Od 6
do 8 stycznia.
Przełęcz
Spalona, Jagodna, Szara Skała, Huta, Zalesie, Strażnik Wieczności.
Drzewa
rozbiegły się, zrobiłem jeszcze dwa kroki i stanąłem na brzegu niewielkiej
polany zamkniętej ścianą lasu odległego o jakieś 150 metrów. Miałem przed sobą
jeden z obrazów pojawiających się we mnie ilekroć myślę o śnieżnej zimie:
gładka powierzchnia śniegu marszczyła się tu i ówdzie ostrymi, płetwiastymi
grzbietami, po długich wzgórkach zasp przecinających polanę w poprzek mojej
drogi, pędził śnieżny kurz. Patrzyłem przez chwilę chcąc lepiej zapamiętać.
Obejść
wydmy? Spojrzałem na obie strony i w efekcie poszedłem prosto. Po paru krokach
zapadłem się do połowy ud. Wyciągnąłem ze śniegu prawą nogę i wysunąłem do
przodu starając się butem ubić skrawek śniegu przed sobą. Dźwignąłem się w górę
stając na nim. Utrzymał mój ciężar. Dobrze! Lewą nogą powtórzyłem ubijanie
śniegu. Znowu udało się. Szedłem błogosławiąc ochraniacze na nogach, bez
których już po paru krokach miałbym śnieg w butach. Czasami utwardzona w ten
sposób powierzchnia nie utrzymywała mojego ciężaru, wtedy słyszałem odgłos
ustępującego śniegu, biała powierzchnia błyskawicznie przybliżała się do oczu,
a w moment później czułem twarde uderzenie buta o podłoże. Coraz trudniej było
mi wyciągać stopy ze śnieżnych jam. W połowie szerokości polany stwierdziłem,
że nogi i buty mam z ołowiu i muszę odpocząć. Wiatr przewiewał na wylot czapkę,
mrożąc mi prawe ucho.
Rok
temu w Górach Kaczawskich wydawało mi się, że poznaję zimową wędrówkę górską,
ale te trzy dni w Bystrzyckich pokazały mi zupełnie inne oblicze zimy i
wędrowania zaśnieżonymi górami. Wtedy śnieg miał grubość około 10 cm, w te dni
było go trzy, czasami sześć razy więcej. Wysysał siły. Przez dwie godziny
intensywnego marszu odkrytym grzbietem wzniesienia między Zalesiem a Hutą
przeszedłem 3,5 kilometra, a gdy w końcu wszedłem między drzewa, byłem
porządnie zmęczony.
Plan
miałem równie ambitny, co nierealny: przejść przynajmniej dwie z tych długich
dróg głównego masywu Gór Bystrzyckich, a w części południowej dojść do Jamy
Solnej via Jagodna. Gdyby nie silne opady śniegu w przeddzień mojego przyjazdu,
plan może byłby realny, ale też wiem, że moje plany zwykle nie ja układam, a
moja zachłanność, przez którą pewnie wypadnie mi kiedyś nocować na szlaku.
Z
Leszna wyjechałem krótko po czwartej, oczywiście wracałem się po zapomniane
ochraniacze, a po drodze jak zwykle usypiałem. Boczna droga na przełęcz Spalona
była zaśnieżona tym mocniej, im byłem wyżej, a ostatnie serpentyny pokonywałem
czując chwilowe buksowanie kół. Zająłem pokój w schronisku i od razu poszedłem
na południe, w stronę Jagodnej. Półtoragodzinną trasę przeszedłem w 2,5
godziny, butami żłobiąc koleiny w głębokim śniegu, sapiąc jak parowóz i robiąc
przystanki co 100 metrów.
Gdzieś
tam, wśród świerków z ramionami
dźwigającymi śniegowe czapy, dane mi było zobaczyć grę świateł i cieni barwiącą
śnieg przedziwną paletą barw najczystszej bieli, jasnego granatu i pysznej
kości słoniowej. Na zdjęciu widać nieco te barwy, ale są one – jak zwykle –
tylko niezbyt udaną podróbką tamtych, tak delikatnych, ale przecież
równocześnie tak wyraźnych, świeżych, czystych i ładnych.
