Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą daglezje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą daglezje. Pokaż wszystkie posty

piątek, 23 lipca 2021

Ostatni dzień urlopu

 

040721.

Gdzieś przeczytałem o dokładnym chodzeniu jako określeniu wędrowania z uważnym przyglądaniem się wszystkiemu, co bliskie i dalekie, co da się zobaczyć i przeżyć. Bardzo mi się spodobało i żałuję, że nie ja je wymyśliłem. Ta sentencja jest najkrótszym z możliwych opisem mojego planu na dzisiaj, na ostatni dzień urlopu. Mam dokładnie chodzić od wczesnego ranka do wieczora.

Starałem się. Myślę, że z dobrym skutkiem.

Cienista, przyjemnie chłodna dąbrowa, a w niej liczne konwalie, oczywiście już bez kwiatów, ale przywołujące obraz wiosennego kwitnienia; falujące na wietrze łany kolorowych wiechci traw; przyjemny zapach kwiatów ostu; drzewo wiśni ptasiej, czyli dzikiej czereśni, z mnóstwem czerwonych owoców; szmer strumyka ukrytego w zielonej gęstwinie; dojrzewające zboże w słońcu, kwiaty na nieskoszonej łące. Każda z tych chwil niewiele znaczy, ale razem tworzą obraz letniej wędrówki. Trzeba je tylko zauważyć i zapamiętać.

Wiem, gdzie czytałem o dokładnym chodzeniu: u Marii z pogórza. Tak napisała jej znajoma.

* * *

Plan trasy jak zwykle ledwie miałem zarysowany. Ot, widząc ładną dróżkę prowadzącą w dobrym kierunku, poszedłem nią. Dróżka znikła przy którymś polu, a ja z rękami w górze mozolnie przedzierałem się przez gąszcz traw i pokrzyw. Oczywiście nie mam jej tego za złe, bo sam też porzucam drogi; zresztą, niewiele dalej zobaczyłem inną dróżkę, ładniejszą, więcej obiecującą, więc jak zwykle dałem się skusić. Kolejna droga zawiodła mnie na skraj pola dorodnej, gęstej pszenicy, i zamieniła się w dwa ślady kół traktora opryskującego zboże. Poszedłem. Dalej podwójny ślad skręcał nie tam, gdzie chciałem iść, ale szedłem dalej nie chcąc wchodzić w szkodę. W końcu dla wędrówki przyjechałem tutaj.

Niedaleko ładnej, ukrytej w lasach, wioski Grobla był przysiółek Kamienica. Teraz jest to tylko miejsce, bo co prawda stoi tam jeszcze jeden dom, ale niezamieszkały. Widywałem tam tylko właściciela przyjeżdżającego do obrabiania ziemi. Okolica to cicha i bardzo urokliwa, a w pobliżu jest niewielkie wzgórze, do którego mam sentyment. Nie wiem nawet, czy ma nazwę, raczej jest bezimienne, i chyba tylko tamten rolnik wie o nim. Odwiedziłem je dzisiaj. Wzgórze to wyznaczało najdalszy punkt mojej trasy. Po drugiej stronie drogi wiodącej wzdłuż doliny jest nieco większe wzgórze, Szubieniczna. Pod jego szczytem stoi samoobsługowe schronisko, a ze zboczy są ładne widoki. Dzisiaj zobaczyłem, że ścieżka prowadząca do schroniska zarosła, a fragment dachu budynku widać tylko z jednego miejsca drogi wiodącej podnóżem wzgórza. To dobrze, w ten sposób budynek jest chroniony. W środku znalazłem kilka butelek po whisky, dużo wypalonych świeczek i śmieci. Przyznam się do pesymistycznej wizji przyszłości tego budynku, a szkoda, bo ktoś kiedyś włożył sporo pracy w jego budowę.

 Szedłem polnymi drogami starając się wybierać te, które przynajmniej w przybliżeniu wiodły w dobrą dla mnie stronę. Parę razy widziałem na brzegach pól stare kupy gnoju i kałuże cuchnącej gnojówki, czasami wymieszane z czymś białym, chyba wapnem. Paskudny, kosmiczny obraz zanieczyszczeń.

