Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą motoryzacja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą motoryzacja. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 28 września 2023

Jesień i hybryda

 230923

Jesień zaczęła się dzisiaj, czyli 23 września, o godzinie 8.50. Trzy godziny przed południem w Polsce. O tej godzinie u nas, południe (jako część doby) było gdzieś nad zachodnim Oceanem Indyjskim, to tam Słońce było wtedy w zenicie nad równikiem, czyli świeciło pionowo z góry. W gruncie rzeczy to dziwne, jeśli uświadomić sobie skutek takiej pozycji słońca: otóż ludzie niewiele widzą swojego cienia, ponieważ stoją na nim. Dwa razy w roku słońce jest w zenicie nad równikiem (oczywiście w południe), mianowicie w czasach równonocy wiosennej i jesiennej, czyli styku zimy i wiosny oraz lata i jesieni. Nazajutrz, czyli 24 września, słońce będzie w zenicie już troszkę na południe od równika, i ten punkt będzie każdego dnia przesuwał się dalej (od nas i od równika), aż na styku jesieni i zimy, w najkrótszy u nas dzień, zaświeci pionowo z góry nad Zwrotnikiem Koziorożca. Od 23 września na półkuli południowej dzień jest dłuższy od nocy i codziennie go przybywa, u nas odwrotnie. Ale skąd taka dokładność – co do minuty? Gołym okiem na pewno nie da się zauważyć różnicy, to wiadomo, chociaż starożytni astronomowie różnicę w pozycji Słońca między dwoma sąsiadującymi dniami potrafili zauważyć. Teraz, dzięki komputerom, laserom, satelitom i innym przyrządom pomiarowym, można uchwycić zmiany minutowe, a może i sekundowe. Ziemia jest pochylona w stosunku do swojej okołosłonecznej orbity, i dlatego obie półkule różnie są oświetlane, ale w te dwa dni równonocy, a ściślej w te dwie chwile, tak jest ustawiona, że Słońce dokładnie jednakowo oświetla obie połówki naszej planety.

Moment to przełomowy, chociaż dla nas w zasadzie symboliczny, skoro bardziej zważamy na zmiany klimatu, a częstokroć cały wrzesień uznajemy za pierwszy miesiąc jesieni. Warto jednak wiedzieć, skąd się biorą tak ostre, co do minuty, podziały na pory roku.

Na koniec tego wymądrzania się opowiem o samodzielnie rozwiązanej zagadce. W zasadzie wszystko, co teraz i wcześniej napisałem na blogu o zmianach pór roku, o zmianach pozycji Słońca na niebie, jest wynikiem moich samodzielnych dociekań, i chociaż bywały mozolne nim doprowadziły do jakichkolwiek wniosków, zawsze dawały mi satysfakcje.

 


Na tym zdjęciu (skopiowanym z Wikipedii), pokazany jest moment przesilenia letniego: nasza, czyli północna, półkula wystawiona jest do Słońca, które świeci pionowo na Zwrotnik Raka.

 Tutaj pokazane jest ustawienie Ziemi w pierwszym dniu jesieni i pierwszym wiosny. Słońce świeci w zenicie nad równikiem.

Wracam do zagadki: otóż kiedyś słyszałem, że na półkuli południowej słońce przesuwa się po niebie w odwrotną stronę niż u nas, czyli na półkuli północnej. Wiadomo, że jeśli patrzymy na południe, słońce wschodzi po lewej, zachodzi po prawej naszej stronie, a tam, za równikiem, ma być odwrotnie? Jakim cudem, skoro Słońce nie może przecież przesuwać się po niebie w odwrotną stronę, a i Ziemia kręci się tak samo? No i któregoś dnia puknąłem się w czoło: pewnie, że nie może i nie przesuwa się w przeciwną stronę, ale…

U nas Słońce w południe jest na określonej wysokości, zawsze mniej lub więcej pochylone na południe naszej planety. Żeby dobrze je widzieć, najlepiej stanąć twarzą na południe właśnie, wtedy wystarczy podnieść głowę (o ile będzie to środek dnia) by zobaczyć naszą gwiazdę. Teraz wyobraźmy sobie możliwość przesuwania się nas, obserwatorów Słońca, na południe; co się będzie działo? Jeśli obserwacji dokonamy teraz, czyli w czasie skracania się dni, będziemy widzieć Słońce coraz wyżej, aż na równiku zobaczymy je w zenicie. Jeśli będziemy dalej się przesuwać na południe (czyli w stronę bieguna południowego), Słońce szczytować będzie coraz bardziej za nami, i aby je zobaczyć w środku dnia, nie wystarczy podnieść głowę, a jeszcze trzeba będzie wychylić ją troszkę do tyłu. Im bliżej bieguna, tym bardziej będziemy musieli wychylać naszą łepetynę. Jest sposób, żeby lepiej widzieć Słońce: odwrócić się, czyli stanąć twarzą do północy. No i wtedy okaże się, że Słońce przesuwa się od naszej prawej strony na lewą. To proste i dawno o tym wiedzieliście? To przyjmijcie gratulacje, a ja zostanę z satysfakcją samodzielnego rozwiązania zagadki. Tej i innych dotyczących naszej planety.

O słowie hybryda.

To modne słowo, często słyszane. Mamy samochody hybrydowe, a od niedawna i wojnę hybrydową.

Od początku nie pasowało mi określenie „hybryda” jako nazwa samochodu z napędem silnikami spalinowym i elektrycznym. Zacznę od definicji.

>>Słowo hybryda pochodzi od łacińskiego hybrid – czyli mieszaniec, krzyżówka. Najczęściej termin ten występuje w biologi, gdzie oznacza osobnika powstałego z krzyżówki dwóch innych, odmiennych gatunkowo osobników.<<

Odpowiedź podsunęło mi Google i taka wystarczy, nie ma potrzeby szukać innych definicji. Najbardziej popularną i znaną od dawna hybrydą jest Sfinks, połączenie kobiety, lwa, orła i węża. Przy okazji: dla Greków Sfinks był istotą żeńską. Dużo tego rodzaju hybryd znała nie tylko religia Greków, ale i Egipcjan, a zawsze te twory były nienaturalnym połączeniem dwóch lub więcej istot.

Cóż natomiast mamy we współczesnych „hybrydach”? Jakie nienaturalne połączenie? Są dwa rodzaje silników pracujących jako źródła napędu. Na tym nie koniec ich podobieństw: obydwa kręcą się pracując i obydwa przenoszą to swoje kręcenie na koła przy pomocy mechanicznych przekładni. Jedyną różnicą jest odmienność w sposobie wytwarzania owego kręcenia. Fakt, różnica znaczna, ale tylko jedna i dotycząca wewnętrznej konstrukcji silnika.

Jak dla mnie (zaznaczam ten fakt, ponieważ nie wygłaszam prawd ex cathedra, a jedynie swoje odczucia czy przemyślenia) ta odmienność nie uzasadnia użycia słowa „hybryda”, bo z dawien dawna słowo dotyczyło połączenia fragmentów zupełnie odmiennych istot. Można rozszerzyć znaczenie wyrazu przenosząc je na rzeczy, ale ta naczelna tutaj zasada – całkowitej, może nawet szokującej odmienności – powinna być zachowana. Taką istotną różnicą, uzasadniającą użycie słowa „hybryda”, byłoby zastosowanie zupełnie odmiennych napędów, na przykład kręcący się silnik i żagiel do napędu samochodu.

Jeśli hybrydą ma być samochód mający dwa rodzaje silników, to może i mój samochód powinien być tak nazywany, skoro może być napędzany energią zawartą w benzynie, a więc płynie, lub w lotnym, niewidocznym gazie?

Są inne pojazdy spełniające to kryterium, na przykład autokamping. To klasyczna hybryda, skoro jest jednocześnie samochodem i mieszkaniem. Albo maszyna mogąca jeździć i latać, czyli będąca samochodem i samolotem. Można wymyślić wiele innych hybrydach, ale dość tych, ponieważ już widać pewną ich cechę wspólną, cechę wszelkich hybryd: jest nią niedoskonałość pełnionych funkcji. Ta niemożność dotyczy zarówno latającego samochodu, jeżdżącego mieszkania, samochodu z dwoma rodzajami silników i tworów wymyślonych przez starożytnych, ponieważ jest po prostu immanentną cechą hybryd.

środa, 21 czerwca 2023

Społeczeństwo i klimat

 080623

MOJE WIDZENIE SPOŁECZEŃSTWA

Zapoznając się w różnych źródłach z aktualnościami natury politycznej i ekonomicznej, także rozmawiając z ludźmi oraz rozglądając się wokół, obserwuję niepokojące zmiany w społeczeństwie.

Zauważyliście, jak często komentarze publikowane pod artykułami w internecie są zbiorowiskami nieuprzejmości, złości i pospolitego chamstwa? Czasami mam wrażenie zaglądania do dołu kloacznego. Totalny brak kultury i poszanowania drugiej osoby tłumaczony bywa anonimowością wypowiedzi, ale przecież żadne to tłumaczenie, bo jaka to kultura zachowań, skoro zależy od podpisu. Codziennie można zobaczyć w telewizji nie anonimowych, bynajmniej, polityków obrzucających się błotem, co mam za przejaw narastania skrajności i demagogii; wszak w polityce właściwie nie ma dyskusji, a jest obrzucanie się inwektywami. Nie ma współdziałania na rzecz dobra ludzi i kraju, a jedynie walka o władzę w każdy sposób, bez liczenia się ze skutkami. Zasadniczym wyznacznikiem jakości działań „polytyków” jest wyłącznie ich skuteczność w zdobyciu lub utrzymaniu władzy.

