumiem), warto je poznać. Warto chociażby dla przybliżenia sobie osoby wyjątkowej. Oto rzymski imperator, człowiek właściwie wszechmocny w starożytności, mogący zaspakajać najdziwniejsze swoje kaprysy (a niektórzy jego poprzednicy dobitnie pokazali, jakie mogą one być), żyje skromnie oddany sprawom państwowym. Jest uprzejmy, wprost ujmujący wobec podwładnych, przychylnie nastawiony do wszystkich, nigdy nie okazujący swojej władzy nad innymi. Prawy władca i filozof o stoickich przekonaniach, ucieleśnienie ideałów myślicieli starożytnych pragnących filozofa na tronie. Cesarz zamykający swoim panowaniem złoty wiek cesarstwa.
Cóż jednak mogą mi dać myśli człowieka żyjącego tak dawno temu? W zasadzie to samo, co dzisiejszy widok zieleni drzew pod błękitem nieba, co widok dali i dźwięki bachowskiej kantaty, co zrozumienie kolejnego tajnika biologii lub inżynierii: lepsze poznanie świata, pozytywne wrażenia, estetyczną przyjemność, a więc wzbogacenie kulturowe i emocjonalne. Te z kolei są wartością samą w sobie i dalszych uzasadnień nie wymagają.

„Jak wszystko znika szybko: w świecie sami ludzie, w czasie i wspomnienie o nich!”

Ładnie napisane i kojarzące się z Proustem, ale niekoniecznie tak musi być, Marku. Umarłeś ponad 1800 lat temu, jednak google, program którego nie mogłeś znać, wyświetla Cię na szóstym miejscu wśród wszystkich najbardziej znanych Marków, także tych obecnie żyjących, a to znaczy, że miliony ludzi czytają Twoje myśli.

„Gardzi mną kto? Niech sobie. A ja uważać będę, by mnie nikt nie znalazł czyniącym cokolwiek lub mówiącym, co by godne było pogardy.”

Niżej jedne z najbardziej znanych słów powszechnie przypisywanych Markowi.

„Nie należy się gniewać na bieg wypadków. Nic ich to bowiem nie obchodzi.”

Tak właśnie mówi stoik. Przeczytałem ledwie małą część Rozmyślań, dlatego nie mam pewności, niemniej wydaje mi się, że Marek cytuje słowa ateńskiego filozofa Antystenesa. Tego samego, który wyraził zdziwienie w rozmowie z kapłanem zapewniającym go o raju po śmierci, że ten nie umiera czym prędzej.

„A chociażbyś miał żyć jeszcze trzy tysiące lat albo dziesięć tysięcy razy dłużej, przecież pamiętaj o tym, że nikt innego nie traci życia nad to, którym żyje, a innym nie żyje, jak tym, które traci. Najdłuższe więc równa się najkrótszemu. Teraźniejszość bowiem jest równa u wszystkich, a więc i to, co się traci, jest równe.”

Nie zgadzam się, ponieważ zrównanie życia najdłuższego i najkrótszego jest słuszne tylko w chwili śmierci i nie z powodu logiki – dziwnej tutaj, obcej, zimnej – a ludzkiego pragnienia życia nawet jeśli wiek się przeżyło. Teraźniejszość będzie równa u wszystkich ludzi właśnie w chwili śmierci – i tylko wtedy. W życiu równa jest jedynie w fizycznym sensie chwili, która momentalnie staje się przeszłością, natomiast jej zawartość różni się, i to dość znacznie, u różnych ludzi. Chyba jeszcze bardziej różni się ludzki jej odbiór i przeżywanie. Równość w traceniu jest więc słuszna jedynie w fizycznym znaczeniu teraźniejszości, ale akurat takiego rodzaju definicje mają tutaj najmniejsze znaczenie.

„Tak więc to, co się traci, przedstawia się jako pozbawione czasu co do długości. Nikt bowiem nie może stracić tego, co już przeszło lub co przyjdzie. Jakże bowiem można być pozbawionym tego, czego się nie ma?”