Między brzegiem strumyka a polem rósł pas niezapominajek polnych, chabrów, przetaczników i niewielkich roślinek kojarzących się mi z… lotkami wiązu górskiego. Po powrocie zapytałem Internet o nazwę, to prawie na pewno tobołki polne. Czy kiedyś widziałem tobołki? Wydaje mi się, że nigdy, ale zapewne po prostu nie zwróciłem uwagi.

 Jeśli nazwa jest niewłaściwa, proszę o sprostowanie.

Gdzieś na dzisiejszym szlaku szedłem skrajem pola z sadzonkami… przyznam, że nie jestem pewny nazwy tej rośliny, stawiam na burak cukrowy. Więc szedłem między dwoma rzędami sadzonek, brzegiem lasu, pod wychylonymi ku słońcu konarami drzew, i tam zobaczyłem coś, co mnie ujęło, co kazało zatrzymać się i patrzeć: otóż rośnie tam sporo małych siewek dębowych. Nad głową miałem konary rodziców tych maluchów, które rosną, ale nie wiedzą, jak krótkie będzie ich życie, wszak już jesienią czeka je marny los. Może tak jest lepiej? Nie wiedzieć o przyszłości…

Przy drodze zobaczyłem uschnięte drzewo bez liści, wyglądało przeraźliwie smutno. Jak często u mnie, skojarzyło się z bezradnie wyciągniętymi do nieba dłońmi skrzywdzonego oczekującego pomocy. Aż się wierzyć nie chce, że za kilka miesięcy wszystkie drzewa będą tak wyglądały.

 O jedzeniu czereśni pisałem wcześniej, więc teraz tylko wspomnę o czereśniowych przerwach i czerwonych lepiących się dłoniach. Były ważnymi składnikami wędrówki. 

* * *

Otworzyłem opublikowany tutaj fragment mapy z zaznaczoną trasą dzisiejszego dnia i przez chwilę wędrowałem wzrokiem po nim. Pójdziecie ze mną? Zapraszam.

W górnej części mapy jest Kamienica. Powyżej na zielono zaznaczony jest las porastający zbocza pokaźnej góry Nad Groblą. Właśnie w tym lesie rosną bardzo rzadkie jarzębiny brekinie, kiedyś spotkane i rozpoznane, rośnie też jeden z największych widzianych bluszczy. Byłem tam parę razy, widziałem brekinie, przy okazji i stada muflonów, a z Jankiem mierzyłem bluszcz. Nad słowem „Rezerwat” jest napis „świerk” informujący o wielkim drzewie. Odszukałem go kiedyś, faktycznie, ten wielki samotnik czyni wrażenie. Poniżej świerku są symbole skał. Jest ich tam wiele, są wysokie, miejscami mają pionowe ściany. Kiedyś we dwóch mozolnie, krok za krokiem, schodziliśmy między czarnymi, postrzępionymi skałami, stromym zboczem z luźnymi kamieniami i gałęziami. Pamiętasz, Janku? Byłeś za mną, wyżej, próbowałem robić Ci zdjęcia. A wielki, gęsty i gruby krzew wawrzynka wilczełyko widziany we wsi Grobla pamiętasz? A wcześniej, przy Kamienicy, nad strumieniem, widziałeś kępy śnieżycy? Chyba Ci pokazywałem którejś wiosny.

Bardziej na lewo zaznaczony jest strumień i podana nazwa „Piekiełko”. To dzikie i odludne miejsce przeszedłem dwukrotnie. W lesie na lewo od napisu zaznaczone są buki; widziałem je, szedłem tamtym ładnym lasem. Blisko litery „o” napisu rośnie kilkanaście daglezji, podziwianych i fotografowanych. Rosną też na szczycie Nad Groblą, widać je z daleka. Wznosząc się ponad inne drzewa, wyglądają jak zwichrzenie czupryny góry, co widać na zdjęciu.

Może tyle wystarczy. Na tym malutkim wycinku mapy, który jest przecież niewielką częścią dużo większej całości, chciałem pokazać, jak wiele mówią mi mapy moich gór, jak wiele tam moich śladów i jak bardzo są mi drogie.