Poglądy, nie tylko na temat polityki, radykalnie się polaryzują; tworzą się ugrupowania uznające się za głosicieli (albo i nosicieli) jedynych prawd. Zmniejsza się pole do merytorycznych dyskusji a nawet dyskusji w ogóle, a pojawia się i narasta wrogość. Poglądy ludzi są ostro kategoryzowane aż do bieli po „naszej” stronie, i czerni po „ich” stronie. „Swoi” mają rację po prostu dlatego, że są nasi; ci drudzy czynią źle ponieważ nie są z nami. Nie ocenia się postaw i poglądów na podstawie ich merytorycznej jakości. Wymagana jest, a nawet wymuszana, jednomyślność bez wahań, bez konieczności rozpatrywania wątpliwości. Żąda się konsensusu pod groźbą wytykania palcami, ostrej krytyki, zbanowania, jak to się teraz mówi. Oczywiście w trosce o równość, wolność i swobody jednostki ludzkiej. Ma być gotowość do bezwarunkowej akceptacji głoszonych poglądów. Albo jesteś z nami, albo jesteś wrogiem. Oczywiście nie wrogiem naszych poglądów, a prawdy, kultury, tolerancji, a nawet ojczyzny i człowieka – dokładnie jak za głębokiej komuny, co nie jedynym jest przykładem cywilizacyjnego regresu. Po drugiej stronie stołu nie ma już dyskutanta, a jest właśnie wróg: homofob, seksista, komuch, ruski agent albo osobnik z wypranym mózgiem.

Idee stają się ideologiami. Bezsprzecznie słuszne poglądy i dążenia przybierają formy karykaturalne, a w skrajnych przypadkach wprost sprzeczne z ideałami początkowymi, z logiką, zdrowym rozsądkiem i nauką. Pojawia się ostracyzm i cenzura wprowadzana przez właścicieli mediów, którzy decydują – jak kiedyś władze państwowe – które poglądy są złe, a które dobre. Ta cenzura skryta pod płaszczykiem obrony poprawności i swobód świadczy o istnieniu ludzi, którzy mianowali się strażnikami tych wartości, oczywiście rozumianych po swojemu.

Ludzie stają się coraz bardziej roszczeniowi, egoistyczni i leniwi. Mnie się należy, mam prawo, nic nie muszę, nie wiem i nie wstydzę się niewiedzy – oto postawy rosnącej liczby ludzi, zwłaszcza młodych.

Ostatnio dochodzę do wniosku, że przyczynami nie są tylko braki kultury i żądze tkwiące w ludziach, nie tylko szkodliwy wpływ długiego okresu spokoju i zamożności, ale przemiany w strukturach społecznych. W skomplikowanych prawidłach rządzących wielkimi społecznościami zachodzą tajemnicze zmiany. Pękają dotychczasowe zasady i normy, ale nie widać choćby zarysów nowych.

O POTRZEBIE ZMIAN W ZWIĄZKU Z EKOLOGIĄ

Za banał można uznać mówienie o ubywaniu nieodtwarzalnych surowców, o nadmiernym eksploatowaniu zasobów Ziemi, ale czyż ten banał nie jest faktem? Co prawda od wielu lat straszą nas szybkim skończeniem się ropy, gazu i rzadszych metali, a później odkrywane są nowe złoża lub znane stają się opłacalne na skutek postępu technologicznego, a dodatkowo tenże postęp spowalnia zużycie zasobów, jednak nie są one bez dna.

Będąc fascynatem nowoczesnych technologii, patrzę z niepokojem na ziemską cywilizację techniczną. Nasza gospodarka jest bardzo chwiejna, podatna na zaburzenia z byle powodu. Parę banków gdzieś za oceanem zbankrutuje, i już jest światowa panika! Już tracone są miliardy! Proszę zauważyć, z jakim niepokojem ekonomiści patrzą na wskaźniki rozwoju gospodarczego: wszak wystarczy, że któregoś roku nie ma wzrostu, a ledwie dwuprocentowy spadek, by wywołać lawinę złych skutków odczuwalnych nie tylko na giełdach, ale i w kieszeniach zwykłych ludzi. To oczekiwanie, właściwie ten przymus wzrostu każdego roku nie jest normalny. To przejaw naszego zniewolenia chorą gospodarką. Coraz bardziej jej służymy, a przecież powinno być odwrotnie.

Wzrost gospodarczy pojmowany jako produkowanie i konsumowanie coraz większej ilości produktów materialnych nie może trwać bez końca, chyba że dotyczyć będzie niematerialnych dziedzin naszej gospodarki. Google czy inna Meta mogą być z roku na rok coraz droższe i przynosić więcej dochodów, ale tego rodzaju firmy mogą działać wyłącznie wtedy, gdy inne firmy zaspokoją materialne potrzeby ludzkości, a właśnie one nie mogą rosnąć bez końca w obecnym kształcie pazernego konsumowania i w istniejącym systemie własności w gospodarce i przepływów pieniędzy. Nasza gospodarka jest jak ten fenicki Moloch, którego nieustannie trzeba było karmić ofiarami. Naszego Molocha karmimy rzeczami byle jak zrobionymi, szybko uznawanymi za niemodne lub celowo niemożliwymi do naprawy – wbrew ekologii, ale zgodnie z zasadami maksymalizacji zysków i naszemu pragnieniu posiadania.

* * *

Przez zdecydowaną większość swojej historii ludzie pracowali jedynie dla zaspokojenia podstawowych potrzeb: najedzenia się, odzienia i zapewnienia schronienia, czyli obrony przed zimnem i niebezpieczeństwem, a więc dla zabezpieczenia swojego życia. Z czasem pojawiała się możliwość posiadania dóbr początkowo uznawanych za luksusowe, jak trudniejsze do zdobycia produkty żywnościowe, zdobne ubrania, wygodniejsze mieszkania, nowa broń czy czas wolny. W miarę bogacenia się społeczeństw te znamiona ówczesnej zamożności szybko uznawano za dobra podstawowe, a pojęcie luksusu przenoszono na wyższy poziom, czy raczej poziom odleglejszy od pierwotnych potrzeb podstawowych. Luksus stawał się tak powszechnym dobrem, że zaczął być widziany jako norma lub co najwyżej wymagana i oczekiwana wygoda. Następnym etapem było uznanie tych wygód za potrzebę podstawową, a wizja luksusu rozświetlała się na kolejnym poziomie zdobyczy techniki i zamożności. Ten ciąg trwa i wydaje się nie mieć końca, a to z powodu naszego nieustannego przemianowywania luksusu w dobro podstawowe. Jak to ktoś trafnie powiedział: to, co człowiekowi jest konieczne do życia, zaczyna się od kromki chleba, kończy na prywatnym odrzutowcu.

Jakoś tak się stało, że odwróciły się role, i w rezultacie rozwój gospodarczy zamiast być środkiem do zabezpieczenia naszych potrzeb, stał się celem nadrzędnym. Zawładnęło nami pragnienie posiadania coraz większej ilości dóbr coraz bardziej wyrafinowanych i coraz mniej potrzebnych do życia. Jego jakość coraz częściej mierzymy sukcesem materialnym, czyli możliwością konsumowania.

W tym ciągu zmian naszych oczekiwań tkwi przekonanie o nieustającym postępie technicznym gwarantującym nam coraz więcej za mniejsze pieniądze. Czy na pewno tak być może? Jak takie oczekiwania pogodzić z dbałością o Ziemię?



TECHNICZNE ASPEKTY WALKI O KLIMAT

Niżej zamieszczam garść swoich uwag związanych z klimatem i energetyką. Uprzedzam: treść może być uznana za nudną lub trudną.

Niektóre poczynania Unii związane z klimatem są trudne do uzasadnienia, a jako przykład podam plany zakazu sprzedawania nowych samochodów spalinowych od 2035 roku.

O samochodach elektrycznych i ogólniej o energetyce pisałem tutaj.

Przypomnę swoje wyliczenia: aby Polacy przesiedli się do samochodów elektrycznych, potrzebne będą nowe wielkie elektrownie o łącznej mocy przynajmniej 7GW, a dotyczy to jedynie samochodów osobowych. Pierwsza elektrownia atomowa o mocy 3,7 GW ma być uruchomiona w 2033 roku. Będzie kosztowała gigantyczne pieniądze, zapewne jej otwarcie się opóźni, a da dopiero połowę potrzebnej mocy. Nawet mniej, bo trzeba też sukcesywnie wyłączać elektrownie węglowe. Właśnie!: słyszałem głosy dobiegające zza zachodniej granicy o likwidowaniu elektrowni atomowych, zostawiając gazowe czy węglowe jako bardziej ekologiczne; jak to zrozumieć?

Dodam jeszcze, że trzeba będzie wybudować wiele tysięcy stacji ładowania i podłączyć je do rozbudowanego i zmienionego systemu energetycznego – kolejne grube miliardy.

