051221
Po przyjeździe w góry często
siedzę w samochodzie czekając na początek dnia, dzisiaj dzień
zaczął się beze mnie. Z powodu zaśnieżonych dróg jechałem w
tempie starego żółwia, w rezultacie wyruszyłem na szlak z lekkim
opóźnieniem. To pierwsza od ponad półrocza prawdziwie zimowa
wędrówka, więc mam jak tłumaczyć swoje niepomyślenie o skutkach
padającego śniegu.
Tak, dzień
był
zimowy.
Co prawda mrozu nie było, termometr wskazywał około zera, ale z
szarego, ciężkiego nieba niemal cały dzień padał mokry śnieg, a
były i mgły. W dolinach widziałem na kilometr, może dwa, bliżej
szczytów widoczność spadła do dwustu metrów, a kolorów tyle
wypatrzyłem, ile liści na bukach. Widziałem przytłoczone
brzydkimi chmurami monochromatyczne zimowe krajobrazy, ale też
klasycznie zimowy las z ośnieżonymi świerkami.
Szybko okazało
się, że nad słoneczne jesienne widoki większą wartość miał
dla mnie powrót w moje góry i zobaczenie je takimi, jakimi
najczęściej widywałem przez wszystkie minione lata. Czułem ulgę
i zadowolenie, a nade wszystko rozczulenie; byłem u siebie.
Dobrze
zrobiłem jadąc w moje góry, nie w Góry Wałbrzyskie, a
takie myśli miałem, bo
tutaj pomagała mi pamięć. Tam, gdzie wzrok grzązł w mgle,
wspomnienie przypominało mi widok w jasnym świetle dnia, a w nowym
miejscu szedłbym po prostu we mgle, niewiele widząc.
Pierwsze dzisiejsze spotkanie
potwierdziło wrażenie bycia u siebie. Otóż w okolicy Chrośnicy
widziałem już kilka razy kobietę prowadzącą psa na smyczy, w
drugiej ręce trzymającą otwartą książkę.
– Ilekroć
widzę panią z
książką,
zazdroszczę autorowi – przywitałem ją dzisiaj.
– A pan
znowu chodzi!?
Chwilę rozmawialiśmy.
Przyznała, że akurat dzisiaj nie dało się czytać. Faktycznie,
było ślisko. Oprócz luźnych kamieni, pod śniegiem trafiały się
zamarznięte kałuże, więc trudno było iść patrząc w niebo lub
w książkę.
Szedłem na Kopy. Początkowo
szlakiem wiodącym kamienistą drogą, właśnie tam spotkałem
Czytelniczkę, później swoimi ścieżkami, a im byłem wyżej, tym
mniej widziałem. Początkowo czułem zawód, wszak wiele jest tam
widokowych miejsc, ale na wspomnienie brzozowych zagajników myśli
rozjaśniły się, a zawód poszedł precz, zastąpiony chęcią
zobaczenie brzóz we mgle. Chciałem wejść między nie i stojąc
nieruchomo, w ciszy zupełnej, posłuchać, co mi powiedzą. Tylko
gdzie są te brzozy, pod którymi parę lat temu znalazłem tak dużo
kań, że mogłem sobie pozwolić na ich wybieranie? Na tym zboczu
Kopy są łąki, ale poprzedzielane szpalerami drzew i zagajnikami,
wśród których łatwo stracić orientację, zwłaszcza we mgle, jak
dzisiaj. Znalazłem je, a kółeczko widoczne na linii szlaku jest
śladem poszukiwań.
Brzozy we
mgle… Ciche i nieruchome, jakby zamarłe, ale przecież żywe.
Ilekroć
uświadomię sobie posiadanie przez nich genów „napisanych”
dokładnie takim samym językiem jak nasze, z których część jest
nawet takich samych, doznaję zdumienia. Dalecy, ale jednak nasi
krewni. Mówi
się o emanacji… czegoś, jakieś formy energii z drzew. Możliwe,
bo rzadko, ale bywa, że coś czuję albo tak mi się wydaje, jednak
z brzozami jest inaczej. Te drzewa faktycznie czuję. One działają
na mnie, coś mówią. Nie rozumiem ich mowy, ale czuję spokój. One
mnie wyciszają tak, jakby chciały mi powiedzieć, że życie to nie
szarpanie się ze
sobą, z ludźmi i problemami, nie zdobywanie (szczytów, rzeczy,
znaczenia), a po prostu zwykłe życie, w którym odnajdzie się
pogodę ducha i gotowość na przyjęcie losu.