* * *

Dzisiejsza trasa:

Z Bolkowa polami do Gorzanowic. Bezdrożami przez Pogwizdów pod Kamienicę. Tam zawróciłem i przez Wzgórze Szubieniczna, wioskę Pogwizdów, wzgórza Schody i Swarna, wieś Gorzanowice, wróciłem do Bolkowa. Rankiem następnego dnia wyruszyłem w sześćsetkilometrową podróż na Lubelszczyznę. Do kaczawskich górek wrócę wczesną jesienią.

























piątek, 8 listopada 2019

Kaczawska włóczęga

031119
Jakuszowa, Góra Diany, Wysoka, Myślibórz, Małe Organy Myśliborskie, Rataj, Bazaltowa Góra, Siedmica, Jakuszowa.

Przyjechałem za wcześnie; chytrość drogi, czy złe liczenie czasu? Siedząc w samochodzie wypiłem kawę i przejrzałem mapę ustalając trasę, ponieważ jak zwykle plan miałem bardzo ogólny: pojadę i połażę. Gdy z ciemności nocy wyłoniły się zarysy drzew, wyruszyłem.
Droga lekko opadała zanurzając się między drzewa. Raz i drugi obejrzałem się, na wschodzie niebo rozjaśniała jutrzenka. Zapowiadał się ładny początek dnia. Zawróciwszy, wszedłem na boczną drogę biegnącą po niewielkim wzgórzu, i tam oglądałem wschód słońca. Widziałem zadziwiającą chmurkę. Zdawało się, że przesuwa się dokładnie nad miejscem wschodu słońca, ale to było złudzenie, ponieważ chmura rozpływała się z lewej strony, a tworzyła z prawej. Po prostu na jasnym tle nieba pokazywały się lekko zaznaczone zaciemnienia, szybko intensywniały, by po chwili stać się fragmentem chmury. Z drugiej strony trwał proces odwrotny: czoło chmury robiło się jaśniejsze, nabierało przejrzystości i w chwilę później roztapiało się bez śladu.



W kwadrans po wzejściu, słońce pochłonęła nieprzejrzysta chmura. Dopiero pod wieczór niskie już słońce zdołało wychylić się spod chmur i oświetlić ostatnie pół godziny dnia.
Nie tylko bliskość zdecydowała, zapewne w jakiejś mierze i dzień Wszystkich Świętych, że postanowiłem odwiedzić Górę Diany. Sama góra jest dość przeciętna, aczkolwiek widok z niej warto zobaczyć, chodzi o jej nazwę. To góra mojej zmarłej znajomej. Wszedłem na ślepą dróżkę pod szczytem, na którą kiedyś wjechałem samochodem, mając duszę na ramieniu. Zrobiłem to dla niej. Otóż obiecałem jej kiedyś zabranie na samochodową wycieczkę po Sudetach. Czas mijał, Diana nawet przypomniała mi obietnicę, ale zwlekałem i w rezultacie nie pojechaliśmy. Pomyślałem, że wjeżdżając (Diana miała poważne kłopoty z chodzeniem) na górę dla widoku, chociaż w ten sposób spełnię obietnicę.

Dzisiaj wszedłem pod szczyt, obejrzałem tamtą drogę i wspomniałem zmarłą. Wrócę tam na pewno – dla Diany i dla pamięci o niej.
Do Myśliborza nie szedłem najkrótszą drogą, a przez Wysoką, górkę, która od pierwszego jej zobaczenia przyciąga mój wzrok. Jest tam ładnie. Łąki i pola na falujących zboczach, zagajniki, malownicze samotne drzewa, tu i tam mało używana dróżka. Idealne miejsca do leniwej włóczęgi w ciepły i słoneczny dzień. Szkoda tylko, że widziałem tam kilka kup starych opon, razem kilkadziesiąt ich tam leży.



Próbuję wczuć się w tok rozumowania tych, którzy je tutaj wyrzucili, ale mam trudności. Domyślam się tylko totalnej obojętności na uroki natury; może też skąpstwa na granicy paranoi. Biedni ludzie.
Na głównej uliczce wioski, tam, gdzie zbiegają się szlaki, zobaczyłem sporą grupę ludzi idących z przewodnikiem. Szli na Rataj, jak i ja. Chcąc być sam, pozwoliłem im wyprzedzić mnie. Szlak wyżej wioski wiedzie odkrytym zboczem, widok jest tam ładny, ale wszyscy oni weszli w las nie odwróciwszy się. 