Przy okazji sprawdzania danych znalazłem sporą ilość perełek podobnych do tej: „Ile kW ma 1MWh?” Nawet jest odpowiedź! W czym problem? Ano, w porównywaniu dwóch różnych parametrów, mocy i energii. To dokładnie tak, jakby zapytać, ile metrów ma 1 km/godz. Ile może mieć, skoro jedno dotyczy odległości, drugie szybkości?

Tak jest, gdy pisze osoba nie znająca się na tej dziedzinie, co obecnie staje się normą nie tylko w sprawach dotyczących energetyki.

KLIMAT A EKONOMIA

Gorąco przyklaskuję dążeniom do ograniczenia negatywnych dla przyrody skutków naszej działalności, ale w taki sposób (zakaz od 2035 roku) nie poprawi się stanu Ziemi, a jedynie pogorszy ekonomiczny stan Europy. Mniej dymiących kominów u nas nie zlikwiduje dymów nad Afryką i Azją, a tylko uczyni nasze produkty droższymi i niekonkurencyjnymi.

Nie wiem, jak to wszystko wyobrażają sobie ludzie z Brukseli, ale w moim przekonaniu działają na szkodę Europejczyków, a więc i nas, oraz na szkodę klimatu, ponieważ do jego ratowania potrzebne są pieniądze, a te dają silne i zdrowe gospodarki.

Chodzi o ewidentną sprzeczność: aby mieć pieniądze na bardzo kosztowne proekologiczne zmiany naszej gospodarki, musimy napędzać ją konsumpcją, a ta wzmacnia negatywne oddziaływanie na przyrodę.

Do radykalnego zmniejszenia emitowanych zanieczyszczeń potrzebujemy nie tyle zakazów, co wieloletniej pracy nad zmianami nas samych oraz wielkich inwestycji w badania nad nowymi źródłami energii i sposobami jej magazynowania. Potrzebna jest stopniowalność poczynań, ich dostosowanie do realiów.

Elektrownie atomowe mają poważne wady, na przykład ogromne koszta budowy, wcale nie ekologiczne są technologie uzyskiwania paliwa, których na dokładkę nie mamy i skazani jesteśmy na jego zakupy za granicą, ale nie mają kominów i osiągają wielkie moce dostępne stale, niezależnie od aury czy pory doby. Alternatywą jest budowa wielkich ferm wiatrowych i słonecznych, a dla zobrazowania skali podam jeden tylko przykład. Obecnie stawiane największe morskie wiatraki mają moce na poziomie 8 MW. Skoro nasza pierwsza elektrownia atomowa ma mieć moc 3700 MW, to w jej miejsce trzeba postawić 460 ogromnych wiatraków zakładając, że wiatr wiać będzie cały czas z optymalną siłą, o co raczej trudno (na zdjęciu jest ich trzydzieści kilka). Koszta? Niebotyczne: 13-15 miliardów złotych na 1 GW, chociaż trzeba zauważyć, że i elektrownie atomowe też kosztują bardzo dużo, a nawet więcej. Ta nasza pierwsza elektrownia ma kosztować około 25 mld w przeliczenia za 1 GW. Niejako z drugiej strony: elektrownia atomowa działa 60 albo i więcej lat, panele słoneczne… tutaj dane są bardzo rozbieżne: od kilkunastu do 50 lat. Żywotność wiatraków morskich szacowana jest na 20-25 lat, czyli ponad dwukrotnie mniej niż elektrownia atomowa. Sprawiedliwie byłoby zaznaczyć, że chociaż żywotność wiatraków jest znacznie krótsza, to jednak nie trzeba do nich paliwa jądrowego; o wiatr stara się Słońce, my nie musimy.

Aby panele słoneczne i wiatraki zapewniły moce niezależnie od słońca i wiatru, potrzebne są gigantyczne baterie do przechowywania energii okresowo produkowanej ponad potrzeby, na przykład w czasie wietrznych nocy. Dzięki takim magazynom prąd byłby stale dostępny, także przy braku wiatru i słońca, a więc nie byłoby obecnych silnych wahań podaży. Aktualnie budowane magazyny energii są bardzo drogie i wcale nie są czyste ekologicznie; czy wiecie, jakie są skutki wydobywania i oczyszczania litu używanego do produkcji tych baterii?... To przeczytajcie tutaj,  tutaj i w wielu innych miejscach – na zapytanie o skutki wydobycia litu, wyświetlane są setki stron. Można odnieść wrażenie odsuwania przez Europę dymów i smrodów od swoich granic – im dalej, tym lepiej. Mniej wtedy widać i czuć, a samopoczucie się poprawia. Czy takie są zasady europejskiej filozofii ekologicznej?

Ludzkość potrzebuje akumulatorów tanich, trwałych i prostych w produkcji oraz utylizacji. Nie ma takich, dopiero się nad nimi pracuje. Podobnie jest z zupełnie nowymi elektrowniami działającymi dzięki syntezie jądrowej – są w fazie eksperymentów, którym daleko do praktyki, jeszcze dalej do upowszechnienia. A Unia już nakazuje, już zakazuje…

Dodam jeszcze, że elektrownie przyszłości, czyli działające na zasadzie fuzji jądrowej, nie wytwarzają promieniotwórczych odpadów, a paliwa jest w bród, bo dość prosto uzyskiwane jest z wody. Mając okresową nadprodukcję energii można by wykorzystać ją do uzyskiwania wodoru nadającego się do silników spalinowych, które nie emitują żadnych smrodów, ponieważ produktem ubocznym spalania jest woda. Tyle że potrzebna jest energia elektryczna do jego uzyskania. Czysta energia, bo inaczej nie ma to ekologicznego sensu.

CZAS NA ZMIANY

Przed nami konieczność wprowadzenia wielkich i kosztownych zmian nie tylko na poziomie całej gospodarki, ale także całej naszej cywilizacji. My wszyscy musimy wiele zmienić w swoich zwyczajach. Co, na przykład?

Kupować mniej, ale dobrych jakościowo produktów. Nie marnować, nie wyrzucać, nie tworzyć gór śmieci. Nic nadto, jak mówili starożytni Grecy. Trzeba jednak otwarcie powiedzieć: takie zmiany muszą być połączone z radykalnymi zmianami całej gospodarki, a nie wymuszane wyznaczaniem nierealnych dat.

wtorek, 8 listopada 2022

Cztery tematy

 081122

Systemowa rzeczywistość

W moim niedawno kupionym samochodzie samoczynnie włącza się klimatyzacja ilekroć uruchamiam silnik. Będąc u mechanika w innej sprawie, przy okazji zapytałem i o to. Usłyszałem, że nie jest to usterka, bo ten i wiele innych samochodów „tak ma”. Poradzono mi zmienić ustawienie nawiewu: jeśli nie będzie nakierowany na przednią szybę, klimatyzacja nie będzie się włączała. Faktycznie, nie włącza się, ale takie ustawienie mi nie pasuje, bo szyba ma skłonność do parowania.

– To niech pan włączy klimę, para zniknie.

– Owszem, ale później paruje jeszcze bardziej.

– Tak jest.

No i na tym wyjaśnienia się zakończyły. Ten typ tak ma i już. Ktoś, jakiś projektant w fabryce, uznał, że tak będzie lepiej dla mnie, o czym przecież on wie lepiej ode mnie, i w efekcie muszę pamiętać o wyłączaniu klimatyzacji uruchamiającej się niezależnie od temperatury na dworze czy ustawienia ogrzewania. Jest tutaj widoczny pokraczny skutek wyraźnej tendencji ułatwiania nam wszystkiego i na każdym kroku. Wyręczenia nas nawet w tak drobnej, wprost sekundowej czynności, jak dotknięcie przełącznika, ale robione jest to w sposób dalece uproszczony, i w efekcie rezultat jest odwrotny do zamierzonego.

Dostałem wiadomość z Allegro: moja aukcja książek nie spełnia wymogów i należy uzupełnić dane. Okazało się, że ma być podany numer identyfikacyjny książki, czyli ISBN. Problem w tym, że wpisać można tylko jeden numer, a ja sprzedaję zestaw trzech książek. Wysłałem zapytanie i nawet otrzymałem odpowiedź: nie ma możliwości łączonej sprzedaży kilku książek. Tak więc jeśli ktoś ma serię wydawniczą albo wielotomowe dzieło bez wspólnego wszystkim tomom numeru ISBN, nie może sprzedać tej całości razem, na jednej aukcji. Dlaczego? Nie wiem. Prawdopodobnie programista nie pomyślał o istnieniu takich zestawów. Może nie czyta książek? Jego niewiedza albo zwykły błąd zostały usankcjonowane zapisaniem w komputerowym systemie Allegro. Teraz już przepadło, nic się nie zrobi, bo program na to nie pozwala. To bardzo charakterystyczne dla obecnych czasów: program nie przewiduje czegoś, więc to coś nie ma prawa istnieć.

Te dwa zdarzenia mają wspólny mianownik: nasze ubezwłasnowolnienie SYSTEMEM albo chociaż kategorycznie narzucanym pomysłem projektanta. W założeniu miało być łatwiej, wygodniej (dzięki ISBN Allegro podsuwa do wyświetlenia różne strony zawierające informacje o sprzedawanej książce), a wyszło inaczej. Po raz kolejny okazuje się, że pomysły ludzi kształtujących elementy naszej rzeczywistości niekoniecznie pasują do realiów, bo te z reguły są bardziej różnorodne, niż się im wydawało. Pomyłka, którą można naprawić? Tak, ale często się nie naprawia, co prowadzi do przymusu lub wykluczenia: albo się godzisz i akceptujesz, albo… cóż, nie mieścisz się w naszych rubrykach, nie pasujesz do SYSTEMU. Owocuje to nierzadkim odwróceniem zależności, koniecznością dopasowania się nas do systemu, a nie odwrotnie.

