Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zapora Pilchowicka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zapora Pilchowicka. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 16 września 2024

Wielka woda i wielkie zaniedbania

 160924

Poruszony jestem obrazami z zalanych rejonów Dolnego Śląska. Patrzę na ładne, zadbane kamienice zalane wodą pod sufity parterów i swoim zwyczajem liczę.

Raczej nie setki, a tysiące domów do remontu. Jak wygląda remont po powodzi? Ponieważ woda jest bardzo brudna, śmierdząca nieczystościami, konieczne będzie wyrzucenie wszystkich mebli, zerwanie podłóg, skucie zamoczonych tynków i długotrwałe, nietanie wysuszenie ścian. A później odbudowa. Koszty? Przynajmniej dziesiątki, częściej setki tysięcy złotych na jedno mieszkanie czy lokal. To nie koniec kosztów. Konieczna będzie operacja wywiezienia i zmagazynowania ogromnej ilości śmieci nie tylko z wnętrz zalanych domów, ale i z ulic oraz naprawa uszkodzonych jezdni, chodników, trawników, wielu instalacji podziemnych, kładek, mostków, etc. To wszystko w szeregu miejscowości, więc pomnożone przez tysiące. Ile w sumie? Nie wiadomo, ale szacunki wskazują już nie na setki milionów a na miliardy. Gdyby te pieniądze, całą górę pieniędzy straconych w tej powodzi, wydać na zapory i zbiorniki, może nie byłoby powodzi? Myślę, że nie byłoby! Czy nie korzystniej wydać na budowę zbiornika przeciwpowodziowego trzystu milionów przeznaczonych na dopłaty do rowerów? Pytanie retoryczne, wszak odpowiedź jest oczywista.

Zawaliła się zapora w Stroniu Śląskim, a wyglądała tak.

Zwracam uwagę na jej wiek: miała ponad sto lat, czyli zbudowali ją Niemcy. Podobną miałem okazję oglądać na Pogórzu Izerskim pod Mirskiem

Ją także zbudowali Niemcy sto lat temu, ale widać, że była remontowana. W razie potrzeby jest w stanie zgromadzić 4 miliony ton wody. Dwie zapory na Kwisie, czyli też na Pogórzu Izerskim, także zbudowali Niemcy

Oczywiście i druga pod względem wielkości w Polsce zapora na Bobrze jest ich stuletnim dziełem.

Obecnie i ona jest zagrożona, ponieważ więcej wody wpływa do jeziora niż jest upuszczana, a to znaczy, że może dojść do poziomu rynny przelewowej i w sposób już niekontrolowany popłynąć dalej, ku Wleniowi. Na pierwszym zdjęciu widać zaporę pilchowicką i budynki elektrowni, na drugim wspomniany przelew. Zauważcie, że jest nieco poniżej korony zapory.

Dopisek. 160924, godz. 12.

 

Woda już się przelewa tym kanałem. Zdjęcie 1 skopiowałem z YT, kanał "Rolnictwo", drugie z tej strony.

Przypomniałem sobie zaporę i jezioro widziane na wspólnej z Jankiem wyprawie w góry Bramy Lubawskiej. Sprawdziłem, ją także zbudowali Niemcy, chociaż my rozbudowaliśmy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a więc mając kilkukrotnie mniejszy budżet państwa.

Autor artykułu w Wikipedii informuje o zmniejszeniu przez tę konstrukcję fali powodziowej w 1997 roku o 87% oraz o pojemności wynoszącej niemal 17 milionów ton wody. Na tym zdjęciu widać ciekawe parasolki, plecy Janka i fragment wałów zbiornika.


Dodam tutaj jeszcze, że największą zaporę i związane z nią jezioro zbudowano w górach w latach sześćdziesiątych, kiedy Polska była biednym krajem; myślę tutaj o zaporze solińskiej w Bieszczadach.

Aż się prosi zapytać, co my, Polacy, gospodarze ziem śląskich od osiemdziesięciu lat, zbudowaliśmy, aby poprzez gromadzenie wody mieć możliwość zabezpieczenia ludzi przed powodziami? Co zrobiły władze, którym z założenia za mądre działania płacimy? Za co, do cholery, ci ludzie biorą nasze pieniądze!?

O ich obojętności, ignorancji i lenistwie nieco mówi historia opowiedziana przez narratora tego filmu. Przy okazji polecam ten kanał, to znaczy „Wolne rzeki”.

Zapory takie jak pilchowicka kosztują bardzo dużo, ale takie jak ta zniszczona w Stroniu i ta pod Mirskiem, to wydatek nieporównywalnie mniejszy, na poziomie dziesiątek, a nie setek czy tysięcy milionów. Stosunkowo niewielkie są koszta budowy tak zwanej małej retencji czyli wielu małych zbiorników wody, systemu zastawek i śluz, na nie tylko górskich strumieniach. Ten film wiele wyjaśnia. Powie ktoś, że takimi działaniami nie zatrzyma się wielkiej fali powodziowej? Może i nie, ale mając dużo takich zbiorników, fala w dolinie nie byłaby taka wielka, a poza tym budowle pokazane na filmie w założeniu są tylko częścią systemu, w skład którego powinny też wchodzić mniejsze i większe zapory.

