Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca w UK. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca w UK. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 lipca 2020

Wrażenia i chwile

Oto zapowiadane fragmenty mojej niewydanej książki "Wrażenia i chwile".


Krople deszczu na szybie i Marcel Proust
Dzisiaj znowu deszczowo. Na krzaku pod oknem błyszczą krople wody – piękne jak zwykle. Pęcznieją, odrywają się od liści i wolno, takie mam wrażenie, spadają, ciągle błyszcząc. Ponownie, jak wiele już razy, wspomniałem podobne zapatrzenie sprzed laty, gdy z wojska jechałem na przepustkę; tego dnia padał deszcz, szyba okna w przedziale wagonu była mokra, ponaznaczana kropelkami wody. Te małe, przezroczyste wybrzuszenia na tafli szkła zsuwały się nierównym tempem, znacząc swą krętą drogę mokrym śladem, niczym ślimak, by po chwili, nie mając siły na przebrnięcie suchego odcinka drogi, zubożałe, zmniejszone, zatrzymać się. Czasem taka kropla, pchana przemożną siłą ciążenia, milimetr po milimetrze przesuwała się, aż w końcu, trafiwszy na ślimakowy ślad swojej siostry, ruszała w dalszą drogę. Bywało też tak, że drogi dwóch kropelek krzyżowały się: wtedy stapiały się w jedną, większą, i ta przyspieszała, czasem bardzo mocno, spływając błyskawicą zygzaków, porywając (jakby karmiąc się w ten sposób) inne, mniejsze drobiny wody, by po chwili zniknąć poniżej dolnej krawędzi szyby. Zwykły widok, najzwyklejszy, ale wtedy stało się coś dziwnego i znaczącego, coś, co w pełni doceniam dopiero w ostatnie lata.
Otóż z zupełnie nieznanych mi wtedy powodów zachwyciłem się tym tuzinkowym widokiem; może nawet wstydziłem się – nie pamiętam – przyznać do tego zachwytu, bo i czym, prawda? Teraz wiem, że tak naprawdę wszystkie takie chwile ledwie inicjowane są zdarzeniami zewnętrznego świata; zdarzeniami, które w żaden racjonalny sposób nie są w stanie tłumaczyć naszych przeżyć – jak się wydaje nam, dorosłym, którzy tyle widzieli, że przez to mało widzą. Wtedy po raz pierwszy poczułem to nieokreślone, dziwne i piękne pragnienie pisania, i po raz pierwszy poddałem się mu – to powód drugi. Z pisania szybko zrezygnowałem po uświadomieniu sobie skali trudności – chyba pojawiło się ono zbyt wcześnie, ale chwilę zapamiętałem i teraz, po latach, piszę o niej.
Trzeciej przyczyny ważności tamtej chwili na pewno nie uświadomiłem sobie, chociaż mogłem, ponieważ tkwiła ona między ową obudzoną potrzebą pisania, a siłą wrażenia, jakie wywarły na mnie ruchy kropel wody, ważności potwierdzonej pamięcią, o której już nie raz zdarzyło mi się myśleć jako o tej części naszego jestestwa, która bywa od nas mądrzejsza, bo lepiej od nas wiedząca co pamiętać, jakie chwile mają dla nas wartość, a jakie jej nie mają. Zapamiętałem tamte krople wody równie dokładnie, jak wygląd widzianej po raz pierwszy w życiu twarzyczki maleńkiej Małgosi śpiącej w beciku na moich kolanach w szpitalu – tuzinkowy widok i wyjątkowa dla ojca chwila. Dlaczego druga – wiadomo, ale pierwsza? Przyczyny najgłębszej, powodu wyboru tej, a nie innej chwili, nie jestem w stanie wskazać; mogę jedynie powiedzieć, iż obie były prawdziwie moje, a więc z tych, które tworzą życie wewnętrzne, i wcale nie chodzi tu o same krople, co o wrażenie. O przeżywanie, którego intensywność daleko wykracza poza codzienne doznania, i które z tajemnych – mimo wszystkich prób wyjaśnienia – powodów pojawia się w zwykłej, niczym niewyróżniającej się chwili, czyniąc ją niezwykłą tylko poprzez swoją obecność. Tutaj docieram, poprzez krople wody wiszące u wiosła, różową barwę śmietany z truskawkami, i tyleż innych drobnych, zdawałoby się nieznaczących chwil opisanych w powieści, do Prousta.

"...dane im będzie przetrwać w ich najbardziej ulotnych zjawiskach; a przecież ten zapach głogów wabiący wzdłuż żywopłotu, gdzie niebawem zastąpi go dzika róża, odgłos kroków bez echa na ścieżce, bańkę utworzoną na wodoroście przez strumień i pękającą natychmiast – wszystko to zachwyt mój uniósł i dał temu przetrwać tyle lat..."

Marcel Proust, „W stronę Swanna".

Czy to jest egzaltacja? W początkowym okresie mojej przygody z Proustem tak uważałem, mając go za człowieka egzaltowanego, chociaż wiem, iż sam przymiotnik może określać dość dużą rozpiętość cech osobowych w zależności od używającej go osoby, szczególnie, gdy używa się go do określenia cech innej osobowości niż własna. W powszechnym rozumieniu w określeniach „egzaltacja" i „egzaltowany" mieści się spora doza udawania, a już na pewno nienaturalności, może nawet odrobina zachowań z pogranicza patologii – i chociażby z tych powodów nie pasują one do Prousta, a jeśli, to z zastrzeżeniem usunięcia z nich tych pejoratywnych odcieni znaczeniowych.
Krążę wokół owego zachwytu, który na wiele lat uniósł Proustowi zapach, echo i bańkę na wodoroście; w jednej chwili wydaje mi się, że rozumiem, w drugiej, że chyba jednak nie, ale cóż, w końcu piszę dla siebie, a piszę, ponieważ dostrzegam tutaj swój mały krok w kierunku lepszego zrozumienia Prousta. Otóż gdy po raz pierwszy przeczytałem te słowa, zrozumiałem je dosłownie: Proust zachwycił się czymś, czym w istocie trudno się zachwycić, ponieważ był egzaltowany. Teraz tak nie myślę, inaczej odczytując umieszczone tam słowo „zachwyt", w czym pomogły mi moje przeżycia, łącznie z tamtą odległą chwilą przy mokrej szybie okna. Tyle piękności było w spływających kroplach wody, co i w bańkach powietrza wśród liści wodorostu, czyli niewiele, ale też zachwyt nie ich samych dotyczył, a tego, co w nas – chwytających w locie przemijającą chwilę naszego życia.
* * *

Eden przy ulicy
Wyskoczyłem do pobliskiego sklepu po fajki, a idąc chodnikiem, tuż przy metalowym parkanie z wygiętych profili stalowych, kątem oka zauważyłem coś, co kazało mi się zatrzymać. Była to dziwnie powykręcana gałąź nieznanego mi gatunku żywopłotu (na pewno nie był to ligustr), w zadziwiającą symetryczny sposób przepleciona między kolejnymi pionowymi prętami parkanu, mijając je raz z jednej, raz z drugiej strony, a co najdziwniejsze, to oplatając sobą szerszy słupek. Po prostu rozgałęziała się, by objąć swymi dwoma ramionami metal, i zaraz za nim ponownie łączyła się w jedno. Stałem i patrzyłem na to wyjątkowe połączenie żywej tkanki drzewa z martwym metalem, a po chwili podniosłem głowę i ponad zielonym gąszczem zajrzałem do wnętrza ogrodu. W tej jednej chwili jakbym się przeniósł o wieki i mile, znajdując się w Edenie; w głowie pojawiła się myśl o Miltonie i już tylko czekałem pojawienia się Adama i jego pięknej Ewy. Zdawało mi się, że na tym skrawku ziemi, w środku miasta, o krok od ulicy szumiącej samochodami, Stwórca powtórzył swój cud stworzenia, gromadząc w jednym miejscu wszelką rozmaitość flory.
Bo i czegoż tam nie było! Tuż przy mnie wzdłuż parkanu rósł żywopłot utworzony z mnogości nieprzeliczonej – zdawało się – rodzajów drzew stojących tak blisko siebie, że przenikały się gałęziami, niczym ramiona splecionych ciał kochanków, gdy nie wiadomo które dłonie obejmują, a które są obejmowane; tak i tam na gęstych gałęziach tui zwieszały swe witki powoje, końcami dotykając srebrzystej gęstwiny świerku, która mieszała się z zielenią igliwia małej sosenki, a spomiędzy jej gałęzi wychylała się gałązka jabłoni czerwieniąc się wianuszkiem maleńkich owoców; pół kroku dalej poznałem wśród drobnych listeczków czarne jagody krzaka ligustra, dołem otoczonego gęstwiną irgi wyciągającej wokół siebie długie ramiona gałązek z nanizanymi nań rządkami ciemnych listeczków przetykanych czerwienią owoców. O krok gęścił się krzak bukszpanu, a nad nim tamaryszek rozwijał swą zwiewną, niczym ze snu utkaną, zieloną mgiełkę.
Stałem i patrzyłem na to pomieszanie, na różnorodność w której wzrok się gubił, nie mogąc ogarnąć i nazwać tej bujności gatunków. Później przypomniałem sobie o celu mojego wyjścia z pracy i spojrzałem w lewo: poprzez szerokość ulicy widziałem karuzele lunaparku – jakbym na inny świat patrzył, oddzielony ode mnie nie tylko ulicą, ale i moją doń niechęcią. Opuszkami palców dotknąłem gałęzi oplatającej ogrodzenie, poczułem jej ciepło, westchnąłem, i przeszedłem na drugą stronę ulicy.
* * *

O środku widzianego świata
Skrzyżowanie dwóch autostrad – M11 biegnącej z centrum Londynu na północ i M25, obwodnicy stolicy. Widok odmienny w dzień i w nocy, ale w obu porach doby czyniący wielkie wrażenie. Jadąc M11 w kierunku Londynu, wjeżdża się na wzgórze, z którego widać w oddali, na wprost, chyba wszystkie, a jest ich tam aż pięć, wieżowce miasta, w którym dominuje niska zabudowa, a blisko, o milę, w dole, widać tysięczne światła skrzyżowania dróg. Prowadzi ku niemu podwójny sznur jaskrawożółtych świateł rozpiętych na wysokich słupach, sznur wijący się łagodnymi łukami, a dalej, po przecięciu z innymi, po wielokrotnym rozdzieleniu i ponownym połączeniu, biegnący wielkimi zakolami aż po horyzont. Jadąc, widzę dziwną przemianę ustawienia świateł: otóż one wychodzą mi naprzeciw. Cały wielokilometrowy ich wąż zamiata ogonem, faluje, zmienia swoje łuki, by w końcu ustawić się na wprost mnie. Wygląda to tak, jakbym nie ja skręcał podążając wyznaczanym światłami łukiem drogi, a właśnie światła zbliżały się do mnie, prostując swój bieg, jakby ustawiały się w równym szeregu przede mną. W lusterkach widzę zjawisko odwrotne, bo oto światła przez chwilę tylko oddalają się prosto, by za moment zwolnić i zacząć wyginać się w łuk, ginąc mi z oczu za ciemnym konturem mojej naczepy.
Gdzieś po drodze mijałem tuż przy autostradzie wielki, oświetlony wieloma szeregami świateł, parking przed supermarketem. Światła spostrzegły moje zbliżanie się już z daleka, rozpoczynając wzajemne przemieszczanie się, które nabierało tempa w miarę mojego zbliżania się, a gdy byłem tuż przy nich, ruszyły swoimi słupami rozpoczynając szaleńczy taniec, a może ucieczkę, chowanie się, nie wiem, to było wzajemne przenikanie się tak złożone, że nic tam nie było nieruchomego, a wszystko było wirem i ruchem. Przemianą. Zamętem świateł wchodzących na siebie i znowu rozdzielających się, by w ułamku sekundy ponownie zderzyć się z innymi. Wszystko trwało sekundy, bo moje oddalenie się uspokoiło światła, przywracając właściwą im nieruchomość. Patrząc na te zrozumiałe, a ciągle tak zadziwiające przemiany, doznaję wrażenia bycia nie tylko środkiem otaczającego mnie świata, ale i przyczyną sprawczą tych wszystkich jego przemian. Przecież widziałem!: światła ruszyły dopiero wtedy, gdy zbliżyłem się do nich! Głębiej pojawia się myśl o przekłamanym widzeniu świata wokół mnie, tego świata, którego tylko w ten właśnie sposób mogę oglądać – siebie widząc w jego środku, co przecież nie jest prawdą. Czy można wyobrazić sobie przestrzeń widzianą liniowo? Bez samoczynnie wyznaczanego naszym oglądem jej środka, którego przestrzeń przecież nie ma?
* * *

Skrzyżowanie angielskich autostrad
Ich przejechanie jest łatwe: zjazd zawsze w lewo, zjazd, który po chwili łagodnie rozchyla się na dwie odnogi – odpowiedniki skrętu w lewo lub w prawo na zwykłym skrzyżowaniu. Ta lewa odnoga jednym łukiem doprowadza do jezdni poprzecznej autostrady, a prawa przecina ją górą lub dołem, wije się w prawo, później w lewo, znowu w prawo, ponownie wspina się nad inne odnogi lub wbija się tunelem pod nie, by w końcu skończyć się pasem rozbiegowym przy jezdni poprzecznej autostrady. Tak, to jest proste, ale tylko wtedy, gdy jedzie się swoją slip road, bo ta jest jedna i prowadząca, ale wystarczy spojrzeć w bok, w dół albo w górę, aby doznać wrażenia poplątania, niemal zagubienia się w trójwymiarowym labiryncie owych dróg dojazdowych i zjazdowych. Dwie autostrady to cztery jezdnie, każda ma taki podwójny zjazd, więc skrzyżowanie jest plątaniną czterech jezdni i ośmiu dróg zjazdowych, które nigdzie nie mogą krzyżować się na jednym poziomie, ani zbyt gwałtownie skręcać. Nierzadko bywa, iż do tego labiryntu dochodzą jeszcze dodatkowe pasy innej drogi – niebędącej autostradą; czasem łączą się z tamtymi, a czasem nie, tylko wysoką, trzy albo i czteropiętrową estakadą przekraczają skrzyżowanie, albo odwrotnie – zanurzają się pod najniższe jezdnie długimi tunelami. W rezultacie efekt nieco przypomina złożony wir współczesnych karuzel. Jadąc swoim pasem, w lusterku zobaczyłem samochód skosem jadący wprost na mnie; moment strachu gaszonego wiedzą, i zaraz tamten samochód wyrównuje swój tor, przez sekundę jadąc tuż przy mnie, ale oto moja droga opada wprost w otwartą gardziel wiaduktu, gdy tamten wznosi się razem ze swoją drogą i po sekundzie niknie ponad kabiną mojej scanii. Ze swojej wysokości widzę dokładnie na wprost siebie, na poziomie oczu, samochód dostawczy przecinający mój tor jazdy, a tuż przed nim czerwony kabriolet pędzący wprost na niego. Nim pojmuję, iż patrzę na samochody jadące różnymi pasami, w skrócie perspektywy, czerwony znika za białym dostawczym, a właściwie w nim, jakby w niego wjechał, ale w tej samej chwili widok ucieka mi w górę i znika zasłonięty stropem wiaduktu. Wyjeżdżam spod wiaduktu łukiem w prawo; na wprost mnie widzę ścianę zarośli, między którymi dostrzegam migające samochody. Nieco na prawo i trochę niżej, skosem do mnie, biegną trzy pasy autostrady, do której prowadzi mnie mój dojazd. Jeszcze tylko jeden wiadukt, i za łukiem drogi otwiera się kilkusetmetrowy pas rozbiegowy; po jego przejechaniu jestem na drugiej autostradzie. Kilometr dalej wysoki sznur cytrynowych świateł urywa się nagle; wjeżdżam w ciemność zostawiając za sobą owe angielskie Junction – oszałamiający splot świateł i ruchu.
* * *

Walijskie okolice
Urocze bywają tutejsze wioski, śliczne niektóre domki, jakby z bajki wyjęte, i tylko kurzej łapki im brakuje. Małe domki przytulone do wielkich kamiennych kominów, z których pierwszy dym poszedł w niebo pewnie jeszcze za pierwszej Elżbiety, domki z kolorowymi ogródeczkami, kwitnącymi jabłoniami, z girlandami kwiatów pnących się po kamiennych murach, z kolorowymi drobinami roślin wyrastających ze szczelin kamiennych ogrodzeń, domki schowane gdzieś w fałdzie ziemi, wrośnięte w nią między jednym a drugim wzgórzem, domki pamiętające narodziny i śmierć dziesięciu swoich poprzednich właścicieli. Chciałbym mieć taki domek gdzieś w ustronnym miejscu, przy bocznej dróżce, którą czasem przemknie tir zmierzający do dalekich, wielkich miast, do pośpiechu i tłoku. Czasami wyszedłbym przed dom i popatrzył na pędzącą ciężarówkę, zastanawiając się nad przyczynami wyboru takiej pracy przez człowieka, który dni spędza w drodze. Może to przypadek, a może coś go goni po świecie, nie pozwalając osiedlić się w takim miejscu? – pomyślałbym, patrząc na znikającą za szczytem wzniesienia ciężarówkę, i wróciłbym do książek i laptopa.
Może wypiłbym lampkę koniaku za zdrowie tych na szlaku?
* * *