Pierwsze twierdzenie może być słuszne tylko przy założeniu, iż nasze życie to jedynie teraźniejszość, chwila obecna, moment między jednym a drugim oddechem; tylko wtedy to, co tracimy, a więc życie, nie będzie mieć rozciągłości czasowej. Dziwne rozumienie życia i niezgodne z naszą psychiką, z całym naszym jestestwem. Przeszłość tylko fizycznie znika, przestaje istnieć, jednak w naszej psychice, w pamięci, trwa nadal. Przeszłość nas kształtuje i wpływa na nas, bez pamiętania przeszłości nie byłoby ludzi takich, jacy jesteśmy. Natomiast znaczna część naszego życia tu i teraz nastawiona jest na przyszłość. Od drobiazgu, jak kupienie kurczaka na niedzielny obiad, po naukę dzieci, by w dorosłości zbierały jej owoce i po płacenie składek emerytalnych odbieranych po czterdziestu latach.
Tego, co już minęło, nie stracimy, to prawda, chociaż z czysto ludzkiego stanowiska stracenie pamięci o zdarzeniach z przeszłości przypomina ich całkowite stracenie, natomiast stracić można szanse zdarzeń przyszłych, i to wiele sposobów, chyba że wierzy się w predestynację. Zdaje się, że Marek wierzył w boskie wybory tego, co mamy przeżyć. Wtedy faktycznie nic nie stracimy swoim działaniem, nie mając wpływu na swój los. Wspominam tutaj Edypa z tragedii Sofoklesa „Król Edyp” – najtragiczniejszej, najbardziej wstrząsającej tragedii starożytnej. Ten człowiek całe życie starał się uniknąć przeznaczenia, a jednocześnie wszystko co w tym celu robił zbliżało go ku przeznaczeniu. Dla Edypa słuszne byłoby twierdzenie o niemożności straty tego, co nastąpić dopiero miało, nam czasami wystarczy zrobić cokolwiek, drobiazg zupełny, by zmienić przyszły bieg zdarzeń, a ta zmiana jest traceniem i zyskiwaniem. Bywa jednak głównie traceniem: to człowiek dostający się na ćwierćwiecze do więzienia, lub wyłącznie traceniem, jak u samobójcy – by użyć tylko tych najprostszych przykładów. Są oczywiste, za łatwe, a w istocie znaczy to, że coś mi umyka w rozumowaniu Marka. Wydaje mi się, że przyczyna w nierozdzieleniu konkretnych zdarzeń przyszłych od zdarzeń potencjalnych, od możliwości, jakie niesie życie. Nie stracimy czegoś konkretnego w nieistniejącej jeszcze przyszłości, ale tracąc przyszłość stracimy jej potencjalne możliwości.
W ostatnim zdaniu (Jakże bowiem można być pozbawionym tego, czego się nie ma?) dostrzegam niezgodność czasową, nielogiczność. Pozbawić czegoś można tylko osobę żyjącą, a nie ma przyszłości tylko umarły – w tym zdaniu jakby jednocześnie była mowa o żywym i umarłym, a przecież z kontekstu wynika, że mówi się o człowieku jeszcze żyjącym. Człowiek umierając traci przyszłe zdarzenia w sensie jak najbardziej dosłownym, chociaż nie może wiedzieć jakie one będą. Nie zna ich treści, ale ma pewność ich istnienia gdyby dalej żył, więc traci jak najbardziej. Z życiem traci przyszłą treść życia. Natomiast gdy już umrze, nic i nikt mu nie odbierze, skoro tracąc życie traci dosłownie wszystko. Tak więc myśl tego zdania słuszna jest tylko w stosunku do umarłych.

No i zrobił się wieczór. Jest godzina 22, zgodnie z daną sobie obietnicą powinienem położyć się spać. Może za godzinę? Szkoda mi czasu na sen. Książkę na razie odkładam, ale na pewno wkrótce wrócę do myśli Marka Aureliusza.

Ten blog jest o mnie. Nie o mojej rodzinie, a o mnie, dlatego nadzwyczaj rzadko zamieszczam tutaj informacje dotyczące moich bliskich. Jednak po dłuższym wahaniu uznałem, że krótką informację o ostatnich ważnych wydarzeniach rodzinnych zamieścić mogę, a może i powinienem.
W końcu kwietnia mój starszy syn po raz drugi uczynił mnie dziadkiem, oczywiście przy aktywnym współudziale swojej żony. Ich syn, dziecko mojego dziecka, nosi imię sławnego króla macedońskiego i jednocześnie imię dziadka swojej prababki, a mojej mamy.
Na zdjęciu mały Aleksander rozkosznie śpi na brzuchu ojca. Dwie godziny tak spał.
W tych samych dniach najmłodsze moje dziecko, Małgosia, największa miłość mojego życia, została mężatką. Oto niesprawiedliwość tego świata: oddać swoją dziewczynę obcemu facetowi!
Dobrych zdjęć jeszcze nie mam, niżej wklejone było zrobione telefonem. Zapewniam, że córka wyglądała cudnie. Ona zawsze taka była i jest. Zawsze najpiękniejsza.



niedziela, 4 września 2016

Letnie dni, Homer i delikatesy


280816

Dni mijają mi spokojnie; wieczory mam wolne, długo siedzę w kampingu nim położę się spać, wstaję późno, pracuję tylko dziesięć godzin. Ostatnie dni wakacji są słoneczne i upalne, prawdziwie letnie. Mimo iż pot czasami zalewa piekące oczy, stopom gorąco w roboczych kamaszach, nie narzekam. Cieszę się słońcem, ciepłem i zielenią drzew. Latem. Dzisiaj nie zdążyłem w spokoju popatrzeć na koniec dnia – nim umyłem się i przebrałem, słońce schowało się za kamienice stojące po drugiej stronie ulicy. Krótki już dzień – pomyślałem, ale zaraz zaprotestowałem: wszak nadal jest dłuższy od nocy, a w grudniu o tej porze doby ciemno będzie od kilku już godzin. Tamte dni z przełomu czerwca i lipca, gdy nad morzem słońce zachodziło po pół do dziesiątej, a ciemno robiło się godzinę przed północą, jak zwykle szybko minęły – mimo swojej długości – w pamięci stając się podobne wspomnieniom młodości, która gdy trwa, wydaje się sobie wieczna, a mija niepostrzeżenie i szybko, upodobniając się do sennego marzenia tym cenniejszego, im bardziej odległego. Za parę miesięcy, gdy noc zaanektuje dwie trzecie doby, trudno mi będzie uwierzyć w krótkotrwałość nocy czerwcowej, w ów wyjątkowy czas budzenia jutrzenki przez schodzącą z nieba łunę zachodu.

