Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przełom Pełcznicy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przełom Pełcznicy. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 1 marca 2020

Bluszcze i wawrzynki

230220



Góry Wałbrzyskie: przejście Wąwozem Książ do ruin zamku Stary Książ. Pomiar wielkości bluszczu.

Góry Kaczawskie: szukiwanie wawrzynków wilczełyko w Pogwizdowskim Lesie, między wsią Gorzanowce a górą Wapniki.

Przejazd do wsi Grobla. Wzgórze pod Kamienicą, góra Nad Groblą. Pomiar wielkości bluszczu na tej górze.



Janek nie zrezygnował wiedząc o zapowiadanym deszczu i wietrze, a mnie jak zwykle szkoda się zrobiło dnia. Tak, prognozy na niedzielę nie były dobre, ale w zrezygnowaniu z wyjazdu widziałbym przekreślenie tego dnia. Nie chciałem uznawać go za stracony, ponieważ wtedy taki byłby.

Pojechaliśmy do Wałbrzycha, pod zamek Książ. Jest to, nota bene, trzeci co do wielkości zamek w Polsce, czyli, inaczej mówiąc, jest sporo większy nawet od M6 :-)



Bezpośrednim powodem była chęć zmierzenia bluszczu rosnącego w ruinach zamku. Nie jestem dendrologiem amatorem jeżdżącym po Polsce w poszukiwaniu okazów (znam takiego pasjonata), ale poruszyła mnie informacja przeczytana na jednej ze stron internetowych Gorzowa Wielkopolskiego, na której chwalą się największym bluszczem w Polsce, mającym 40 centymetrów obwodu pnia, czyli niecałe 13 centymetrów średnicy. Wydawało mi się, że dwa znane mi sudeckie bluszcze są większe – i to właśnie chciałem dzisiaj sprawdzić.

Parę minut drogi od parkingu pod zamkiem Książ zaczyna się szlak prowadzący zboczem głębokiego wąwozu, który jest przełomem rzeczki Pełcznica; zaznaczam ten fakt, ponieważ przełomy z reguły są ciekawymi tworami geologicznymi. Kilka miesięcy temu byliśmy tam obaj, opis i zdjęcia są na blogu, jednak, pomijając pomiary bluszczu, dla samych uroków tamtych miejsc warto było wrócić.

Moją uwagę zwracają tam stalowe kładki przykute do pionowych ścian, oraz zawsze pociągający widok drzew na nagich skałach. Rosną w najdziwniejszych miejscach, których nigdy by nie wybrały do swojego życia, gdyby mogły wybierać. Powykręcane pnie, dopasowujące się do kształtów skał, splątane korzenie szukające, nierzadko daleko, odrobiny ziemi albo bezradnie wiszące w powietrzu. Między nimi czarne skały, tu i tam przybierające fantastyczne kształty, na nich próchniejące pnie przegranych drzew. Obok małe buczki ze swoimi pięknymi zimowymi liśćmi, rosną wierząc w dobrą swoją przyszłość. A może w siłę swoich korzeni.

Ponownie zwróciłem uwagę na wyjątkowy las modrzewiowo-bukowy rosnący w pobliżu ruin zamku. Jedyny taki znany mi las.






Bluszcz uczepiony ściany ruiny ma liście na tyle wysoko, że trudno się im przyjrzeć. Odnieśliśmy wrażenie innego ich kształtu od znanego nam, „klasycznego”, ale później dowiedzieliśmy się, że bluszcze są polimorficzne, czyli, tłumacząc dosłownie, mają wiele kształtów. Cechuje ich zmienność.

Zaopatrzony w elastyczną miarę, zmierzyłem obwód pnia blisko ziemi i na wysokości piersi, a Janek pomiar udokumentował. Obwód wyniósł odpowiednio 104 i 96 centymetrów, a więc średnice wynoszą 33 i 30 centymetrów.