Dwie czarowne chwile
Pierwsza nie jest teraz niedostępna dla mnie i nie wiem, kiedy będę mógł przeżyć ją ponownie, a jest nią początek koncertu w filharmonii. To ta chwila, gdy dyrygent odwraca się do orkiestry, podnosi ręce i na chwilę zamiera, a muzycy przybierają sobie właściwe pozycje: smyczki podnoszą się i zastygają w bezruchu nad strunami, wargi dotykają ustników fagotów, klarnetów i waltorni, mechate pałeczki zawisają nad kotłami, a harfistka przechyla swój instrument do siebie i tym jedynym w swojej urodzie ruchem wyciąga dłonie ku strunom. Piękne dłonie z palcami, które już za chwilę zaczną pieścić struny wykonując ruchy tak subtelne, zgrabne, delikatne, tak pełne gracji, że często gubię się w swoim odbiorze nie wiedząc, czy raczej patrzeć mam na dłonie harfistki, czy skupić się na słuchaniu całej orkiestry. To chwila oczekiwania na spełnienie, więc najpiękniejsza chwila: wszystko jeszcze przede mną, a we mnie drżenie, radość i ekscytacja.
Pożądanie.
Żeby przeżyć drugą chwilę nie jest potrzebny wyjazd do filharmonii ani wieczorowy strój; ta chwila może się zdarzyć wszędzie: w pociągu, w pokoju, w czasie przerwy w pracy, a nawet, czasem tak bywa, na ulicznej ławce, na której przysiądę i wyciągnę swój komputerek. To chwila tuż przed napisaniem pierwszych słów, gdy gnany potrzebą albo myślami, które znalazły słowa zdolne je wyrazić, otwieram edytor tekstu i patrząc na pustą jasną stronę, kładę palce na klawiaturze. Ta chwila jest siostrą tamtej, z filharmonii, bo mimo swojej odmienności, daje mi, jak i tamta, przeżyć radość i ekscytację. Dotykam klawiszy, opuszkami palców czując ich gładkość i delikatny opór, a na ekranie pojawiają się pierwsze litery. Pojawiają się jak zjawy, jak duchy z innego świata, nie wiadomo skąd, jakim cudem, na białej stronie wirtualnej kartki papieru. To tajemnica, cud, który nieodmiennie, od tylu już lat, dziwi mnie, mimo niejakiego pojęcia o funkcjonowaniu komputerów, ale z tą wiedzą jest podobnie, jak z wiedzą o tajnikach życia: jej posiadanie nie umniejsza fascynacji. Myśl, wrażenie – czym one są w materialnym świecie? Zapewne elektrycznymi czy chemicznymi zmianami w miliardowym gąszczu neuronów mojego mózgu. Nie są słowami, obywają się bez nich, i już to jedno jest zadziwiające. Zapisanie ich jest w istocie próbą przeobrażenia tego, co jest pozasłowne – właśnie w słowa. A czym stają się zapisane słowa? Znowu czymś niematerialnym, ale w odmienny, trudny do wyobrażenia sposób: stają się zmienionymi stanami elektrycznymi krzemowych drobin w układach pamięci, lub stanem namagnesowania określonych miejsc na twardych dyskach, miejsc, które komputer odczytuje jako niekończący się ciąg zer i jedynek, który to fakt dodatkowo potęguje tamten cud, bo przecież ja tam napisałem o smutku listopadowego zmierzchu, albo o drodze przede mną – o swoich wrażeniach!
Gdy zaczynam pisać, prawie nigdy nie wiem, w jakie słowa ubierze się moja myśl; czasem po pierwszych słowach czy zdaniach ona mi umyka, nie dając się uchwycić i przeobrazić w te czarne znaki na białym ekranie, ale bywa też odwrotnie: myśl staje się szybkim strumieniem słów, a wtedy palce ledwie nadążają za nimi, zamieniając je w literki wyłaniające się na ekranie jakby z tajemnego świata, by po udzieleniu mi cząstki swojej tajemnicy, być zapisanymi w przepastnych pamięciach komputera, a oznacza to właściwie tyle, co zniknięcie ze świata nam zrozumiałego i dostrzegalnego.
Zapisanie słów, każdych słów, i późniejsza możliwość ich odczytania, jest czymś niesamowitym, czymś z pogranicza magii, którą na pewno odczuwał kiedyś człowiek niepiśmienny patrząc na tekst; magii, którą zapewne i teraz odczuwają dzieci, ale zapisanie słów wyrażających wrażenie, stan ducha, jest magią najczystszą.
* * *

Słowa i zwątpienia
W pociągu wyciągam laptopa i piszę. Mam kilka godzin czasu, może mniej, jeśli senność zwycięży. Wyjęcie komputerka z pokrowca jest odruchem, ale pisanie jest potrzebą.
Mówię o pisaniu przez kilka godzin, ale przecież tak naprawdę pisania będzie tyle ile czasu spędzonego nad klawiaturą tylko wtedy, gdy myśli gonią palce. Częściej owo „pisanie" jest zastanawianiem się, układaniem słów, zwątpieniem – zwłaszcza nim! Zwątpieniem we wszystko: w sens tego pisania, w jego wartość, w siebie i widzeniem siebie jako ostatniej osoby, która winna się brać za pisanie. Pisanie bywa nie tylko radością tworzenia, ale też ostatnim dnem zwątpienia. Pisanie to czytanie napisanego, poprawianie, a w końcu wykasowanie, bo i tak bywa. To na swój specyficzny sposób może i cięższa praca od codziennego wstawania i wychodzenia w noc ciemną do pracy fizycznej. Po cóż więc to robię? Bo i radości daje, a chwilami nawet euforię. Radość tego rzadkiego rodzaju, jaką jest radość tworzenia i obcowania ze słowem.
Słowa! Ledwie trzydzieści liter, a tworzą one wielką ilość słów, które ułożyć można na nieskończoną ilość sposobów i wyrazić nimi wszystko. Każdy odcień ludzkich uczuć – od ostatniej niegodziwości, do najwznioślejszej miłości; każdą barwę świata – od ostatniej brzydoty, do siedmiu jego cudów. Niemożliwe? Ależ nie!, co potwierdza istnienie literatury – tej naprawdę pięknej. Trudne? Ależ tak!, nawet bardzo trudne – jak każde tworzenie, ale przecież także w trudności mieści się źródło tej jedynej radości. Pisanie bywa formą przeżywania świata raz jeszcze, wydobywaniem z wnętrza siebie wrażeń niezauważonych bądź niedocenionych, ale może też stać się tworzeniem nowego świata, tego, który staje się dla piszącego w najpełniejszy sposób jego światem. Pisanie bywa treścią życia, pragnieniem, niemożliwą do nazwania i do zaspokojenia potrzebą, nigdzie indziej niemożliwym spełnieniem, a zawsze jest pasją. Pisać! Ileż to razy słyszałem ten tajemniczy głos w sobie. Pisać! Nic nie jest ważniejsze ponad dotyk klawiszy i zanurzenie się w bezkresnym świecie słów. To forma przymusu, któremu poddaję się z przyjemnością.
* * *

Dzień wstał zimny i chmurny, listopadowy, ale stopniowo powrócił październik przynosząc odrobinę ciepła i sporo słońca. Piękny był zmierzch tego listopadowego dnia, miesiąca, o którym w lecie myśli się z głęboką niechęcią i dojmującym smutkiem. Głogi i tarniny nad moim strumieniem otulały się delikatną mgiełką, którą prawie poziome promienie słońca nasycały pozłotą, ale ten wyjątkowy urok listopada trwał chwilę, tylko chwilę, bo oto wraz z ciemnością przyszła gęsta mgła, i nieprzejrzystą opończą przykryła wszystko wokół, a na rozdrożu znowu stanęła Hekate. Nie boję się jej, ale smutek jej twarzy i mnie się udziela. Nie chcę na nią patrzeć. Przejmujące zimno wstrząsnęło mną, i zawróciłem do domu. Włączyłem laptopa i słuchając kantaty Bacha patrzyłem w ciemność za oknem. Była paskudna, bezdenna i beznadziejna, prawdziwie listopadowa, ale tutaj, w pokoju, było lepiej, oddzielały mnie od niej okno i światło. I jeszcze coś... coś ważnego, co nie tylko odsuwało ode mnie brzydotę tej nocy, ale i czyniło mnie bezpiecznym. Ten śpiew – zrozumiałem po chwili – to on dawał mi bezpieczeństwo; słuchając go, miałem wrażenie otulenia ciepłymi ramionami kobiecymi. Cudny sopran śpiewał arię z kantaty Ein feste Burg ist unser Gott, i nie było już listopada, mgły, zimna i jutrzejszego wstawania do pracy, było tylko pragnienie słuchania tego głosu, który w tej chwili skupiał w sobie wszystkie wdzięki kobiece i całą, tak ciepłą, urodę kobiecą, a ja poddawałem się czarowi tego głosu, prosząc o jeszcze, o dalsze czarowanie. O wygonienie ze mnie listopada, mgły i smutku. I pozostanie ze mną.
* * *

Proust i „Sroka” Moneta
W czasie dzisiejszej jazdy słuchałem przez radio Błękitnej rapsodii i uwertury z Tannhuser’a. Aż łzy stanęły mi w oczach, chyba zbyt zaniedbuję innych kompozytorów słuchając w domu niemal wyłącznie kantat Bacha. Rapsodia ma cudowny początek, jej najpiękniejszy motyw tak uroczo tutaj nabrzmiewa, waha się i jakby oddala, aby w końcu być pochwyconym przez całą orkiestrę. Piękne!
Ponownie czytam ostatni tom dzieła Prousta, widząc przy tym różne obrazy: jest to kępa maleńkich kwiatków widzianych kiedyś na tatrzańskim szlaku, fragment rzeźby przedstawiającej Hebe, a widzianej w londyńskim muzeum, niedokończony niewolnik dłuta Michała Anioła, „Ważka” Moreau, jeden z posiadanych przeze mnie obrazów, a przedstawiający zamarzający strumień na brzegu lasu, widzę też „Srokę” Moneta. Ten obraz ściśle wiążę z dziełem Prousta, i to nie tylko dlatego, że ktoś wpadł na bardzo dobry pomysł ozdobienia nim tomu powieści, ale z powodu budzonych sobą wrażeń we mnie. Ten obraz jest kwintesencją sztuki i idealnym zobrazowaniem dzieła Prousta. Jest nie tylko pokazaniem innego świata, tego widzianego oczami twórcy, świata, którego być może bez jego pomocy nie dostrzeglibyśmy – jak to napisał Proust – ale i pokazuje ten świat dużo ładniejszym, niż jakże często ja go widzę. Właśnie ten fakt stanowi o jego największej wartości. Zimowy dzień i sroka siedząca na starym płocie. Czy może być bardziej tuzinkowy, bardziej powszedni widok? A przecież ten obraz tchnie ciepłym, wcale nie zimowym pięknem.
Słyszę też dźwięki, które również są swoistymi obrazami widzianymi w czasie rozmyślań o proustowskich ideach. Tyle uroku w nich, że nie zdecyduję się podać przykładów, aby nie skrzywdzić tych nie gorszych, a nie wymienionych.
Są też moje własne obrazy, niemalowane, a pamiętane. Zapisane na zawsze w pamięci chwilą ich intensywnego przeżywania. Wielka, prześwietlona wschodzącym słońcem, rozpięta między drzewami jesiennego lasu, pajęczyna z nanizanymi nań mikroskopijnymi diamencikami wody, pyszni się nadal swoim pięknem mimo upływu dziesiątków lat; kępa czerwonych muchomorów widzianych w lesie gdzieś pod Siedlcami nadal rośnie pod brzozą gubiącą swoje liście; pola Roztocza ciągle rozbrzmiewają muzyką słuchanego tam po raz pierwszy Brahmsa; platan w pewnym parku nadal widzi moje spóźnione, ale przecież (tym bardziej) młodzieńcze szczęście, a oczy małej Małgosi zawsze już będą wędrować po mojej twarzy nachylonej ku niej.
Tyle piękna, które co prawda nigdy nie postawiło mnie – jak Prousta – poza czasem i nie uczyniło obojętnym wobec śmierci, ale którego istnienie i przeżywanie w takim stopniu, w jakim jest mi dostępne, pozwala po prostu żyć.
* * *

Lato i urok zwykłych chwil
Spieszyłem się. Chciałem wrócić przed wyjściem córki na stację, chciałem zobaczyć ją jeszcze raz i odprowadzić do pociągu. Goniłem więc służbowego busa tnąc zakręty bocznej, wąskiej drogi, ledwie rejestrując krajobraz wokół. Letni, żniwny, słoneczny.
Zwolniłem, gdy deszcz grubymi kroplami załomotał o dach samochodu. Słońce nadal świeciło prosto w twarz, mocne słońce, jasne, rozświetlające miriady spadających i rozbijających się o szosę kropel deszczu. Tuż nad jezdnią wzniosła się drgająca, migotliwa, świecąca perliście kurzawa kropel deszczu rozbitych na tysięczne kropelki, a każda z nich starała się zaistnieć rozbłyskiem w swoim życiu trwającym mgnienie. Droga ociekała światłem i wodą.
Zdążyłem przyjechać na czas, odprowadziłem córkę.
Wróciłem ze stacji i zajrzałem w kąt między dwoma kontenerami, gdzie drzwi jej pokoju. Były zamknięte. Nie wiem, po co tam zajrzałem, przecież wiedziałem, że będzie tam pusto, ale wiem, że przez te parę dni dzielących mnie od dnia wyjazdu stąd, będę tam zaglądać. Jak co roku.
Na ludzi idących ulicą patrzyłem ze zdziwieniem: córka wyjechała, wokół mnie zrobiło się pusto, a tutaj tyle ludzi – kontrast dostrzegany każdego roku. Dołączam do niego bezradne i zupełnie nielogiczne, ale natrętne pytanie: co robią tutaj ci ludzie, skoro ona wyjechała?
Już czuję wyrzuty do siebie, może nie tyle o czas jej poświęcony, bo ile mogłem, tyle byłem z nią, co o zbyt słabe chwytanie tych chwil, o traktowanie ich tak… normalnie, bez uświadomienia sobie w trakcie trwania ich wyjątkowości i niepowtarzalności. Powinienem bardziej się starać chwytać je, sycić się nimi, nie pozwolić na ich spowszednienie.
Tylko na ile starania takiego rodzaju są skuteczne w utrwaleniu czasu? Nie wiem.
Inaczej wybieramy chwile my świadomi, inaczej nasza pamięć, czy może podświadomość. Ileż to razy uznawałem chwilę za ważną i byłem przekonany o jej pamiętaniu, a po miesiącach lub po latach nie zostawał po niej nawet ślad w mojej pamięci, i odwrotnie: jakiś nieistotny drobiazg, zdawałoby się, a tkwi w pamięci latami, albo i zawsze. Pamiętam go nie wiedząc, co w nim było wyjątkowe, co utrwaliło go we mnie.
Idę brzegiem morza i górskim grzbietem; patrzę na jarzębiny i na maleńką niezapominajkę polną; słucham krzyku jaskółek i kołyszącego śpiewu mew; czuję gorące słońce i uderzenia lodowych drobin na twarzy; włączam La Notte Vivaldiego i z rozczuleniem dostrzegam zmarszczki na twarzy drogiej mi osoby.
Tysięczne drobiazgi: rój maleńkich muszek tańczących w smudze światła; smak pitej kawy; chwila przytulenia głowy do poduszki; szum wiatru w uszach; sople lodu wiszące u rynny; brązowy kapelusz grzyba pod liściem; wróble kłócące się na nagich gałęziach drzewa; polna grusza ciężarna swoimi owocami; czarodziejski moment zawiśnięcia palców nad klawiaturą; droga niknąca za grzbietem wzniesienia; cień brzozowego zagajnika.
Urok zwykłych chwil.
Jednocześnie z coraz wyraźniejszym poczuciem straty dostrzegam mijanie czasu bez śladu w mojej pamięci; dni odchodzą niewyróżnione w żaden sposób, szare, tuzinkowe i zapominane, a przecież były one moim czasem, dniami mojego życia. Czemu nie potrafię wyróżnić ich wszystkich, skoro wszystkie warte są zapamiętania?
* * *

O śpiewaniu
Po piętnastogodzinnej, nie tylko fizycznie ciężkiej pracy, wyruszyłem w drogę. Jechałem walcząc z obezwładniającą sennością: mówiłem głośno, dłonią strzelałem się po twarzy, ruszałem szczękami. Daremnie. Trzęsienie scanii zjeżdżającej z szosy budziło mnie, przestraszony szarpałem kierownicą, ale adrenaliny wystarczało mi na parę minut, nie dłużej; pragnienie snu ciała zmęczonego wielogodzinną pracą zwyciężało i znowu usypiałem na sekundy. Zatrzymawszy się za naszą ciężarówką stojącą na światłach awaryjnych, nie wysiadłem od razu, zbierałem siły na opuszczenie ciepłej kabiny, a gdy w końcu wyszedłem, zimno uderzyło we mnie taranem. Drżałem i kuliłem się, a po przeraźliwie pustej głowie kołatało mi się rozpaczliwe pytanie: co ja tutaj robię!??
Do celu dojechałem cudem, po niemal dwudziestu czterech godzinach pracy non stop. Był już dzień, trawy siwo oszronione, w kampingu zimniej niż w zamrażarce mojej lodówki. Założyłem na siebie podkoszulki i swetry, skarpety i kalesony, skuliłem się pod dwoma kołdrami i czekałem na ustanie drżenia ciała żeby usnąć. Budzik zadzwonił po niespełna czterech godzinach. Wstałem zanurzając się w lodowatym powietrzu, a musiałem, żeby zmontować instalację elektryczną przed przyjazdem pogotowia energetycznego.
Kiedyś w jakiejś rozmowie powiedziałem, zapytany, że pracuję w branży rozrywkowej.
Śpiewa pan?! – usłyszałem zdumiony okrzyk.
* * *