Nic więcej o grudniu, na razie mamy lato. Późne, fakt, ale najprawdziwsze lato. Kamping stoi pod klonem, zewsząd otulony jego głębokim cieniem, ale gdy po obudzeniu się otworzę oczy, przez uchylone okienko na dachu (słowo „szyberdach” powinno być prawem zakazane – jak publiczne używanie brzydkich wyrazów) widzę słońce na zielonych liściach drzewa. Taki widok potrafi w jednej chwili nastroić mnie pozytywnie do dnia, do wstawania po jak zwykle zbyt krótkim śnie.

Wieczorem przyglądam się zmianie dnia w noc; teraz, u schyłku lata, po upalnym i słonecznym dniu, zmierzch jest inny od końca chłodniejszego dnia pełni lata. Patrzę wokół i słucham siebie chcąc dokładniej dostrzec różnice, wyczuwalne przecież, ale nie udaje mi się.

Lepiący się do ciała upał powoli zmienia się w miłe ciepełko, a wtedy powietrze wydaje się pieścić ciało, nie grzejąc, ani nie ziębiąc – idealna pora na wieczorny spacer, ale czas ten nie trwa długo; w pewnej chwili uświadamiam sobie odczuwanie chłodu. Zrazu zmiana jest ledwie zauważalna i przyjemna po dziennym skwarze, ale przecież o tej porze lata powietrze szybko ochładza się. Początkowo większy chłód odczuwam jako większą przyjemność dla ciała, ale dość szybko staje się zbyt chłodno w samym podkoszulku – w ten sposób wieczór ustępuje miejsca nocy. Całkiem podobnie jest z kolorami letniego zachodu: światło obniżającego się słońca nabiera barw, świeci coraz bardziej nasyconą żółcią i szafranem, albo błyszczącą miedzią (nie bardzo wiem, jak te kolory nazywać), a gdy najpiękniej zdobi zielone liście drzew, ucieka w górę i szybko blednie, matowieje roztapiając się w szarościach zmierzchu. Tak to najładniejsze chwile sąsiadują ze swoim przeciwieństwem.

Siedzę na ławce, a że horyzont zewsząd zasłonięty jest domami, patrzę w górę, na niebo. Wydaje mi się inne od nieba mniej ciepłych dni: mało na nim kolorów, jest wyblakłe, jakby zmęczone upałem, nagrzane tak, że straciło rumieńce jakie miewa w chłodniejsze dni. Nie nabiera niebieskości, a po prostu ciemnieje; gdy staje się czarnogranatowe, pojawiają się gwiazdy, ale nieliczne i tylko w zenicie; te niżej świecące przegrywają z ulicznymi lampami. Niektóre z nich zaplątane są wśród gałęzi drzew; ich ciepłe, mocne światło prześwietla liście, a te świecą ładną zielenią niczym drżące krople roztopionego złota oglądane w ciemnościach przez zielone okulary.

Już noc. Wstaję z ławki i idę do kampingu; jego ściany jeszcze pamiętają upał dnia, ale przecież pora na rozpoczęcie mojego wieczoru ze słowami. Parzę więc kawę i otwieram laptoka.

Dopisek.

Nazajutrz przez godzinę siedziałem w kasie, a że ruch niewielki, wziąłem ze sobą czytnik książek. Wybór padł na Iliadę; powoli, w wolnych chwilach, czytam to dzieło po raz kolejny, delektując się tak charakterystycznym stylem autora, świetnym tłumaczeniem i tym czymś trudnym do nazwania, a co odczuwa się przy obcowaniu ze słowami człowieka żyjącego przed wieloma wiekami.

Dziewiętnasta księga zaczyna się takimi słowami.:



„W szacie złocistej jak szafran Jutrzenka z fal Okeana wzeszła,

Blask niosąc promienny dla nieśmiertelnych i ludzi (…).”



Złocistej jak szafran… Ależ tak! Także jak światło zachodzącego słońca widziane na drzewach w ostatnich minutach letniego dnia.

Ósmą księgę Homer rozpoczyna podobnymi słowami.:



„W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię (…).”




Gdy pierwszy raz przeczytałem te słowa, byłem zauroczony ich tajemniczą – w pierwszym wrażeniu - pięknością; teraz tamten czar wrócił do mnie. Piszę o tajemniczej piękności, ponieważ gdy uda mi się odsunąć na bok swoje zauroczenie i wtedy przeczytać te słowa, wydają się takie… zwykłe. Cóż więc w nich znajduję, co czyni je wyjątkowymi?

Swój czas, ważne dla mnie i pamiętane chwile – tak po prostu.