Wojna

Niewiele o niej piszę, mimo że wielce mnie zajmuje, a to dlatego, że nic nowego nie napiszę wobec mnóstwa dostępnych materiałów. Przyznam się tylko do gorącego kibicowania Ukraińcom i wpłacaniu pieniędzy na wybrane zbiórki. Wpłacam niemało jak na emeryta, a i tak muszę tłumaczyć się sam przed sobą z kwot, które wydają mi się małe. W internecie (nie pamiętam adresu strony) znalazłem zdjęcie, które zrobiło na mnie silne wrażenie. Jest na nim stara płacząca kobieta. Tylko tyle, ale przecież aż tyle. Ta kobieta jest dla mnie symbolem losu Ukrainy i oskarżeniem Rosji.

Patrzcie, co zrobiliście, barbarzyńcy!!


 

Elektryczne lampiony nagrobne

Wiemy, że są produkowane, kupowane i ustawiane na grobach. Co ja myślę o tym pomyśle?

Sądzę, że ogień tak się ma do światła powstałego na drodze elektroluminescencji, jak ma się kominek z płonącymi polanami do niby kominka z mrugającymi żarówkami. Nie chodzi tutaj o samo światło, a o ogień dający światło. Płomień to urokliwy czar, tajemnica, moc, spokój, bezpieczeństwo, bliskość i pamięć, ale magia i symbolika ognia zanika we współczesnym społeczeństwie. Zresztą, zanika od dawna, a zaczęło się od łatwości rozniecania ognia: skoro jeden ruch palcem powoduje wyczarowanie ognia – tego boskiego daru od którego kiedyś zależało życie, daru kiedyś tak bardzo trudnego do rozniecenia – to czy warto go cenić? Na dokładkę teraz jakby przestał być potrzebny, bo pilotem włącza się piec gazowy w którym nie widać ognia lub pompę ciepła bez ognia, a jeśli nawet widzi się płomień kuchenki gazowej, to jest on rachityczny, nienaturalny i traktowany wyłącznie użytkowo.

Komu kojarzy się z życiem i z jego podtrzymaniem? Niewiele już w nim symboliki, tak bogatej jeszcze niedawno.

Teraz łatwo obyć się bez niego lub zastąpić świecącą lampeczką na bateryjkę.

Zaćmienie

25 października Księżyc częściowo zasłonił Słońce. Dzięki Jankowi przypominającemu mi o tym zdarzeniu, miałem możliwość obejrzeć je, a nawet sfotografować. Nie miałem żadnego aparatu ani przesłon, tylko płytę CD i mój stary telefon. Płytę przyłożyłem do tylnej ścianki i w ten sposób udało mi się utrwalić fakt zaćmienia.

Oto dowód.

 To drobiazg, nic szczególnego? Może i tak, ale drobiazg prawdziwie kosmiczny i niezdarzający się często, więc warty przerwania naszej codziennej krzątaniny i zobaczenia. Jest szansą na zobaczenie i poczucie niezwykłości świata.

poniedziałek, 19 lipca 2021

O ładnych miejscach

 010721

Między Leszczyną a Sichowskimi Wzgórzami

Nie wiem, jak to się stało, że w opisach pominąłem jeden dzień sudeckich wędrówek. Skleroza, nic więcej.

Niech mi ten dzień wybaczy nieopisanie i przyjmie zapewnienie o pamiętaniu o nim.

Wędrówka była nieco krótsza niż zwykle, ponieważ rano miałem zorganizowane przez Janka spotkanie z mechanikiem samochodowym, ale jeszcze przed południem byliśmy w Leszczynie, wiosce w kaczawskich Chełmach. Wędrówka była też leniwa – nie „przez” a „dzięki” słońcu, czereśniom i widokom.

Miejscowość wybrałem ze względu na niewielką odległość od Legnicy, skąd wyjechaliśmy, ale też z powodu zapamiętanych w czasie poprzednich peregrynacji widoków w okolicy Sichowskich Wzgórz wznoszących się opodal. Chciałem też odwiedzić pewne miejsce poznane w czasie zimowej wędrówki przez kilkoma laty.

Próbowałem dojść do najważniejszych przyczyn tworzenia się emocjonalnego związku z pewnymi miejscami poznanymi w czasie wędrówek.

Wydaje mi się, że jakaś część owej więzi tkwi w pamiętaniu o umożliwiającym silne przeżywanie nastroju tamtego dnia czy chwil, ale jest też w poczuciu posiadania miejsca w pewnym sensie na własność. To wspomnieniami buduje się osobistą relację między sobą i miejscem. Wspominając, ponownie przeżywamy chwile dawno minione dzięki duchowym reakcjom między nami tutaj i teraz, a nami z zapamiętanej przeszłości.

Będąc tam po raz pierwszy, do miejsca odpoczynku doszedłem po przejściu długiej drogi. Obok polnej drogi zobaczyłem uskok gruntu zdobiony paroma drzewami, a dalej dolinę z wioską i okoliczne dość pokaźne wzgórza. Jak pisałem – nic wyjątkowego, ale moje miejsce nie musi mieć żadnych innych efektownych cech, bo wyjątkowe jest będąc moje.

Dzisiaj je odwiedziłem, chociaż z powodu zarośnięcia po pachy zielskiem nie zabawiłem tam długo, ale dzień mam nadzieję pamiętać z powodu odkrycia dwóch innych uroczych miejsc.

Droga wiodąca środkiem doliny została w połowie zaorana, co wcale nie jest rzadkie. Szliśmy chwilę brzegiem pola i skrajem kępy drzew kiedyś ocieniających drogę, później przeszliśmy na drugą jej stronę. Byliśmy na zboczu niewielkiego wzgórza, na skoszonej łące, w cieniu drzew, mając ładny widok przed sobą. Zobaczyłem czereśnie z licznymi dojrzałymi owocami, więc zaraz zdjąłem plecak i przygiąłem pierwszą gałąź. Siedzieliśmy tam, nie niepokojeni przez fruwające paskudztwa, w cieniu, w piękny letni dzień, rozmawiając i patrząc. Gdzież mieliśmy się śpieszyć, będąc w tak ładnym miejscu?

Wracając, skręciliśmy na drogę wiodącą brzegiem lasu i wydłużonym grzbietem wzgórza; jej walory widokowe zapamiętałem w czasie naszej wspólnej wyprawy na Młynik Duży pół roku temu.

Przypomnę, że jest to wzgórze zaliczane do kaczawskiej korony, a ja, mimo że nie myślę o żadnym oficjalnym potwierdzeniu mojej znajomości tych gór, chciałem być na wszystkich wymienionych na liście.

Idąc w stronę Młynika, wystarczyło skręcić w odpowiednim miejscu, by znaleźć się na szczycie niewielkiego wzniesienia, na miedzy, w miejscu znanym chyba tylko właścicielom okolicznych pól. Widoki, ale i leniwa atmosfera letniego dnia, poczucie odkrycia kolejnego miejsca mającego szansę stać się moim, to wszystko miało swój udział w dostrzeżeniu i docenieniu uroków miejsca.


Zakwitły cykorie podróżniki. Widuję rowy i przydroża przybrane kwiatami niczym wiejskie ogrody. Podobnie jak trawy, i te rośliny wydają mi się większe i liczniejsze niż w poprzednich latach. Zwracam na nie uwagę, bo dla mnie są piękne. Kiedyś zauważyłem prostą zasadę: chcesz w pełni poznać urodę kwiatu, nachyl się nad nim, obejrzyj go uważnie i z bliska. Poświęć mu czas. Kwiaty cykorii były jedynymi z pierwszych tak właśnie obejrzanymi.

Cóż, można powiedzieć, że bywam odkrywcą prawd powszechnie znanych. Tak, ale prawda staje się w pełni nasza dopiero wtedy, gdy sami do niej dojdziemy. Wtedy też zyskuje na wadze.

Jeszcze parę słów o okolicy.

Wyżej wioski, przy szosie, widać na mapie uciętą równo ścianę lasu, przy niej jest napis „4km”. Byłem tam dwukrotnie. Skrajem lasu idzie się stromo pod górę, a później polami (więc pójść tam można tylko jesienią lub w zimie) na urokliwe wzgórza, ostatnie w tej części Chełmów, a więc i w Sudetach; dalej jest równina z majaczącym w oddali kominem huty miedzi w Legnicy, tak nielubianym przez Janka. Te wzgórza też mam nadzieję odwiedzić.

Chciałem też zwrócić uwagę na nazwę starego kamieniołomu: Ciche Szczęście. Boże drogi, tak nazwać kamieniołom może tylko człowiek nie mający pojęcia o pracy w nim, lub przeciwnie, mający, ale wyróżniający się przedziwnym poczuciem humoru.