O próbie zatrzymania słońca
Gdy wszedłem do kampingu po zakończeniu pracy, niskie już słońce zaglądało do środka: firanka rozjaśniona była perłowo, a ściana szafy pokryta słonecznymi freskami. Przez chwilę patrzyłem na widok tak bardzo oczekiwany w czasie zimowych miesięcy, ale zaraz poderwałem się chcąc zobaczyć słońce na dworze i spojrzeć na dwa sąsiednie drzewa wyglądające jak otulone zieloną mgiełką; jednak gdy stałem na dworze, chciałem raz jeszcze zobaczyć te słoneczne plamy na szafie i rozjaśnione okno, więc wróciłem. No i tak chodziłem tu i tam nie mogąc się zdecydować gdzie ładniej, aż słońce zaszło, i tylko okrągła i wielka ściana sąsiedniego centrum handlowego jaśniała miedzianym blaskiem.
„Chciałbym, aby wschód słońca zastygł mi na dłoni...” – pisał Drzeżdżon. Słowa te często wspominam, a nawet szepczę je cicho w czasie słonecznego zachodu, bo chciałbym, żeby właśnie zachód zastygł mi na dłoni. Wschód niech się spełnia, niech stanie się jasnym dniem, a zatrzymać chciałbym te ostatnie chwile słońca, piękne i niepowtarzalne mimo jutrzejszego zachodu. Ilekroć patrzę na zachodzące słońce, czuję przemijanie chwili, nieodwołalność upływu czasu i jego niezmierną wagę; czuję w sobie pragnienie zatrzymania go czarodziejskim zaklęciem. Zatrzymać czas... W czasie krótszym od mgnienia oka zobaczyć, poznać i przeżyć to wszystko, na co zwykły jego upływ mi nie pozwala. Doświadczyć wszystkiego i nasycić się wszystkim, a później mrugnąwszy powiekami uruchomić czas i już bez żalu patrzeć na słońce chowające się za domy jakiegoś miasta.
Chciałbym, aby zachód słońca zastygł mi na dłoni...
Napisałem te słowa i do wieczora następnego dnia czułem bliskość jakichś ważnych myśli, prawdy głębokiej, tajemnicy, nie wiem w końcu czego. Czegoś tuż pod poziomem świadomości, ledwie przeczuwanego, ale niedającego się wysłowić, a co jest nastrojem i oczekiwaniem, bliskością i niedokończonym wykluwaniem. Podoba mi się ten stan tyleż razy przeżywany, mimo iż rzadko coś się z niego wykluwa. Jest on staniem u bram innego świata.
Wieczór tego słonecznego wiosennego dnia był rześki i gwieździsty, a w kampingu cichy, wypełniony słowami, wspomnieniem gór i czytaniem książki Dawkinsa opisującego dziwaczne przystosowania jeszcze dziwaczniejszych zwierząt; zaczynam rozumieć jego ideę rozszerzonego fenotypu. Jakże mi to wszystko niepotrzebne, i jakże potrzebne!
Miałem też muzykę tego wieczoru: Pachelbel i Bach.
Teraz dochodzi pierwsza, wstaję pół do ósmej, więc pora zamienić wieczór w noc.
Dobry czas za szybko mija.
* * *

Urok zimowej chwili
Przez brudne okienka warsztatu zobaczyłem jasny blask słońca, i wyszedłem je zobaczyć. Słońce – panaceum na brzydotę warsztatu, w którym spędzam całe dnie. Oparty o ślepą ścianę warsztatu stoi tam regał na stalowe profile z odzysku, a na nim rzucone byle jak, pokrzywione, ze zgrubieniami spawów i odciętych elementów, z plamami łuszczącej się farby, leży zardzewiałe żelastwo. Stałem i patrzyłem na to złomowisko nieświadome tego, co się właśnie na nim dzieje: z krawędzi dachu spadały kropelki wody i rozbryzgując się na wszystkie strony w tysiącach drobin, opadały zgrabnymi łukami świecąc jak kolorowe iskry sztucznych ogni. Na wprost, pomiędzy wykręconymi, rdzawymi, jakby starymi i zmęczonymi, kawałami stalowych profili, daleko i nisko, widoczne między stojącymi dalej pniami wysokich drzew, świeciło słońce, nadając tym skaczącym kropelkom wody krystaliczny, ale też ciepły i wesoły blask. Blask, który nie pozbawił wody jej miękkiej wodnistości, a wprost przeciwnie: zaznaczał i podkreślał wilgoć każdej jej kropli tak mocno, że i najmniejsza – takie miałem wrażenie – mogłaby ugasić największe pragnienie.
Po chwili usłyszałem wołanie, zamknąłem więc drzwi wracając do swojej pracy – jakbym w czarną czeluść lochów Pandemonium się zanurzał.

* * *
Historia mojej mirabelki

Kwiecień.
Zagracony korytarz w budynku magazynowym kończy się klatką schodową i małym oknem tuż przy podłodze. Przez jego brudną szybę widać skrawek dzikiego zaniedbanego trawnika, betonowy parkan, rozrzucone śmieci, puszki i butelki. A tuż przy ścianie tego nieoglądanego przez nikogo zakamarku rośnie drzewko. Mała mirabelka. Wczoraj zobaczyła mnie gdy przechodziłem obok okna i wychylając parę swoich gałązek aż do szyby, pokazała mi pierwsze swoje białe kwiaty. Biedna mirabelka. Stoi tam sama, wśród śmieci i betonu, zapomniana przez wszystkich, może nawet i przez pszczoły, ale mimo tego smutnego losu, każdego kwietnia stroi się w swoją piękną, białą suknię wiosenną i czeka, jeśli nie na oblubieńca, to może chociaż na chwilę mojego podziwu, którą daję jej zatrzymując się przy oknie i patrząc na jej małe, krótkotrwałe i nieoglądane przez nikogo piękno...
Wiem, bajdurzę, ale chciałbym, żeby ona właśnie dla mnie zakwitała.

Kwiecień następnego roku.
Przez długie miesiące zimowe widziałem przez okno służbowego pokoju brzydkie światła lamp oświetlających plac składowy firmy na sąsiedniej posesji. Punktowe, jaskrawe światło wydobywało z mroku fragmenty stalowych konstrukcji, a czerń wokół wydawała się jeszcze czarniejsza i brzydsza.
W dzisiejszą bezksiężycową noc kwietniową wynurza się do mnie z ciemności okna; jej najdalsze gałęzie są ledwie majaczeniem, domysłem białych punkcików jej pąków, bliższe są współgraniem szarości z młodą zielenią wykluwających się liści i jasną, nawet nocą, bielą pączkujących kwiatów; gałąź przytulona do szyby zwraca w moją stronę białe pąki, niczym oczy istoty tęskniącej do światła, zapatrzonej w jasność okna wśród ciemności nocy.
W zapłakany dzień ona i deszcz potrafi wykorzystać do wystrojenia się. Cała jest już w delikatnej zieleni, w pączkującej bieli kwiatów, w pełnej krasie swej wiosennej urody, a dzisiaj dodała jeszcze błyszczące diamenciki wody do bieli i zieleni swego stroju. Gdy zobaczyłem pierwsze rozwinięte kwiaty na gałęzi przytulonej do szyby; powróciło do mnie wrażenie z poprzedniego roku – o pokazywaniu mi swoich kwiatów w geście chwalenia się.
Chwalę cię, mirabelko. Jesteś piękna.
W słoneczny ranek cienie ją wyprzedzają: ona sama jest tą pierwszą, drugą mirabelkę mam na szybie, a trzecią na ścianie pokoju. Zieleń jej liści jest błyszcząca, jasna, prześwietlona słońcem, rześka, obmyta w chłodnej rosie ranka, a w południe, gdy stoi w pełnym słońcu, barwa liści jest inna, traci swoją świetlistość na rzecz płatków kwiatów, które teraz lśnią nieskalaną bielą o delikatnym odcieniu masy perłowej.
W trzy tygodnie później gwałtowna burza wiosenna pozbawiła moją mirabelkę ostatnich kwiatów. Gdy po pracy wszedłem do pokoju i spojrzałem na nią, zobaczyłem jej niepewność, ona bała się mojej reakcji. Cóż miałem jej powiedzieć? Że z białym welonem kwiatów była ładniejsza? Przecież nie mogłem. Zrobiłem więc to, co jako jedyne powinienem zrobić: uśmiechnąłem się i zapewniłem o pięknym wyglądzie, bo i po prawdzie, to teraz, po deszczu, w świeżej zieleni swoich liści, prezentowała się ładnie, brak kwiatów naprawdę niewiele zaszkodził jej urodzie.

Grudzień tego samego roku.
Dwa tygodnie temu mirabelka wytargana silnym wiatrem straciła swoje ostatnie liście i drżąc mocno, stukała gałązkami w moje okno prosząc o wpuszczenie jej. Później przyszedł mróz, a ona znieruchomiała, zamarła w bezruchu, nie mając sił nawet na stukanie w szybę. Parę dni temu spadł śnieg i przykrył każdą jej gałązkę grubą pierzynką białego puchu chroniącego przed mrozem, a wtedy w niewielkich ruchach jakby rozluźnionych gałęzi dostrzegłem jej zadowolenie – już nie marzła tak bardzo.

Kwiecień piątego roku.
Jem kolację siedząc na ławce ustawionej pod mirabelką, przy stojącym obok wozie kuchennym zaparkowanym na poboczu szosy pod Ostrowem. Żuję chleb, jest jakiś gliniasty, bez smaku. Patrzę w górę: nad głową mam zieloną gałąź, liście prześwietlone są słońcem, a między nimi widzę błękitne niebo. Doczekałem wiosny, to drzewo też, ale moja mirabelka nie doczekała...
Minęło już dwa lata od tamtej chwili z jesieni, gdy wróciwszy do bazy z karuzelowego sezonu, nie zobaczyłem mirabelki w oknie swojego zimowego pokoju. Było przeraźliwie puste i paskudne, patrzyło na świat ślepym i pustym wzrokiem. Nie było mojego drzewka, wiernego towarzysza jesiennych i zimowych dni.
Wczesną wiosną moja mirabelka pochylała do okna swoje ukwiecone gałązki, niewątpliwie w geście chwalenia się. Chwaliłem ją. Cudnie wyglądała w słońcu, w cieniu, pod chmurnym niebem, ale i wieczorem, gdy z ciemności wychylała się ku mnie bielą swoich kwiatów. Była ładna nawet w deszczu, gdy zmoknięta i szarpana porywami wiatru stukała w okno. Gdy wracałem jesienią, ona, w ubogiej szacie jesiennej, jakby nie była pewna mojej reakcji. Rozczulała mnie tymi swoimi obawami, bo przecież i wtedy nie brakowało jej uroku. Nawet w środku zimy patrzyłem na nią z upodobaniem. Roztrzepane wróble często siadały na jej gałęziach kołysząc nimi…
Pytałem o powód wycięcia tego drzewka, niewielkiego przecież i rosnącego w nieużywanym kącie posesji, pod samym płotem. Bo liście trzeba grabić, usłyszałem. Pamiętam, że poczułem wtedy silną złość i nie mniejszy żal. Żal został mi do dzisiaj. Od tamtego dnia wchodząc do pokoju staram się nie patrzeć w okno; siedząc w fotelu mam je, na szczęście, za plecami i mogę wyobrazić sobie rosnącą za nim moją mirabelkę.
* * *

Smaki dzieciństwa
Oderwałem się od książki i podszedłem do stolika kuchennego przygotować herbatę, a wtedy, zapewne pod wpływem czytanej powieści Gołubiewa, nagle, niczym objawienie, wróciła do mnie w całej swojej krasie pamięć dzieciństwa spędzonego na wsi, u babki, w letni czas. Stałem przy stoliku, patrzyłem na niego, ale nie widziałem, byłem tutaj, a jakby mnie nie było. Przez chwilę byłem na wsi.

Dzień zaczynał się dotykiem budzącej mnie babki i w chwilę później smakiem zacierki, zupy gotowanej przez nią na śniadanie, wiejskiej, prostej zupy z mleka, wody, ziemniaków i klusek robionych w wyjątkowy sposób: babka trzymała nad wysokim, żeliwnym saganem przechyloną miskę z półpłynną masą, i szybkimi ruchami łyżki odrywała małe kąski ciasta, a te spadały do bulgoczącego zupy. Nigdy później już nie jadłem takiej zupy, i nigdy nie zapomnę jej smaku. Czasami czekał na mnie kubek mleka przykryty wielką pajdą chleba – proste jedzenie, któremu teraz nie dorównują żadne musle ni danonki. Albo chleb ze smalcem!: babka opierała o pierś wielki, okrągły bochen, i jednym ruchem noża, przesuwając go do siebie, odcinała długą i grubą kromkę, dając mi ją – niezapomniany gest i niespotykany już sposób – przyciśniętą kciukiem do noża. Perfekcja jej ruchów fascynowała mnie, zazdrościłem jej umiejętności idealnie równego krojenia, co mnie nie udawało się nigdy. Z chlebem w ręku schodziłem do piwnicy i smarowałem go smalcem nabieranym z wielkiego kamionkowego gara; kopałem studnie w białej płaszczyźnie smalcu chcąc dobrać się do skwarków ukrytych niżej, a później babka burczała na mnie. Z pajdą szedłem do warzywniaka za domem, zrywałem garść szczypioru i tak z dwoma zajętymi rękoma biegłem gdzieś za swoimi pilnymi i ważnymi sprawami, na przemian gryząc chleb i szczypior.
Smaki dzieciństwa…
Pamiętam gorące żniwne dni i flanelową koszulę założoną dla ochrony rąk i piersi przed ostrymi wąsami żytnich kłosów drażniących skórę do czerwoności. Ciało miałem spocone, swędzące, zakurzone polnym pyłem. Powietrze pachniało rozgrzaną słomą, kurzem wyschniętego lessu, ziołami rosnącymi na miedzy i zielonym zapachem starego sadu owocowego – zapachami nieistniejącej już wsi i dawno minionych żniw, jedynym takim zapachem. Na brzegu pola, w cieniu starej wiśni, stała beczka z wodą do picia; pamiętam chłodny i rozkoszny smak tej wody nabieranej wielką chochlą zawieszaną na brzegu beczki, pamiętam orzeźwienie wlewające się we mnie i swoje nienasycenie smakiem tego eliksiru.
Pamiętam ostry, głośny, szybki, równomiernie powtarzający się dźwięk kosy tnącej łodygi żyta i zgarniającej je na wysoką ścianę stojącego jeszcze zboża; szmery podbieranego żyta, chrzęst rżyska po którym trzeba było iść coraz dalej, by dojść do wiśni osłaniającej beczkę z wodą. W krótkich chwilach odpoczynku słuchać było inne dźwięki: delikatny szum kłosów czesanych wiatrem i śpiew skowronka. Pamiętam, że rzadko kiedy udawało mi się znaleźć na niebie tę nieruchomą, trzepoczącą skrzydełkami, ciemną drobinkę na tle błękitnego ogromu – jakby ona tylko dźwiękiem była. Czasami przerwa była rytuałem ostrzenia kosy: wujek wbijał zaostrzony koniec drewnianego styliska w ziemię i trzymając kosę pod pachą, tym jedynym, nie do powtórzenia uchwytem, wyciągał z kieszeni spodni osełkę i wyćwiczonymi, zapomnianymi już przez żniwiarzy ruchami, ostrzył kosę. Słyszę jeszcze ten ostry, metaliczny zgrzyt stali tartej kamieniem…
Znojne dni wypełnione pracą, ale przecież piękne, i nie tylko we wspomnieniach – one i wtedy takie były, ale dopiero teraz wiem o tym, wtedy nie zastanawiałem się nad ich urokiem, nie miałem świadomości przeżywania czasu wyjątkowego; po prostu ochoczo przyjmowałem każdy dzień, nie zastanawiając się nad źródłem swojej radości, nawet nie mając świadomości jej posiadania, jako że radość była stanem naturalnym.
Dla dziecka dzień jest zamkniętą całością, jest jedynym dniem, nie ma wczoraj i jutro, jest chwila pełna dziwów, tajemnic i poznawania, chwila rozciągnięta od rana do wieczora, a każda jej cząstka jest cenna zachłannością naturalnego, nienazwanego, pierwotnego przeżywania.
Może właśnie dlatego? Może właśnie wtedy życie jest najpiękniejsze, gdy jest najprostsze i najprościej przeżywane?
Mówią, że starość jest mądra, ale gdy wspominam dzieciństwo, jak dzisiaj wspominałem te gorące, pracowite i piękne dni żniw na podlubelskiej wsi lat sześćdziesiątych, myślę, że wtórna to mądrość, bo wracająca do mądrości tamtego dziecka cieszącego się dniem, zachłystującego się światem i życiem, że oto ów nawrót czasu pozwalający mi ponownie przeżywać tamte dni, unosi ze sobą cały, tak gruby i niepotrzebny, nalot tych dziesiątków lat i wszystkiego, co ze sobą niosły i co ciągle odsuwało mnie od pierwotnej, instynktownej mądrości tamtego dzieciaka biegającego miedzami – szczęśliwego i intensywnie przeżywającego.
Nie wiem, gdzie zapodziałem mądrości chłopca, którym byłem wtedy; gdzieś je roztrwoniłem w swoich gonitwach za mirażami, i dopiero teraz, widząc ich daremność, usiłuję mozolnie, bezradnie właściwie, odnaleźć to zatracone bogactwo dzieciństwa i wczesnej młodości.
Stojąc przy stoliku zastawionym kuchennymi rupieciami zasłanianymi wizjami przeszłości, doszły do mnie dźwięki preludium i fugi C-dur Bacha, przecudne dźwięki fortepianu śpiewającego pieśń bez słów. Wróciłem z krainy dzieciństwa i ponownie, jak przed laty, gdy dźwięki te oczarowały mnie po raz pierwszy, odczułem całe ich piękno, teraz dodatkowo splecione z ciepłymi wspomnieniami dawnego czasu, nieznającego przecież, nawet nieprzeczuwającego istnienia tych dźwięków. Później przyszła do mnie inna myśl: że warto było przeżyć to wszystko, co za mną, bo dzięki temu jestem gdzie jestem i słucham tej muzyki.
* * *

Fragment mojej polemiki z Octavio Paz’em po przeczytaniu jego książki „Podwójny płomień. Miłość i erotyzm”.
Za możliwość kupienia komputera po tygodniu pracy, albo samochodu za kilkumiesięczny dochód, płacimy nerwową pracą, biegiem, alienacją, częstym uprzedmiotowieniem w pracy; płacimy widzeniem nas jako żywe narzędzia i jako konsumentów, i sami jakże często widzimy bliźniego jako przeszkodę lub środek w staraniach o zysk. To ten nasz raj konsumpcyjny wysusza nam serca, z uczucia i z erotyki czyniąc dochodową gałąź przemysłu – nie neuronowe pochodzenie naszej świadomości.
Po namyśle stwierdzam, że ta pogoń za rzeczami jest jednak wtórna, jest skutkiem. Co pierwotną przyczyną? Najogólniej mówiąc: brak innych celów. Nasz konsumpcjonizm jest widomym dowodem bezsilności religii i wewnętrznej słabości wielu ludzi. No bo skoro małej będąc wiary nie bardzo potrafią nadać swojemu życiu sensu mniej związanego z dobrami doczesnymi, a nadto nie umieją w subtelniejszy sposób wypełnić swojego czasu…
Wypada mi zaznaczyć, że owa pogoń za dobrami, nasze dni zabiegane i zapracowane, często są po prostu na nas niejako wymuszone; co prawda człowiek tak naprawdę niewiele potrzebuje do życia, ale przecież gdzieś musi zatrzymać swoje ograniczanie potrzeb – nie każdy może być Diogenesem, a i nasz klimat uniemożliwia mieszkanie w beczce. Dla wielu ludzi konieczność zapewnienia podstawowego utrzymania, więc wyżywienia, ubrania i utrzymania niechby najskromniejszego mieszkania, zajmuje dużo czasu i dostarcza wielu trosk. Ci ludzie dalecy są od konsumpcjonizmu w ścisłym znaczeniu tego słowa, mimo iż tak wiele ich wysiłku związanego jest z dobrami materialnymi.
„A gdyby tam, po drugiej stronie, niczego ani nikogo nie było? Wówczas człowiek byłby skazany i musiałby się nauczyć żyć z tą straszliwą prawdą." – stwierdza Paz.