Dawne wieloletnie moje zafascynowanie starożytnością, a więc czas spędzony nad książkami i smak uroków tej wspaniałej epoki, ale też czas współczesny, czas moich górskich wypraw, gdy dane mi bywa oglądanie czystych, cudnych wschodów słońca, a takie wschody widziane późną jesienią lub zimą są cenniejsze, piękniejsze i lepiej pamiętane nie tylko z powodu oglądania ich w górach, ale także z powodu rzadkiego ich widywania; są jak późne, już nie oczekiwane, uczucie; są jak uśmiech kobiety widziany wbrew spodziewaniu w nasz gorszy dzień.

Eos jest (nie „była”, a właśnie „jest”, ponieważ bogowie nie umierają, mogą tylko stracić wyznawców) piękną kobietą, więc w mojej męskiej wyobraźni jawi się niewyraźny co prawda, ale tym bardziej uwodzicielski jej obraz…

Te słowa budzą też ciekawość kwiatów szafranu, widoku całych ich pól; jest w nich czar Orientu. Mówi się, że Aleksander, dotarłszy w swoich podbojach aż po Indie, zrezygnował z ich zdobywania zachwycony widokiem kwitnących upraw szafranu; wszak wojna i wtedy nie zważała na piękno w swoich pochodach. Czyż nie urocze podanie? Nic to, że nieprawdziwe, że jego żołnierze mieli już dość wojny i nie chcieli iść dalej; teraz, po upływie wieków, prawdą jest wrażliwość Aleksandra na piękno.

Tak więc odległa przeszłość ludzkości, moje dawne dni i teraźniejsze wędrówki górskie, powszechnie znane fakty i mity, ale też moja płeć i pamięć wrażeń przeżytych niedawno lub przed latami, to wszystko przeplata się dziwnie a nierozerwalnie, dobywając urok z tych kilku zwykłych słów.



Wracam do rzeczywistości.

Byłem w sklepie nazwanym „Delikatesy”; jest to zwykły sklep spożywczy jakich tysiące. Kiedyś, za czasów „komuny”, tak nazywane były sklepy sprzedające delikatesy, czyli luksusowe, często zagranicznego pochodzenia, artykuły spożywcze, na przykład kawę, czekolady, owoce cytrusowe, wysokiej jakości wędliny. Po prostu frykasy. Teraz tego rodzaju artykuły sprzedawane są w wielu sklepach, które wcale nie są nazywane„Delikatesami”, ani nie mają takiej ambicji. Nazwa została jakby trochę zapomniana, a jeśli już jest używana, to na ogół w oderwaniu od pierwotnego swojego znaczenia. Stała się zwykłą nazwą sklepu, który niekoniecznie wyróżnia się luksusem swojej oferty handlowej.

Jeśli już jestem przy zmianie znaczenia słów, napiszę o „programie” w związku z telewizją. Wcześniej to słowo używane było – w odniesieniu do telewizji czy radia – w znaczeniu zestawu audycji. Obecnie Wikipedia stawia znak równości między programem a audycją, co znajduje pełne potwierdzenie w językowych zwyczajach ludzi – nie tylko tych pracujących w telewizji. Słowa te stają się synonimami, właściwie już się stały, skoro w naszym słowniku można przeczytać o wymienności ich znaczenia, ale ja pamiętam czasy, gdy używając słowa „program” tak, jak używa się obecnie, można było usłyszeć o swoim błędzie.

Jeszcze jedno spostrzeżenie dotyczące języka: słowo „bynajmniej”. Nierzadko, a w pewnych kręgach nagminnie, używane jest zamiast słowa „przynajmniej”. W zasadzie nie dziwi mnie takie mylenie słów, nieznajomość ich znaczenia, w końcu ja też popełniam błędy i nam wszystkim daleko do profesora Miodka, dziwi mnie upór ludzi tak mówiących, szokuje ich całkowite uodpornienie na wszelkie argumenty, na uświadamianie im wypowiadania nonsensów.

-Ja tak mówiłem i będę mówić! – słyszę. Właściwie słyszałem, bo widząc ten upór, często połączony z niechęcią, już nic nie mówię.

Moje marudzenie jest właściwie nieracjonalne, ponieważ powinienem pamiętać o zmienności języka, o jego tworzeniu nie przez językoznawców, a przez miliony użytkowników. Może oni zdecydują, iż „bynajmniej” będzie znaczyło tyle, co „przynajmniej” – a może nawet vice versa?

Nie, nie. Na „bynajmniej”, na „szyberdach” i „alufelgi”, ani na idiotyczne potworki w rodzaju „mam samochód w benzynie”, zgody mojej nie dam.

Na koniec wieczoru otworzyłem folder ze zdjęciami dróg kaczawskich. Popatrzyłem i stęsknione serducho szarpnęło mi się w piersi.: Iść! Rzucić wszystko i iść jedną z tych uroczych dróżek. Iść po horyzont i dalej, póki sił w nogach, póki czar działa i Mojra nie odebrała możliwości przeżywania.