Za
Jagodnę już nie szedłem uznawszy, że pięciogodzinna droga tej uciążliwości
wystarczy na pierwszy dzień, szczególnie, że zaczął się o 3.30 nad ranem.
Gdy
wyciągnąłem rękę spod kołdry aby wyłączyć budzik, poczułem zimno. Otworzyłem
oko, ciemno i zimno, a od strony okna słychać było wycie wiatru. Zamknąłem oko.
Co
ja tutaj robię? Po co wstaję o tak barbarzyńskiej porze? – pomyślałem czując
zniechęcenie na myśl o wyjściu spod kołdry.
Usiadłem
macając wokół rękoma w poszukiwaniu swetra. Idę zobaczyć Wieczność – kołatało
mi się po zaspanej głowie.
Dziesięć
minut po siódmej, więc jeszcze nocą, opuściłem śpiące schronisko schodząc szosą
w dół, by tą okrężną, ale odśnieżoną, drogą dojść przez Zalesie i dalej
szlakiem do początku drogi Wieczność.
Gdy
stanąłem przed Strażnikiem, było południe. Wiedziałem, że nie zdążę przejść w
obie strony całej trasy, bo 12 km w takich warunkach to nie mniej niż 5 godzin
marszu, a jeszcze czekał mnie parogodzinny powrót nieznanym szlakiem.
Wiedziałem, że nie przejdę tej drogi, ale jednak byłem tam i poznałem jej
część. Szedłem nią powtarzając sobie: idę do najbliższego wzniesienia, idę do
tamtego pochyłego świerku, idę. Jeszcze 100 metrów przejdę i zawracam.
Zawróciłem.
Kiedyś
wrócę tam i przejdę całą Wieczność.
Strażnik
Wieczności ma postać pucułowatego chłopa, czym byłem w pierwszej chwili
zdziwiony, ale później zapytałem się siebie: właściwie dlaczego nie? Skoro
strażnika Czasu przedstawiamy pod postacią starca ze zmierzwioną brodą,
strażnik Wieczności może mieć pucułowatą twarz chłopa.
W
drodze powrotnej okazało się, że szlak prowadził wygodnym leśnym duktem
szutrowym i dziurawym asfaltem; czy mogłem więc przejść Wieczność i wracać w
nocy? Nie, bo był tam jeden odcinek bardzo stromego zejścia, prowadzący po
śniegiem przysypanych głazach. Przejście go po ciemku, niechby i z latarką, nie
byłoby rozsądne – pomyślałem z ulgą rozgrzeszenia gdy byłem już na dole, bo
myśl o niezrealizowaniu planu dokuczała mi w czasie powrotu.
Na
trzeci dzień wybrałem bliższą drogę, ponieważ obawiając się zjazdu samochodem
po bardzo śliskiej szosie, wyjechać chciałem przed zmierzchem. Postanowiłem
zrobić wypad z mapą w ręku: odnaleźć w lesie, przy nieoznakowanym leśnym
dukcie, Szarą Skałę. Kupiona w schronisku mapa gór okazała się nieporównywalnie
lepsza od map z mojego przewodnika; do skał doszedłem jak po sznurku, chociaż
na paru rozwidleniach dróżek musiałem mapę wyciągać i ponownie ją analizować.
Tam
nie skała jest, a skały, i nie szare, a czerwonawe. Dzikie, niepokojące, zimne,
samotnie sterczące wśród drzew na tym odludziu i… piękne. Pochylają się nad
dróżką wielkim łbem dinozaura zamarłego przed wiekami, ale nadal rozwierającego
swoją paszczę nade mną.
Zgodnie
z mapą kilometr dalej powinien być punkt widokowy, najdalszy punkt mojej
dzisiejszej trasy. Poszedłem, oczywiście nieprzetartym szlakiem, w śniegu pod
kolana. Szedłem powoli podziwiając, jak i w poprzednie dni, zimową urodę
górskiego boru świerkowego. Nierzadkie były tam olbrzymy o grubaśnych pniach,
istne stwoły: majestatyczne, ciemne, nieruchome, wieczne, z długimi ramionami
przygniecionymi śniegiem, trzymające wokół siebie wieczny mrok i magiczną
atmosferę niepojętego i nieruchomego życia. Prószył drobny śnieg, gęstniała
mgła dodając tajemniczości borowi wokół mnie. Miejsce widokowe znalazłem, dali
nie - mgła przygnała horyzont aż do mnie.