Będąc w wiosce pierwszy raz, doszedłem do kamieniołomu, był na prawo od szosy, a miał być po lewej. Dłuższy czas stałem tam oglądając mapę. Kręciłem nią, kręciłem się, w końcu musiałem przyznać, że kamieniołom stoi po właściwej stronie, w co poważnie wątpiłem, tylko ja przyszedłem z przeciwnej. Nie wiem, jak to się stało. Nadal skłonny jestem uważać, że nie ja, a przestrzeń się tam zapętliła.








 



środa, 28 sierpnia 2019

Cegły i samochody

270819

Glina na ścianie podciętej wykopem była tak twarda, że nie można było kroić jej szpadlem. Uderzając nim, albo łomem, odłupywałem niewielkie okruchy, którymi trudno było zapełnić taczkę.

Droga miała kilkadziesiąt metrów, a ostatni jej odcinek ułożony był z desek i wiódł na zwieńczenie betonowego silosu, do którego wysypywało się urobek i polewało wodą. Po deszczu było trochę łatwiej kopać glinę, ale za to droga zmieniała się w śliski tor przeszkód. Silos nie był wielki, miał może 20 metrów sześciennych, ale jedna taczka gliny, dobyta z takim trudem, po wysypaniu była rozpaczliwie malutką kupką. Wiele, bardzo wiele było ich potrzebnych do zapełnienia betonowego dołu.

W tym czasie z drugiego silosu ładowało się do taczki, oczywiście ręcznie, glinę zmiękczoną wodą i drewnianą drogą jechało nad młynek. Był on jedynym urządzeniem mechanicznym w tej cegielni, a przypominał maszynkę do mielenia mięsa, tyle że jego gardziel bez trudu mieściła taczkę surowca. Z drugiej strony maszyna wypychała gruby jak udo bat glinianego ciasta. Miała tam stół kobieta formująca z niego cegły. Zafascynowany, ale chyba też zdumiony, patrzyłem na jej ruchy. Kantami obu dłoni ucinała niewielką porcję, wałkowała ją jakby faktycznie była ciastem, a gdy była jednolitą kulą, podnosiła nad głowę i z rozpędu wbijała w drewnianą formą; nadmiar zbierała drewnianym nożykiem. Forma była podwójna, na dwie cegły, a kiedy była pełna, kobieta chwytała ją za uszy i prawie biegiem szła na plac za nią, i tam, nachylając się, wykładała uformowane ciasto. Biegiem wracała, chwytała kawałek chleba (nie jakąś kanapkę, pamiętam chleb brany rękoma umazanymi w glinie), gryzła kawałek, i jedząc, szybkimi, automatycznymi ruchami formowała następne cegły, a za jej plecami wydłużały się szeregi szarych placków.

Po kilku dniach podsuszone placki stawiało się na sztorc, czyli na węższym boku. Pochylony, stojąc w rozkroku nad dwoma rzędami kostek gliny, drobnymi ruchami stóp powoli przesuwałem się do tyłu, jednocześnie palcami obu dłoni podnosząc kostki i stawiając je na węższej krawędzi. Po następnych kilku dniach specjalną taczką z płaską, równą skrzynią ostrożnie przewoziło się stwardniałe placki pod wiatę i ustawiało w słupki w sposób zapewniający przewiew i dalsze schnięcie.

Piec był sklepionym murowanym tunelem długości kilkudziesięciu metrów. Układało się w nim cegły do wypalenia – od ściany do ściany, od posadzki po samo sklepienie, następnie wejście zamurowywało. Wtedy do akcji wkraczała najważniejsza osoba: palacz. Nie pamiętam ile dokładnie trwał proces wypalania, ale na pewno nie jedną, a przynajmniej kilka dób. Palacz rozpalał ogień od czoła pieca, najpierw drewnem, później wsypując węglowy miał. Następnie strefę ognia przesuwał do tyłu pieca, wsypując węgiel od góry przez specjalne otwory zamykane metalowymi czapami. Żeby cegła była dobra, potrzebna była dobra glina, właściwe jej wyrobienie w ciasto, i odpowiednie wypalenie. Palacz po sobie tylko znanych niuansach w odcieniu koloru rozgrzanych cegieł wiedział, czy ich temperatura jest właściwa. Przez cały czas procesu wypalania nie opuszczał pieca. Pracował, przysiadał na ławce obok, posilał się i znowu wchodził na piec. Czasami zdrzemnął się na siedząco.

Raz jeden, pomagając mu, miałem możliwość zajrzenia do środka pieca. Minęło pięćdziesiąt lat od tamtej krótkiej chwili, ale nie zapomniałem widoku – fascynującego, pięknego i przerażającego. Przez okrągły otwór bił potworny żar, ale ognia nie widziałem. Zobaczyłem natomiast równo ułożone, błyszczące, wprost świecące kostki cegieł. Wyglądały przepięknie. Nie pamiętam, czy w tamtej chwili, czy później, pomyślałem, że wyglądają jak świecące złoto.

Kiedy ogień przeszedł do końca pieca, palacz kończył swoją wielodniową pracę noc stop, a piec stygł.

Nigdy nie pozwolono mu ostygnąć zupełnie, nawet w zimne dni było w nim okropnie gorąco. Rozbierano przednią ścianę, czekano jeszcze trochę, a gdy tylko dało się wejść do środka, cegły były ładowane na taczki i wywożone.

Pod wiatami już czekały na wypalenie następne szare, wyschnięte kostki.

W tej cegielni każda czynność była wyceniona. Ściśle określone pieniądze otrzymywało się za napełnienie silosu, za jego opróżnienie, za uformowanie cegieł i za stawianie ich na sztorc; za przewiezienie podsuszonych pod wiatę, za zawiezienie do pieca, itd. Dlatego tamta kobieta biegała w pracy, a ja po tygodniu czy dwóch zrezygnowałem. Miałem wtedy 15 albo 16 lat, i nie radziłem sobie z wysiłkiem fizycznym potrzebnym w tej pracy, w efekcie mało zarabiałem za pracę zbyt ciężką dla mnie.



W minionym tygodniu pracowałem w Żarach, niewielkim mieście w Lubuskim, blisko granicy. Zajmowaliśmy plac tuż przy wielkim pałacu. Trudno określić metraż budowli, ale swoją miarą znacznie przekracza wielkości sudeckich pałaców, a przecież i one nie są małymi mieszkankami. Żarski pałac i przylegający do niego zamek imponują rozmachem niemal monumentalnym. Nie znalazłem w internecie wymiarów całego zespołu, jednak pokusiłbym się o oszacowanie wielkości na nie mniej niż dziesięć tysięcy metrów kwadratowych. Przez niskie, okratowane okno zajrzałem do wnętrza. Zobaczyłem sklepienia i mur grubości dobrego metra.

W metrze sześciennym muru ceglanego jest 300 – 400 cegieł, a w każdej cegle jest przynajmniej jedna kropla ludzkiego potu.

Dodać powinienem wzmiankę o rozległych kosztach nie tylko finansowych i o ciężkiej pracy przy wydobyciu węgla, a wcześniej przy wypalaniu cegieł drewnem. Trudno byłoby teraz policzyć, ile trzeba było spalić drzew, żeby wypalić cegły wmurowane w ściany tego pałacu.

Patrząc na żarski pałac, ale i na mury innych wielkich i starych budowli ceglanych, wspominam tamte odległe dni mojej pracy w cegielni i myślę o kiepsko wynagradzanych ludziach pracujących w takich miejscach przez całe wieki.

Tyle jest obrazów świata, ilu jest patrzących. Mój obraz wielkich budowli ceglanych jest właśnie taki.

Jest w nim cześć dla ciężkiej pracy zwykłych ludzi.





Zacząłem pisać swój komentarz na wieść o interesach pewnego typa, który dzięki poparciu jeszcze większego, czyli mniejszego, typa, zgarnia miliony robiąc z Polski jakieś Zimbabwe, ale uznałem, że nie warto polytyką zaśmiecać tego miejsca. Tekst skasowałem, w zamian napiszę o wyższości koni żywych nad mechanicznymi.



Zdumiewa mnie bardzo często spotykana w internecie niechęć do samochodów elektrycznych. Czytam o samochodzikach na bateryjkę i o przepowiadanym krachu producentów; kraka się o awariach, o jakichś nowych zmowach, a nawet, co najbardziej mnie dziwi, wskazuje się skazy w wizerunku głównego udziałowca Tesli, firmy wiodącej w produkcji takich samochodów. Cóż może właściciela samochodu tesla lub opel obchodzić osoba grająca pierwsze skrzypce w fabryce produkującej samochód, którym jeździ?

Czytając te kasandryczne lub prześmiewcze wypowiedzi, przypomniał mi się koronny argument przeciwko samochodom spalinowym, które sporo ponad wiek temu zaczęły się pokazywać na drogach. Przeciwnicy wskazywali na możliwość ich nawalenia i w rezultacie zatrzymania się na drodze, jednocześnie podkreślając fakt dalszej podróży dorożką czy dyliżansem po nawaleniu konia. Jota w jotę te same argumenty i ta sama logika.