Ona nie jest straszliwa; oblicze tej prawdy tylko czasami bywa smutkiem, bywa żalem, na co dzień będąc raczej koniecznością, ale bywa też oczywistością, a nawet litością.
Ludzie wierzący uważają, że jeśli wiara w byt po śmierci rozpada się, człowiek traci wszelki sens życia – co jeszcze jest zrozumiałe – ale uważają też, że taki człowiek zmieni się w zwierzę swoim barbarzyńskim zachowaniem lub zwierzęcą formą życia dla samego życia, co trudno mi zrozumieć, mimo iż znam drogę ich rozumowania. Jest tutaj jakaś dziwna, niczym nieuzasadniona wiara w dobroczynną moc wiary, jest także wyraźna dla mnie forma poniżenia ich Boga. Tutaj odpowiadam im: wasza wiara w duszę nieśmiertelną może być pomocna osobie, społeczeństwom ludzkim raczej się nie przysłużyła dobrze, o czym dobitnie świadczy historia. Mój przyjaciel napisał mi kiedyś jakoś tak: kiedyś zdziwisz się ty i wielu innych, widząc Boga. Z kontekstu wynikało, iż nie uznaje on wiary za czynnik zbawczy, a ludzkie serce, w czym góruje nad swoimi współwyznawcami, którzy właśnie w ten sposób poniżają swojego Boga.
Historia tej religii przechowała fragment rozmowy dwóch hierarchów: jeden z nich powiedział drugiemu o swojej chorobie i bliskiej śmierci, na co ten zakrzyknął: „Co za wspaniała wiadomość! Zazdroszczę ekscelencji!" Wierzył. Po prostu wierzył w spotkanie z Bogiem po śmierci, chociaż wiara jego była niemal nadludzka (może i w jakiejś mierze nieludzka), bo zrywająca wszystkie, tak liczne, silne i często wzniosłe, więzy łączące nas z życiem, a jednak takiej wiary – gwaranta zbawienia, jak głosi religia – można było mu zazdrościć, bo mając ją, czy miałyby znaczenie jakiekolwiek uciążliwości ziemskiego bytowania? Czy warto kłopotać się czymkolwiek, a już szczególnie brakiem wszystko mającego telefonu i urlopu w Tajlandii? Tyle że jakoś nie widzę tej obojętności na dobra materialne wśród wyznawców Chrystusa, włącznie z ich kapłanami, a nawet wprost przeciwnie: rzuca się w oczy zachowanie odwrotne – jakby nasze ziemskie życie było wszystkim, co mają i mieć będą.
Mijają się też w ocenie wpływu braku wiary na jakość życia, ponieważ WŁAŚNIE z powodu życia tylko tutaj i teraz, jedyne co można zrobić i czym odpowiedzieć konieczności ostatecznego końca, to żyć godnie, ponieważ nie ma możliwości wyspowiadania się, a odpowiada się przed surowym i pamiętliwym sędzią: przed własnym sumieniem.
Jesteśmy częścią życia naszej planety, i nie ma w nas nic, co czyni nas niezależnymi od praw życia i śmierci, a tylko przez posiadanie najwyższej wśród ziemskich stworzeń świadomości i przez możliwość abstrakcyjnego myślenia nie potrafimy pogodzić się z kresem naszych dni. Celem życia, każdego życia, jest jego kontynuacja. Naszego też, więc żyjmy godnie, bo to wszystko, co zrobić możemy.
Bardzo smutna może być świadomość zupełnego zniknięcia tego mikrokosmosu, który budujemy w sobie przez całe życie. Świadomość końca budzi w nas protest, każe szukać pocieszenia. No i mamy go: to, co w nas najlepsze, nie umiera, a trafia w ręce Boga by żyć wiecznie – pozwalam sobie posłużyć się tutaj słowami Proust’a. Piękna, podnosząca na duchu idea. Dlaczego jej nie wyznaję? Chrześcijanin powiedziałby, że Bóg nie obdarzył mnie łaską wiary, ja przyznam się do dokuczliwej wady: nie potrafię wierzyć wbrew rozumowi, mimo iż wiara ze swojej istoty jest pozarozumowa. Wierzyć mogę w coś, co nie przeczy wiedzy, logice, sercu, zdrowemu rozsądkowi w końcu. Moje serce nie pozwala mi uwierzyć w kochającego i miłosiernego Boga wysyłającego swojego syna na krzyż, zdrowy rozsądek w uznawaniu jego i syna za jedną osobę, wiedza w kreację, logika w wieczność mojej duszy.
* * *

Gapiłem się na pola za oknem, nie wiem już po raz który zadziwiony przemianą krajobrazu oglądanego przez okno szybko jadącego pociągu. Tylko najdalsze fragmenty krajobrazu zachowywały się tak, jak powinny, a więc były nieruchome, jakby podążające wraz z pociągiem. I tutaj ogarnęło mnie pierwsze dziwienie tą tak przecież naturalną cechą postrzeganego krajobrazu, bo przecież gdy zastanowić się nad widzianą nieruchomością odległych drzew, wydaje się dziwna wobec mojego pędu. Bliższe drzewa, pola, domy, już wyraźnie umykały, czy raczej pozostawały w tyle, ale w ten sposób, jakby też biegły, tyle że wolniej niż ja z pociągiem. To wszystko, co tory kolei mijały blisko, wydawało się pędem – nie ja, a one właśnie: ukazywały się nagle gdzieś z przodu, krótką chwilę rosły w oczach, przez moment były na wprost mnie, by po sekundzie zmaleć i zniknąć gdzieś daleko w tyle. A najdziwniejsze wydało mi się wzajemne przenikanie poszczególnych, stałych przecież (wiedziałem o tym, ale tylko wiedziałem, jako że oczy mówiły mi co innego) fragmentów krajobrazu, zmienność ich wzajemnego położenia, wyprzedzanie się i pozostawanie w tyle. Zadziwiał ciągły ruch nieruchomych pól i drzew, któremu nawet domy się poddały i pędziły, w jednej chwili widoczne po lewej stronie grupy biegnących ku mnie drzew, bo w ułamku sekundy przeniknąć się wzajemnie, zamienić z nimi swe miejsce i pokazać mi się z prawej strony. A to wszystko na tle zmian dalszych, nieco wolniejszych, ale tak licznych, że cały krajobraz jawił się jako ruch. Wtedy sięgnąłem wzrokiem ku tym najdalszym drzewom i polom, ku niezmiennej, jak mniemałem, linii horyzontu, i dopiero teraz zobaczyłem, że pęd, jaki ruch pociągu nadał krajobrazowi za oknem, jest wszechogarniający, i nic już nie ma w nim stałego, a cały jest zmiennością i nawet ja się mu poddaję i nie jestem już (jak wtedy, gdy idę polami, horyzont mając widoczny wokół siebie) nieruchomym centrum widnokręgu, środkiem mojego świata, a też zostaję porwany pędem, który w ruch wprawia wszystko za oknem i wszystko zostawia za mną.

środa, 6 stycznia 2016

Jadąc prawą stroną, czyli zimowe rozmyślania


Myśli spisane w grudniu 2009 roku, po długiej podróży przez Polskę. 

Siedząc po lewej stronie samochodu nie czuję się pewnie. Wydaje mi się, że jadę zbyt blisko środka jezdni, szczególnie gdy wymijam tiry, no i niewłaściwe wydaje mi się wysiadanie na złą stronę, bo wprost na jednię; plus znajduję właściwie tylko jeden: mogę wygodnie, bez uderzania głową w szybę prawych drzwi, zajrzeć pod kierownicę przy wkładaniu kluczyka w stacyjkę.
Z uczuciem żalu i zdrady patrzyłem na moją angielską micrę ładowaną na lawetę handlarza samochodowymi częściami. Ja byłem tym zdrajcą. Samochód tak wiernie mi służący przez dwa lata zniknął za bramą, a ja poczułem się uboższy o jeszcze jedną rzecz przypominającą mi angielski czas.

Teraz został mi tylko coraz rzadszy odruch sięgania lewą ręką do dźwigni zmiany biegów, może jeszcze podchodzenie do samochodu z niewłaściwej strony. Z czasem i to zniknie - cóż wtedy zostanie? Poza drobiazgami, jak służąca mi teraz jako zakładka do książki karta z biblioteki w Trowbridge, uroczo zaprojektowana karta z sylwetką Bonda trzymającego książkę zamiast pistoletu i z napisem “007 licence to read”, pozostanie chyba tylko niezaspokojone pragnienie pójścia przez szkockie wrzosowiska.
Gdzieś pod Włodawą jest małe jeziorko, nazywa się... chyba Święte. Byłem tam kilka razy, ale wiele lat temu. Dlaczego myśl o nim pojawiła się we mnie właśnie teraz? Przez chwilę słuchałem wspomnień: to przez wrzosowiska. Łagodne pagórki wokół jeziora pokrywały łany gęstego wrzosu. Kiedy widziałem je po raz ostatni? Chyba w 94 roku. We wrześniu tego roku, u stóp Śnieżki – pamięć podsunęła bliższy obraz - widziałem rzadkie co prawda jego kępy, ale z kwiatami o cudnie nasyconym kolorze.
Wrzosy… - myślę patrząc przed siebie, na rozpaczliwie szary krajobraz. Wokół kamienia, na którym siedziałem robiąc przerwę w zejściu w dolinę Łomniczki, rosły drobniutkie kwiatki o różowych płatkach, przytulone do szarego odłamu Śnieżki, a teraz nie ma kwiatów, jest zima. Podmuch powietrza szarpie samochodem; każda mijana ciężarówka ciągnie wokół siebie szeroką aureolę zimowej szarości, przeraźliwie brzydką opończę brudnej mgły wodnej. Nie mogę opanować odruchu obrzydzenia wymieszanego z odrobiną strachu, z jakim zanurzam się w niej przy wyprzedzaniu ciężarówek, wyciągniętymi palcami szukając pod kierownicą włącznika wycieraczek.
Styczeń jest najgorszy. Otwiera przede mną długi ciąg dni jednakowych, szarych, krótkich, monotonnych, a do wiosny tak daleko! Przednia szyba co chwila pokrywa się szarym nalotem brudu schnącego w pędzie powietrza; włączam spryskiwacz, z niesmakiem patrząc na paskudną maź zgarnianą piórami wycieraczek na brzeg szyby.
Zima. Brrr!
Widząc reklamę baru, zjechałem na parking, a gdy wysiadłem, buty zanurzyły się w breji rozmoczonego śniegu. Drzwi były zamknięte, na głowę ciurkała mi woda z okapu dachu. Obok otworzyło się małe okienko i usłyszałem nieprzyjemny głos:
-Bar zamknięty. Ja tylko skupuje palety.
Stałem nie mogąc się zdecydować co robić. Między drzewami lasu widziałem budkę WC. Z niechęcią pomyślałem o konieczności pójścia tam – przez kałuże i błoto.
Nie, tak nie można, to przecież mój dzień. Brzydki tylko z powodu mojego nastawienia. Trzeba mi objąć go ramionami, przyciągnąć do siebie, blisko, twarz do twarzy, i wtedy przyjrzeć się mu, rozpoznać jego indywidualne rysy nadając mu w ten sposób wartości, a może i uroku.
Łatwo mówić – pomyślałem ruszając między drzewa. Smród czułem już kilka metrów przed budką. Nie wszedłem, pod drzewem skorzystałem z przywileju męskiej wygody.
Jak to zrobić? – myśl żałośnie bezradna. Jak znaleźć urok takiego dnia?
W samochodzie włączyłem Vivaldiego, mój ulubiony koncert wiolonczelowy c-moll. Szybę mam dziwnie blisko, tuż przy twarzy, gdy wyjeżdżając na szosę patrzę w lewo.
Przywyknę – wzruszam ramionami.
Pisać. Pisać! Gdzieś tam głęboko, w tajemnych zakamarkach mojego jestestwa, tkwią niewyobrażone, ledwie przeczuwane, gesty i słowa, myśli i uczucia, kształty i barwy, są wrażenia, mnóstwo wrażeń; jest tam cały świat o tyleż lepszy od rzeczywistego, o ile marzenia są piękniejsze od rzeczywistości. Oczarowanie chciałbym zmieścić w nim i zachwyt, baśń i... nie wiem, czy chcę rzeczywistości, a jeśli już, to niech ma rozmazane kontury, niech będą tam łagodne, a nawet niedostrzegalne, przejścia między światem baśni a rzeczywistością, o której nie będzie wiadomo gdzie się zaczyna, a gdzie kończy. I niech tam będzie wiosna wieczna urokiem uczuć i niezgodą na ich przemijanie, na zmienność ludzkiego serca. Dziecinne? Niech będzie.
Zejść w tajemną, tak trudno rozpoznawalną głębię, i wydobyć na światło dzienne to tajemnicze coś, co tam się ukrywa, czego przedsmak czuję w tych chwilach, gdy one same podnoszą się ku powierzchni świadomości, bliżej mojego zrozumienia. Wydobyć z siebie te pierwiastki, które, mocno w to wierzę, zawierają w sobie wszystko, czego tak bardzo brakuje dniom powszednim. Pozwolić im unieść mnie ponad codzienność, przenieść do lepszego świata, tego świata, w którym odczuwa się i przeżywa swoje życie najintensywniej, najgłębiej, najpiękniej. Stworzyć dzieło skomponowane z ulotnych wrażeń, z tęsknot, z marzeń najtajniejszych, najjaśniejszych i najcieplejszych. Przenieść się w wyimaginowany, baśniowy świat, aby tam znaleźć świat prawdziwszy, bo piękniejszy. Czy to ma sens, a jeśli tak, to jak zrobić ten ostatni krok? Rozglądam się, jakbym w mijanym krajobrazie spodziewał się znaleźć odpowiedź na to dręczące mnie od dawna pytanie.
Potrzebuję pisania, ale nie mogę ruszyć z miejsca. Vena… Czasami przychodzi do mnie. Jest ledwie muśnięciem, przeczuciem, pragnieniem wyobrażenia uroczych treści. Czuję ją blisko, jakby stała obok mnie, może na długość ramienia, ale ciągle jest za daleko, będąc w innym wymiarze, nie w moim świecie. To uczucie nieprzebytej bliskości towarzyszy mi od kilku już lat, na przemian dając siły i radości, chwilami nawet euforię – i siły te odbierając, budząc we mnie myśli o prozaiczności i ślepocie, o zupełnym braku umiejętności. Rozglądam się wokół siebie myśląc czasami o Prouście i jego drzewach, które, jak przeczuwał, miały mu coś powiedzieć, ale on nic nie usłyszał. Rozglądam się z podobnym przeczuciem. Tak trudno wydobyć coś z siebie!
Zbliżam się do Radomia, muszę pamiętać o skręcie w lewo na tamtym rondzie – wbrew znakom, które prowadzą w labirynt ciasnych uliczek śródmieścia. Sto metrów przed sobą widzę ciemny tył samochodu, za którym jadę już od kwadransa. Wyprzedzić go? – myśl pojawia się na chwilę, ale zaraz znika. Kieruję odruchowo, pozwalając myślom biec swoimi ścieżkami.
Znaleźć w sobie to, co jest tylko moje i tylko ode mnie zależne. Nie przejęte od osób mnie otaczających, nie wyczytane w książkach, także nic z tego, co jest owocem chwili, nastroju dnia dzisiejszego, ale to, co we mnie niezmienne, tylko mnie właściwe i co stanowi o mojej tożsamości na przestrzeni wszystkich lat mojego życia. Czy jest coś takiego? Jest!, mimo iż w najgorszych swoich chwilach twierdzę przeciwnie. To pamięć - kapryśna, często zawodna i nieciągła jak ludzkie postrzeganie czasu, ale moja. Więc pamięć, ale i coś jeszcze.
…Brakuje mi nierównych płyt z baptysterium św. Marka. Brakuje łączności między mną obecnym, a mną zmieniającym się na przestrzeni lat; potrzebuję pomostu między odizolowanymi wyspami moich przeżyć, pomostu umożliwiającego powrót do mnie tego wszystkiego, co dawały mi przeżycia  – ponad monotonią dni powszednich i uwolnione od brzydoty codzienności.
Właściwie dlaczego w zimie tak mało jest słońca?
Proust pisał tam o prawdach podsuwanych nam przy pomocy wrażenia, ale pisał też o ich rozszyfrowywaniu; skoro dla niego nie było to łatwe zadanie, to cóż ja mam powiedzieć?
Często mam poczucie bliskości odkrycia tajemnicy, krążenia wokół mnie prawdy, objawienia czegoś wielkiego i wspaniałego. Przyjemne to uczucie, dające przedsmak radości ogromnej, ale bywa też inaczej, dziwnie, gdy pustka w głowie rozrasta się gwałtownie, zapełniając się nieuchwytnymi, niemożliwymi do określenia, poplątanymi, szamoczącymi się i skłębionymi myślami. Ten spazm bezradności, ów pulsujący węzeł gordyjski myśli trwa tylko chwilę, po której eksploduje uwalniając gorycz niemożności, bezsilność w wyrażeniu siebie.
Jak to on powiedział? Prawdziwie nasze jest tylko to, co wydobędziemy z naszej ciemności. Było tam, w słowach Prousta, coś jeszcze: pełne wrażeń wspomnienie pustego pokoju z perkalowymi firankami (nie wiedzieć czemu zapamiętałem ten perkal), wspomnienie silnie kontrastujące z pustką wspomnień wystawnych przyjęć. No właśnie.
Patrzę na czarne pudełko GPS, które właśnie kobiecym głosem oznajmia mi, iż “ after four hundred metres turn left”, i wiem, że ten szereg wspomnień układających się w chwilowy nastrój budzony widokiem tego przedmiotu jest indywidualny, odmienny od wrażeń wszystkich innych ludzi. Wspomnienia z nim związane nie są w takiej chwili wyrażone, domyślone do końca, one tkwią niżej, jakbym oglądał je wszystkie razem, z daleka, ale nad nimi wznosi się momentalnie powstająca, delikatna tkanka mojego wrażenia utkanego z dziesiątków tamtych wspomnień.
Gdy biorę w rękę zielonkawy, wytarty tom Raju utraconego, odczuwam swoistą emanację czasu, ćwierćwiecza towarzyszenia mi tej książki; nie ma w tej chwili słów ani obrazów, ale jest wrażenie: ciepłe i cenne, bo umożliwiające mi w tym jednym momencie poczucie związku mnie dzisiejszego z licznymi, odizolowanymi od siebie i jakby obcymi „ja” z przeszłości.
Proust widział powieść (dzieło sztuki) najdalszą kronice filmowej dokumentującej rzeczywistość, a ludzką realność widział w związkach wrażeń chwili bieżącej z wrażeniami przeszłości. Muszę wrócić do niego, tyle znaków zapytania jest jeszcze na marginesach mojego egzemplarza Czasu. Wrócę, on mi pomoże.