Zarzucam naszym władzom wieloletnie zaniedbania. O zmianach klimatu polegających na częstszych okresach suszy przeplatanych wyjątkowo obfitymi krótkotrwałymi opadami, słyszałem parę lat temu, a przecież nie jestem specjalistą. Nie jestem nawet amatorem interesującym się klimatem i hydrologią. Skoro ja wiedziałem, wiedzieli i fachowcy doradzający rządzącym i oni sami, ale niewiele, bardzo niewiele zrobili dla zapobiegnięciu powrotu tragedii z 1997 roku. Mimo ograniczeń można było zrobić znacznie więcej, a zacząć od zmian przepisów, aby uzgodnienia na budowy hydrotechniczne nie ciągnęły się latami. Albo ten głupi zwyczaj wydawania zgód na budowy domów na terenach zalewowych rzek! Tylko że takie zmiany nie są medialne, przed nimi nie zrobi się pokazówki z kamerami, a nawet mogą być niepopularne u wyborców.

 Na co wydaje pieniądze ten (i poprzedni) rząd? Na dopłaty do wiatraków i paneli wątpliwej użyteczności, do rowerów i samochodów elektrycznych, i (to tylko moja opinia) na kupowane na pokaz za granicą najdroższe rodzaje uzbrojenia, które jeszcze nasze dzieci będą spłacać, ale można się przed nimi ustawić do zdjęć.

A co z poszkodowanymi? Rząd rzuci im jakiś grosz z naszych pieniędzy, jeszcze więcej obieca, pochwali się swoją hojnością, a później zajmie tym co zwykle, czyli sobą i walką o stołki.

Za nasze pieniądze, oczywiście.

Dopisek, 160924, godzina 20.20.

Nasz PCK organizuje pieniądze na pomoc powodzianom. Tutaj 

Proszę o wpłaty. Trzeba tym ludziom pomóc.

piątek, 6 lutego 2015

Mały jubileusz: sześćdziesiąty dzień na kaczawskich szlakach.


Równo cztery lata temu, w mglisty i mroźny dzień, byłem w tych górach po raz pierwszy; czy uwierzyłbym wtedy, że tak szybko staną się one moją pasją? Chyba nie, i właśnie w tej nieprzewidywalności życia jest jego nie najmniejszy urok.

Dzisiaj wyszedłem z Czernicy i czarnym szlakiem doszedłem pod Wleń. Dalej już bez szlaków: Szubieniczna, wieś Nielesto, elektrownia Pilchowice II, wieś Potoki, zboczami Czyżyka do Strzyżowca, z tej wioski zboczami wzgórz do Nielesta, powrót i dalej ścieżkami w pobliżu Zadniej do Czernicy.



Senność. Czy powieki mogą tyle ważyć? Kiedy ja się wyśpię i będę jechać bez usypiania za kierownicą?

Senność i zakręty szosy. Na jednym z nich, prosto przede mną, zobaczyłem pierwszą oznakę końca nocy: odrobinę ciemniejszy od nieba zarys mijanego wzgórza; bardziej po zakrętach drogi niż kształtach zboczy poznałem Wielisławkę.

W czasie pierwszych wyjazdów nad ranem w góry, po paru ledwie godzinach snu, czułem ekscytację, teraz na krętej drodze uderzam się w policzki żeby nie przespać zakrętu drogi. Ekscytacja poszła sobie gdzieś, niewierna, ale na szczęście została przy mnie radość wędrowania. Kiedy więc się wyśpię? Nie teraz, może wtedy, gdy z jakichkolwiek powodów nie będę mógł chodzić.

Gdzie jechać? Po trzech tygodniach nieobecności w moich Kaczawach odpowiedź była jasna. Plan ułożony na sobotę realizowałem dwa dni (niedzielny przekładając na inny wyjazd), a to z powodu urody poznanych miejsc; urody, której – prawda to znana – nie można smakować w pośpiechu.

W pracy muszę skupiać się na setkach spraw, myśleć o rzeczach, które osobiście nie interesują mnie nic a nic, za to na szlaku mogę pozwolić sobie na zagapienie się, pójście tam, gdzie mi się podoba, albo przegapienie drogi którą miałem iść – i tak też jest dobrze!

Parę lat temu szedłem czarnym szlakiem z Czernicy, ale skręciwszy nie tam gdzie powinienem, wyszedłem na Babiniec; dopiero dzisiaj wróciłem na tamto rozdroże. Droga w stronę Babińca skręca w prawo, lubię ją, wyższymi jej fragmentami szedłem parę razy, a na wprost prowadzi szlak do Wlenia – droga równie widokowa jak tamta jej sąsiadka, co okazało się dzisiaj. Wiedzie po łagodnych stokach, z tyłu otwierają się coraz dalsze widoki, a gdy w pobliżu domów Modrzewi, w najwyższym jej miejscu, odwróciłem się, zachłysnąłem się urodą widoków i bogactwem szczegółów. Najbardziej ujął mnie widok małego wzgórza przytulonego do stoku dużej góry na wschód od wioski; niestety, ani ta duża góra, ani tym bardziej mała góreczka, nie mają swoich nazw, szkoda, bo z tą małą wiążą mnie miłe chwile tam spędzone i ładne widoki. Któregoś dnia dostrzegłem to małe wzgórze, wtedy już mi znane, ze stoku Ptasiej i specjalnie poszedłem przywitać się z nim jak ze znajomym.