 Po powrocie pod zamek, pan parkingowy zapytał, ile czasu zajmuje dojście do ruin. Bo ludzie często się pytają. Dziwne pytanie, ponieważ dla mnie najciekawsza jest tam droga, szlak wiodący stromym zboczem, niekoniecznie ruiny, chociaż i im niczego nie brakuje.

Pojechaliśmy za Bolków i zaparkowaliśmy w pobliżu znanego nam siedliska wawrzynków wilczełyko.

Pierwsze krzaczki znaleźliśmy zaraz po wejściu między drzewa. Rośnie ich tam sporo, ale wydało się nam, że jest ich mniej niż rok temu. Wiele z nich miało ślady wyłamań pędów, większość jest malutka, to chyba świeże siewki grubości cienkiego ołówka. Już kwitną. Ich kwiaty są ładne, ale nie olśniewające, jednak w wawrzynkach jest coś, co ujmuje i cieszy. Widok malutkiego patyczka niesięgającego mi kolan, a już z paroma kwiatuszkami pod szczytem, jest rozbrajający. Człapaliśmy w deszczu, mokrzy w mokrym lesie, rozglądając się za kolejnymi wawrzynkami. Bardzo mi się te chwile podobały, chociaż nie wiedziałem, dlaczego. Później pomyślałem, że może przez swoją odmienność od tak wielu popularnych zajęć, hobby i sposobów spędzania wolnego czasu, przy czym nie w wyróżnianiu się tkwi tutaj wartość, a w wymaganej cichości, w emocjonalnym związku z przyrodą, w słuchaniu siebie, w bezbronnym pięknie, które potrafi mieć dobroczynny wpływ na nas, jeśli damy mu szansę przemówić.



Janek pokazywał mi świeże liście wielu roślin, ale zapomniałem ich nazw, a ze znanych mi widziałem kwiaty przylaszczek i zieloniutkie listeczki poziomek. W lutym mamy przedwiośnie, ale radość podszyta jest niepokojem. Zmiany klimatu stają się coraz wyraźniejsze, a jego równowaga jest wbrew pozorom bardzo delikatna.

Jakie zmiany jeszcze nas czekają?

Krętą i wąską szosą (lubię takie w moich górach) pojechaliśmy do nieodległej Grobli, małej wioski schowanej na końcu drogi, w lasach Chełmów. Nim poszliśmy zmierzyć bluszcz, zaciągnąłem Janka w widły dwóch strumieni, gdzie parę już razy widziałem kwitnącą śnieżycę wiosenną. Także i ta roślina zakwitła parę tygodni wcześniej.


Teren jest tam podmokły, czarna ziemia ugina się pod butami lub mlaska wodą, wokół leżą suche gałęzie lub całe pnie martwych drzew, sterczą uschnięte badyle, miejsce nie jest więc ładne. Kojarzy się z rozkładem, z martwotą, ale właśnie tam zakwitają, całymi dużymi kępami, delikatne śnieżyce. Uderzający kontrast.

Wspomniane strumienie mają parę metrów szerokości, więc nie da się ich przeskoczyć. Jeden przeszliśmy po wystających kamieniach, drugi betonowym brodem, mając okazję sprawdzenia szczelności butów, ponieważ woda ma tam głębokość przynajmniej 10 centymetrów.

W sąsiedztwie miejsca nazywanego na mapie Kamienicą, wznosi się niewielkie bezimienne wzgórze, o którym pisałem niedawno, i które koniecznie chciałem pokazać koledze, jako miejsce po prostu ładne i dobre na postawienie domu. Mam nadzieję, że Janek nie był zawiedziony, bo zdążyłem polubić ten wzgórek.