Droga wspinała się długim, łagodnym nasypem, celując w szczyt widocznej w oddali konstrukcji nowego mostu na Wiśle pod Puławami. Jak zawsze z przyjemnością patrzyłem na fascynującą prostotę i logikę budowy potężnych, ale nie ociężałych, dźwigarów unoszących w powietrzu wiszącą pod nimi nitkę szosy, ale dzisiaj zjazd z mostu na chwilę przeniósł mnie na most nad River Severn. Przez moment jakbym widział stojącą tam białą tablicę z napisem Welcome to England, i wjeżdżając na Lubelszczyznę poczułem – jak wtedy – że wracam do siebie.


sobota, 22 marca 2014

O pracy w UK

10 września.
Skrzyżowanie dwóch autostrad - biegnącej z centrum Londynu na północ M11 i M25, obwodnicy stolicy. Widok odmienny w dzień i w nocy, ale w obu porach doby czyniący wielkie wrażenie. Jadąc M11 w kierunku Londynu, wjeżdża się na wzgórze, z którego widać w oddali, na wprost, chyba wszystkie, bo jest ich tam aż pięć, wieżowce miasta, w którym dominuje niska zabudowa, a blisko, o milę, w dole, widać tysięczne światła skrzyżowania dróg. Prowadzi ku niemu podwójny sznur jaskrawo żółtych świateł rozpiętych na wysokich słupach, sznur wijący się łagodnymi łukami, a dalej, po przecięciu z innymi, po wielokrotnym rozdzieleniu i ponownym połączeniu, biegnący wielkim łukiem w stronę miasta, aż po horyzont. Jadąc, widzę dziwną przemianę w przestrzennym ustawieniu świateł: otóż one wychodzą mi naprzeciw. Cały, wielokilometrowy ich wąż zamiata ogonem, faluje, zmienia ustawienia swoich łuków, by w końcu ustawić się na wprost mnie. Wygląda to tak, jakbym nie ja skręcał podążając wyznaczanym światłami łukiem drogi, a właśnie światła zbliżały się do mnie, prostując swój bieg, jakby ustawiały się w równym szeregu przede mną. W lusterkach widzę zjawisko odwrotne, bo oto światła przez chwilę tylko tuż za mną oddalają się prosto, by za moment zwolnić i zacząć wyginać się w łuk, ginąc mi z oczu za ciemnym konturem mojej naczepy. Gdzieś po drodze mijałem (dzisiaj sprawdziłem: to przy skrzyżowaniu M11 i A120) tuż przy autostradzie, wielki, oświetlony wieloma szeregami świateł, parking przed supermarketem. Światła spostrzegły moje zbliżanie się już z daleka, rozpoczynając wzajemne przemieszczanie się, które nabierało tempa w miarę mojego zbliżania się, a gdy byłem tuż przy nich, zadrobiły swoimi słupami rozpoczynając szaleńczy taniec, a może ucieczkę, chowanie się, nie wiem, to było wzajemne przenikanie się tak złożone, że nic tam nie było nieruchomego, a wszystko było wirem i ruchem. Przemianą. Zamętem świateł wchodzących na siebie i znowu rozdzielających się, by w ułamku sekundy ponownie zderzyć się z innymi. Wszystko trwało sekundy, bo moje oddalenie się uspokoiło światła, zwracając właściwą im nieruchomość. Patrząc na te tak zrozumiałe, a ciągle tak zadziwiające przemiany, doznaję wrażenia bycia nie tylko środkiem otaczającego mnie świata, ale i przyczyną sprawczą tych wszystkich jego przemian (przecież widziałem!: światła ruszyły dopiero wtedy, gdy ja się zbliżyłem do nich!), ale głębiej pojawia się myśl o przekłamanym widzeniu świata wokół mnie, tego świata, którego tylko w ten właśnie sposób mogę oglądać – siebie widząc w jego środku, co przecież nie jest prawdą. Czy można wyobrazić sobie przestrzeń widzianą liniowo? Bez samoczynnie wyznaczanego naszym oglądem jej środka, którego przestrzeń przecież nie ma?

Przejechanie takiego skrzyżowania jest łatwe: zjazd zawsze w lewo, zjazd, który po chwili łagodnie rozchyla się na dwie odnogi – odpowiedniki skrętu w lewo lub w prawo na zwykłym skrzyżowaniu. Ta lewa odnoga jednym łukiem doprowadza do jezdni poprzecznej autostrady, a prawa przecina ją górą lub dołem, wije się w prawo, później w lewo, znowu w prawo, ponownie wspina się ponad inne odnogi, lub wbija się tunelem pod nie, by w końcu skończyć się pasem rozbiegowym przy drugiej jezdni poprzecznej autostrady. Tak, to jest proste, ale tylko wtedy, gdy jedzie się swoją slip road, bo ta jest jedna i prowadząca, ale wystarczy spojrzeć w bok, w dół albo w górę, aby doznać wrażenia poplątania, niemal zagubienia się w trzywymiarowym labiryncie owych dróg dojazdowych i zjazdowych. Dwie autostrady to cztery jezdnie, każda ma taki podwójny zjazd, więc razem takie skrzyżowanie jest plątaniną czterech jezdni i ośmiu dróg zjazdowych, które nigdzie nie mogą krzyżować się na jednym poziomie, ani zbyt gwałtownie skręcać. (Właśnie! Stają tam znaki przedstawiające obraz z czarnego snu kierowcy, bo z wywracającą się ciężarówką, i z ograniczeniem szybkości do 30 mil.) Nierzadko bywa, iż do tego labiryntu dochodzą jeszcze dodatkowe pasy innej drogi – nie będącej autostradą; czasem łączą się z tamtymi, a czasem nie, tylko wysoką, trzy- albo i czteropiętrową estakadą przekraczają skrzyżowanie, albo odwrotnie – zanurzają się pod najniższe jezdnie długimi tunelami. W rezultacie efekt nieco przypomina złożony wir współczesnych karuzel. Jadąc swoim pasem, w lusterku zobaczyłem samochód skosem jadący wprost na mnie; moment strachu gaszonego wiedzą, i zaraz tamten samochód wyrównuje swój tor, przez sekundę jadąc tuż przy mnie, ale oto moja droga opada wprost w otwartą gardziel wiaduktu, gdy tamten wznosi się razem ze swoją drogą i po sekundzie niknie ponad kabiną mojej scanii. Tak!, ostatnio jeżdżę scanią, najnowszym modelem:). Ze swojej wysokości widzę dokładnie na wprost siebie, na poziomie oczu, samochód dostawczy przecinający mój tor jazdy, a tuż przed nim czerwony kabriolet pędzący wprost na niego. Nim pojmuję, iż patrzę na samochody jadące różnymi pasami, w skrócie perspektywy, czerwony znika za białym dostawczym, a właściwie w nim, jakby w niego wjechał, ale w tej samej chwili widok ucieka mi w górę i znika zasłonięty stropem wiaduktu. Wyjeżdżam spod wiaduktu łukiem w prawo; na wprost mnie widzę ścianę zarośli, między którymi dostrzegam migające samochody. Nieco na prawo i trochę niżej, skosem do mnie, biegną trzy pasy autostrady, do której prowadzi mnie mój dojazd. Jeszcze tylko jeden wiadukt, i za łukiem drogi otwiera się kilkusetmetrowy pas rozbiegowy; po jego przejechaniu jestem na drugiej autostradzie. Kilometr dalej wysoki sznur cytrynowych świateł urywa się nagle; wjeżdżam w ciemność zostawiając za sobą owe angielskie Junction - oszałamiający splot świateł i ruchu.

8 lipca.
Dzisiaj zobaczyłem spory kawałek Anglii i... jaskółki! Było tak.: W parę osób pojechaliśmy do centrum handlowego, na miejscu zobaczyłem coś zupełnie innego od spodziewanej sylwetki hangaru, bo tak wyglądają typowe centra. Tutaj było miasteczko niedawno wybudowanych pawilonów, ale z zewnątrz stylizowanych na stare, czy też raczej zbudowane w zgodzie z angielskim stylem, który czyni wrażenie starego, nawet gdy budynek jest nowy, ze ścianami licowanymi czerwoną cegłą i łupanym kamieniem, a mieszczące w środku jeden spory sklep, sprzedający towary jednej, na ogół, marki. Pawilony ustawione są w dwuszeregu tworzącym uliczkę, ale to ustawienie nie jest pod linijkę, co w zestawieniu z ogródkami, klombami, stolikami kawiarenek tworzy urokliwą, pełną zaułków, jakby starą uliczkę. Niemal wszystkie pawilony mają duże podcienia, a z dachów zwisają donice z kwiatami, a właściwie wielkie kule kwiatowe, bo samych pojemników nie widać pod kwiatami. Jest ich tam mnóstwo, a przez to jest bardzo kolorowo, wesoło, wiosennie, szczególnie, że na środku uliczki gęsto wyrastają zielone kępy klombów tak różnorodnie zarośniętych roślinami ozdobnymi, że, zdawałoby się, weszliśmy do amazońskiego pawilonu w ogrodzie botanicznym. No i stałem przed jednym z tych pawilonów, w którym buszowały obie panie, rozglądałem się wokół, gdy kątem oka, na moment, zobaczyłem ten znajomy, tak wdzięczny kształt jaskółki. Znikła mi zaraz, szukałem jej na niebie, i przez dłuższą chwilę żadnej nie znalazłem – nawet pomyślałem, że pewnie coś mi pomyliło, ale w końcu zobaczyłem je ponownie. Patrzyłem na nie uważnie, szukając jakichś różnic, ale nie było ich, to nasze, polskie jaskółki tam latały! Oczy mi się zapociły, kurcze blade, gdy tak patrzyłem na nie.
A ludzie są tutaj dziwni! Uśmiechają się do siebie nie wiedzieć czemu i co chwila albo dziękują sobie za coś (właściwie za wszystko), albo przepraszają (też za wszystko). Tylko czasem, a właściwie często, słychać kurwianie, a po chwili widać grupkę Polaków. Tak właśnie jest: najpierw głośne przekleństwa, a później grupę pewnych siebie gęb.
W drodze powrotnej zabłądziliśmy, ale kierowca kupił mapę, i jakoś udało się znaleźć właściwą drogę. Okolice są tutaj piękne, ale nie widać ich prawie wcale przez ściany żywopłotu odgradzającego drogę od otwartej przestrzeni. Jadąc, bardzo szybko przychodzi wrażenie uwięzienia, spętania, przygniecenia męczącego już teraz, po ledwie kilku dniach. W jednej z tych rzadkich przerw w żywopłocie, zobaczyłem dużego, białego konia jakby leżącego na zboczu pagóra odległego o przynajmniej kilometr od szosy. Powiedziano mi, że to taka miejscowa specjalność... rzeźbiarska? (a może to angielska odmiana naszych ogrodowych krasnoludków?): kopią płytki dołek o pożądanym kształcie, do poziomu trawy zalewają do betonem, a na wierzch kładą płytki albo malują – i pomnik gotowy. Pytanie: czyj to jest pomnik? Konia – jak w tym przypadku – czy angielskiego gustu i zwyczaju?
Dopiero wczoraj zauważyłem coś, co widzieć powinienem od początku, a mianowicie brak ogrodzeń posesji od strony ulicy, i stwierdzam, że poprawia to wygląd ulicy, staje się ona bardziej przyjazna, swojska, nasza. Bez barier.

10 lipca.
Do domu wracałem przez całe miasteczko, ciche i uśpione (było po pierwszej), mokre po deszczu, ale nie deszczowe, miasteczko jakby zatrzymane w swojej codziennej gonitwie.
Parasolki są tutaj produktem pierwszej potrzeby, sprzedawane są wszędzie, i są tanie, co wobec ich niezbędności dziwi mnie wielce, bo po 2 albo 2,5 funta.
Mury.
Anglicy mają paskudny zwyczaj zwieńczania murów będących ogrodzeniami zębami utworzonymi z pionowo wmurowanych podłużnych kawałów skały, zwyczaj paskudny, bo też i mur tak “udekorowany” jest brzydki, pozbawiony znacznej części urody zyskiwanej swoim współistnieniem z roślinami, upodobniony do tych przedpotopowych pancerników noszących na grzbiecie dokładnie takie same zęby. Murów sporo i w mieście, wiele z nich pełni rolę podpór skarp podciętych budową domu lub ulicy, ale i są mury - ogrodzenia. Niemal wszystkie są w części albo i w całości pokryte gęstą, bujną zielonością bluszczy – roślin powszechnie tutaj rosnących, oplatających swoimi pazernymi ramionkami wszystko, co się da opleść – a od góry przykryte gęstymi koronami drzew, niczym czapą zimową, z nausznikami długich, zwisających gałęzi. Gdy w tak właśnie zarośniętym murze, wysokim na parę metrów, zobaczyłem głęboko osadzone, niskie, okute żelazem drewniane drzwi, aż przystanąłem, zatrzymany szybkim i jednoznacznym skojarzeniem: oto stałem przed tajemnymi drzwiami, które setki lat opierały się wszystkim próbom ich otworzenia, drzwiami, za którymi znajduje się coś wspaniałego, cennego, może jakiś skarb zasnuty pajęczyną i zapomnieniem, ciężkie skrzynie, które zaraz będą moje, bo przecież mnie się uda otworzyć drzwi; nie wiem jak, ale myślę, że gdy tylko chwycę dłonią klamkę – będę wiedział.
Na drugi dzień byłem tam ponownie; pierwsze wrażenie zachowało się, podtrzymywane zasłaniającymi drzwi gałązkami bluszczu zwieszającymi się górą, tylko aluminiowa klamka psuła nieco efekt...
Jaskółki są i tutaj! Mało ich, ale są!