Idąc dalej, kilka razy miałem wątpliwości co do swojego aktualnego miejsca i identyfikacji wzgórz, ale trudności te, jak i zdarzająca się niepewność, stwarzają wrażenie samodzielnej wędrówki bezdrożami, mają więc swój urok i dają odrobinę satysfakcji, zwłaszcza gdy odnajdzie się szukane miejsca.

Schodzę ze wzgórza które (prawie) na pewno jest Szubieniczną. Jeśli tak, to gdzieś tutaj powinna być droga – czytam mapę. Jest. 


Może odrobinę inaczej usytuowana, ale jest. Niżej wchodzi w las, dobrze, tam powinna ona dojść do szosy i kamieniołomu. Idę zaciekawiony, wypatrując między drzewami wyrwy w ścianie wzgórza – starego kamieniołomu. 


Tym razem był, i to naprawdę ładny pionowymi, malowniczymi ścianami, ale nierzadko, zwłaszcza gdy wyjdę z lasu, długo kręcę mapą i głową nim dopasuję otoczenie do rysunków mapy; wtedy czasami wyrywa mi się zaskoczone: to ja jestem aż tutaj?

Elektrownia na Bobrze nie była przystankiem „po drodze”, była jednym z celów dzisiejszej wędrówki.


W rejonie Gór Kaczawskich, ściślej na ich granicy z Izerami, jest kilka elektrowni wodnych na Bobrze. Największą, w Pilchowicach, widziałem, podziwiałem jej zaporę, ale jak wyglądają pozostałe, czasami malutkie, elektrownie? W ten weekend widziałem dwie spośród nich, ale przyjdzie czas i na pozostałe, bo dla mnie te budowle są interesujące, nawet pociągające, z dwóch powodów: jako obiekty inżynierskie i jako miejsca magicznego wytwarzania prądu elektrycznego, tajemniczej energii, do której tak się przyzwyczailiśmy, że nie dostrzegamy jej wyjątkowości.

Nikt jej nie widział, gniazdko z prądem czy bez niego wygląda dokładnie tak samo; ta energia nie ma zapachu ani ciężaru, nie można jej nalać kanisterek ani zważyć woreczek, bo nie ma nic do ważenia i mierzenia, no bo czy coś tak niepojętego, jak strumień elektronów, jest „czymś”? To wielkie nic, tą czystą energię, można za naciśnięciem guzika zamienić w światło, w ciepło, w zimno, w ruch, a wszystko to na tysiące sposobów; ta energia napędza telefony i tablety, aparaty foto i odtwarzacze mp3, komputery wyświetlające film i te sterujące pracą silnika w samochodzie, ale też ta energia może w mgnieniu oka wytworzyć ogień, w którym będzie się topić stal.

Tak, tak: wystarczy poruszać przewodem w zmiennym polu magnetycznym, żeby wytworzyć w nim prąd, ale skąd tak naprawdę się on bierze i czym jest?? – myślałem stojąc dzisiaj przy oknie budynku elektrowni. Pode mną głośno szumiała woda napędzająca turbiny, a pośrodku hali maszyn tkwiły nieruchomo czerwone maszyny zamieniające czarodziejskim (przecież!) sposobem energię płynącej wody na prąd.



Wszedłem w las, drapałem się pod górę po stromym stoku, a na otwartą przestrzeń wyszedłem nad wsią Potoki, nieco za bardzo na zachód od spodziewanego miejsca, ale przecież świeciło słońce, w dole widziałem malowniczą wieś, a po drugiej stronie doliny zapraszało mnie odkryte zbocze Czyżyka.


 Wzdłuż stoku biegła falista nitka dróżki – widok nieodmiennie pociągający. Poszedłem tam. Droga bardzo widokowa, prawdziwie kaczawska. 




Szedłem nią zwalniając, nie chciałem żeby już się skończyła, dlatego gdy w pobliżu Strzyżowca zobaczyłem nitkę innej drogi na rozległych stokach wzgórz na północ od wsi, skręciłem ku nim i przeszedłem je aż do Nielesta i z powrotem. Jest tam miejsce z tych najbardziej lubianych, budzących mój zachwyt wyrażany mimowolnym okrzykiem „o, kurcze!”: będąc już dość wysoko, przy ścianie lasu, wychodzi się z brzozowego zagajnika wprost na wielki przestwór łąk, lasów i wzgórz z horyzontem zamkniętym odległą ścianą Karkonoszy. 



Krajobraz pogodnej i łagodnej zimy: na polach przeważały kolory zieleni podkreślonej słońcem, zieleni która nieco wyżej, pod szczytami lub w cieniu lasów, przyprószona była śniegiem, i tylko najdalsze szczyty miały biało-granatowe, zimne barwy zimy.