Nie
korzystałem w map, pomagały mi drzewa; kiedy zobaczyłem jedno ze
znanych i pamiętanych, wiedziałem dokładnie, gdzie jestem.
Wybrałem kierunek i poszedłem w stronę Jaśkowego miejsca, ale na
otwartej przestrzeni, gdy drzew już nie widziałem, poczułem się
mniej pewnie. Tylko nachylenie stoku mogło mi podpowiadać drogę.
Najpierw z mgły wyłoniła się ściana lasu, a po dwóch
minutach
zobaczyłem
przed sobą brzozę. Ich brzozę. Poczułem dumę: trafiłem w punkt,
bez odchylenia.
Akcja
książki zaczyna się powrotem Jasia do wsi, a szedł od samotnej
skały ukrytej w lesie. Poszedłem tam – nie z powodu moje
bohatera, dzisiaj tak naprawdę nie szedłem jego śladami, a swoimi;
chciałem po prostu zobaczyć tę skałę i rumowisko u jej stóp we
mgle. Wiedziałem, że należy minąć ogrodzenie szkółki leśnej,
i zaraz za nią wejść między młode świerki gęsto tam rosnące;
wyżej znajdę mało widoczną ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta.
Doprawdy, nie wiem, po co tam skręciłem po raz pierwszy. Ogrodzenia
ani grupki świerków nie było. Tam, gdzie uznałem, że powinna być
ścieżka, zobaczyłem wyjeżdżoną drogę pełną połamanych
gałęzi – typowe ślady ścinki drzew.
Na szczęście ta „droga”
skończyła się pod szczytem grzbietu. Skręciłem w lewo, ale
pewności nie miałem, czy jestem we właściwym miejscu, jednak po
chwili zobaczyłem wierzchołek skały i drugi raz dzisiaj poczułem
zadowolenie. Trafiłem.
Po stromym tam skalnym rumowisku trudno było
dzisiaj zejść. Nieproszony, pojawił się obraz mnie leżącego po
upadku, z uszkodzoną nogą i telefonem, w odpowiedzi schodziłem
jeszcze wolniej. Ilekroć przyglądam się tej skale, mam trudne do
odparcia wrażenie patrzenia na kamienny mur postawiony przez ludzi.
Spójrzcie, proszę, na te kamienie, czyż nie widać między nimi
zaprawy?
Równie
mgliste jak ten dzień miałem plany wędrówki, ale drogę
wychodzącą z lasu przy brzozach miałem w planie. To miejsce ma
urok dla mnie szczególny, mianowicie dali otwierającej się między
brzozami, a niewiele
dalej jest
droga
pod lasem – najładniejszej, skoro biegnącej granicą dwóch
światów i z dalekimi widokami. Dzisiaj dal nie była odległa,
zasłonięta sinoszarymi chmurami, ale przecież pamiętałem to
miejsce, więc wspomnienia, tak dzisiaj ważne, przywoływały dawne
obrazy.
Pod bukami
rosnącymi na szczycie Babińca siedziałem kiedyś patrząc w dal,
gdy podjechał do mnie właściciel okolicznych ziem i długo
rozmawialiśmy. Po
sąsiedzku
rośnie grusza na miedzy – ta sama, której kolor owoców kiedyś
podziwiałem; jak nazwać barwę nabieraną przez owoce dzikiej
gruszy pod wpływem słońca? Bursztynową? Złotozieloną? Dzisiaj
patrzyłem na nagie, czarne drzewo, ale i tamto, z pięknych dni
jesieni, też widziałem.