Firma Tesla dokonała przełomu. Pokazała, że samochód elektryczny nie musi być mało użyteczną zabawką, a normalnym samochodem użytkowym, że znajdą się na takich samochód wielkie ilości nabywców, mimo niemałej ceny. W sytuacji, gdy w salonach stoją samochody i czekają na nabywców, żeby nabyć teslę trzeba zapisać się w kolejkę. Firma Tesla przełamała zmowę producentów paliw (co do istnienia której tak na sto procent nie jestem przekonany) niedopuszczających do produkcji nowszych typów akumulatorów. Tak uważam, ponieważ sukces tej firmy, duża popularność samochodów elektrycznych, nie tylko zmobilizował innych producentów samochodów do poważnego zajęcia się produkcją elektrycznych maszyn, ale też znacznie, wielokrotnie, podniósł wartość wdrożonego do masowej produkcji akumulatora znacznie lepszego od obecnie używanych. Przed Teslą można było się zastanawiać nad wartością rynkową takiej technologii i sprzeczać o nią, teraz wiadomo, że gdy się pojawi, warta będzie ogromne pieniądze liczone w miliardach dolarów. Koncerny naftowe są bardzo zamożne, ale nie aż tak, żeby zatrzymać w sejfach proces, który zaczął się na naszych oczach.

Czeka nas niemała rewolucja w przemyśle samochodowym i w energetyce.

Ona już się zaczęła, widać ją, tylko trzeba szerzej otworzyć oczy.

Za 10, najdalej za 20 lat, doznacie zdumienia wchodząc do salonu samochodowego lub zajeżdżając na stację tankowania.

sobota, 12 stycznia 2019

O motoryzacji i o samochodach elektrycznych

080119


Uważam, że sceptycy i przeciwnicy samochodów elektrycznych, wyszukując rzeczywiste i urojone wady tych maszyn, nie docierają do największej wady samochodów – zarówno elektrycznych, jak i spalinowych, ponieważ pojawienie się elektrycznego napędu ani na jotę nie zmniejszyło największej wady samochodów i obecnego systemu przemieszczania się.

Mój samochód, przeciętnej wielkości i pojemności, waży 1250 kg, zajmuje powierzchnię prawie ośmiu metrów kwadratowych i służy zwykle jednej osobie do przemieszczania się. Rozpędza się ponad tonę żelaza, żeby przewieźć sto kilo ładunku! Często mam świadomość rozrzutności graniczącej z ekstrawagancją, skrajnej nieekonomiczności.

Używa się tego pojazdu w ciągu paruset godzin rocznie, czyli po zsumowaniu może przez dwa tygodnie lub miesiąc, a całą resztę roku stoi zajmując miejsce. W wielkich miastach zajmuje każdy skrawek ulicy bez zakazów oraz specjalnie wybudowane garaże i wyasfaltowane place, a przed centrami handlowymi zajmuje wielkie parkingi i wielopiętrowe budynki parkingowe wybudowane ogromnymi nakładami. Toniemy w hałdach opon, w stertach starych pojazdów składanych na złomowiskach, w morzu zużytych płynów samochodowych, a naszą Ziemię pokrywamy asfaltem i betonem.

Z utylizacją pojazdów jest podobnie jak z akumulatorami: coś się robi, ale mało. Może przepisy nie są wystarczające, może kontrole zbyt liberalne, może brak finansowych zachęt ze strony władz państwowych. Widziałem nowoczesną firmę, w której specjalne maszyny rozdrabniają stare opony i oddzielają stalowe nitki (do przetopienia w hucie), a z gumy robi się tam kółka do jakichś wózków, ale też widziałem opony rzucone w lesie.

Ogromne gałęzie przemysłu zatrudniające w skali świata setki milionów ludzi i zużywające wielkie ilości cennych surowców (tutaj liczę także wodę i powietrze) służą jednemu tylko celowi: przemieszczeniu człowieka z jednego miejsca na drugie.

W tym nowoczesna elektryczna tesla ani na krok nie wyprzedza rozklekotanego starego mercedesa.

Co w zamian? Nie wiem. Nie jestem wizjonerem, nawet trudno mi wyobrazić sobie inne techniki. Chodzi mi po głowie system łatwego wypożyczania pojazdów, jak teraz rowerów w dużych miastach, ale znając wady ludzi, ich niedbałość o to, co nie ich, trudno mi wyobrazić sobie dobre funkcjonowanie takiego systemu, a poza tym on tylko zmniejszyłby ilość samochodów, zostawiając ich wady.



Słyszałem wiele zarzutów wobec samochodów elektrycznych, wśród nich jeden poważny, ten o akumulatorach. Fakt. We wszystkich, bez względu na typ, są agresywne związki chemiczne. Skąd one w urządzeniu, które ma gromadzić energię elektryczną? – może ktoś zapyta. Ponieważ my w ogóle nie potrafimy gromadzić energii elektrycznej. Akumulator w istocie jest zbiornikiem związków chemicznych, które ulegają przemianie pod wpływem prądu, a proces tych zmian jest odwracalny, to znaczy energia chemiczna może być z powrotem zamieniona w energię elektryczną.

Więc związki chemiczne są w każdym akumulatorze, także tym najstarszym, powszechnie używanym akumulatorze ołowiowym. Nie dość, że sam ołów jest szkodliwy, to jeszcze jest tam żrący, silny kwas. Tak, akumulatory są problemem, ale możliwym do rozwiązania. Chodzi o ustawy nakazujące utylizację, ale w odpowiedni sposób. Myślę tutaj o pełnym odzyskaniu większości, albo i wszystkich materiałów użytych do produkcji, co jest możliwe, chociaż może nie teraz. Nie wiem, czy były robione badania porównawcze ilości zużytego powietrza, energii, materiałów, etc., w produkcji silników spalinowych i późniejszej ich eksploatacji, a silników elektrycznych, baterii akumulatorów i produkcją prądu. Przypuszczam jednak, że już teraz korzystniej jest używać prądu nie paliwa ropopochodnego, a w bliskiej przyszłości różnica in plus wzrośnie. Przypuszczenie opieram na żywotności akumulatorów używanych w teslach: gwarancja jest na osiem lat, są już poświadczone przebiegi paru setek tysięcy kilometrów i na tej podstawie przewidywane ich funkcjonowanie do około 800 tys km przy zużyciu na poziomie 20%. To przebieg, którego nie osiągnie przez całe swoje życie większość silników spalinowych, które nim padną zużyją setki lirów płynów, więc też chemii, i filtrów, pasków, etc, czyli ponownie chemii z energią. Natomiast prawidłowo wykonany indukcyjny silnik elektryczny jest niemal wieczny, skoro dla niego milion kilometrów nie jest żadnym wyczynem; przebieg podałem nie na podstawie informacji o żywotności samochód elektrycznych, bo tyle jeszcze nie przejechały, a na podstawie doświadczeń z wielu lat eksploatacji tego rodzaju silników. W nim po prostu nie bardzo ma co się psuć. To genialna konstrukcja.
Jeszcze słów parę o gromadzeniu energii elektrycznej.
Jak wspomniałem, akumulatory zamieniają ją w energię  chemiczną, nie przechowują energii elektrycznej w stanie czystym. Znamy jedno urządzenie zdolne ją gromadzić bez przemian: to kondensator. Prosty element powszechnie używany w urządzeniach elektronicznych, ponieważ dzięki swojej zdolności gromadzenia energii używany jest do wyrównywania pulsacji napięć. Ma wielkie zalety: ładuje się błyskawicznie i dobrze znosi szybkie rozładowanie, czyli branie z niego dużego prądu, a ich konstrukcja jest bardzo prosta.
Typowy kondensator jest wielkości paluszka, duży wielkości małej puszki pepsi, kosztuje parę złotych, ale ich pojemności, czyli zdolność gromadzenia w sobie energii, jest o wiele rzędów wielkości za mała, żeby można było zasilać silnik samochodu na dystansie setek kilometrów. Potrzebne są tutaj badania, których chyba nikt do tej pory nie robił, ponieważ  w elektronice tak ogromne pojemności kondensatorów nie są potrzebne.
Po tej dygresji wracam do porównania samochodu spalinowego i elektrycznego.

Poza składem surowcowym i późniejszą utylizacją akumulatorów, cała reszta argumentów przeciw „elektrykom” jest co najmniej dziwna. Na przykład że zużywają opony i klocki hamulcowe. Tak, te samochody opony zużywają dokładnie tak samo jak pojazdy spalinowe, właściwie nawet więcej, ponieważ są cięższe, chociaż już zużycie elementów systemu hamulcowego jest dużo mniejsze, ponieważ samochody elektryczne w znacznej mierze hamują silnikiem, a dzieje się to inaczej niż przy znanym wszystkim kierowcom hamowaniem silnikiem spalinowym.

Parę zdań wyjaśnienia.

W przewodzie znajdującym się w ruchomym polu magnetycznym (albo poruszającym się w stałym polu) wytwarzany jest prąd. Tak działają prądnice, trzeba jednak wiedzieć, że gdy już w przewodzie pojawi się prąd, pojawia się też pole magnetyczne wokół niego. Mamy wtedy dwa pola magnetyczne: pierwsze, wytwarzane w zwojach drutu stojana, i drugie, wokół przewodów zamontowanych w wirniku. W prądnicy pola te działają względem siebie tak, jak przyciągające się bieguny zwykłych magnesów. Im większy jest prąd, tym silniejsze pola i tym trudniej pokręcić wirnikiem, ponieważ ten „trzymany” jest tymi polami siłowymi. Tak samo z przyciągającymi się magnesami: im będą bliżej (lub będą mocniejsze), tym ciężej będzie nam je utrzymać.
Ilekroć widzę w firmie spalinowy generator prądu, zwraca moją uwagę dysproporcja w wymiarach: wielki, huczący silnik diesla napędza trzy razy mniejszą od niego cichą prądnicę. Ale też wiem, że gdy z tej prądnicy weźmie się duży prąd, diesel, mimo swojej wielkości i mocy, zadudni i zaryczy skrajnie obciążony. Cóż właściwie tak go obciąża? Pola magnetyczne hamujące obracanie się prądnicy tym silniej, im więcej prądu z niej wypływa.