Wśród wielu oglądanych tam wzgórz stoją niedawni znajomi skupieni wokół Zadniej, a blisko na stoku rośnie samotna, pokaźna i sędziwa lipa. Widziałem ją w słońcu, na polu zielonym oziminą i jednocześnie białym od śniegu, w ładny dzień; podobała mi się, ale gdybym tak mógł posiedzieć pod nią w czas jej kwitnienia!


Ładnie tam jest, będę wracać w tamte strony.

Z niechęci marszu szosą i z chęci odwiedzenia Zadniej, wybrałem drogę prowadzącą podnóżem; idąc nią minąłem górę i przeszedłem wąski cypel lasu kierując się w stronę Czernicy.


 Na skraju lasu zatrzymałem się dla wypicia resztki herbaty; szarzało, domy wioski otulał mrok, wiatr niósł drobny, suchy śnieg ostro uderzający w twarz. Nostalgiczna pora dnia, ale i przyjemna, gdy cel wędrówki już blisko.

Wyszedłem na szosę i zaplątałem się. W lewo, czy w prawo do Konopki, domu w którym miałem zarezerwowany nocleg? Po studiowaniu mapy wyszło mi, że w prawo, zapytany kierowca powiedział, że w lewo. Z niepewnością, ale jednak posłuchałem się mapy; po kilometrze marszu przez wioskę okazało się, że poszedłem w dobrą stronę.

Bożena, moja gospodyni i właścicielka Konopki, przywitała mnie jak starego znajomego, a po zajęciu pokoju zaprosiła na lampkę wina. Nie byłem jedynym gościem, jak się okazało; w miłym gronie spędziłem parę godzin, dopiero późna pora i myśl o jutrzejszym wczesnym wstawaniu kazały mi podziękować na gościnę i położyć się spać.
Do wielu nitek łączących mnie z Górami Kaczawskimi, chyba pora na inne – łączące mnie z ludźmi tam mieszkającymi.

piątek, 14 marca 2014

Góry Kaczawskie. Kobiety i tajemnice horyzontu

Dzień szósty, kwiecień.
Wejście na Ostrzycę. Samochodem do wioski Janówek, wędrówka Chrośnickimi Kopami. Podjechanie pod Zaporę Pilchowicką, zielonym szlakiem do skał Kapitańskiego Mostku.









W ostatniej chwili zobaczyłem oświetloną reflektorami samochodu tablicę informacyjną ustawioną na brzegu bocznej uliczki. Skręciłem, minąłem parę domów i już po chwili uliczka stała się szutrową drogą biegnącą polami. Z ciemności wyłaniały się jakieś dalekie i niewyraźne kształty niczym majaczenia, bliżej mijałem pnie drzew wydobytych światłami reflektorów z niebytu, a jeszcze bliżej, przed maską samochodu, kałuże straszyły mojego forda nieznaną głębokością. Po kilometrze drzewa rozbiegły się i na wprost zobaczyłem niebieską tablicę parkingu. Dojechałem.
Buty zakładałem w mdłym świetle sączącym się z żarówki u sufitu, bardziej macając haczyki sznurówek niż je widząc; założyłem ochraniacze, wsadziłem w kieszeń czapkę i rękawice, jeszcze wypiłem łyk gorącej kawy, by w końcu wygramolić się z samochodu. Rząd drzew wskazywał drogę biegnącą lekko pod górę. Założyłem plecak i spojrzałem na zegarek: była 5.50.
Najpierw w szarościach, później coraz bardziej w kolorach blednących granatów, wstawał dzień przyciśnięty zwałami ciemnych chmur. Zaspany jeszcze las przecierał oczy, bez entuzjazmu witając nowy dzień.
Szedłem. Pod nogami mlaskało błoto lub chrzęściły kamienie; czarne, nagie, reumatycznie pokrzywione drzewa tkwiły zastygłe w zimowym bezruchu, a stare, żółtawe trawy przyprószone były wczorajszym śniegiem.
Szedłem. Czy ja nie wyjechałem zbyt wcześnie? – myślałem nad swoją zachłannością gór.
Na końcu ścieżki wykutej w bazalcie góry, u szczytu, wśród czarnych skał i powykręcanych pni drzew, dopadł mnie zimny, szarpiący wiatr. Naciągnąłem głębiej na uszy czapkę i wszedłszy na najwyższą skałę rozejrzałem się.
Byłem na Ostrzycy w Górach Kaczawskich.
Dwa pierwsze rozpoznane miejsca to długi masyw Leśniaka i Okola, oraz przecięta na pół góra Wilkołak pod Złotoryją. Resztę gór długo identyfikowałem, nie zawsze skutecznie, odwracając się plecami do wiatru i uspokajając mapę wyrywającą się z rąk. Widok jest tam prawdziwie panoramiczny, bo w pełnym okręgu, a przy dobrej widoczności także rozległy: od Karkonoszy na południu, po równiny stykające się z niebem gdzieś w okolicach Legnicy. Dane mi było widzieć czarno-granatowy świt chmurnego dnia. Patrzyłem na wschód, na ledwie widoczną linię jasności rozcinającą szare niebo ponad wzgórzami, wśród których powinna być moja Wielisławka, patrzyłem jakby z wyrzutem, z zawodem: jakże miło byłoby posiedzieć tutaj na kamieniach w pogodny i ciepły dzień!
Wielisławkę zobaczyłem jeszcze dzisiaj, w jakże odmienionym końcu tego dnia.