Od szosy
przecinającej przełęcz odchodzi polna droga, na jej brzegu parę
razy zostawiałem samochód; przechodząc tamtędy spojrzałem na
pobocze tak, jakbym spodziewał się zobaczyć ślady sprzed lat. Na
zboczu Rogatki podziwiałem kiedyś małe, niepozorne, ale ujmująco
ładne kwiatki; dzisiaj idąc tamtędy patrzyłem pod nogi, odruchowo
je szukając. Przy cyplu lasu opuściłem polną drogę wchodząc na
łąkę, ale wiedziałem, że gdybym zszedł nią niżej, zobaczyłbym
jesion opasany drutem kolczastym; nie chciałem widzieć go dzisiaj,
ale i tak widziałem drzewo próbujące wchłonąć w siebie obce
ciało. Bo drzewa nie walczą tak jak my, one się przystosowują.
Wokół
widziałem górki pozbawione kolorów i zamarłe drzewa, a wiele z
nich rozpoznaję i pamiętam; patrzyłem na zapomniane drogi, uśpione
pola i łąki, rudziejące modrzewie i brzozy trzymające ostatnie
swoje liście… Wszystko takie opuszczone, pogrążone w nostalgii i
tak bardzo moje. Jak nazwać tysięczne nici łączące mnie z
górami, wśród których przeżyłem półrocze wypełnione
wędrówkami od świtu do zmierzchu?
Oczywiście
większość dzisiejszej trasy znałem, ale i poznałem parę nowych
miejsc. Na przykład po raz pierwszy wszedłem na szczyt Skały,
niewielkiej zalesionej górki, a znalazłem tam grupę małych
skałek.
Zwróciły moją uwagę ładną,
warstwową
strukturą,
zupełnie odmienną od skały na Kopach. Na tych rosną
grube, gęste i intensywnie zielone mchy. Skałki pod zielonymi
czapami na szczycie Skały.
Kiedyś
mieszkaniec jednej w kaczawskich wiosek powiedział, że na pewno
chodzę po tych górach za karę, a kilku innych pytało, po co
właściwie przyszedłem, skoro nic tutaj nie ma. Parę osób uznało,
że szukam czegoś w ziemi, a nikomu nie przyszło do głowy
wytłumaczenie najoczywistsze: że chodzę dla wrażeń. Dzisiaj po
raz pierwszy spotkałem dwoje młodych mieszkańców tych gór
chodzących kaczawskimi ścieżkami dla ich urody i dla zdrowia.
Chwilę rozmawiałem z nimi, byli ciekawi moich wędrówek. Życzę
im, by nigdy nie nasycili się widokami swoich gór i zawsze wracali
pod Okole.
Spotkałem ich na przełęczy
pod Leśniakiem. Jest tam łąka podchodząca wyżej po zboczu góry,
a z dwóch jej stron biegnie szlak wiodący z Okola. Kiedyś ta droga
i widoki z niej tak mi się spodobały, że dzisiaj, przechodząc
opodal, nie mogłem ominąć tych miejsc. Właśnie tych.
Zdjęcia
robiłem pod koniec dnia, gdy światło, i tak nijakie cały dzień,
zszarzało
jeszcze bardziej zapowiadając zmierzch. Kończył się chmurny
dzień, o którym można było powiedzieć, że jest ponury. Można,
gdybym spędził go pod dachem lub w mieście, ale byłem w swoich
górach.Zmierzchało się, kiedy schodziłem do wioski.
Trasa:
Samochód zostawiłem w
Chrośnicy, na stałym miejscu w pobliżu kościoła i poszedłem na
Chrośnickie Kopy. Byłem na szczytach, bądź blisko nich, Kop
(pamiętacie?: jedna z gór pasma Chrośnickich Kop nazywa się Kopy)
i Lastka; odwiedziłem skały ukryte w lesie gdzieś między Lastkiem
a Ptasią. Po zboczu Ptasiej zszedłem do wsi Janówek, a z niej
poszedłem na szczyty Babińca, Skały i Rogatki. Minąłem
przysiółek Orzechowice, wszedłem na zbocze Leśniaka, a stamtąd
wróciłem do Chrośnicy.
Przeszedłem 17 km.