Dalej droga biegnie u podstawy odsłoniętego neku, czyli Małych Organów Myśliborskich (Małe dla odróżnienia od Organów Wielisławskich, którym czasami nadaje się przydomek Wielkich). Od podstawy Organów na szczyt Rataja wiedzie stroma co prawda ścieżka, ale wejście zajmuje kilka minut, przewyższenie mierzy tam raptem 20 czy 30 metrów. Jak nie wejść? Warto chociażby dla zobaczenia niesamowitej lipy rosnącej na krawędzi skalnego obrywu. Nikt nie wszedł. Ludzie z przewodnikiem postali, pogadali, i poszli dalej.


Filozofia moich wędrówek jest inna: nie idzie się tylko dla celu, bo jeśli ten nie zostanie osiągnięty, albo zawiedzie, z czym się zostanie? Idzie się także dla drogi, a często po prostu dla drogi – bez konkretnego celu.
Chyba nie spełniałbym oczekiwań jako przewodnik, skoro będąc nim, nie dość, że wdrapałbym się na szczyt, to i zatrzymał przy dwóch wiekowych cisach rosnących przy szlaku na Rataja i patrzył na nie. Co miałbym powiedzieć ludziom, skoro sam nie wiem, dlaczego gapię się na stare drzewa. Po prostu podobają mi się.
Ściana neku spękana jest w charakterystyczny, słupowy sposób, ale o ile na Wielisławce skały są kolorowe, na Rataju czarnoszare. Kilka lat temu byłem tutaj w chmurny dzień zimy, ściana wywarła na mnie przygnębiające wrażenie – nic, tylko szukać na niej śladów wrót do Pandemonium. Dzisiaj nie miałem wrażenia stania u wejścia do piekieł, ale i otoczenie było odmienne. Las jest tam piękny, przeważają w nim graby, lipy i dęby, sporo jest też klonów, i właśnie na nie zwróciłem szczególną uwagę, ponieważ dużo liści jest jeszcze na nich, i to w najładniejszych jesiennych kolorach.
Odchodząc, wziąłem kawałek bazaltu odpadły od ściany. Leży obok mnie na biurku – okruch zestalonej magmy wypływającej z wulkanu, którego pozostałością są Organy i cały Rataj. Różny wiek podają w internecie, od 18 do 30 milionów lat. Tak czy inaczej, czas trudny do wyobrażenia. Na przykład ludzkość jako gatunek liczy sobie kilka dziesiętnych części miliona lat, ale jednocześnie wiek tego okruchu wynosi około pół procenta wieku Ziemi. W takim porównaniu ten kamień jest jak noworodek przy wiekowej staruszce.
Będąc blisko, wszedłem i na sąsiednią Bazaltową Górę. Jest na niej wieża widokowa bez widoków, ponieważ przerosły ją drzewa, ale pierwsza chwila jej zobaczenia w lesie warta jest wejścia na szczyt: wieża pojawia się jak zaczarowana. Byli tam ludzie, ktoś powiedział do mnie, że widok z wieży nieco rozczarowuje, a ja z powagą odpowiedziałem, że ona nie jest widokowa, a czarodziejska, i że bliski jestem odnalezienia ukrytego przejścia do komnat czarnoksiężnika. Mina tego mężczyzny rozweseliła mnie.

W pobliżu wieży jest urwisko z dalekim widokiem. Widać wyraźnie granicę Sudetów: stoi się na ostatnim wzgórzu, na wprost rozciąga się bezkresna równina. Krawędź zabezpieczona jest barierkami, a ich słupki zamocowano do drzew w taki oto sposób.