Gdy krótko po dziewiątej wyjechałem w stronę Janówka u stóp Chrośnickich Kop, między chmurami przybywało błękitu. Na łuku drogi zobaczyłem ją: stała poprószona słońcem, milcząca i nieruchoma, czekająca na moje spojrzenie, pewna siebie i mojej reakcji. W tej jednej chwili wspomniałem kobiety które kiedyś kochałem i do których wracałem stęskniony i niesyty ich magnetycznego uroku; one i góra zjednoczyły się w podziwie, poczułem w sobie pragnienie powrotu do niej, takiej pięknej i czekającej na mnie, ale znikła mi na kolejnym zakręcie drogi i czar prysł. Przez resztę dnia widząc ją, widziałem po prostu górę, ale ona nie poddawała się i wieczorem zawołała mnie raz jeszcze.

W Janówku, małej i sennej wiosce schowanej w dolinie u stóp Chrośnickich Kop, rozglądałem się po zboczach w poszukiwaniu ładnej trasy pod górę, w końcu wybrałem drogę na chybił trafił, a ta szybko skończyła się pod zamkniętą brama gospodarstwa:), przeszedłem więc pole w poprzek i znalazłem inną. Plan był prosty: wejść na Ptasią, górę widoczną z mojej poprzedniej trasy, wznoszącą swój odkryty szczyt ponad przylepioną do niej Czernicką Górę. Tam nie ma szlaku, a bardzo korciło mnie wyzwanie znalezienia drogi na szczyt. Góry mają tyle oblicz, ile miejsc z których patrzy się na nie. Ileż to razy zaskoczony byłem rezultatami czytania mapy, bo okazywało się, że ta wielka góra zasłaniająca sobą drugą górę, tak naprawdę jest od niej sporo mniejsza, tyle że ja patrzę na nią z bliska i z dołu. A ileż to razy nie rozpoznałem góry znanej mi, bo patrzyłem na nią z innej strony! Teraz liczyłem na rozpoznanie łysego zbocza poniżej charakterystycznie rzedniejących drzew na szczycie Ptasiej.
Po minięciu domów wioski wszedłem na uroczą dróżkę polną celującą prosto w niebo. Gdy już zaprowadziła mnie w jego pobliże, skręciła pod niskimi gałęziami rosochatej sosny i wbiegła między drzewa lasu roztrącając jedne i omijając drugie. Zatrzymałem się i odwróciłem: niskie i bliskie gałęzie sosny dawały kontrastową ramę dla dali, ku której wzrok biegł radośnie jak zawsze, gdy goni odległy horyzont, a niżej wystawały z fałd ziemi, niczym rodzynki z rosnącego ciasta, dachy domów od których prowadziła mnie moja droga. Wszedłem między drzewa małego lasku, a ona już wybiegła na łąkę, już wspięła się na szczyt wzniesienia i znikła mi z oczu. Gdy doszedłem tam, była tuż za szczytem, jakby czekała na mnie, ale zaraz pobiegła w dół roześmianą, uciekającą mi spod nóg wstęgą. Słońce wyszło zza chmur, droga mijała kwitnące właśnie brzozy, a ja patrząc na nią pomyślałem, że mając ten jej uśmiech mam wszystko co mieć mogę, bo o ile góry są niezaspokojonym pragnieniem, o tyle droga jest dążeniem i poszukiwaniem. Symbolem losu.
Póki szedłem odkrytym zboczem północnym, w każdej chwili wiedziałem gdzie jestem, później już nie zawsze, ale istotną częścią planu było nie tylko wejście na konkretny szczyt, ale i połażenie po Chrośnickich Kopach. Połaziłem, parę razy widząc a to Leśniaka na północnym wschodzie, a to Stromca po drugiej stronie pasma, natomiast Ptasią ostatecznie zidentyfikowałem dzięki drugiej mapie, na której zaznaczone były obydwa jej szczytowe wzniesienia.
Gdzieś tam leżał przy ścieżce spory odłamek białej skały. Podniosłem go, wytarłem i obejrzałem: podobał mi się. Niosłem go w ręku, później nie wiedziałem co z nim zrobić, bo im dłużej go niosłem, tym trudniej było mi wyrzucić go. W końcu włożyłem kamień do plecaka. Leży teraz przede mną ten dwukilowy złom Gór Kaczawskich i dopomina się o towarzystwo sławnych agatów kaczawskich; pewnie doczeka się.
Podobało mi się to wędrowanie bez ciągłego wypatrywania jakże sztucznych znaków szlaku malowanych na drzewach. Szedłem tam, gdzie chciałem, gdzie podobało mi się, albo gdzie spodziewałem się znaleźć szukany szczyt lub zgubioną gdzieś dróżkę. Nie zawsze to spodziewanie było owocne, ale i przedzieranie się nie wiadomo gdzie ścieżką wydeptaną przez zwierzęta też miało urok. Było wędrowaniem. Włóczęgą, którą będę powtarzać. Czasami dokucza mi brak możliwości wielodniowych wędrówek, bo wtedy mógłbym iść gdzie tylko oczy zechciałyby iść. Poszedłbym za horyzont sprawdzić chociaż raz w życiu co on ukrywa przede mną, a gdybym dotknął jego tajemnic, odwróciłbym się i poszedł ku drugiemu horyzontowi, bo poszukiwanie jest drogą.