Pójdę za dopiero dwa miesiące.


wtorek, 23 lutego 2016

O informacji i o reklamie słów kilka


Kilka lat temu stałem na zaoranym polu gdzieś w Szwecji. Linia horyzontu zamknięta była lasami, ani śladu ludzi w polu widzenia; stałem tam wpatrzony w kalejdoskop zdarzeń ostatniego mojego roku i ogólniej – w przemiany ludzkiego losu i w mnogość jego niespodziewanych zakrętów. Później myśl wzniosła się wyżej i ze zdumieniem, przez jedną chwilę, zobaczyłem ów ogromny zbiór zdarzeń, dziania się, będących moim dotychczasowym życiem, a gdy spróbowałem wznieść się jeszcze wyżej i ogarnąć Ziemię, doznałem oszołomienia niemożliwą do ogarnięcia liczbą zdarzeń dziejących się w każdej sekundzie istnienia ludzkości. Od tych najdrobniejszych, nieważnych nawet dla osoby je przeżywającej (ale przecież mających potencjał przemian najgłębszych i zaskakujących), poprzez te ważne dla człowieka i dla określonej społeczności, po ważne dla milionów a nawet miliardów ludzi.
Od tamtej pory inaczej odbieram wiadomości podawane w mediach, zwłaszcza w tych ogólnokrajowych. W jednej ze stacji radiowych powtarzają swoje hasło w którym mówi się jakoś tak: posłuchasz i wiesz. No i cóż takiego wybierają redaktorzy z tego nieogarnionego oceanu zdarzeń? Że - to jeden z zapamiętanych przykładów - w Paryżu remontują jakieś centrum handlowe robiąc z ruiny eleganckie obiekty. Niewątpliwie to fakt, ale według jakiego klucza wybrany? Jak się ma ta wiadomość do Polski, do życia tutaj, do mojego życia? Co wnosi do wiedzy o świecie? Czym różni się od faktu przyjęcia oświadczyn pewnego młodego pastucha w Kazachstanie? Jak można twierdzić, że po wysłuchaniu ich wiadomości będę „wiedzieć”?

Co?

Ten sposób informowania kojarzy się z ogromną, czarną pustynią, na której ktoś odległy od nas o kilometry próbuje oświetlić nas malutką latareczką – jakże bezradna i nieskuteczna próba!

Jeszcze gorsze są wiadomości o wypadkach, bo nakierowane na niskie ludzie instynkty i wybierane według strasznego, krwawego klucza: tragiczna śmierć jednego człowieka jest kiepską, bo powszechną, wiadomością, ale jednoczesna śmierć trzech osób już jest warta podania jej w wiadomościach; o śmierci dwudziestu osób trąbi się co godzinę, wysyła się specjalnych sprawozdawców i szuka ekspertów, którzy powiedzą coś a’propos.

Jedni nie wstydzą się wykorzystywać paskudne zaciekawienia, nawet ekscytacje ludzkie, drudzy podkręcają siłę głosu i mówią do domowników „cicho, cicho!”, nie chcąc uronić ni słowa z tych smakowitych dla nich wiadomości.

Już „wiedzą”. Są poinformowani.

Wiele lat temu zrezygnowałem z „informowania się”: nie mam telewizora, nie kupuję gazet, unikam jak ognia reklam (np. leku wydawanego bez recepty nie kupię, jeśli widziałem jego reklamę), a gdy zepsuło mi się radio w samochodzie, zwlekałem z naprawą póki nim jeździłem. Nie czuję się przez to uboższy, a nawet wprost przeciwnie, bo większy jest spokój we mnie i mam więcej czasu dla siebie, na moje lektury i moje pisanie. Czasami bywa zabawnie (dla mnie zabawnie, bo inni mogą oceniać mnie i sytuacje zupełnie odmiennie), gdy dowiaduję się, że właśnie dzisiaj trwają wybory prezydenta. Częściej zdarza się, że nie rozumiem o czym jest rozmowa, której słucham, ale ta strata wydaje mi się być niewielką. Pamiętam rozmowę podekscytowanych kolegów z pracy o kobiecie, która był w lunaparku, witała się z nimi, jeździła na karuzelach. Powtarzało się dziwne imię Doda Elektroda. Zapytałem, kto to jest, wtedy wszyscy przerwali rozmowę i w milczeniu gapili się na mnie, jakbym był zielonym ludzikiem. Ta scena wprawiła mnie w dobry nastrój.

Kiedyś dźwięk, jaki wydawał telefon po odebraniu smsa, oznaczał wiadomość od kogoś mi znanego, teraz na ogół oznacza przyjście niechcianej reklamy. Smsy otrzymane na służbowy telefon hurtowo wyrzucam na koniec tygodnia, bo niemal wszystkie są spamem, o którym właściciel sieci twierdzi, że są pożądaną przeze mnie lub potrzebną mi informacją, ja natomiast twierdzę, że są śmieciami. Problem w tym, że w tym worku śmieci czasami znajduję jakąś przeterminowaną już wiadomość wysłaną do mnie. Pisałem do Orange, odpisali mi, że jeśli mi się  nie podoba, to mam rozwiązać umowę. Zrobiłbym tak, tyle że to numer służbowy… Spam jest prawem zakazy, ale wobec finansowych molochów ludzik jest bezradny, mimo iż  prawnicy coś tam bredzą o równością wobec prawa.