To tylko drzewo, nic nam nie wiadomo o możliwości odczuwania przez nie bólu, ale coś się we mnie buntuje na widok tak bezmyślnego i niepotrzebnego szkodzenia żywemu organizmowi, z którym związani jesteśmy w wieloraki sposób. Lepiej byłoby deski po prostu przybić gwoździami.
Wypada mi wspomnieć o Ślęży, też czarodziejskiej górze, na którą kiedyś wchodziłem w najkrótszą noc roku, żeby zobaczyć najwcześniejszy wschód. Czarodziejska była dla dawnych mieszkańców okolicznych terenów, a chyba też i całej krainy, której nadała nazwę. Dzisiaj widziałem ją z kilku miejsc: niewyraźny, niebieski zarys na dalekim horyzoncie, ale nie mały, mimo pięćdziesięciokilometrowej odległości. Wszak ta samotna góra wznosi niemal pół kilometra ponad pola wokół niej; dla Ostrzycy, na przykład, ta wielkość (piszę tutaj o wysokości względnej), wynosi niecałe 200 metrów. Tę różnicę widać i czyni ona niemałe wrażenie. Słowem: kawał góry.
Idąc duktem wysadzanym dziesiątkami modrzewi, zwróciłem uwagę na podobieństwo ich kory do daglezjowej i jakbym nieco zwątpił w dostrzeganie cech rozróżniających. Zapewne dla porównania poszedłem do nieodległego lasku daglezji. Różnice są wyraźne, ale miałbym kłopot z ich opisem; wzrokiem są uchwytne, słowami niezbyt, może poza bursztynowym dnem większych wzdłużnych pęknięć. Na pniach dużych daglezji, przy samej ziemi, widać drugą istotną różnicę: wielką, niespotykaną u innych gatunków, grubość kory.

Polne drogi w pobliżu wioski są ładne, ale kusiły mnie sąsiednie odkryte zbocza wzgórz. Opuszczałem więc drogę i wchodziłem na pola lub łąki, szedłem nimi póki las nie zagrodził mi przejścia, wracałem na drogę by dalej znowu gdzieś zboczyć. Podkradałem się z włączonym aparatem pod przydrożne zarośla, widząc tam stado małych ptaków; ich obserwowanie sprawiało mi przyjemność. Wieczorem dowiedziałem się, że patrzyłem na pliszki. Widziałem lipę, której naliczyłem piętnaście pni i patrzyłem na jedną, jedyną sosnę rosnącą w dębowym zagajniku; skąd tam się wzięłaś? Wchodziłem na wzgórki i zszedłem na dno jaru żeby zobaczyć strumyk, szedłem też polem rodzącym więcej kamieni niż zboża. Patrzyłem na złamaną, leżącą wierzbę iwę, z której pionowo wyrastały liczne odrośla, i na bezradnie rozcapierzone w powietrzu korzenie lipy szukające ziemi. Na pniu czereśni zobaczyłem lśniące nacieki i wspomniałem chłopaka sprzed półwiecza. Odłamałem kawałek tej niby żywicy i zalepiłem nią zęby, ale przypomniawszy sobie jej smak, przez chwilę jakbym bliżej był czasu dzieciństwa.
Na niskiej gałęzi zobaczyłem charakterystyczne szyszeczki, a skoro rośnie tutaj olsza, miejsce musi być podmokłe. Rozejrzałem się, w pobliżu zobaczyłem początek płytkiego rowu, niewiele dalej zamieniającego się w jar: źródło i strumień. Zajrzałem między trawy, wody nie zobaczyłem, źródło było wyschnięte. Usiadłem na pniaku i patrzyłem.
Bezruch i cisza przedwieczornej godziny.
Często tak robię, a miejsca zapatrzenia niekoniecznie wyróżniają się szczególnymi walorami, może poza ich samotnością, cichością, byciem na uboczu, z dala od uczęszczanych szlaków.
Przecież nie o to drzewo chodzi – pomyślałem – ani nie o tamtą grupkę brzóz czy wyschnięty strumyk. Może w takich miejscach nie szukam konkretnych, jednostkowych, przykładów urody tych gór, a próbuję z wielu fragmentarycznych obrazów złożyć, niczym z puzzli, istotę uroku i mojej fascynacji krajobrazami, które tak naprawdę nie wyróżniają się czymś szczególnym.
A może te myśli są tylko intelektualnymi dywagacjami? Może po prostu patrząc, chłonę  urok przyrody istniejącej tylko dla siebie, co właśnie w takich cichych miejscach jest szczególnie odczuwalne.
Ale dlaczego najczęściej w Górach Kaczawskich?
Niskie słońce wychyliło się zza chmury i oświetliło brzeg lasu. Wypiękniały świat uśmiechnął się do mnie, a ja do niego.