Minęło już południe, gdy zszedłem do wioski i usiadłszy na brzegu mostku, nad maleńkim początkiem rzeki, zająłem się mapą i kanapkami. Podobała mi się odmienność oglądu: drzewa wokół, zbocza gór i rzadko przejeżdżające tuż przy mnie samochody, to wszystko widziałem z niewielkiej wysokości siedzącego na brzegu drogi wędrowca z wybłoconymi buciorami; tylko metaliczny cylinder termosu nie pasował, powinienem mieć raczej osmolony garnek zawieszony nad ogniskiem.
Gdzieś tutaj niedaleko, po drugiej stronie szosy i doliny, na zboczu góry, w zagajniku, miały być wychodnie skałki. Wypatrzyłem na mapie jeden mały znaczek skał w małym lasku na zboczu małej góry i zapragnąłem znaleźć go. Tam, gdzie strumyk przecina szosę, miała zaczynać się polna droga, wyżej biegnąca w pobliżu lasku. Pierwsza taka droga rozpłynęła mi się, nawet nie zauważyłem gdzie i kiedy, zawróciłem więc, chociaż otwarta przestrzeń łąki zapraszała mnie; druga droga była przy strumyku szerokości mojej dłoni. Czy to ten zaznaczony na mapie? Poszedłem nie wiedząc, co w tej mojej chęci było ważniejsze: droga czy cel. Wyżej znalazłem całe skupisko strumyków wypływających ze stoku zbocza, skakałem po chwiejnych kępach traw wyrastających ponad wodę i błoto, ale ogólny widok zgadzał się z mapą. Szedłem dużą łąką ku zagajnikowi, podziwiając widoki otwierające się w miarę zdobywania wysokości: za mną rosły Kopy, a po lewej stały dalekie Karkonosze rysowane wyraźną i ostro linią. Skały znalazłem, nazywając je Zabiedzonymi Skałami, bo były czarne, postrzępione, omszałe, zagubione między drzewami i zapewne zapomniane przez wszystkich.
Zagubione i nieodwiedzane… Chyba właśnie dlatego chciałem je znaleźć.
Wyszedłem na brzeg łąki i rozejrzałem się: droga biegnąca brzegiem lasu i pól przyciągała mój wzrok, ale przecież chciałem jeszcze przejść brzegiem Jeziora Pilchowickiego od zapory do elektrowni Wrzeszczyńskiej, więc rezygnując z polnej drogi, pojechałem ku Pilchowicom. Samochód zostawiłem na parkingu tuż przy zaporze, przeszedłem jej zwieńczeniem na drugą stronę i poszedłem niebieskim szlakiem prowadzącym malowniczymi wzgórzami wzdłuż lewego brzegu jeziora, później rzeki Bóbr. Ktoś kiedyś uznał tę rzekę jako granicę między Górami Kaczawskimi a Izerskimi, więc idąc lewym brzegiem, szedłem Górami Izerskimi. Przed skałami zwanymi Kapitańskim Mostkiem szlak zgubiłem, jakżeby inaczej, szedłem jakąś ścieżką widząc po prawej coraz wyższe i bardziej dzikie skały, a na lewo, po drugiej stronie rzeki, niemal pionowe ściany Wysokich Skał. Jedne i drugie skały warte są zmierzenia się z nimi; ciekawe, dlaczego nie widuje się tutaj górołazów obwieszonych linami?..
Na koniec ścieżka znikła przy skale wchodzącej aż do wody, zegar pokazywał godzinę wyznaczającą kres mojego dzisiejszego wędrowania, więc zawróciłem. Musiałem wracać wyliczywszy powrót na godzinę 21, a nazajutrz miałem znowu wstawać nocą, ponieważ o godzinie czwartej zaczynałem pracę. W drodze powrotnej znalazłem przegapiony zakręt szlaku wiodącego pod górę, na szczyt Mostku; już obiecałem sobie wejść na niego idąc od strony Jeziora Wrzeszczyńskiego. Kiedy to będzie?…
Niebo wypogodziło się, słońce zniżając się nabierało barw wydobywanego gdzieś tutaj kruszcu. Jechałem samochodem tą samą drogą, przez Janówek, Rząśnik, Sokołowiec ku Sędziszowej i dalej w kierunku Złotoryi. Właśnie na tej drodze zobaczyłem Ostrzycę jeszcze raz, tym razem z czarnymi stokami przystrojonymi pozłotą zachodzącego słońca. Na którymś ze skrzyżowań dróg zatrzymałem się chcąc skręcać ku niej, ale rozsądek wbrew mnie policzył mi czas do zachodu słońca i czas potrzebny do wejścia na szczyt góry. Pojechałem dalej czując się tak, jakbym kogoś zdradził.
Krótko później pokazała mi się Wielisławka, zapomniana dzisiaj i w chwili ukazania nierozpoznana. Bliska i ciepła pod słońcem, czyniąca wrażenie stromizną swoich zboczy, z tą szramą organów rozcinających jej podnóże, oblana płynnym złotem zachodu, była po prostu piękna. Wysiadłem z samochodu i patrzyłem na nią. Później robiłem jej zdjęcia aż do zapełnienia karty pamięci i znowu patrzyłem.
Była piękna. Wrócę do niej.