11 lipca.
Przed firmą rośnie rząd kwitnących właśnie lip. Szkoda mi tych drzew, bo wydaje mi się, że jest im tutaj źle, że męczą się życiem w tym kraju. Kwiaty i liście nie są tak czyste, nasycone barwą i zapachem lata (tutaj w ogóle nie ma letnich zapachów! Dopiero teraz w pełni zrozumiałem oszołomienie ludzi Północy zapachami Południa), jak ich polskie siostry, widać na nich walkę z klimatem, może chorobę. Inność widać także na pniach i konarach, całych pokrytych porostami, niczym liszajami, pni z wyglądu zupełnie niepodobnymi do wyrazistego, czystego (tak!, teraz to widzę!) rysunku kory tych drzew. Oglądam je tak, jakbym kawałek Polski oglądał, i pewnie dlatego żal mi tych drzew. Te liszaje porostów widać wszędzie, a dachy domów, na ogół z betonowych dachówek, są nimi pokryte nawet wtedy, gdy dom nie wydaje się stary.
W agencji słyszałem ciekawą, bo pokazującą stosunek Anglików do siebie i do pracy, historyjkę. Otóż skierowany do pracy Anglik nie stawił się w zakładzie, a na drugi dzień spóźnił się ponad godzinę. Pierwsze tłumaczył w sposób rozbrajający: że po prostu zapomniał pójść do pracy, drugie wyjaśnił zabłądzeniem, natomiast przedłużenie przerwy o godzinę to efekt, jak wyjaśniał,  jego straceniem poczucia czasu.
Był zdziwiony zrezygnowaniem z jego pracy. Zazdroszczę im tak zdrowego stosunku do pracy i do swoich słabości, to jest do swojego lenistwa.
Ludzie.
Angielki są brzydsze od Polek, prawda to jak najbardziej obiektywna, a dla jej potwierdzenia wystarczy rozejrzeć się męskim okiem po ulicy. Angielki są mdłe, takie jakieś nijakie. I dużo jest otyłych, ale dziwnie otyłych, inaczej, niż to się zdarza Polkom, bo rośnie im przede wszystkim tyłek, puchnie im zwłaszcza na boki, wylewa się ze spodni, miękki i trzęsący, upodobniając ich właścicielki do figurki tej prehistorycznej Wenus sprzed tysiącleci. Słyszałem wypowiadane tutaj przypuszczenia, że rząd angielski po to otworzył granice, aby pomóc Angielkom wyjść za mąż; gdy patrzę na te trzęsące się cielska, myślę, że może być w tych plotkach dużo prawdy.
Jednak czasem udaje mi się znaleźć u nich ślady delikatnej urody kobiet z Północy, kobiet o jasnej karnacji, blondynek lub rudawych; ślady urody zupełnie innej od tej zmysłowej, krzykliwej urody kobiet Południa chwalących się swoimi pełnymi ustami i wielkimi, wyrazistymi oczami. Uroda Angielek (tych nielicznych, zaznaczam) wydaje się być smutna, a gdy zastanawiam się nad przyczynami takiego odczucia, myślę, że przyczyną jest wrażenie zmierzchu, tej ostatniej chwili, gdy jeszcze widać jej twarz. Na twarzach wielu starych kobiet widziałem resztki, ledwie widoczne pod zmarszczkami, tej urody, u młodszych jakby mniej, co dziwi mnie bardzo, i na co na razie nie znajduję wytłumaczenia.

29 lipca.
Przez miniony tydzień pracowałem na wyjeździe, z dala od miast, na wielkich polanach, na których odbył się jakiś festyn muzyczny, po obwitych deszczach utopiony w błocie.
Błoto, a więc odruchowe skojarzenie z Kaliszem i lunaparkiem - zadziwiające są przemiany ludzkich losów. Błoto było czarne, szare i brązowe; błoto gęste, mięsiste, ciastowate; błoto było też lejące się, rzadkie niczym przy sraczce i jak wtedy paskudnie śmierdzące; błoto było mlaskające, ciapkające, chlupoczące; było gulgoczące, gdy trzymało siłą wyrywany z niego but.
Do tego deszcz, który przed chwilą przestał padać, albo za chwilę miał zacząć padać; deszcz jak pogoda tutaj: rzadko wyrazisty, często rozmyty, kropiący, prószący, ustający i powracający.
Spaliśmy w kempingach bez prądu, za łazienkę mając przyczepiony do siatki ogrodzenia kran, przy którym wieczorem, stojąc w błocie na jednej nodze i przytrzymując się drutu ogrodzenia, starałem się umyć stopy, wytrzeć je i – to była prawdziwa ekwilibrystyka – założyć czystą skarpetkę. W krótkie wieczory bez światła robiłem notatki na jedynym jaki miałem skrawku papieru, a gdy zabrakło miejsca na nim, pisałem na stronach książki Prousta, chcąc zachować chociaż część wrażeń z tych dni.
Podziwiałem wielkie dęby rosnące na tych polanach, dęby – samotniki, z dala trzymające się od swoich współbraci, i może dlatego kojarzące mi się z tymi cichymi gruszami rosnącymi u Mickiewicza na miedzach. Skojarzenie tym dziwniejsze, że tamte grusze widzę jako małe drzewa, jakby nieśmiało rosnące, przytulone do swoich miedz, wśród pól malowanych zbożem rozmaitym, podczas gdy dęby były wielkie, chociaż przysadziste, rozłożyste, rosochate i masywne niczym baobaby z nieproporcjonalnie do korony grubaśnymi pniami i powykręcanymi ramionami konarów, a rosły na zielonych łąkach. Dębów było najwięcej, ale rosły też majestatyczne, dostojne buki czerwone, nie tak grube jak tamte, ale bardziej rozłożyste, natomiast na szczycie pagóra, w parku przed wielkim domem, rosły dwa dziwne drzewa iglaste; końce ich potężnych ramion pokryte były koronami rosnącymi poziomo, płaskimi, co oddzielało je od koron sąsiednich konarów, rosnących nieco wyżej lub niżej; widok ten nieodparcie kojarzył mi się z Afryką, z upałem i kurzem o nieznanym, ekscytującym zapachu, ze stadem słoni, których omalże oczekiwałem, wychylających się zza ogromnych pni tych drzew.
Drzew jest w tym niemal bezleśnym kraju chyba więcej niż w Polsce; bardzo licznie rosną, obok krzaków, na miedzach, tworzą małe, ale często spotykane zagajniczki, ocieniają strumyki, jak ten oglądany na brzegu jednej z polan, z której uprzątaliśmy ogrodzenie: strumyk był tak gęsto zarośnięty drzewami, także bardzo licznymi tutaj głogami, gęstymi jeżynami o gałęziach wprost oblepionych owocami (nigdzie w Polsce nie widziałem takiego urodzaju owoców jeżyn, jak tutaj), że nie tyle zobaczyłem go, co usłyszałem chłodny szmer jego wody. Znalazłem dwumetrową przerwę w zwartej ścianie drzew, strumyk tutaj rozlewał się w miniaturowe jeziorko, połyskujące refleksami światła łamiącego się na kamienistym dnie. Wszedłem pod drzewa, w wodę, której przyjemny chłód zaraz poczułem przez gumowce, i rozejrzałem się, szukając przyczyn wspomnienia tej uroczej scenki spotkania Odyseusza i Ateny na brzegu Itaki, scenki tak ciepłej ich przyjaźnią, a tak orzeźwiajacej chłodem cienistej pieczary; rozejrzałem się i wiedziałem: byłem w takim samym miejscu jak oni oboje wtedy, przed wiekami. Przede mną korzenie dużego drzewa głogu obrastały resztki ceglanego mostku, a nad głową, wśród splątanych gałęzi wielu innych drzew, widziałem czerwieniejące się już jego owoce; nisko, tam gdzie największa gęstwina gałęzi, wypływał strumyk, by po obmyciu kamyków i moich butów, dwa metry dalej znowu dać nura w zwarty gąszcz zieloności. Po chwili poczułem, zdumiony, zazdrość wobec Anglików o posiadanie tej uroczej kapliczki Flory. Obudzona świadomość bycia w obcym kraju przeszkadzała mi w pełni cieszyć się urodą tego miejsca: ono nie było moje, nasze, polskie, było obce, i zostanie tutaj, gdy ja wyjadę do siebie.
Na wielkim placu pokrytym grubą warstwą rzadkiego błota patrzyłem na tęgiego, brodatego mężczyznę jeżdżącego quadem: stał na podnóżkach i śmiał się głośno, a spod tylnych kół strzelały w górę dwie wielkie fontanny błota. Widzę jeszcze jego roześmianą gębę i wielką brodę umazaną błotem.. Widziałem tutaj całą galerię ludzi, jak tego wysokiego faceta o zgrabnych nogach i chodzącego w spódnicach, bodajże nawet codziennie zmienianych, spódnicach fałdowanych, frywolnych, odsłaniających uda w czasie chodu; widziałem dziewczyny ubrane w worki foliowe, facetów przystrojonych girlandami kwiatów; we włosach – u mężczyzn i u kobiet - widziałem pióra ptasie, świecące żaróweczki, kwiaty, kolorowe tasiemki i sznureczki. Widziałem godną pozazdroszczenia swobodę strojów i zachowań, oraz tolerancję wykraczającą poza normy polskie.
Wielokrotnie chodziłem dróżką wśród drzew lasu liściastego, podziwiając bujność roślinności; gęstość tego lasu, wszechobecne bluszcze pokrywające zielonością ziemię i drzewa, nie tylko żywe, ale i martwe, nieodmiennie kojarzyła mi się w dżunglą, bo też i przez wiele miejsc tego lasu nie dałoby się przejść bez wyrąbywania przejścia maczetą. Widziałem świeżo ścięte drzewo: jego drewno było stare, na pół spróchniałe, ale dwa grube jak ręka w nadgarstku baty bluszczu, owijającego się wokół pnia i razem z nim ściętego, były zdrowe. Patrząc na te wrośnięte w pnie drzew grube konary bluszczu, ma się wrażenie patrzenia na węże zaciskające swoje prężne cielska na ofierze, niemal czuje się naprężenie ich muskuł – jakby patrzyło się na wieloletnią walkę dwojga żywych przecież stworzeń. Walkę, w której nie ma zwycięzców, bo wiele już widziałem tutaj drzew uschniętych, zaduszonych bluszczami, które, zdaje się, giną razem ze swoim nosicielem.
Posiłki wydawane w stołówce były fantazyjne i dziwne jak stroje ludzi tutaj: kolorowe, urozmaicone, zaskakujące, ale bez smaku, którego dodawana nawet w dużej ilości sól tylko w niewielkim stopniu przydawała. Surówki były suche, bez oleju czy śmietany, a zrobione z mieszanki dużych kawałków dziwnych, nieznanych mi warzyw; niektóre z nich jako żywo przypominały mi te zielska, które, będąc dzieckiem, traktowałem kijem w przydrożnych rowach wiejskich dróg Lubelszczyzny.

3 sierpnia.
Drugi tydzień na wyjeździe, bez prądu, wody, a nawet bez książki i muzyki. Brakowało mi czytania i pisania; to dziwne uczucie, silne, ale nieokreślone, nieuchwytne, nie do nazwania; uczucie głodu wydaje się łatwiejsze do opisania, chociaż pewnie się mylę; jak opisać uczucie głodu czytania i pisania – nie wiem. Wiem, że ledwie przyjechałem do domu, zaraz po umyciu się (pierwszym porządnym prysznicu od pięciu dni!) i zjedzeniu kolacji (pierwszej nie angielskiej też od pięciu dni), włączyłem laptop. Zaraz podłączę słuchawki, i mam nadzieję, że gdy wszyscy domownicy usną, będę mógł zrobić to, co zwykłem robić w lunaparku: ukraść sobie trochę snu, dając go słowom. I Bachowi.
Przez minione dwa tygodnie miałem okazję napatrzeć się na Anglików, na ludzi pracujących na festynach, porównując ich do znanego mi polskiego środowiska zawodowego, i muszę przyznać, że angielskie jest nie tylko bardziej kolorowe, ale bardziej tolerancyjne, pomysłowe, i takie... luzackie. Bo gdyby u nas facet w moim wieku chodził w turbanie przyozdobionym wiszącymi na wysokości twarzy frędzelkami, albo gdyby dorosła dziewczyna założyła na głowę różową perukę, a na plecy duże skrzydła, też różowe, to chyba wytykano by ich palcami, a tutaj nikt nie zwracał na nich uwagi. Widziałem ludzi tańczących w błocie przy muzyce z samochodowego radia, widziałem ich roześmiane twarze i zazdrościłem im, cholera jasna, zazdrościłem. Szef ekipy technicznej obsługi festynu chodził podziergany jak kryminalista, a jego fryzura dyskwalifikowałaby go w Polsce jako szefa: jedynie na karku rosło mu trochę włosów, ale za to długich, uplecionych w te dziwne, nadmuchane warkoczyki, dredy, czy jak to się nazywa. Oni też, jak i u nas, żyją w wozach kempingowych, chodzą do toj – tojek, i ciągle zmieniają adres, więc odczuwałem swojskość, ale i obcość – nie tylko z powodu języka. Dwa dni temu, wieczorem, po pracy, siedziałem przed swoim kempingiem i patrzyłem, jak jeden z nich pakował graty na wielki bagażnik dachowy swojego busa, patrzyłem na niego, i, wiedząc o wiecznej prowizorce, o zimnie, o błocie, o hałasie i o pracy od rana do wieczora, wiedząc o tym wszystkim - chciałem pojechać z nim. Dzisiaj wyjechał wóz, który podobał mi się najbardziej, a było to mieszkanie zrobione na starej ciężarówce terenowej, mieszkanie jakby przeniesione z czasów wielkiej wędrówki na Zachód Ameryki: prymitywna, ale solidna drewniana konstrukcja z werandą od tyłu wozu (z jej dachu zwieszały się na łańcuchach dwie donice z kwiatami), spiętrzonymi na dachu pakunkami, rowerami, i długimi żerdziami autentycznego wigwamu, jaki ci ludzie stawiali, ze sterczącą z tyłu wozu blaszaną rurą węglowej kozy. Ciężarówka na pewno pamiętała czasy wojny, a na jej masce pysznił się wielki smok trzymający proporczyk – znak angielskiej marki samochodowej.
Chciałbym i ja powłóczyć się z nimi, pojeździć po Wielkiej Brytanii i nie tylko, powłóczyć się po świecie... Ee, pewnie tęskniłbym do kraju, bo już teraz, po miesiącu, ledwie miesiącu, zaczynam tęsknić za nim. Brakuje mi letnich upałów i zapachów lata; brakuje mi moich miejsc nadmorskich, tych, z którymi nie zdążyłem się pożegnać w czerwcu, i które nie wiem, czy jeszcze kiedyś zobaczę; brakuje mi wielu miejsc, miast, widoków, brakuje nieznanego wcześniej poczucia bycia u siebie, w swoim kraju. Więc pewnie gdybym wyjechał z tamtymi ludźmi, też byłoby mi źle, ale wyjechać chciałbym.
Przez te dwa tygodnie jadłem angielskie posiłki serwowane przez bar żywiący obsługę techniczną festynu, i przyznaję, że jedzenie to było lepsze niż się spodziewałem, chociaż nie znaczy to, że było dobre. Owszem, bardzo kolorowe, urozmaicone, z dużą ilością surówek, ale ten smak... Oto co dostałem na talerzu któregoś dnia: duży ziemniak gotowany w mundurku, oblany odrobiną sosu mięsnego, po łyżce gotowanej fasolki, makaronu z warzywami, startego na drobno sera żółtego i tuńczyka z puszki, po dużej łyżce surówki z białej i z czerwonej kapusty, oraz jedno jajko ugotowane na twardo. Na dokładkę był ich bułkowaty, słodkawy chleb z masłem - dla odmiany słonym.
Wieczorem księżyc wschodził wielki, czerwony, majestatyczny; gdy w nocy wyszedłem na dwór i zadarłem głowę na gwiazdy, zobaczyłem je ruszające się, kolorowe, i dopiero po chwili zorientowałem się, że to światła samolotów, wyjątkowo licznie tam latających :)
Mała uwaga na boku: my mówimy “pół do ósmej”, Anglicy mówią “pół po siódmej”; wydaje mi się, że my chyba niepotrzebnie poganiamy czas.
Dni były ciepłe, słoneczne, pracowałem bez koszuli, po raz pierwszy czując w tym kraju pieszczotę słońca na nagiej skórze. Pracowałem, i rozglądałem się, nie mogąc nadziwić się, nasycić oczu widokiem ogromnych drzew.
Buki, górą pławiąc się w słońcu, dołem trzymają głęboki, mokry cień; wokół ich pnia zapartego o ziemię szeroko rozcapierzonymi, guzowatymi pazurami korzeni prawie nic nie rośnie, a ziemia jest mokra, czuje się wilgotny chłód – mikroklimat tajemniczej istoty, jaką jest wielkie drzewo.
Dęby są inne, bardziej ciepłe i ciepłolubne. W rannym słońcu zieleń ich liści jest jeszcze chłodna po nocy, ale świeża, jaskrawa, wyrazista; w południe, gdy dąb grzeje swoje konary porosłe gęstym mchem, zieleń liści jest pełna, bujna, rozgrzana, a całe drzewo, do ostatniego listka, zastygłe w słonecznej pieszczocie; te barczyste, przysadziste ogromy wydają się być wtedy czerstwymi staruszkami wygrzewającymi swoje kości na parkowych ławkach; wieczorem ich zieleń jest ciepła – jak wspomnienie udanego dnia - jakby całe drzewo nabierało złotej patyny, która w miarę obniżania się słońca szlachetnieje, aż w końcu ta gra kolorów zaczyna szybko, w ciągu zaledwie minut, tracić barwy, blednąć – znowu jak wspomnienie - i gasnąć w szarości zmierzchu.