Mgła.
Zatrzymałem się i patrzyłem wokół siebie.
Świerki
z zimowej szacie, prószący śnieg i mgła. Słyszałem swój oddech i ciszę. Za mną
moje ślady, przede mną nigdy nie tknięta ludzką stopą ziemia pokryta śniegiem. Pierwszy,
drugi i trzeci świerk były widoczne, następne majaczyły we mgle coraz mniej
wyraźne, a dalej już nic. Tylko cisza i mgła.
Wracałem jadąc drogą 33 na
północ, a przez wiele kilometrów prowadzi ona wzdłuż Gór Bystrzyckich; nagle, w
krótkiej chwili przejrzystości powietrza, zobaczyłem je jakoś inaczej,
spodobały mi się. Były surowe, a nawet posępne, czarno-białe, wielkie,
niedostępne i piękne. Patrząc na nie w tych szybkich rzutach oka kierowcy
prowadzącego samochód poczułem… tęsknotę. Tęsknotę i pragnienie ponownego
pójścia w góry. Pomyślałem o ubezwłasnowolnieniu mnie przez góry, i poczułem,
że tak jest dobrze.
11 marca.
Droga Wieczność, Kamienna
Góra, Przełęcz Sokołowska, Droga Stanisława, Huta, Barć.
Już za dwa tygodnie wyjeżdżam
na pół roku, więc muszę nasycić się górami: byłem wśród nich tydzień temu,
jestem dzisiaj, będę na tydzień:)
Tym razem nie miałem dylematu
wyboru trasy, bo ta narzucała się sama: przejść drogę Wieczność w Górach
Bystrzyckich. Nie liczyłem na brak śniegu, ale na przetarcie szlaku owszem;
szedłem jednak po dziewiczym, chociaż nie puszystym, śniegu.
Wyjechałem o zwykłej porze,
chwilę po czwartej, a o siódmej skręciłem w wypatrzoną na dokładnej mapie
dróżkę prowadzącą do zapomnianej przez Boga Szczawiny, przy której Szklarka,
mała wioska dająca początek drodze, wydaje się być metropolią. Stoi tam parę
domów, a dziurawy asfalt kończy się szutrem pokrytym śniegiem na końcu drogi
stromo wznoszącej się po zboczu góry Kotlarnia. Pustka wokół, jeden dom
przycupnął na końcu dziurawego asfaltu, nawet nie ma gdzie zaparkować.
Rozłożyłem mapę, i w rezultacie jej studiowania postanowiłem pojechać do Huty
drogą przez Wójtowice. Ta wioska zaczyna się w dolinie, a kończy paręset metrów
wyżej, już na zboczu Barczowej. Stromizna drogi tak duża, że na pierwszym biegu
ledwie pokonałem największy podjazd, a po minięciu ostatniego domu, już w
lesie, koła zabuksowały na lodzie pokrywającym kamienie drogi, i samochód
zaczął cofać się. Przytomności wystarczyło mi na skierowanie jego tyłu w przydrożną
zaspę. Do przodu nie mogłem ruszyć w ogóle, na szczęście do tyłu dało się – z
chrobotaniem zlodowaciałego śniegu po zderzaku i po brzuchu samochodu. Tyłem
dojechałem do ostatniego domu wioski i wysiadłem na miękkich nogach. Na
szczęście wyszedł gospodarz i mogłem uzyskać od niego zgodę na zostawienie
samochodu. Zderzak bez szwanku zniósł zderzenie z zaspą. Założyłem buty i
ochraniacze, wziąłem plecak i poszedłem, mając do Strażnika Wieczności nieco
ponad 2 km.
Wyżej było tyle lodu, że nie
mogłem iść drogą, szedłem bokiem, po śniegu, przekonując się ponownie o
zupełnym braku przyczepności wszelkich vibramów do lodu.
Przed dziewiątą stanąłem
przed Chłopkiem, jak tutejsi nazywają pomnik oficjalnie zwany Strażnikiem.