Powszechnie wykorzystuje się ten fakt w samochodach elektrycznych. System sterowania tak dobiera prąd wypływający z silnika zamienionego w chwilach hamowania w prądnicę, żeby ten z odpowiednią siłą hamował pojazd. Prąd w tym czasie wytworzony ładuje akumulatory, a będzie on tym większy, im szybciej zwalniamy, czyli mocniej hamujemy. Owszem, trwa to krótko, pojedyncze sekundy, ale prąd jest wtedy bardzo duży, więc parę kilowatogodzin się nazbiera przy jeździe ulicami miasta.
Więc pole magnetyczne nie tylko napędza pojazd, ale i go hamuje, zatem kloski i tarcze hamulcowe będą zmieniane zapewne raz na parę lat.

Reasumując: samochód elektryczny jest mniej szkodliwy i żywotniejszy od spalinowego, ale panaceum na bolączki komunikacji nie jest.



Rozwinę jeszcze sygnalizowany w poprzednim tekście temat przebudowy systemu energetycznego, przy okazji pokazując pożytki z praktycznego zastosowania tych paru wzorów, jakie starałem się obłaskawić dla czytelników.

Jak policzyć zapotrzebowanie na prąd przy założeniu, że wszystkie samochody będą elektryczne? Uważam, nota bene, że za 30 albo 40 lat tak właśnie będzie. Trzeba ustalić ile jest samochodów i ile przejeżdżają kilometrów w ciągu roku, oraz ile potrzebują energii na przejechanie kilometra.

Samochód tesla zużywa 0,2 kWh na dystansie kilometra i na tym przykładzie poprzestanę, ponieważ te samochody wyprzedziły konkurentów i jako jedyne są produkowane w dużych ilościach. Strona newsweek’a podaje ilość 599 samochodów na 1000 mieszkańców, czyli razem 22,7 mln; na innej stronie mowa jest o 15 mln ubezpieczonych samochodów (a sporo większą ilość wszystkich) i taką liczbę przyjmę, ponieważ jeśli ktoś płaci ubezpieczenie, to zapewne jeździ samochodem. Średni roczny przebieg tych samochodów, tutaj też myszkowałem trochę po internecie, przyjmę na poziomie 20 tys km. Mamy już wszystkie dane wejściowe.

Skoro przebieg roczny wynosi 20 tysięcy km, to dzienny 55 km przy zużyciu 11kWh energii (0,2kWh razy 55km).

Dzienne zużycie energii wyniesie zatem 15 000 000 samochodów razy 11kWh = 165 000 000 kWh.

Wielkie zbiory danych mają wyraźną cechę wyrównującą skrajności. W odniesieniu do tych obliczeń oznacza to, że ktoś może przejeżdżać średnio dziennie 10 km albo jeszcze mniej, inny 250 km, jeszcze inny wyjeżdżać będzie raz na tydzień ale dla przejechania tysiąca kilometrów, jednak w statystycznym ujęciu średnia wyniesie 55km. To samo dotyczy pory dnia i czasu ładowania akumulatorów. Żeby załadować do akumulatora zużytą energię 11kWh, wystarczy gniazdko domowe i czas paru godzin. Niech będzie ośmiu, chociaż przyjęty czas nie zmienia tutaj ostatecznego wyniku, ponieważ wynik nie od czasu ładowania zależy, a od ilości energii. Więc trzecią część doby akumulatory będę ładowane, czyli w każdej chwili doby w kraju ładowałoby się 5 mln samochodów, każdy mocą 1,4 kW (11kWh podzielić przez 8h), co razem daje 7 000 000 kW, czyli 7GW (gigawatów). Wynik uzyskany z pomnożenia ilości samochodów przez moc ładowania każdego z nich.

Dokładnie taki sam wynik uzyska się zakładając ładowanie całodobowe, czy szybkie ładowanie w specjalnych punktach ładowania, ponieważ ile razy zmniejszy się czas ładowania, tyle razy zwiększy się potrzebna moc, a wtedy w odpowiedniej proporcji zmieni się ilość jednocześnie ładowanych samochodów. Wynik będzie taki sam także wtedy, gdy założy się, iż właściciele ładowali akumulatory codziennie, jak i co pięć dni, ponieważ o zapotrzebowaniu na moc decyduje zużycie jednostkowe, ilość samochodów i ich dzienny przebieg, a nie okoliczności ładowania.

Więc 7GW. Tyle mocy pobierałyby w każdej chwili wszystkie samochody osobowe używane w Polsce, gdyby miały elektryczny napęd.

Największa obecnie elektrownia w Polsce ma moc 5,5 GW.

Wniosek oczywisty: aby zapewnić prąd do samochodów przy założeniu powszechności ich używania, trzeba będzie budować wielkie elektrownie i znacznie rozbudować system przesyłania energii.



Ta największa elektrownia to Bełchatów, największy w Polsce i w Europie truciciel, elektrownia opalana węglem brunatnym. Budowa drugiego Bełchatowa nie jest możliwa w obecnych czasach, pora więc zwrócić oczy na… atom. Jeśli już o tym piszę zauważę, iż nie wykorzystujemy należycie możliwości wody, co prawda niewielkich w naszym kraju, ale jednak istniejących. Elektrownie wodne są zapewne równie kosztowne w budowie jak węglowe, ale pracują bez kominów. Ta sama uwaga dotyczy wiatraków i paneli słonecznych. Trzeba jednak mieć świadomość skali potrzeb, do których dodać jeszcze należy dalekie plany oświetlenia głównych polskich dróg. Wszystkie wiatraki, turbiny wodne i panele razem wzięte nie zapewnią tak wielkich ilości energii.



Słowo wyjaśnienia o jednym z czynników zwiększających ostateczny wynik. Chodzi o sprawność operacji ładowania akumulatorów. Żeby akumulator został w pełni naładowany, trzeba zużyć nieco więcej energii niż wynosi jego pojemność, ponieważ operacja ta nie ma stuprocentowej sprawności, czyli po prostu ładowane akumulatory tracą troszkę energii grzejąc się. Doliczyć trzeba kolejne kilka procent.



Czy jestem fanem tesli? Nie. Jestem fanem napędu elektrycznego, a w tesli to i owo nie podoba mi się. Nie jestem też zwolennikiem elektrowni atomowych z podobnych powodów, dla których nie jestem zwolennikiem używania silników spalinowych. Mimo całego wyrafinowania technologicznego, silnik spalinowy nadal jest prymitywny, co wynika z samej idei jego działania. Gdy patrzę na dziesiątki rurek, zbiorniczków, złączek, pasków, całego tego oprzyrządowania, w istocie widzę rezultat stuletnich prób uczynienia konstrukcji jako tako sprawnej mimo wielkiej wady wrodzonej. Nawet uwierzyliśmy w nasze wysiłki, zachłystując się wyrafinowanym wyposażeniem garnka do spalania paliwa, którego pokrywa kłapie podnoszona spalinami i jej ruch napędza nasz pojazd. To tak, jakbyśmy gęsie pióro oprawiali w złoto, wyposażyli w mikroprocesor i przechowywali w eleganckim etui wierząc, że dzięki tym zabiegom mamy idealny przyrząd do pisania.

Z drugiej strony mamy prawo materii, prawo tego świata: wzajemne przyciąganie lub odpychanie się pól magnetycznych. I to wszystko. Bez paleniska i dymu, bez zębatek, wałów, wtrysków i tłoków.



Podobnie widzę współczesne elektrownie atomowe: wielce rozbudowana i w wyrafinowany sposób nadzorowana konstrukcja, w której ciepło reakcji jądrowych ogrzewa wodę czyniąc z niej parę, a ta napędza łopatki turbiny, czyli odmiany silnika parowego. Ten z kolei napędza prądnicę. Tak jak w przypadku silnika spalinowego, jest tutaj połączenie współczesnego wyrafinowania technologicznego z prymitywizmem. Silnik parowy zasilany reaktorem jądrowym!

Nie potrafimy w sposób bezpośredni uzyskać energii elektrycznej z procesów atomowych, więc musimy posiłkować się silnikiem parowym. Niewiele przesadzę gdy powiem, że ta technologia przypomina wbijanie gwoździa laptopem.

Z najnowszym procesorem, oczywiście.



Jednak na „atomy”, jak i na „elektryki”, jesteśmy skazani i nasze wybrzydzanie nic tu nie zmieni. Dla zobrazowania skali potrzeb jeden tylko przykład z ogniwami słonecznymi. Dane panelu wziąłem ze strony www.baltic-energy.pl

Żeby było jak najkrócej: jeden panel o powierzchni 1,7 metra kw wytworzy rocznie 250 kWh. Czy to dużo? Wystarczy do całorocznego (bez wyłączania) świecenia się trzech ledowych żarówek średniej wielkości (przyjąłem łączną ich moc 30W). Tyle trzeba do dobrego oświetlenia większego pokoju. Taka ilość energii kosztuje około 140 zł.