Za nami, w odległości kilometra, wznosiła się pokaźna, zalesiona góra z nierówną, zmierzwioną czupryną. To góra Nad Groblą, nasz ostatni cel, a owa stercząca czupryna jest grupą wysokich daglezji rosnących w pobliżu szczytu. Naszą uwagę zwróciło kilkanaście drzew wyróżniających się jasną, nasyconą zielenią. Starałem się zapamiętać najbliższe, żeby zobaczyć je z bliska i rozpoznać gatunek. Później okazało się, że to wyjątkowo wysokie sosny – rzadkie bywalczynie w dębowo-grabowym lesie tej góry.

Weszliśmy w las, na strome zbocze góry, bez ścieżki, na wyczucie kierując się w stronę grubego bluszczu. Byłem tutaj po raz trzeci i trafiłem nieźle, nie kluczyliśmy, a odchylenie od idealnego kierunku wyniosło około 50 metrów.

Szedłem podekscytowany pomiarem. Pomyśleć, że jeszcze niedawno myślałem o pójściu tam nie z miarą, a z piłą. Nie zmieniłem opinii o bluszczach, nadal są dla mnie szkodliwymi pasożytami, zwłaszcza, jeśli wspinają się po drzewach, jednak zdecydowanie porzuciłem myśl o pile. Drzewo, na którym rośnie bluszcz, jest już skazane, ledwie zipie nie mając dostępu do światła. Za kilka lat może być martwe, a wtedy długo nie postoi. Gdy padnie, spełni się sprawiedliwość, bo i sprawca tej śmierci będzie miał kłopoty.

W internecie piszą o magii bluszczy, ale ja jej nie czuję, chociaż dostrzegam ich zdobnicze walory. Uznaję ich prawo do życia, ale jest to skutek rozumowego argumentowania. Sercem myślę inaczej, biorąc stronę drzew, do śmierci których się przyczyniają.

Z pomiarem mieliśmy kłopot, ponieważ pień bluszczu ściśle przylega do pnia drzewa. Pomiar średnicy prostą miarą nie jest dokładny i trudno uchwycić wynik na zdjęciu. Te pomiary wykazały owalny kształt o średnicach 19 i 20 centymetrów. Później Janek znalazł szparkę pozwalającą na wciśnięcie miary. Okazało się, że obwód na wysokości piersi wynosi 64 centymetrów, co daje kołową średnicę nieco ponad 20 centymetrów.


Warto zaznaczyć, że te wymiary – bluszczu wałbrzyskiego o średnicy trzydziestu centymetrów, i kaczawskiego, dwudziestocentymetrowego – pasują do drzew, a nie do pnącza o łodydze zwykle grubości palca.

Pierwszy ma ponad pięć razy większy przekrój od gorzowskiego, jakoby największego w Polsce.

Drugi, ten kaczawski, ma blisko dwukrotnie większą powierzchnię przekroju.

Niech ci z Gorzowa mają swój największy w Polsce, ja za to mam dwa swoje. Może nie są największe, ale są dużo większe od... największego.

Nie zamierzam pisać sprostowania, ponieważ doświadczenie nauczyło mnie nieskuteczności takich prób.

Kilka lat temu jakiś inżynierek skierował wody Kaczawy do innej rzeki, innej zlewni, a nadal góra Turzec podawana jest jako źródło głównej rzeki Gór Kaczawskich. W internecie panuje pewien bezwład wynikający z pożyczania treści z innych stron, i publikowania na swoich stronach bez zadania sobie trudu weryfikacji danych. Bo po co. Liczy się szybkość i efekt, a poprawność i staranność nie są w cenie.

Parę dni temu mój młodszy syn był w Tarnowie. Chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o tym mieście, znalazłem dwie popularne strony, podające dokładnie taką samą ilość mieszkańców: ponad 450 tysięcy, czyli cztery razy za dużo. Każdy, kto chwilę się zastanowi, a ma niechby zielone pojęcie o geografii swojego kraju, wiedzieć będzie o błędzie. I co? Ano, nic. Dla autorów tych dwóch stron Tarnów jest większy od Bydgoszczy i Szczecina, a w takim razie czterdziestocentymetrowy gorzowski popierdułek może być większy od metrowego bluszczu wałbrzyskiego.