10 sierpnia.
Kilometr za ostatnimi budynkami miasteczka jest dzielnica przemysłowa: to kilka ładnych uliczek obsadzonych drzewami zza których widać budynki hal fabrycznych. Nie są to bunkry, jakie w Polsce stawiają sieci handlowe w rodzaju Geanta - te są niedawno wybudowane, z widocznym staraniem o wygląd. Wśród nich kilka niebieskich budynków spółki Beauty zajmującej się produkcją i konfekcjonowaniem tanich kosmetyków, głównie dla Tesco. Wszędzie białe ściany, białe fartuchy pracowników, kamery, monitory, szum silników i rytmiczne odgłosy działających na taśmach (tutaj mówią liniach) automatów. Pierwszego dnia taśma na której pracowałem pakowała szampony dla dzieci, kilkanaście tysięcy butelek w ciągu zmiany... Właśnie, w tych wielkich ilościach kryje się wyjaśnienie pewnego fenomenu, który znany jest każdemu, a wciąż pozostającego dziwnym. Otóż za osiem godzin wkładania na taśmę butelek na szampon dla dzieci zarobiłem kilkadziesiąt funtów, w ciągu miesiąca, przy mojej stawce, około 1000 funtów, za które mogę kupić niemal nieskończoną liczbę rodzaju towarów lub usług: banany, chleb, parasolki, meble, wycieczkę, a nawet samochód w niezłym stanie – to wszystko za jedną, jedyną czynność, drobny ułamek wszystkich czynności wykonywanych przez setki ludzi i wyrafinowany sprzęt, a potrzebnych do postawienia na sklepowej półce szamponu dla dzieci, towaru rzadko kupowanego i przez nieliczne osoby, towaru, który w wydatkach domowych zajmuje jedną z ostatnich, właściwie nie liczących się, pozycji. Te ułamki procenta domowych budżetów pomnożone przez krocie tysięcy butelek sprzedawanych w wielkich sieciach handlowych w milionowych miastach, składają się na te moje banany i parasolki. Prawda, można powiedzieć, banalna, bo powszechnie znana, ale zadziwiać nie przestaje – i to nie tylko w Beauty, bo takie myśli przychodziły mi do głowy i w lunaparku.
Z okna mieszczącej się na piętrze stołówki widać wnętrze hali, w której robi się miejscowe produkty; stałem tam i zafascynowany patrzyłem na rzędy wielkich zbiorników, czy też mieszadeł, błyszczących wypolerowaną stalą, obrosłych rurociągami, elektrozaworami, przewodami, jakimiś czujnikami i wyświetlaczami, a wokół nich ludzi w kaskach – współczesnych alchemików wspomaganych wszechobecnymi komputerami i wiedzą dwudziestopierwszowiecznej cywilizacji. Dzisiaj pracowałem na taśmie pakującej błyszczyk. Właściwie nie wiedziałem co jest w tych malutkich buteleczkach z chwytliwą reklamą “Bądź seksy”, więc zapytałem sąsiadkę; ta powiedziała o tym błyszczyku, a ja zadałem głupie, jak się okazało, pytanie o to, co się tym wybłyszcza. Sąsiadka spojrzała na mnie zdziwiona, i wzruszając ramionami powiedziała, że usta.
Tysiące lat temu moi męscy przodkowie zauważyli, że zdrowa, a więc dobra na przyszłą matkę, kobieta ma pełniejsze, bardziej czerwone i lśniące wargi, więc zaczęli wygląd ust brać pod uwagę w czasie poszukiwań swoich partnerek seksualnych. Kobiety oczywiście szybko to zauważyły, i stosując najróżniejsze sposoby (na przykład przygryzanie warg, aby stały się bardziej czerwone, albo zwilżanie je końcem języka), niejako oszukiwały mężczyzn. Później jakoś tak się stało, że mężczyźni sami pomagali się oszukiwać, co zostało do dzisiaj: to wszak głównie faceci zajmują się (tak myślę) wymyślaniem receptur na mazidła mające uatrakcyjnić wygląd kobiety, a na hali mieszczącej te wielkie mieszadła pracują tylko faceci. Buteleczka substancji mającej uczynić kobietę bardziej seksy mieści jej parę gram (przecież cudowności nie sprzedaje się na kilogramy!), a ja na początku taśmy widziałem zbiornik mieszczący, tak na oko, 30 litrów, który pod koniec zmiany był jeszcze dopełniany. Gdy odkręcono jego wieko i z plastikowego pojemnika dolano parę litrów, przypomniało mi się porównanie przez Lema (chyba w książce, która jest recenzją nienapisanej książki) strumienia wody tryskającej z gejzeru do strumienia męskiego nasienia, a to nie tylko z powodu erotycznej, w ostateczności, przyczyny stosowania tego błyszczyka, ale i z powodu jego koloru i konsystencji, które kojarzyły mi się bardzo a’propos.
Bywa też inaczej: błyszczyki, tusze do brwi, sprasowane pudry do powiek – jedno ma 7 mililitrów, drugie 5 gramów, trzecie centymetr sześcienny, upakowane głęboko w wymyślne pudełeczka, a gdy zobaczy się wielką kadź o pojemności paru beczek na kapustę, jak ta z brylantyną do włosów, miewa się dziwnie odczucie, podobne do tego, jakie może mieć dziecko, które w cyrku odkryło oszustwo magika. Albo też gdy to dziecko, wyprosiwszy gałkę lodu, widzi na zapleczu lodziarni balię wypełnioną masą lodową.
Odrobina tego błyszczyka mieści się w buteleczce dużo większej niż ona sama, a te dostarczane były na taśmę na styropianowych tackach, każda buteleczka w osobnej przegródce, poukładanych w tekturowych pudłach zbiorczych; tak samo zapakowane były nakrętki z wąsem owiniętym wacikiem. Gotowe opakowanie błyszczyku wkładało się w gniazdo z błyszczącego plastiku, a całość w spore, kartonowe opakowanie z krzykliwymi napisami i zdjęciem kobiety o namiętnych, pełnych, półotwartych ustach; zarówno plastiki, jak i końcowe opakowanie jednostkowe, dostarczane były w opakowaniach zbiorczych. Na końcu taśmy, na palecie, stało ogromne pudło mieszczące złożone pudełka zbiorcze, w które, po ich sklejeniu (taśmy klejące też mieściły się w tekturowych pudłach) wkładało się po sześć opakowań jednostkowych, pudełko oklejało, stawiało na drugą paletę, a na koniec owijało ją lepiącą się taśmą. Pudła, tektury, opakowania. Opakowania opakowań, które były opakowaniami opakowań. Cywilizacja opakowań i śmieci. Rozmawiałem z chłopakiem, którego praca polega na chodzeniu po hali (hali pakingu, jak to spolszczając mówią Polacy) zbieraniu i wywożeniu zużytych opakowań i śmieci w niebieskich wielkich pojemnikach. Jest ich trzech na zmianie...
Obserwowałem sposoby pakowania tych różnych mazideł, perfum, szamponów, i co tam jeszcze jest tutaj produkowane: kolorowe, duże pudełka, wielkie napisy, powszechne odwoływanie się do erotyki, albo i wprost seksu, celofan, pozłotko, butelki udające kryształowe, druciki malowane złotą farbą – blichtr dla mas, dużo, tanio, Tesco. Jak łatwo podejść ludzi, dając im namiastkę luksusu za dwa funty.
Wczoraj padał deszcz, i na przerwę wyjątkowo poszedłem na stołówkę. Siedziałem na wprost okna przez które widać halę z tymi skomplikowanymi maszynami produkującymi specyfiki piękności, i znowu, patrząc na te maszynerie, uderzył mnie kontrast między tym, co (i po co!) kupuje się w sklepie, a widokiem przez szybę; między celem stosowania tych specyfików, a technicznością ich produkcji. Myślę, że bardziej naturalna wydawałaby się jakaś piwnica, albo wieża, gdzie alchemik, stary, rozczochrany człowiek z wielką brodą, warzyłby swoje eliksiry, albo szpakowaty pigularz rozcierający w moździerzu sobie tylko znane zioła, niż ta hala błyszcząca stalą.

15 sierpnia.
Dzisiaj wracałem do domu krótko po ulewnym deszczu, i w pobliżu tej posesji, na której ponownie kwitnie magnolia, zobaczyłem wychyloną na chodnik (a te są tutaj na ogół wąskie, na niektórych ulicach to ledwie ścieżki) gałązkę tamaryszku obciążoną kroplami deszczu uwiązanymi wśród jego gęstych, delikatnych gałązek – tych ze snu tkanych. Odbijały one światło pobliskiej latarni, a wyglądały tak ładnie, jakby same świeciły – tym ładniej, że ich diamentowe światełka utkwione były wśród zielonej mgiełki tamaryszku.
Z powodu miniaturowej wielkości posesji samochody parkuje się tak ciasno, czasem niemal na styk z murem czy ogrodzeniem, że czasem zastanawiam się, czy dałbym radę wjechać tyłem tak, jak wielu tutaj robi. Pewnie dlatego widuje się na samochodach lusterka zamocowane na tylnej szybie i skierowane w dół tak, aby kierowca z góry widział tylny zderzak. Dla ludzi też jest mało miejsca, i bywa, że do drzwi prowadzi wąska ścieżka, czasem jeszcze meandrująca między drzewami lub klombami. Bywają wejścia tak urokliwe, że zatrzymuję się i patrzę, i mam chęć pójść tą czy tamtą uroczą dróżką prowadzącą zielonym tunelem wyciętym w wielkim, cienistym żywopłocie, dalej wśród gęstych, kolorowych kęp kwiatów, zakręcając dwa czy trzy razy, chowając się pod drzewem, dzieląc swoją niewielką szerokość z kępami kwiatów rozsiadających się na kamieniach ścieżki, a to wszystko na przestrzeni zaledwie 7 czy 10 metrów. Widziałem ładne, urozmaicone i kolorowe ogródki kwiatowe przed wejściami do domów, o wymiarach dosłownie dwóch, trzech metrów, ale nie wszędzie, bo czasem taki kwietny skrawek sąsiaduje, poprzez oddzielający murek (gdzieś widziałem cudne niebieskości rosnące w szparach między kamieniami takiego murku), z nagą powierzchnią wysypaną tłuczonym kamieniem.
Chyba nie pisałem o wiszących kwiatach, a powinienem, bo widok jest naprawdę ładny. Otóż nie tylko przy wielu domach, ale i na rondach, na ulicach, widuje się stojące lub wiszące kosze z kwiatami, często są to kilkupiętrowe kwietne kule (bo koszy wcale nie widać) albo sople, gdy girlandy kwiatów sięgają kuli wiszącej niższej. Nie widać na nich uschniętych badyli, przekwitłych kwiatów, wszystko jest bajecznie żywe i kolorowe – jakby Flora przechadzała się ulicami Trowbridge i błogosławiła rosnącej tutaj florze.

28 sierpnia.
Jem banana (na wyprzedaży kupiliśmy 10 kg za trzy funty), i słucham przepięknej sonaty Bacha na skrzypce i klawesyn. Banan i Bach... To połączenie wrażeń i czynności wprowadza mnie w melancholijny nastrój, przypominając ten odległy dzień sprzed ćwierćwiecza, z tych szarych i biednych, ale przecież moich, więc pięknych lat, gdy będąc w Warszawie, na bazarze Różyckiego kupiłem dwa czy trzy banany (tylko tam były dostępne), i wiozłem je pociągiem do domu, dla małego Kuby, ciesząc się myślą o radości, jaką mu sprawię. Często wspominam te banany, i wcale nie są one dla mnie symbolem biedy tamtych lat, nie: one uświadamiają mi, jak czasem niewiele trzeba, aby doświadczyć radości, i w jak różny sposób można odczuć swoją chęć obdarowania.
Pracowałem dzisiaj na taśmie, której brygadzistą jest Filipińczyk mieszkający w Anglii. Załogę stanowili: czworo Polaków, jeden Anglik, ale łaciaty, jak to tutaj mówią, to znaczy nie biały, albo nie całkiem biały, oraz dwóch Marokańczyków. Na sąsiedniej taśmie szefuje Pakistańczyk, bodajże, czy może Afgańczyk, dość że muzułmanin – jak i ci dwaj z Maroko. Nasza wspólna znajoma, oczarowana nim, dzisiaj przedstawiła mi go, powiedzieliśmy sobie wzajemnie miłe słówka, uśmiechnęli, i teraz wiem, że ma na imię Ahmed (jak się pisze takie imię?). W pracy coraz to słychać słowo Ramadan, który zaczyna się wkrótce, i w związku z którym spodziewane jest przesunięcie przerwy na posiłek. Jednego z tych Marokańczyków koledzy uczyli dzisiaj nowych słówek, śmiesznie wypowiadał słowo przyjaciel, a na koniec jeden z Polaków kazał mu powtórzyć “stół z powyłamywanymi nogami” – Marokańczyk wyraźnie, najczystszą polszczyzną, powiedział “o, kurwa!” i zrejterował. Polak krzyknął za nim: “nie kurwa tylko stół!” Szefem wydziału jest Asz, Hindus, nie wiem jakiego obywatelstwa, a menagerem całego Beauty jest rodowity Anglik, podlegający bezpośrednio właścicielowi, a jest nim jakaś firma z Hong Kongu.
Praca w międzynarodowej obsadzie. Granic nie ma, świat jest nasz.

9 września.
Siedziałem nad tekstem o książce Drzeżdżona, ale w głowie nic, poza pojedynczymi słowami, ledwie rozpoznawalnymi wrażeniami, których nie potrafiłem wyrazić słowami. Poszedłem więc na spacer, brzegiem strumienia, który znalazłem tuż obok, sto metrów od domu. Szedłem zarośniętą ścieżką, i było mi jakoś dziwnie, inaczej, tak, jak kiedyś, i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy w czasie mojego pobytu w Anglii byłem na samotnym spacerze, tak bez celu, dla zobaczenia przyrody, dla bycia samemu, i nie ulicami szedłem, a wśród gąszczy drzew i krzewów. Poszedłem, bo chciałem w ten sposób wyciszyć się, wsłuchać w swoje wrażenia z lektury książki, aby dzięki temu rozpoznać je, nazwać i opisać. Nie wiem, czy mi się udało, ale nic to – taki spacer ma wartość samą w sobie. W wielu miejscach strumienia po prostu nie widać, ani nie ma do niego bezpośredniego dostępu, z powodu zarastającego go gąszczu drzew. Rośnie tam mnóstwo głogów z taką ilością czerwonych owoców, że z daleka wydają się te drzewa być rudawe. Jak pięknie musi być tam na wiosnę, w porze ich kwitnięcia! Nie mogę poradzić sobie z czasem, nie tym metafizycznym, tym z wielkiej litery, ale tym codziennym, weekendowym, i z tymi godzinami wolnymi w dni robocze. Pędzi ten czas tak szybko, że nie mogę za nim nadążyć, a im szybciej go gonię, tym szybciej on ucieka. Czuję w sobie podenerwowanie z tego powodu, a bywa, że i zniechęcenie; chciałbym wtedy usiąść i nic nie robić, leniwie i bez liczenia godzin posłuchać mijającego czasu... Chyba spróbuję tak zrobić.

10 września.
Na ścianie collegu rośnie młody bluszcz. Czekając na lekcję podszedłem i spróbowałem oderwać pnącze grubości ołówka, a więc niewielkie. Nie udało mi się, trzymało się zbyt mocno. Grubsze gałęzie pokryte są włosami, wyglądają ohydnie, i takie też są w dotyku. Paskudztwo!
Praca.
Taśma wychodzi jakby znikąd, po prostu pojawia się na początku linii, i sunie powoli a jednostajnie. Zrazu jest pusta, ale po krótkiej chwili czyjaś ręka szybkim ruchem kładzie na nią pierwszy element, na przykład buteleczkę wziętą z wielkiego pudła i napełnioną mazidłem do powiek. W cztery sekundy po tej pierwszej, ta sama ręka kładzie na taśmę następną buteleczkę, po niej kolejną, i następną, następną, bez końca, wypracowanymi, precyzyjnymi ruchami, jak automat, prawie tysiąc na godzinę. Rząd czarnych buteleczek sunie w moją stronę, stopniowo zmieniając swój wygląd, obrastając w kolejne elementy, bo oto co sekundę ręce kolejnych osób siedzących przy taśmie wyciągają się ku nim, chwytają je, i tak samo szybkimi ruchami rąk i palców jak te pierwsze ręce, montują jakiś element, odkładają na taśmę, i w tym samym ułamku sekundy, ruchem wypracowanym w tysięcznych powtórzeniach, chwytają następną. Czarny, wąski, podłużny pojemniczek zyskuje specjalne zakończenie, nakrętkę ze szczoteczką, obrasta dwoma czy trzema nalepkami, a po kolejnym metrze i sekundzie następna szybka dłoń wtłacza go w błyszczące, plastikowe gniazdko. Plastik musi być błyszczący, bo co prawda człowiek nie sroka, ale chyba nie do końca. W sekundę później taki ubłyszczony pojemniczek zyskuje sąsiada – złożony, duży, kolorowy kartonik opakowania z krzykliwym napisem “będziesz seksy”, i już po ten komplet wyciągają się następne dłonie, wkładają buteleczkę do środka i odkładają, zawsze w tym samym położeniu (a chodzi tu o zaoszczędzenie ćwierci sekundy na operacji ich przekręcenia), by kolejne dłonie mogły ruchami palców tak szybkimi, że trudnymi do zauważenia, zamknąć opakowanie. Jeszcze tylko nalepka z kodem kreskowym, nalepki gwarancyjne, i już ten nieskończony rząd jaskrawych opakowań chwytają dłonie mojej sąsiadki i umieszczają je, po sześć, w podanym im przeze mnie, sklejonym i oznakowanym nalepką, pudełku zbiorczym. Co pół minuty kolejne takie pudełko ląduje na taśmie i sunie do mnie. Ja też mam ruchy automatu: jednym, dosłownie jednym ruchem palców zamykam cztery skrzydełka tekturowego opakowania, i trzymając je lewą dłonią, prawą, uzbrojoną w specjalny pistolet z rolką taśmy klejącej zamiast magazynka, zaklejam pudełko (prawidłowo wykonana taka operacja trwa mniej niż sekundę) i odstawiam na paletę. Siedemdziesiąt pudełek w każdej z ośmiu warstw, 560 opakowań po pół tuzina błyszczących błyszczyków, bo co prawda Anglia przyjęła system miar SI, ale nie do końca. W wolnych chwilach kleję spody następnych pudełek. Ponad tysiąc na zmianę. A taśma sunie nieprzerwanie, pojawiając się znikąd, i nieprzerwanie sunie po niej rząd przeobrażanych dziesiątkami rąk pojemniczków, buteleczek, świecidełek.
Beauty. Będziesz piękna. Będziesz seksy.