Hektar ogniw (kwadrat o boku 100 m) wytworzy 1 500 000 kWh, czyli 1500 MWh rocznie, a gdy cały kilometr kwadratowy zastawimy ogniwami, rocznie mieć będziemy 150 000 MWh. Skoro rocznie tyle, to dziennie 410 MWh, czyli 410 000 kWh. Pamiętacie, ile dziennie zużywałyby samochody elektryczne? Przypomnę: 165 mln kWh. Żeby uzyskać taką moc z ogniw, należałoby ustawić je na powierzchni 402 kilometrów kwadratowych. Zajęłyby kwadrat o boku 20 kilometrów. Hmm, w sumie… czemu nie?

Wolałbym 400 km naszego kraju pokryć ogniwami niż budować wielką elektrownię jądrową, ale… Poważne ale. Ogniwa dają prąd gdy świeci słońce, elektrownia całą dobę. Magazynować energię? Potrzebne byłyby gigantyczne, nierealnie gigantyczne, baterie akumulatorów. Ogniwa słoneczne są dobre i potrzebne jako źródło prądu w domach. Może dzięki nim trzeba będzie postawić jeden lub dwa reaktory jądrowe mniej.



Na koniec ważna dla mnie uwaga: nie opieram swoich poglądów (ani obliczeń) na treści paru przeczytanych artykułów w internecie, a na własnych wieloletnich obserwacjach i przemyśleniach, lub na długich chociaż amatorskich studiach – jak na przykład w przypadku ewolucji. Natomiast elektryki uczyłem się w szkole i wiedzę tę często wykorzystuję i pogłębiam w pracy.

piątek, 4 stycznia 2019

Wielcy bracia i Bach

040119

Jednak nie o górach będzie tekst, a o wielkich braciach. Jakich? Już piszę.

Wczoraj czytałem wpis na zaprzyjaźnionym blogu, i nagle, zaciekawiony podaną nazwą wioski, otworzyłem mapy googli i rozejrzałem się po okolicy. Uświadomiłem sobie, że bez trudności mógłbym zlokalizować dom blogerki i z kosmosu zajrzeć na jej podwórze i do komina. Nie zrobiłem tego uznając, że nie wypada. Może też z powodu wspomnienia tekstu z innego blogu, prowadzonego przez kobietę bardzo strzegącej swojej anonimowości. Mieszkając w Beskidach, w publikowanych tekstach zmieniła nazwy miejscowości i szczytów, a nawet swoje imię. Nie pomogło. Któregoś dnia dostała na prywatną skrzynkę zdjęcie swojego domu zrobione z podwórza. Była wielce oburzona, czemu trudno się dziwić, ale w zasadzie nie należy się dziwić, o czym niżej jeszcze napiszę.

Dzisiaj dostałem wiadomość od googli, było w niej coś o listach w mojej skrzynce pocztowej, a nie pamiętam, żebym upoważniał firmę do takich działań. Gdy otworzę mapy googli, ich system już wie, gdzie jestem; owszem, funkcję można wyłączyć, ale też można zapomnieć o takiej możliwości, albo włączyć ją niechcący. Odnoszę też wrażenie, że tego rodzaju funkcje jakby „same” się włączały. Bywa też inaczej, gorzej: włączamy dla swojej wygody, tym samym rezygnując z części prywatności.

Zatrzymujemy się na ulicy i pytamy googli, gdzie jest najbliższa pizzernia, a amerykański kolos pochyla się nad naszą drobną sprawą i za darmo udziela nam informacji. Niewątpliwie z dobroci serca.

Jeśli już jestem przy googlach zauważę, iż firma ta udostępnia sporą przestrzeń na swoich twardych dyskach i to za free. Dlaczego? Oczywiście nie znam tajników jej polityki, mogę tylko domniemywać, iż planem długofalowym jest przykucie ludzi do usług firmy. Chodzi o wyrobienie w nas odruchu: jeśli potrzebujemy jakiejkolwiek informacji albo usługi dostępnej przez internet, mamy bezrefleksyjnie, odruchowo, kliknąć na google. Co dalej? A na przykład słuchanie muzyki bezpośrednio pobieranej z internetu, co z jednej strony jest wygodne i tanie, z drugiej jest informowaniem nie wiadomo kogo o naszych upodobaniach.

W jednej z tysięcy serwerowni stojącej nie wiadomo gdzie przechowywane są informacje o moich poczynaniach w internecie. Jeden z powodów znam, ale coraz częściej przychodzi mi do głowy, że są i inne: oglądałem buty górskie, albo kupiłem coś, a później bombardowany jestem reklamami podobnych produktów. Z reguły reklamy trafiają jak ta kula, co utkwiła w płocie, ale będą celniejsze, a cel mają jeden: udane namówienie na zakupy, czyli wiedza o mnie. O moich potrzebach i upodobaniach!



Niedawno oglądałem film na youtube o samochodach tesla, to mój nowy konik. Zbulwersowany właściciel samochodu opowiadał o ciekawej i wielce znamiennej przygodzie. Otóż w jego samochodzie przestała działać funkcja szybkiego ładowania akumulatorów, a że zna się, zajrzał w głąb komputera samochodu i tam dowiedział się, że funkcję zdalnie wyłączył producent pojazdu. Ot, tak po prostu, niewątpliwie mają swoje argumenty uprawniające.

Tutaj uwaga będąca dopiskiem do poprzedniego tekstu: tesle mają stałe połączenie z internetem, do użytku właściciela, ale i producenta oraz, ewentualnie, serwisu. Dzięki mnogości czujników, serwisant siedząc u siebie w biurze (a biuro może być za rogiem lub na drugim kontynencie) może zapoznać się ze stanem technicznym pojazdu oraz zdiagnozować usterki. Może też uprzedzić kierowcę o konieczności naprawy lub przeglądu, a wbudowany GPS ze specjalnym programem wskaże, gdzie jest najbliższy warsztat napraw albo ładowarka.

Jest jednak druga strona tego złotego medalu dwudziestego pierwszego wieku: zdalnie można zrobić z samochodem właściwie wszystko, można też dowiedzieć się, co się aktualnie z nim dzieje i gdzie jest. Producent raczej nie będzie wykorzystywać tej wiedzy w niecnym celu (dlaczego użyłem słowa „raczej”, już wyjaśniłem), ale skoro medium łączącym jest internet, może poznać te informacje każdy, kto będzie wiedzieć jak to zrobić – w niekoniecznie dobrym celu.

Nieodległe są czasy, gdy będąc w podróży trzeba było jeździć po obcym mieście w poszukiwaniu sprawnego automatu telefonicznego, albo gdy stało się w długiej kolejce przed bankowym okienkiem, w czym celował PKO BP. Teraz każdy ma telefon i już nie pamiętamy o serii nieudanych prób dodzwonienia się do innego miasta, a przelew zrobimy w każdym miejscu i o każdej porze w ciągu minuty. Przykład tesli pozwala snuć fantazje (częściowo już realizowane) o nowych usługach i wygodzie wspinającej się na kolejne piętra supernowoczesności, jeszcze parę lat temu dostępnej tylko w opowiadaniach science fiction.

Jednak postęp ten ma swoją cenę.

Z jednej strony wygoda i szybkość zdobywania informacji oraz usług, z drugiej coraz mniej prywatności i naprawdę naszych decyzji.



W postscriptum napiszę o kierowcach, którzy jadąc według wskazówek systemu GPS, wjechali do wykopu albo do rzeki. Każdy z nas słyszał o takich zdarzeniach, nieprawdaż? Zwykle myślimy wtedy „a to gamoń!” albo coś podobnego. Gamoń owszem, ale dlaczego? Dlaczego człowiek mogąc spojrzeć przed siebie i zobaczyć koniec jezdni, nie robi tego patrząc na ekranik urządzenia prowadzącego lub słucha tylko poleceń głosowych? Powód jest powszechnie znany, tylko chyba za mało się nad nim zastanawiamy: doszliśmy do miejsca, w którym bywa, iż bardziej wierzymy elektronice niż swoim zmysłom.

Proces ten będzie narastać. Oczywiście w wielu przypadkach musimy zawierzyć mając swoje nieprzekraczalne ograniczenia umysłowe i zmysłowe, jednak nie zawsze. Inaczej mówiąc: nasza technika ogłupia nas.

Czasami wydaje mi się, że tak jest wygodniej dla wielkich korporacji. Mamy być specjalistami w coraz węższych dziedzinach i konsumentami. A co mamy konsumować, podpowiedzą nam, propozycje podsuwając pod nos.



Postscriptum II

Będąc w domu, miałem przyjemność wysłuchania preludium C-dur Bacha w wykonaniu syna; ponieważ jest kilka preludiów tej tonacji, podaję numer katalogowy: BWV 846.

Utwór ten zauroczył mnie już po pierwszym wysłuchaniu i teraz, po latach, czaruje mnie nadal. Trudno powiedzieć, żeby miał konkretną, wyraźną melodię, to raczej przekształcane akordy, ale jakże pięknie! Dźwięki płyną swobodnie, a przy tym delikatnie, i unoszą słuchającego gdzieś daleko, daleko...



Tutaj jest ładne wykonanie, aczkolwiek nie mojego syna. Posłuchajcie.