I niech tak zostanie, a zakończę spostrzeżeniem, które wydaje się oczywiste, ale najwyraźniej nie jest.

Nie można wykluczyć istnienia gdzieś głęboko w mało znanym lesie bluszczu większego od wałbrzyskiego, dlatego uznanie, iż właśnie ten poznany jest największy, obarczone jest dużym ryzykiem błędu. Pozbawione jest podstaw empirycznych.



Wracaliśmy lasem, szukając dogodnego zejścia ze stromych zboczy. Już w wiosce kątem oka zauważyłem za płotem posesji kolor kojarzący mi się z… wawrzynkiem. Zatrzymałem się i spojrzałem ponad ogrodzeniem na zaniedbany ogródek przydomowy.

Krzew ma około 1,4 metra wysokości, a pień przy ziemi oszacowałem na cztery centymetry średnicy. Calutki był w kwiatach. Wielki, różowiutki, gęsty, grubaśny wawrzynek wilczełyko. Największy z widzianych.

Może największy w Polsce ? :-)


Taki oto prezent dała nam Natura na zakończenie dzisiejszej deszczowej wędrówki.



PS

Zdjęcia pomiarów zrobione były oczywiście przez Janka.












Zdjęcia od Janka dla Latorosłki:



piątek, 8 marca 2019

W Górach Wałbrzyskich

030319
Góry Wałbrzyskie.
Z Lubomina na Trójgarb zielonym szlakiem, wejście na nową wieżę widokową, powrót częściowo poza szlakiem.
Przejazd pod zamek Książ, przejście szlakiem żółto-niebiesko-żółtym przez Wąwóz Książ (przełom rzeki Pełcznica) do ruin zamku Stary Książ, powrót tą samą drogą.

Na Trójgarbie byłem dwukrotnie w ciągu dziesięciu ostatnich lat, a z tych wejść zapamiętałem ciszę pustego szlaku i strome zbocza głębokiego jaru, którymi prowadził szlak. Ze szczytu nie było widoków, chyba tylko w jednym miejscu między drzewami pojawiała się dal, bokami mocno ograniczona. Pierwszy raz poszedłem tam… nie wiem dlaczego. Byłem wtedy na Chełmcu, górze, z którą wiążą mnie przedziwne związki, a że Trójgarb nie jest odległy i nie byłem na nim… Drugie wejście było kilka lat później, w słoneczny i śnieżny dzień mroźnej zimy, a poszedłem tam wspominając ładne zbocza góry.
Jadąc tam dzisiaj, byłem ciekawy nie tylko wieży na szczycie, ale i mojego widzenia jaru i lasów na podejściu. Zobaczyłem je ładniejszymi niż dawniej. Tam jest po prostu pięknie.
Trafiliśmy… Właśnie! Zapomniałem napisać, że byłem tam z Jankiem. Trójgarb był moją propozycją, przełom Pełcznicy jego, za co mu dziękuję, ponieważ dzięki niemu zobaczyłem niezwykłe dzieła natury.
Więc trafił się nam dzień chmurny i dość wietrzny, z rana padał deszcz i było zimno, ale później pogoda poprawiła się, chociaż słońce pokazało się tylko na moment.
W gęstym lesie pod chmurnym niebem aparat zgodził się robić zdjęcia, ale otoczenie widział znacznie gorzej niż ja widziałem. Nieliczne zostawione zdjęcia wymagały znacznych zmian, zwłaszcza kontrastu. Może kiedyś uda się zbudować aparat fotograficzny widzący świat tak jak widzą ludzie. Może.
Szczególnie urokliwe były chwile z mgłą przygnaną silnym wiatrem wiejącym górą. Świerkowy las rosnący na stromych zboczach wyglądał wtedy bajkowo; był większy, surowszy, bardziej intrygujący i tajemniczy. Kilka razy zbaczaliśmy ze szlaku na brzeg jaru dla spojrzenia w dół, na dno ze strumieniem, i zachwycenia się widokiem lasu omalże wiszącego na zboczach naprawdę trudnych do przejścia. Jak drzewa utrzymują pion w takich warunkach? – to pytanie, będące też zdumieniem i podziwem, słyszałem w sobie często.