Nierzadko spotykam reklamy, w których ktoś coś poleca. Początkowo patrzyłem na nie z ciekawością człowieka chcącego poznać mechanizm działania tego typu reklamy, teraz patrzę z pewną dozą… rozbawienia. Właściwie nie wiem skąd we mnie rozbawienie, ale chyba ma związek z nieznajomością osób polecających. Oczywiste jest dla mnie, że skoro wymieniane jest imię i nazwisko osoby polecającej (albo zamieszczane jej zdjęcie), to znaczy, że ta osoba znana jest przeciętnemu Kowalskiemu, ale znana w ten szczególny sposób, który upowszechnił się wraz z powszechnością telewizji: znana, czyli widywana na szklanym ekranie. W istocie nieznana, poza wiedzą kto to jest i jak wygląda. Łatwo wytłumaczalne jest przekonanie do zakupu przez osobę znaną osobiście, zwłaszcza, gdy wierzy się w jej dobre intencje i znajomość rzeczy, ale przecież w reklamach jest inaczej.

Tak nawiasem mówiąc – na ogół mnie nic nie mówią ani ich zdjęcia, ani nazwiska. Bardzo rzadko, ale jednak zdarza się, że wiem, kim jest osoba polecająca, bo kiedyś widziałem ją w telewizorni. Czy wtedy inaczej odbieram reklamę? Nie, ponieważ nie widzę powodu, dla którego miałbym kupić rzecz polecaną tylko dlatego, że obok tej rzeczy jest podpis lub zdjęcie osoby widywanej w TV. Wszak wysoce jest prawdopodobne, niemal pewne, że ta osoba nie poleca szczerze, a zachwala, bo po prostu dostaje za to pieniądze. Nawet gdyby faktycznie dla tej osoby polecana rzecz lub usługa były dobre, to nie znaczy, że dobre będą dla mnie, ponieważ różnią nas potrzeby i na ogół możliwości finansowe. Przyjęcie tych dwóch spostrzeżeń powinno wykluczać taką formę reklamowania jako nieskuteczną, a nie wyklucza, skoro nadal jest stosowana. Dlaczego? – kiedyś zadałem sobie takie pytanie. Jest skuteczna, to oczywiste, ale w jaki sposób? Dlaczego podpis kogoś, kto znany jest z – na przykład - dobrego odbijania piłki, przekonuje Kowalskiego do zakupu? Czy nie jest tak, że Kowalski chce w ten sposób upodobnić się do polecającego, od którego różni się popularnością i (na ogół) zamożnością? Mnie się wydaje, że taki właśnie jest mechanizm działania tego rodzaju reklam. Kowalski nie ma szans bycia tak znanym, ani tak dobrze zarabiającym, a chciałby, i to bardzo, jednego i drugiego. Polecający jawi mu się jako osoba żyjąca w lepszym świecie, nieosiągalnym dla niego, więc jedynym sposobem zbliżenia się, czy upodobnienia, do polecającego i do jego świata, jest zakup telefonu, który (jakoby) ma ten kopacz piłki lub ta śpiewaczka estradowa.

Sensu w tym ani logiki nie znajduję, ludzkie marzenia tak, tylko te wydają mi się smutno, bo bezsilnie, uzewnętrzniane.

Jest tutaj coś ważnego, a pomijanego jako oczywistość, bo wszak można by założyć, że skoro firma wyprodukowała coś i chwali się swoim produktem w reklamach, chcąc go sprzedać na zapchanym rynku, to zapewne ich produkt nie jest zły. Dlaczego nie czynimy takiego założenia? Bo jesteśmy oszukiwani w reklamach. Tak po prostu. Oczywiście nie zawsze, jednak każdy z nas mógłby podać wiele przykładów nawet nie naciągania prawdy czy ukrywania wad, a najzwyklejszych oszustów, przed skutkami których firmy zabezpieczają się na dziewiętnastej stronie regulaminu napisanego po „polskawemu” prawniczym bełkotem.

Tutaj swoisty sens i takąż logikę znajduję – jedno i drugie tkwi z zyskach. W mamonie.

Oto finansowy krąg: oglądamy niechciane i uprzykrzone reklamy, a w sklepie kupujemy reklamowane produkty płacąc za nie drożej, dla pokrycia kosztów reklamy. Płacimy za oglądanie reklam; na dokładkę każe się nam płacić za sam fakt posiadania telewizora.

A zdawałoby się, że łatwo rozerwać tę pętlę: nie oglądać reklam i nie kupować towarów reklamowanych…

Będąc w domu, trochę oglądałem telewizornię. Po siedmiu dniach urlopu z ulgą uświadomiłem sobie, że przez najbliższe półrocze nie będę widzieć pudełka nazywanego przez angielską ulicę idiot box.


sobota, 7 marca 2015

Góry Kaczawskie: widoki, źródło i gadające pudełko


Z parkingu przy Wrzosowisku na Zapiecek, wzgórza w okolicy Gorzanowic, wapiennik i stary kamieniołom pod Nowymi Rochowicami, Rochowicka Skała, wzgórza między Nowymi i Starymi Rochowicami.