Góry Kaczawskie. Mróz i kryształowe stalaktyty

Dzień trzeci, styczeń.
Wleń, Góra Zamkowa, Zamek Lenno, Maciejowice, Dziki Wąwóz, Zapora Pilchowicka. Powrót samochodem do Wlenia. Żółtym szlakiem do wioski Tarczyn, powrót do miasta.








Piszę o wycieczce w Góry Kaczawskie, ale dla porządku zaznaczam, że część drogi wiodła lewym brzegiem Bobru, a więc formalnie terenami Gór Izerskich, jako że geografowie uznali Bóbr na rzekę wyznaczającą granicę między tymi górami. Jednakże widoki po obu stronach rzeki są typowe dla Kaczaw.
Na rynek uśpionego jeszcze Wlenia wjechałem o pierwszym świcie, gdy noc ledwie zaczęła ustępować miejsca dniowi. Kwadrat kamieniczek, oświetlona choinka, ciepłe, przyciągające wzrok światło lamp ulicznych i pustka. Cofnąłem fotel by dokonać karkołomnej operacji założenia butów górskich i ochraniaczy, gdy zobaczyłem dwoje idących ludzi. Otworzyłem drzwi chcąc zapytać się przechodniów o kościół, a tym samym o początek mojej drogi, i w tej chwili mroźne powietrze uderzyło mnie taranem; przez głowę przeleciała myśl o powrocie do samochodu i jeździe do domu, ale byłem dzielny i myśl zignorowałem. Może pokazany mi widok kościelnej wieży z Górą Zamkową wznoszącą się w tle dodał mi animuszu? Możliwe.
Szedłem jak na szczudłach w zmrożonych butach w których ten cud-wynalazek, pianka dopasowująca się do stopy, była tak stwardniała z zimna, że długo trwało nim zmiękła i dopasowała się. Niestety, wieża wieńcząca okazałe ruiny zamku na szczycie góry była niedostępna z powodu remontu; w ten sposób pozbawiony zostałem panoramicznego widoku na Góry Kaczawskie i Karkonosze, ale został mi widok zimowego, czerwonego wśród bieli i czerni, wschodu słońca oglądanego ze szczytu, pomiędzy zmarzniętymi i nieruchomymi drzewami. Kiedyś wrócę tam i ze szczytu wiekowych murów zamku zobaczę Dal; wrócę, bo one wszystkie, te nie poznane z różnych powodów widoki, czekają na mnie, a ja na nich.
Zszedłem ku szosie mijając uroczy dworek i ostatnie domy wioski, a za nimi zobaczyłem jeden z tak wielu prawdziwie kaczawskich widoków: zbocze niewysokiej góry z czerniejącymi między drzewami skałami o zadziwiających formach, po drugiej stronie otwarta przestrzeń pól, a na stokach łagodnych wzgórz ciche kępy drzew. Szlak prowadzący lewym brzegiem Bobru ku Zaporze Pilchowickiej, mojemu dzisiejszemu celowi, parokrotnie tego dnia wiódł mnie bocznymi dróżkami szerokości dwóch kroków, tymi dróżkami, których nawet na mapach trudno znaleźć, a które najbliżej są pól i lasów, ludzi i ich domów; dróżkami śmiało wrzynającymi się w zbocza gór, pnącymi się odważnie stromymi serpentynami, mijającymi ostrymi zakrętami czarne skały na szczycie i pędzącymi w dół, ku kolejnej wiosce, ku dwóm domkom ukrytym w fałdzie ziemi, wśród drzew.
Kapryśne to dróżki i nieprzewidywalne w swoim biegu, dróżki potrafiące zniknąć za kolejnym zakrętem, zamienić się w polną lub leśną drogę chowającą się między drzewami swoimi dwiema koleinami błyszczącymi lodem zamarzniętych kałuż. Szedłem prowadzony taką dróżką, czasami niemal zaglądając w okna domów stojących tuż przy niej, czasami rozglądając się wokół w poszukiwaniu ludzkich śladów na otwartej przestrzeni dzikich łąk zamkniętych czarną ścianą lasu.
Cichło gdy wchodziłem między drzewa lasu. Zmieniały się odgłosy moich kroków, stając się mniej stukające, a bardziej wielobrzmiące szelestem liści, trzaskiem łamanych gałęzi, turkotem poruszonych kamieni, chrzęstem zmarzniętego śniegu.