W pobliżu przełęczy między szczytami góry, a zgodnie z nazwą ma ich trzy, jest miejsce na szlaku, z którego widać Chełmiec. Widzieliśmy go i dzisiaj, chociaż bez szczegółów, które wilgotne powietrze zagubiło na dzielącej nas przestrzeni pięciu kilometrów.
Wieża robi wrażenie. Wysokością też, ale głównie nowoczesnym kształtem. Jest trójkątnym słupem zbudowanym ze stalowych kratownic, we wnętrzu którego są wygodne, szerokie schody zabezpieczone masywną balustradą. Pod szczytem wisi pięć platform widokowych na trzech poziomach. Są w kształcie trójkąta wystającego w bok od wieży na około osiem metrów. Gdy stoi się najdalej od wieży, przy zbiegających się barierach trójkąta platformy, rury wieży ma się z tyłu, balustrady też, jedynie przy piersi widać ich skrawek. Ma się wtedy wrażenie zawiśnięcia w powietrzu, a wzrok leci w dal ogromną niczym niekrępowany. Dopiero spojrzenie za siebie pozwala dostrzec konstrukcję. Nie wymienię wszystkich widzianych pasm i szczytów, te najdalsze słabo były widoczne, rozpoznałem jednak kilka kaczawskich szczytów, widziałem Ślężę, Chełmiec i Waligórę.