Szary w tym szarym lesie, pod chmurnym niebem marcowym, wydawał się bardzo
smutny. Drogę pokrywał stary, przyprószony igliwiem i modrzewiowymi szyszkami,
mokry i sięgający kostek, śnieg bez śladu ludzkich stóp. Westchnąłem i
poszedłem. Po kwadransie zaczął padać deszcz; założyłem ochraniacz na plecak i
kaptur na głowę; po dwóch godzinach przemókł mi lewy buty, bo następnych dwóch
prawy, co tylko moją było winą, bo poszedłem w nieimpregnowanych butach.
Pojawiła się we mnie myśl o zawróceniu
i pojechaniu w Kaczawskie. Westchnąłem ponownie i poszedłem dalej.
Szedłem idealnie prostą drogą
wśród świerków. Na dłuższy odpoczynek nie pozwalał zimny okład na lewej stopie,
szedłem więc zastanawiając się nad powodami tego i innych moich zimowych
wyjazdów w góry: co mnie tutaj przygania? Aż do chwili zobaczenia po lewej
odkrytej przestrzeni zamkniętej nieodległymi zboczami gór z wierzchołkami w
chmurach, nie znałem żadnego powodu, był we mnie tylko upór i niechęć przed
ponowną rezygnacją z przejścia tej drogi. W tamtym miejscu zatrzymałem się; po
chwili, zagapiony, zrobiłem jeszcze kilka kroków między rzadkimi świerkami, i
wreszcie w pełni zrozumiałem dlaczego tutaj jestem, w tym czarno-białym, zimnym
i mokrym lesie, na rozległej i dzikiej wierzchowinie gór.
Deszcz wymieszał się ze
śniegiem, niskie chmury przygniatały góry, a pomiędzy nagimi, czarnymi, rosłymi
pniami drzew, w odległości może kilometra, majaczyły czarno-granatowe zbocza z
białymi plamami śniegu. Wydawały mi się bardzo dzikie, niedostępne i nigdy nie
tknięte ludzka stopą. Po prostu piękne. Pomyślałem, że podglądam je w ich
tajemniczym, niedostępnym ludziom i dla ludzi niezrozumiałym istnieniu;
pomyślałem o brudnym warsztacie w którym pracuję i ponownie wróciłem myślą do
gór, do dzikiej przyrody, wśród których jestem nie gościem, a tym, który wraca
do źródeł by znaleźć tutaj oczyszczenie, które jest rezultatem obcowania z
pięknem przyrody; znajduję siły do dalszego bytowania w stworzonym przez nas
sztucznym świecie.
Do głowy przyszła mi myśl o
zupełnej odmienności tych dwóch światów: jeden tak bezpieczny, wypełniony
udogodnieniami (ale i utrudnieniami zupełnie niezrozumiałymi tutaj), tłoczny i
hałaśliwy, z bliskim horyzontem i gonitwą za rzeczami, drugi dający posmakować
moją zależność od przyrody; świat, w
którym przeżycie (a przynajmniej szczęśliwy powrót) nie zależy od stanu konta,
a od znalezienia drogi, zaspokojenia głodu, ochrony przed aurą, a więc świat
pierwotniejszy i normalniejszy. Oczywiście nie jestem dawnym traperem skazanym
wyłącznie na siebie w głuszy oddalonej o dni drogi od ludzkich siedzib, ale i
tutaj jest odrobina niebezpieczeństwa – zupełnie innego od tego, które może mi
zagrażać w mieście. Właśnie pierwotniejszego, bliżej związanego z naturą.
Pojąłem, że ten kontrast jest
mi potrzebny na równi z pięknem gór.
Przejście sześciu kilometrów
śniegu zajęło mi dwie i pół godziny, a gdy skręciłem w zielony szlak w kierunku
Kamiennej Góry, zaświeciło słońce, w jednej chwili odmieniając świat. Droga
uśmiechnęła się do mnie, mchy opryskane deszczem i słońcem okazały się być
najzieleńsze z zielonych, a obwieszone kropelkami wody liczne gałązki
rozłożystego, młodego buku, rozpłomieniły się niczym brylantowa kolia.