Samochód zaparkowałem przy szosie do Jeleniej Góry, kilka kilometrów za Bolkowem, obok nieczynnego baru. Wznoszące się vis a vis Wrzosowiska stały jeszcze czarne. Czarne i zamglone. Siedziałem czekając na rozwidnienie się i na rozejście mgły, w końcu po kwadransie, ciągle widząc mgłę, westchnąłem i wysiadłem z samochodu.

W encyklopedii Sudetów przeczytałem wzmiankę o nadzwyczajnej urodzie widoków roztaczających się ze stoków powyżej wsi Jeżów. Byłem w tych okolicach rok temu, wiele wtedy widziałem, ale akurat widoków z zachwalanego miejsca nie oglądałem. Przyjechałem zaintrygowany i zaciekawiony. Minęła siódma, gdy stanąłem na odkrytym zboczu Zapiecka, w dole widząc zakola szosy i dwa domki Jeżowa. 


Mgła odsunęła się, ale tylko trochę: widoczne były spore fragmenty wschodniego pasma Gór Kaczawskich, natomiast Góry Wałbrzyskie i oczywiście Karkonosze były dzisiaj ukryte, niestety.

Miejsce warte odwiedzin, szczególnie w zielony i słoneczny czas, chociaż równie widokowych miejsc znam wiele. Postaram się wrócić tam w ładny czas, gdy będzie można posiedzieć na stoku i pogapić się bez pośpiechu i bez marznięcia.

Nie miałem konkretnego planu na dzisiaj, czyli miałem plan dość typowy dla ostatnich moich kaczawskich wędrówek. Przeszedłem na drugą stronę wzniesienia z zamiarem połażenia po okolicy.

Szwendając się po łagodnie falujących polach, wspomniałem ładne miejsce na stoku wzniesienia gdzieś za Gorzanowicami. Nagle zapragnąłem zobaczyć je ponownie, poszedłem więc poszukać je i znalazłem nadspodziewanie szybko. Wokół Młynicznej rozciągają się rozległe pola, sarny przychodzą tam częstować się zasianym rzepakiem. Nierzadko zatrzymujemy się, one i ja, i patrzymy na siebie. One zapewne szacują niebezpieczeństwo, ja chciałbym krzyknąć do nich, żeby zostały, nie przeszkadzały sobie, ale one zawsze uciekają. Szkoda.

Szczyt jest zalesiony, znalazłem na nim ładne skałki, a niżej, na zielonej przestrzeni pól, widziałem wyspy pożółkłych traw, na których cicho siedzą kępy głogów i róż, tu i tam widać drzewa nanizane na nitki dróg, a schodzący na dno dolinki, w stronę rosnącego tam lasu, wąski pasek zarośli ukrywa strumyk. Na małym urwisku, właściwie na stoku zbyt stromym dla rolniczych maszyn, rośnie kilka starych, powykrzywianych czereśni. Ciekawe, jakie są w smaku ich owoce…



Wracałem, a że mgła była mniejsza, drogę ku Rochowicom wybrałem via Zapiecek, żeby z jego odsłoniętego stoku raz jeszcze obejrzeć widoki. Były rozleglejsze, ale Karkonoszy nadal nie było widać; trudno, dalekie widoki zaczekają na mnie. Kiedyś przyjdę tutaj i zobaczę dal aż po horyzont.

Minąłem domki Jeżowa i dnem dolinki poszedłem w stronę Rochowickich Skał, wzdłuż strumienia. Rósł tam Smutny Las. To moja własna nazwa często spotykanych grup wierzb rosnących na mokrych miejscach, głównie wierzb iwa. Stare, spróchniałe i rozsypujące się pnie tyle mają życia, ile w cienkiej warstwie pod korą, a z pękniętego środka wysypuje się próchno. Na poszarpanym wierzchołku sterczą wielkie drzazgi po wyłamanych konarach, które leżą wokół rozsypujące się, porosłe mchami i grzybami, ale jednocześnie z rozczochranej głowy pnia wyrastają młode odrosty.




Powykrzywiane, nierzadko aż do ziemi, konary wierzb wydają się dotknięte reumatyzmem; czasami spotyka się całe gęstwiny konarów i gałęzi poplątanych, czarnych i omszałych, czyniących wrażenie całkowitej martwoty, zupełnego rozkładu. Wiele z nich leży na ziemi nadłamanych i na pół spróchniałych, ledwie paroma włóknami połączonymi z korzeniami, ale nadal żywiących młode pędy, czasami pokaźnych już rozmiarów. Niepowstrzymanie prą w górę, do słońca, nic nie wiedząc o wątłych podstawach swoje bytu, ale wiem, raczej czuję, że gdyby wiedziały, tak samo rosłyby w swoim żywiołowym, pierwotnym pędzie.