Przy dzisiejszym silnym wietrze czułem niewielkie ruchy całej wieży, co jest normalnym zjawiskiem w takich konstrukcjach, ma też swój urok dla ludzi lubiących silne przeżycia. Schody i platformy widokowe wyłożone są deskami, ale jedna z nich podłogę ma metalową, z pionowych cienkich żeber. Między nimi widać niewiele zasłoniętą ziemię i szczyty drzew. Po zrobieniu pierwszego kroku zatrzymałem się, dalsze wymagały mobilizacji woli, ponieważ wydawało mi się, że idę… w powietrzu, więc zrobienie kroku może spowodować lot ku ziemi.
Znając się nieźle na stalowych konstrukcjach, obejrzałem wieżę okiem technika. Rury i profile w kształcie litery H (w zawodowym slangu mówi się o hebach) są skręcane, czego się spodziewałem. Zwróciłem uwagę na wytrzymałość śrub i z satysfakcją stwierdziłem, że wśród nich są najmocniejsze, wytrzymałości oznaczonej symbolem 12,9, a takie śruby produkuje się ze stali tak wysokiej jakości, że naprawdę trudno je urwać. Zauważyłem kilka drobnych niedoróbek, na przykład w mocowaniu balustrad i krat stalowej podłogi, a w paru miejscach miałem nieco poważniejsze wątpliwości, między innymi chodzi o mocowanie platform widokowych. Otóż one wiszą, każda na dwóch potężnych prętach stalowych, których długość jest w procesie montażu regulowana śrubami zwanymi rzymskimi; zwykle blokuje się je dodatkowymi nakrętkami, czego na wieży się nie dopatrzyłem. Zapewne uznano, iż nie ma potrzeby stosowania dodatkowych zabezpieczeń. Reasumując, wieża jest ładnie zaprojektowaną i porządnie wykonaną konstrukcją. Kilka lat temu byłem na nowej, drewnianej wieży ustawionej na szczycie Trójmorskiego Wierchu w masywie Śnieżnika. Znalazłem tam mnóstwo niedoróbek i poważnych błędów projektowych. Nie wiem, w jakim jest teraz stanie, ale długo nie postoi. Natomiast ta trójgarbska będzie służyć wiele lat, jeśli tylko właściciele zadbają o nią.
Ze wsi Lubomin prowadzą dwa szlaki na szczyt. Ilekroć tam byłem, szedłem zielonym dla urody tamtych miejsc, drugiego nie znałem, więc namówiłem Janka na zejście nim. Nie poznaliśmy go i dzisiaj, ponieważ niewiele niżej skusiła nas ładna droga odbiegająca od szlaku. Weszliśmy na nią, a ona, niewdzięcznica, zostawiła nas samych po paruset metrach. Poszliśmy na przełaj w kierunku rannej ścieżki, a na koniec schodziliśmy cholernie stromym zboczem starannie dobierając miejsca postawienia stóp i mocno podpierając się kijami.
Od ostatniego domu wioski, czyli od podstawy, na szczyt jest około 250 metrów w pionie. Gdy byliśmy 30 metrów nad samochodami widocznymi między drzewami, mijała nas rodzina. Nastoletnia dziewczyna zapytała się, czy przeszli już połowę drogi, a jej ojca pocieszałem mówiąc o późniejszej mniejszej stromiźnie ścieżki. Dużo jest teraz ludzi na szlakach Trójgarbu, a sporo wśród nich góry widziało na pocztówkach, o czym jeszcze napiszę.
Wreszcie mam internet w telefonie, mam i nawigację, więc dojechanie bocznymi drogami do celu nie wymaga teraz zakuwania całej trasy na pamięć. Co prawda taka nauka pozwala dobrze poznać dojazd, w przeciwieństwie do podróżowania według GPS, który oducza zapamiętywania drogi.
Pod pałacem Książ są eleganckie alejki, królewskie bramy i płatne parkingi, jest dużo ludzi i samochodów, stoją banery reklamowe i szlabany; pachnie miastem i komercją. Od razu poczułem się tam źle, nie u siebie. Z ulgą wchodziłem między drzewa.
Pełcznica jest małą rzeczką, właściwie strumieniem, ale płynie przełomem o głębokości, jak oceniłem, 70 metrów.
Przełom jest niesamowitą formacją geologiczną: to miejsce, gdzie rzeka przepływa w poprzek gór, a że pod górę nie chce się jej płynąć, ryje, czy raczej wypłukuje w górach głębokie koryta. W internecie znalazłem informację o głębokości dochodzącej do 80 metrów, a ściany tego jaru, raczej wąwozu z powodu płaskiego dna, są albo bardzo strome, albo wprost pionowe. W połowie ich wysokości wiedzie szlak zbudowany wielkim nakładem pracy. 




Wąską ścieżkę wykuto w skale, albo utworzono ją budując kamienne mury od niżej strony, a w kilku miejscach idzie się stalowymi kładkami zakotwiczonymi w pionowych ścianach. Z jednej strony strome zbocza lub piętrzące się skały, z drugiej urwiska i strumień w dole. Szlak jest bardzo urozmaicony, pełen zakrętów omijających skalne występy, a każdy budzi ciekawość niewidocznej drogi.
Mnóstwo jest drzew rosnących na wielu poziomach: obok pni jednych drzew, widzi się korony innych, wyrastających z ocienionego dna. Wiele widziałem dużych buków, wiele strzelistych, jak to w zwarciu, lip i dębów. Widziałem wyjątkowy las bukowo-modrzewiowy bez domieszek innych gatunków. Jedne i drugie duże, ale szczególnie modrzewie zwracały uwagę swoją wielkością. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego połączenia. 