Kolejny las, towarzysz szlaku, zostawił mnie samego na brzegu pól, a ścieżka zginęła pod dziewiczym śniegiem, zmarzniętym i chrzęszczącym. Szedłem prosto przed siebie, wyciągałem mapę, czytałem ją, skręcałem nieco w prawo i dalej szedłem w zapadającym się śniegu, na szczęście płytkim. Niskie słońce zapalało na nim miriady iskierek, ale nie przebijało mglistej opończy mroźnego dnia: szczyty wokół były ledwie niewyraźnym domysłem na tle nieba. Wielka połać pól wznosiła się łagodnie po zboczu pagóra odsłaniając najpierw odległe zbocze po drugiej stronie doliny, a później samotnie stojący dom. Zatrzymałem się zdumiony, a po głowie przelatywały mi dawne wspomnienia bez obrazów, właściwie nastroje, wrażenia, a może samo ciepło przywoływane widzianym obrazem: z komina domu wznosiła się niemal pionowa, jasna smuga dymu. Wokół zmrożony, czarno-biały świat zimowy, i ten dym – jak symbol domowego ciepła…
Napaliła w piecu i gotuje obiad, co raz wyglądając przez okno… Czy on też ma przyjść tymi polami? Myśliwy wracający z łowów idzie dźwigając na karku łanię i cieszy się na myśl o swojej żonie i powrocie do niej. Może ona widzi mnie i myśli o nim, że zmarznięty będzie i zmęczony. Czy martwi się o niego?
Dom był nowy, bogaty, a przed nim stała terenowa Toyota. Szyby samochodu nie były zmarznięte, jakby niedawno nim jechano. Jej właściciel raczej nie przynosi żonie zdobyczy na ramionach…
Minąłem dom patrząc w okna, ale nie zobaczyłem jej. Byłem w Maciejowicach.
Szlak wyprowadził mnie na szosę obsadzoną jaworami, między pofałdowane zbocza pagórów z kępami drzew otulających domy w dolince. Jak tamtego dnia w Walii, gdy jakąś boczną drogą przebijałem się ciężarówką – dalekie wspomnienie.
Zszedłem z drogi między opłotki ostatnich domów i już po chwili byłem w innym świecie, idąc dnem głębokiego, „Dzikiego wąwozu”. Po obu stronach wznosiły się na 50 i 100 metrów strome, szaro-brunatne, zbocza górskie najeżone skałami, poprzegradzane zwalonymi drzewami, ponure i dzikie. Pociemniało. Ciszę wyparł głośny szum szybkiego strumienia skaczącego po kamieniach.
Zszedłem na jego brzeg i zagapiłem się.
Źdźbła traw i badyli sterczały zamienione w grubaśne, mlecznobiałe stalagmity, sople przezroczystych niczym kryształ stalaktytów zwisały ze skał i gałęzi, a głazy wystające ponad wodę wystrojone były po królewsku połyskliwymi draperiami bulwiastych, fantastycznych narośli szklanych mieniących się diamentowo nawet tutaj, na dnie ciemnego wąwozu.
Wyszedłem z wąwozu widząc przed sobą szczyt Czyżyka, którego zbocze, jak później zobaczyłem, przebija tunel kolei – raczej rzadka u nas alpejska atrakcja. Wąską ścieżką z trudem szukającą miejsca dla siebie między stromymi zboczami górskimi a brzegiem Bobru, z konieczności sprawdzając po drodze nieprzemakalność moich butów na rozlanym szeroko strumieniu, doszedłem do Zapory Pilchowickiej, wiekowej już konstrukcji inżynierskiej, ale wciąż czyniącej wrażenie. Miejsce to pierwotnie wyznaczało jeden z punktów mojej dzisiejszej drogi, ale późna już  pora, a nade wszystko obawa co do możliwości dotarcia – zgodnie z planem – autostopem lub autobusem do Wlenia, skróciły trasę: idąc wzdłuż jeziora utworzonego przez zaporę, dotarłem do szosy, gdzie nadspodziewanie szybko złapałem okazję. Mając dodatkowe dwie godziny czasu, poszedłem kawałek za miasto żółtym szlakiem w kierunku wioski Tarczyn, skuszony informacją o pięknych i rozległych widokach ze szlaku. Gdy dróżka wspięła się na nagi grzbiet wzniesienia, uderzył we mnie przenikliwy i silny wiatr przeszywający głowę na wylot, jakbym nie miał naciągniętej na uszy czapki, ale reszta ubrania stawiła skuteczny opór mroźnej nawałnicy. Widoki… tyle widziałem, aby wyobrazić sobie ich uroki w przejrzystym powietrzu; dołączam w ten sposób tamto miejsce do mojej listy widoków czekających na mnie.
Za tydzień i za dwa nie pojadę, nie mogę, ale za trzy tygodnie wrócę tutaj. Wrócę, bo mimo iż uroda gór zimowych jest trudniejsza w odbiorze, to jednak gdy się ją dostrzeże, niechby tylko w tej niewielkiej poznanej części, trudno o niej zapomnieć.