Przeraźliwie smutny to las. Czasami wydaje się potrzaskany gwałtownym kataklizmem, czasami wygląda na chorego i rozpaczliwie walczącego o jeszcze jeden dzień życia, a zawsze jest smutny. Rzadko, może gdy poczuję  jego ślepą, dziką i przemożną siłę życia, udaje mi się dostrzec w nim swoisty urok Natury..

Kilometr dalej na zachód, w pobliżu szosy, jest restauracja, a na tyłach posesji stoją stare piece do wypalania wapna; na jednym z nich jest taras widokowy, teren nie jest ogrodzony, można tam wejść. W lesie obok jest stary kamieniołom, poszedłem tam chcąc zobaczyć dokąd prowadzi droga biegnąca dnem i przywitać się z okazałym bukiem tam rosnącym.


 Gdy byłem tam rok temu, był ciemny i chmurny ranek, teraz pokazało się słońce. Buk ponownie zadziwił mnie rozległością swoich imponujących korzeni, a droga skończyła się 100 metrów dalej, na placyku otoczonym stromymi ścianami skalnego wyrobiska. Trochę już widziałem takich miejsc w tych górach: niemal zawsze są tam ślady ognisk, prowizoryczne ławki i… rozrzucone butelki i puszki. Wiele razy widziałem na brzegach lasów, albo w śródpolnych kępach drzew, sterty śmieci. Nie bardzo potrafię wyobrazić sobie, co czuje, o ile w ogóle coś czuje, człowiek wyrzucający śmieci w takich miejscach.

Z kamieniołomu bliziutko jest do Rochowickiej Skały, więc jakże mi było ominąć ją? Dobrze, że odwiedziłem te skały, bo zobaczyłem je inaczej niż poprzednio, zobaczyłem po prostu ładniejszymi. Może dzięki słońcu, a może dzięki leszczynie rosnącej na jednej z najwyższych skał. Drzewko korzeniami czepiło się pęknięcia przysypanego garścią ziemi, a że nad nim sterczy pochyła ściana pękniętego kamienia, przeplotło swoje pędy przez szczeliny i dopiero na szczycie, już w słońcu, połączyło je w podwójny pień i wystrzeliło w górę. Zadziwiające przeplecenie żywej tkanki i martwych głazów oraz uporczywość życia uczyniły na mnie niemałe wrażenie.



Między Nowymi i Starymi Rochowicami rozciągają się pofałdowane stoki pagórów; idąc nimi, za towarzysza ma się rozległe i ładne widoki. Obie wioski łączy kilka dróg polnych, dzisiaj przypomniałem sobie poznane wcześniej i poznałem nowe, a zwłaszcza pewne czarodziejskie miejsce w pobliżu Rochowickiej Skały: droga wybiega spomiędzy drzew rosnących na szczycie wzgórza i nim zacznie opadać, zatrzymuje się na chwilę… To jest to miejsce, wystarczy zatrzymać się razem z drogą i szeroko otworzyć oczy.



Dwa razy przeszedłem tymi wzgórzami od wioski do wioski, a i wracałem nimi pod wieczór do szosy i samochodu.

Szedłem miedzą, później drogą pojawiającą się z nikąd i niknącą na brzegu pola; szedłem wstążką wysokiej trawy słomkowego koloru. 


Nie wiem jak się nazywa ta trawa (powinienem poszperać w googlach, bo ta niewiedza dokucza mi), a ładna jest właśnie kolorem – żywym, jasnym i czystym. Rośnie na brzegu strumyczka szerokości dłoni, a zaczyna się opodal, przy krzewie różanym; wyżej, za krzewem, jest zaorane pole, a więc... Nachyliłem się przy różach, rozgarnąłem wiechcie traw i zobaczyłem klasyczne źródełko: spod kamienia bije woda i płynie jasnym dnem miniaturowego jaru. Słyszałem jej dźwięczny szmer, widziałem drgające refleksy światła. Za mną płynął strumyk, przede mną gładkie pole, obok kolczaste gałązki z czerwonymi owocami dzikiej róży. Źródło. Czarodziejskie miejsce. Wyobraziłem je sobie wiosną, w porze kwitnienia róż i głogów, zielone, w ciepły dzień pod błękitnym niebem. Urokliwy obraz.

A może dom postawić tutaj, przy tym źródle? Mój dom przy źródle…

Szedłem brzegiem strumyka niemal do samej szosy. Wieczorem, w hotelu w Bolkowie, z przyjemnością stwierdziłem, że ten strumień jest zaznaczony na mapie i to nawet dość dokładnie; nazwy niestety nie ma. Mam wymyślić swoją? Różany Strumyk, Polny Strumień, a może po prostu Strumyczek. Pomyślę.
Po raz pierwszy od miesięcy zobaczyłem telewizor. Może coś obejrzę? – pomyślałem biorąc do ręki pilot. Włączyłem, zobaczyłem reklamy, przełączyłem, też reklamy; wydawało mi się, że były dokładnie takie same, jak oglądane rok temu. Na kolejnym kanale była audycja o dinozaurach. Oglądałem 15 minut, w tym czasie usłyszałem 20 ryków tych gadów i widziałem tyleż razy powtarzane te same sceny. Wyłączyłem ryczącą skrzynkę. Teraz wydała mi się ładniejsza