Wielopiętrowość gęsto rosnących drzew zapewne mocno ogranicza widoczność w zielone miesiące, dzisiaj jednak widzieliśmy przeciwległe zbocze, a później ruiny po drugiej stronie i platformę widokową jakby zawieszoną w przestrzeni, a w rzeczywistości zbudowanej na końcu skalnej ostrej grzędy zwężającej wąwóz. Kolejne piękne miejsce.
Do obecnego stanu ruin wydatnie przyczynili się nasi wyzwoliciele w 1945 roku, co nie dziwi, ale fakt, iż zbudowane były właśnie jako ruiny, nie zamek, owszem, zdziwienie budzi. Wydać mnóstwo pieniędzy żeby popatrzeć na „ruiny”, uznawane wtedy za romantyczne! Co prawda „ruiny” wybudowano na resztkach średniowiecznych ścian starszej budowli. W tworzeniu romantycznego nastroju wydatnie przeszkadzały mi walające się butelki i zardzewiała stalowa belka dwuteowa przykręcona do ściany, pasująca tam równie dobrze, jak gniazdko tiwi w rekonstrukcji chłopskiej chaty.
Mówi się o hitlerowskich tajemnicach, o ukrytych podziemiach i skarbach, ale szczerze mówiąc nie pasjonują mnie takie wieści. Z przyjemnością oglądałem buki rosnące przed ruiną i ogromny bluszcz siedzący na kamiennej ścianie. Jego pień jest najgrubszym z widzianych, na oko ma ćwierć metra średnicy, czyli bardzo dużo jak na taką roślinę, skoro za duże uznaje się pnie o średnicy trzech palców.

Moje męskie oko wychwyciło w oddali inny ładny widok: dziewczynę zgrabną jak łania. Nieco później, będąc blisko, zobaczyłem, iż nie jest młódką, a kobietą w średnim wieku. Do przyjemności patrzenia dodałem podziw.
Zabrakło nam czasu na dotarcie do wylotu wąwozu i powrotu okrężną drogą, ta trasa będzie czekać na nas i się doczeka.
Gdy wracam tą samą drogą, zawsze inaczej widzę otoczenie, zauważam niedostrzeżone wcześniej ładne drobiazgi, i nigdy ta droga mi się nie nudzi. Ot, na przykład, w czasie powrotu zauważyliśmy nad drzewami szczyt skały i ludzi na nim, a później dróżkę wijącą się zakolami po stromym, kamienistym zboczu na górę. Jeszcze jedno piękne miejsce, którego wcześniej nie dostrzegliśmy.
Na ostatnich metrach szlaku, tuż przed wejściem na chodnik ulicy przed pałacem, spotkaliśmy dwoje młodych ludzi. Mężczyzna pytał, co mogą zobaczyć na szlaku.
Przecież widać – miałem mu odpowiedzieć – czego się tutaj spodziewasz?
Za godzinę miał zapaść zmierzch, ona na gołych stopach miała nieskazitelnie białe tenisówki z odkrytymi kostkami (zdaje się, że teraz tenisówki zwane są adidasami) a on ciągnął ją na kamienistą ścieżkę, właściwie nie wiedząc po co. Uważam, że mężczyzna ma dbać o bezpieczeństwo swojej kobiety, a nie ciągnąć ją tam, gdzie może sobie zrobić krzywdę. Ona też mogłaby pomyśleć, skoro jej facet nie potrafił i puknąć go w czoło.
W parku przed pałacem wiele jest pomnikowych drzew, ale i one muszą zaczekać na nasz następny przyjazd.
Im bliżej tegorocznego wyjazdu z karuzelami i bliżej końca mojej pracy w pobliżu Sudetów, tym dłuższa robi się lista miejsc do poznania lub powrotów. To niesprawiedliwe, miałem napisać, ale uświadomiłem sobie fakt zobaczenia tutaj, w nie moich przecież górach, tak wielu ładnych miejsc. Znajduję w nim pocieszenie na przyszłość: na drugim krańcu Polski też znajdę ładne miejsca, chociaż nie będą to Góry Kaczawskie ani nawet nie Sudety.