Szczyt Góry jest uroczym
miejscem: fantazyjne, omszałe skały, ławki ustawione wśród drzew, no i
oczywiście szczytowa skała z której w dole widać Polanicę Zdrój, Kłodzko i
liczne wioski, a poprzez szerokość Kotliny Kłodzkiej odległe o kilkanaście
kilometrów Góry Sowie i Bardzkie. Piękne miejsce i góra do której wrócę.
Zszedłem do Przełęczy
Sokołowskiej, z której także roztaczają się rozległe widoki na niemal całą
Kotlinę Kłodzką; z prawej kusił nagi, wysoko wypiętrzony grzbiet masywu
Bystrzyckich. Poszedłem żółtym szlakiem prowadzącym Drogą Stanisława. Na swojej
ponad sześciokilometrowej długości droga nieznacznie, ale nieustannie, wspina
się wyżej i wyżej. Na jej początku, na granicy lasu, jest parking, świetne
miejsce na początek wycieczki. Dojazd z Polanicy.
Szlak ten w kilku miejscach
oferuje ładne widoki dali, ale ostatni, z najwyższej części drogi, jest
najpiękniejszy na szlaku i jeden z najpiękniejszych w Sudetach. Dosłownie cała
Kotlina Kłodzka leży u naszych stóp, a wokół ustawione w szeregu zamykające ją
góry - od masywu Śnieżnika na południu, do Gór Sowich na północy. W dole
miasta, miasteczka i niepoliczone wioski z Nową Łomnicą podchodzącą pod podnóże
góry, wioska nanizana na nitkę drogi niczym sznur kolorowych kamyków.
Stałem przebierając
marznącymi stopami i gapiłem się wokół, w podziwie szepcząc słowa Gołubiewa z
„Chrobrego”:
„Ziemio miła… Okryta
płaszczem chmur, szumiąca zielenią lasów, ziemio moja, zadumana i cicha….
Jakżeś piękna…”
Gdy oglądam mapę, Kotlina
Kłodzka z otaczającymi ją górami wydaje mi się małym workiem ściśniętym z
trzech stron granicą, skrawkiem Polski, w którym gdziekolwiek człowiek się
obróci, trafi na barierę granicy, końca swojego kraju. Gdy jeździ się licznymi
tutaj drogami, a już zwłaszcza gdy przemierza się ten skrawek Polski pieszo,
okazuje się, że granice są gdzieś dalej, nie tutaj, a nawet jeśli trafi się na
nią, nie dzieli ona krajobrazu świata tak, jak dzieli go na mapie. Przed i za
tą linią góry i lasy są takie same, zachowują ciągłość ignorującą ludzkie
granice, i oto w końcu człowiek poszedł za ich mądrością uczyniwszy granice
istniejącymi tylko na mapach, podczas gdy ja, obywatel świata, mam w końcu
prawo iść tam, gdzie ochota lub potrzeba mi nakazują.
Gdy patrzyłem na Kotlinę z
dużej wysokości, wrażenie ograniczenia odczuwane nad mapą połączyło się w
dziwny sposób z wrażeniem wielkich przestrzeni: dolina przede mną była
jednocześnie wyraźnie ograniczona i niezmiernie wielka.
Z nieco mniejszej wysokości
oglądałem Kotlinę raz jeszcze tego dnia: w pobliżu Huty, tej maleńkiej wioski
na skraju wielkich lasów bystrzyckich gór, do której w zimie dojechać można
tylko z łańcuchami na kołach, rozległą łąką podchodzi się na wypłaszczony
grzbiet góry Barć oferującej rozległe widoki. Gdy zszedłem nieco niżej, zza
drzew wyszedł mi na spotkanie granatowo-biały masyw Śnieżnika, a spod nóg
uciekał w dół, po ośnieżonym stoku, mój długi cień.
Jeszcze jeden zakręt drogi,
las przerzedził się, i między ostatnimi świerkami zobaczyłem dach pierwszego
domu wioski, a przy nim mój samochód – jakbym w inny świat wstępował.
Gdy powoli, na pierwszym
biegu, zjeżdżałem w dolinę, niewidoczne już słońce rozpłomieniało różowo obłoki
pogodnego nieba nad szczytem Kościelnicy, ale na dnie doliny, wśród drzew i
między domami, zbierał siły mrok zmierzchu.