17września.
Pracuję w firmie prowadzącej wysyłkową sprzedaż książek.
Kompletując zamówienia, trudno nie myśleć o upodobaniach i zainteresowaniach odbiorców; treść ich najróżniejszych zamówień bywa początkiem fantazji snutych na ich temat - mojego sposobu na zajęcie wolnej głowy. Najczęściej kupowane są słowniki, których tutaj jest dzikie mnóstwo rodzajów, od takich zwykłych, ogólnych, po specjalizowane słowniki biograficzne, muzyczne, geograficzne, historyczne, mitologiczne, przyrodnicze z dalszym, bardziej szczegółowym podziałem, etc. Niemal wszystkie mają w tytule słowo Oxford – zdaje się, że nie tylko w naszym kraju to słowo ma moc zwiększania sprzedaży. Na obwolucie cytowane są recenzje Ważnych Osób, oczywiście starannie wybrane: “Wit and wisdom of past and present” – to z okładki kolejnego słownika, z “Dictionary of Quotations”. Są atlasy i atlaszyska, albumy i albumiska, są książki jak te: “Landmarks of Britain”, “Short history of nearly everything”, “The best after dinner stories” – więc pozycje lekkie albo użyteczne, albo ciekawostki czy kompendia, nie jest to literatura zwana piękną.
Książka “Taste of Britain” ma chyba z pięćset stron, a mojemu smakowi wydawało się, że pięciostronicowa zmieściłaby wszystkie smaki Brytanii...
Czy ktoś, kto zamawia pięć rodzajów słowników, chce zapełnić wolne miejsce na półce, czy jest zapalonym krzyżówkowiczem?
Zamawiający “Pink Fairy Book”, “Seven Wonders of the World”, “Celts” i “Jane Eyre” jest niezdecydowany?
“Dead Sea Scrolls”, “The Rosetta Stone”, “Great Philosophers: Seneca, Cicero, Lucretius, Aristotle, Plato” – historyk amator i filozof?
“Mediterranean Food”, “History of Western Science”, “Grimm’s Fairy Tales” – rodzinne zamówienie, dla mamy, taty i dziecka?:)
“Descent of Man”, “Origin of Species”, “Voyage of Beagle” – stanowczo darwinista!
“Lost continent”, “Lost City of the Incas” – zamówienie poszukiwacza ciekawostek, czy skarbów?
Są jednak zamówienia jednoznacznie świadczące o czytelniczych zainteresowaniach zamawiających, i nie tylko “In search of lost time” mam tutaj na myśli. Dzisiaj po raz pierwszy pakowałem ładne, sześciotomowe, w matowo-granatowych kopertach, wydanie historii Brytanii od czasów rzymskich po rok 2000, ale klienci kupują też Relativiti Ensteina, mity Brytanii, albo bogato (i dość ładnie, co tutaj jest rzadkością - ech, te gusty Wyspiarzy...) wydane serie dzieł Conrada czy Dickensa. Sporo sprzedawanych jest książek Darwina – dla odmiany całe w jarmarcznych rysuneczkach; sporo grubaśnych tomów History of Western Science, History of Western Philosophy, oraz historii Rzymu Mommsena. Klasykę kryminalną prezentuje sławny pan z fajką oraz ten, który twierdził, że “Trouble is my business”.
Słowo o adresach.
Niektóre domy w UK mają swoje nazwy; oto nazwa jednego z nich, domu gdzieś pod Kentem: The hole in the Wall. Oryginalna. Chyba tylko Anglicy potrafią nazwać dom dziurą w murze.
Jeden z kolegów w pracy powiedział, że tutaj większość książek wydawana jest w sztywnych kopertach dla wygody wycierania kurzu, jako że te książki kupowane są dla ozdoby. Wydaje mi się, że sporo w tych słowach prawdy, szczególnie wobec popularności bardzo tutaj licznych albumów, wydawanych na kredowym papierze opasłych tomiszczach ważących nawet ponad 10 kilogramów! Takie są, na przykład, albumy ze sztuką Florencji, Paryża, czy, sprzedawany w dużych ilościach, ogromniasty album ze zdjęciami ptaków Ameryki. Jest cała seria albumów o katedrach gotyckich (a przy nich moje wspomnienie Ruskina i dalej Prousta), jest nawet trzytomowy album o wielkich domach w Wielkiej Brytanii. Właśnie! Z jednego z tych albumów dowiedziałem o wielkiej katedrze w Wells, o godzinę drogi stąd, i którejś grudniowej niedzieli pojechałem tam szukać swojej własnej figurki.
Jeszcze słowo o tych domach. Są nie tylko wielkie, ale i stare, historyczne, i piękne. Na okładce jednego z tych tomów jest zdjęcie starego zamka w drzwiach, takiego zdobnego, z okuciami. Kilka już razy podziwiałem to piękne dzieło sztuki, bo sam jego widok jest przyjemnością, a wyszukiwaniu szczegółów nie ma końca. Na przykład łby gwoździ okuć są misternie wyrzeźbionymi z brązie łbami lwów. Cudo!
Wracam do przeglądu książek.
Na drugim biegunie Liwiusz, Tacyt, Homer, Tukidydes, Herodot, Cezar opowiadający o wojnie w Galii, Platon opisujący wizję idealnego państwa, czy Marcus Aurelius ze swoimi “Meditations” – aż pozazdrościłem Anglikom wyboru, chyba większego niż wybór w języku polskim.
Szata graficzna, mimo bogatych wydań, jest kiepska, bo bez smaku, taka... jarmarczna. Typowe jest przesadne aż do zatracenia czytelności zdobnictwo liter na grzbietach książek, liter często złotych, albo o innych, rażących, błyszczących kolorach. Często kolory napisów i grzbietów książek są tak podobne, że przeczytanie tytułu jest mocno utrudnione, a ta kolorystyka... Dzisiaj pakowałem kilka książek “The name of Rose”, której okładki, w nasyconej czerni, czerwieni i bieli (z dodatkiem czegoś złotego, co mnie kojarzy się z drutem kolczastym, a chyba powinno z łodygą róży), wyglądają po prostu dziwacznie. Jeszcze rozumiem zamysł wydawcy umieszczającego na grzbiecie książki “Humorous anecdotes” postać faceta w długiej spódnicy, trzymającego miotłę w taki sposób, w jaki żołnierze trzymali kiedyś swoje karabiny, ale zdobienie poważnych dzieł historycznych wątpliwej jakości ozdóbkami, listeczkami i kwiatuszkami, wydaje się co najmniej dziwne. Na przykład zielony grzbiet jeden z książek Darwina obficie posypany jest złotym brokatem (który znacznie podnosi wartość - a może i zawartość - książki, jak powszechnie tutaj się mniema), a na grzbiecie innej książki narysowana jest żaba, taka zwykła, paskudna, szykująca się do skoku. Na grubej okładce książki o dziwacznym dla mojej szczątkowej angielszczyzny tytule (mnie wychodzą głupoty o pochowaniu w rannym kolanie): “Bury my heart at wounded knee”, znalazłem rzędy kropek, gwiazdeczek i nawiasów - do połowy grubości tomu są nawiasy otwierające, a drugą połowę wypełniają nawiasy zamykające. Ciekawe, ile dostał “projektant” za ten swój design, ale obojętnie jakiej wysokości była ta kwota, ja podjąłbym się zrobić projekt lepszy i za wynagrodzenie dwa razy mniejsze.
Anglicy potrafią ładnie wydać książkę; tomy z dziełami Wordsworth’a, Coleridge’a, Keats’a, Tennyson’a, z okładkami w kolorze i fakturze starego mahoniu, są po prostu bardzo ładne, więc tym bardziej dziwią tamte bezguścia.
Dzieło Prousta wydane jest w tonacji niebiesko – czarnej, a koperty (dwie, zawierające po trzy tomy) ozdobione są tym znanym zdjęciem, na którym autor brodę podpiera dłonią, trzymając palce na policzku. Całość prezentuje się nawet ładnie.
Mój angielski jest taki, że tytuł “Ten days what shook the world” zdołałem przetłumaczyć a vista, ale znaczenia większości tytułów dowiaduję się w domu, ze słownika. Tak było i z książką “To Kill a Mockingbird”. To kill wiadomo, ale mockingbrid?? Jakby ptak na końcu słowa, ale... nie wiedziałem. Słownik wyświetlił mi informację, iż jest to nazwa zoologiczna i oznacza przedrzeźniacza. A cóż to takiego? Dopiero po dłuższej chwili przypomniałem sobie rysunek ptaka na grzbiecie książki (czy to ten, który potrafi naśladować dźwięki?? – myśl w głowie) i w tej jednej chwili niewiadoma wyjaśniła się, przynosząc wspomnienie nastroju mądrej i ciepłej powieści czytanej w młodości, powieści “Zabić drozda”.
Ceny książek są wysokie, typowe mieszczą się w granicach 15 – 30 funtów, a najdroższe książki kosztują ponad 100. Klient - rekordzista, Australijczyk, dla którego książki zapakowałem do kilku dużych pudeł, zapłacił za zamówienie nieco ponad dwa tysiące funtów!
Muszę się poprawić.
Otóż okazało się, że najdroższe książki szefowa pakuje sama. Widząc z jakim trudem dźwiga paczki, zapytałem, czy w nich jest tylko jedna książka. Tak, jedna. Podniosłem paczkę, mogła ważyć 15 - 20 kilogramów, a cena! 890 funtów za psałterz..., cholera, skleroza, nie pamiętam. Dużo “tańsze”, bo po około 200 funtów, są dzieła Szekspira z limitowanych serii, każdy egzemplarz z numerem kopii; dziwnie człowiek się czuje, widząc stosy dziesięciokilogramowych tomów z tytułami tak znamienitymi: Hamlet, King Lear, Mackbeth...
Wiele książek drukowanych jest w Chinach, stamtąd płyną tutaj, do Anglii, po to tylko, aby po przepakowaniu płynąć z powrotem na antypody. I to się opłaca! Ktoś z Manili albo innego Nome zamawia książkę (jedną, bo i tak bywa), a ta płynie do niego przez oceany, jedzie na krańce kontynentu – oto obecny wymiar świata!
Jest i drugi wymiar - wędrowania myśli.
Dzisiaj po raz pierwszy pakowałem książkę “Doctor Zhivago”. Napisana przez Rosjanina powieść, której akcja toczy się gdzieś na bezkresach Rosji, tłumaczona w Anglii (albo w dowolnym miejscu na świecie), powędrowała jako plik komputerowy do chińskiej drukarni, by wrócić, pachnąca farbą i papierem, do angielskiej firmy, gdzie polski robotnik zapakował ją i wysłał do... Gdzie? Pierwsze dwa adresy pamiętam, jeden był z Japonii, drugi z Malezji. Ciekawe, jak Malezyjczyk odbierze powieść napisaną dawno temu przez Słowianina, w świecie zupełnie innym niż jego świat... A może jest inaczej? Może kupił ją Rosjanin pracujący tam w japońskiej firmie, mający za żonę Malezyjkę po kądzieli, a Angielkę po mieczu? Całkiem możliwe.
W kącie hali, na brzegu długiego regału wypełnionego książkami, spokojnie kurzy się na pół zapomniana przez klientów seria książek historycznych; gdy pierwszy raz zawędrowałem w tamten zakątek i przeczytałem tytuły, usłyszałem... szczęk mieczy. “Lombard Invasion”, a obok “Lombard Kingdom”, krok i lata obok “Frankish Invasion”, i zaraz następna, “Frankish Empire” – wojna, śmierć i pragnienie władzy. Król na tronie zdobytym mieczem, i znowu nowa wojna napędzana nowym pragnieniem władzy i posiadania. A obok jeszcze Hunowie i Wandalowie czekają swojej godziny krwawego budowania kolejnego imperium, o krok od nich rżą konie Ostrogotów i Wizygotów liczących swoje przyszłe łupy. Wojna! A w centrum Londynu stoi pyszny pomnik takiego współczesnego Huna, którego wojny opisane są w trzytomowym albumie sprzedawanym pod tytułem “Kampanie Wellingtona”.
Ile pomników ma Wellington, a ile Milton?
Dlaczego ma je ten pierwszy, człowiek, którego rzemiosłem była wojna?
Bogato zdobione wydanie “Raju utraconego” leży chyba jeszcze bardziej zakurzone od tamtych książek; czasem, przechodząc obok, wyciągnę dłoń i dotknę tomów tyle piękna kryjących.
“Czyś wolną wolę miał, by ustać? Miałeś! Kogo lub co chcesz więc oskarżać, jeśli nie miłość, której Niebo wszystkim równo udziela? Niechaj więc przeklęta będzie ta miłość Jego, bowiem dla mnie na równi z nienawiścią znaczy wieczną niedolę”. – cytuję z pamięci fragment IV księgi.
Gdy na początku pracy tutaj pytałem Anglików o znajomość Miltona, przecież ich Miltona!, śmiali się w odpowiedzi; nie wiem, czy samo pytanie wydawało się im śmieszne, mianowicie myśl o czytaniu, czy mój angielski.
Tutaj święty Augustyn ciekawi swoimi wyznaniami, tam kusi starymi, tysiącletnimi słowami tajemnicza “Gnostic Gospels”, opasły atlas dedykowany Her Majesty Queen Elizabeth II zaprasza w podróż dookoła świata, a Szekspir szepcze mi do ucha swój sen nocy letniej.
Tyle książek wokół! Tyle myśli do poznania, wzruszeń do przeżycia, piękna do zachwycenia się czeka na mnie, a czasu tak mało, tak mało...

19 września.
Zespół dworców autobusowych połączonych w jeden wielki, ruchliwy jak mrowisko i jak on nieogarniony, robiący wrażenie jednego wielkiego chaosu, zespół z dworcem kolejowym, dziesiątkami sklepów, sklepików, barów, firm i biur oferujących Bóg jeden wie co. Przy nich ruchliwe skrzyżowanie, ale nieduże, z klasycznym przecięciem ulic, a na nim szesnastu (liczyłem dwukrotnie!) policjantów kierujących ruchem. Stałem i patrzyłem zdziwiony nie tyle rzeką samochodów na ulicach i autobusów co minutę wyjeżdżających z bram dworcowych, co ilością policjantów. Bo przecież dawniej zdarzało mi się widzieć w Polsce na większych skrzyżowaniach, i nie mniej ruchliwych, jedną czy dwie policjantki. Wtedy patrzyłem na nie podziwiając niemal baletową elegancję ich ruchów oraz szybkość precyzyjnej orientacji, ale Angielkom daleko do elegancji ruchów (niezatartej nawet mundurem) naszych policjantek!
Ciasne, zapchane uliczki, obustronnie obsadzone niekończącym się szeregiem sklepików, firemek, barów i kafejek. Bez końca, bez rozeznania, bez chwili przerwy w strumieniu samochodów i dwuszeregu domów; wszystko to razem każe podziwiać kierowcę autobusu, który jakimś cudem (bo jak inaczej?) potrafił dojechać na dworzec, a później wyjechać z miasta.
Na niektórych barach polskie napisy (w jednym z nich Arab po polsku zapytał się, czy chcę sos czosnkowy, czy paprykowy) kantor wymienia też złotówki (płacąc 16 funtów za 100 zł), więc jest trochę swojskości, ale widziałem też dwóch elegancko ubranych yuppies przy stolikach ładnego baru, którzy jedną ręką jedząc, w drugiej trzymali telefony, i patrząc na ekrany swoich laptopów, mówili szybciej od pewnej mojej znajomej, co jeszcze do dzisiaj wydawało mi się niemożliwe.

9 października.
Blaszaną łapą maszyna wygarnia z wielkiego magazynka puste tubki, i po jednej wpycha na swoją drugą łapę. Ta, gdy tylko poczuje na sobie tubkę, błyskawicznym ruchem podnosi się, i wstawia tubkę w pionowy uchwyt na obwodzie kręcącego się, niczym karuzela, talerza. Ten robi ćwierć obrotu ustawiając się pod czekającym na tubkę długim ryjkiem, który zanurza się cały w jej wnętrzu, i w miarę jak wstrzykuje w nią swoją zawartość – podnosi się. I już talerz obraca się o kolejny skrawek obwodu, a w momencie zatrzymania się, tubkę łapią na otwartym końcu dwie szczęki, bardzo podobne do rozwartych ust bezzębnej staruszki, ściskają i zgrzewają. A ćwierć obrotu dalej, podrzucona trzpieniem pojawiającym się od dołu, jakby w dziurkę talerza ktoś wsadził palucha, tubka wyskakuje z uchwytów i spada na sunącą taśmę. Każda z tych czynności wykonywana jest jednocześnie na obwodzie talerza, i każda trwa sekundę: tubka pobrana z magazynku po kilku sekundach już jest pakowana do pudełka, a po następnych kilku ona, i dziesiątki jej bliźniaczek, już leżą na palecie gotowe do wywiezienia. Stałem i patrzyłem na ten nieskończony ciąg precyzyjnych, identycznych ruchów automatu, zadziwiony absolutną, niedostępną człowiekowi celowością działania maszyny, a po głowie błądziła mi myśl z jakiejś książki s-f (czy nie było to opowiadanie Lema o automacie, który rozbił się w górach?), myśl o służbie człowiekowi jako celu istnienia maszyn, ale i o ukrytym przed naszymi oczami, także przed naszą możliwością zrozumienia, życiem maszyny. Wtedy myśl ta wydawała się tylko pomysłem literackim, teraz jakby czymś więcej - zawierała, tak pomyślałem, ziarenko prawdy.
Myśl ta wróciła, gdy tego samego dnia zobaczyłem na drugiej taśmie inny, ale też skomplikowany, karuzelowy automat do napełniania małych butelek. Ta maszyna pobierała z taśmy butelki stojące w specjalnych podstawkach, zgarniała je metalową łapą w gniazda talerza karuzeli, a ten podstawiał je pod ryjki sikające wodą toaletową. Z drugiej strony talerza druga łapa wygarniała podstawki z buteleczkami na taśmę. Nic wyjątkowego, typowy tutaj widok, ale ponad nim, powyżej tych logicznych i celowych ruchów, poruszały się dwa ramiona: odchylały się na bok, obniżały, trwały tak chwilkę wykonując półobroty, i wracały do poprzedniej pozycji. Ruchy odbywały się w powietrzu, bez dotykania butelek, bo też nie ich dotyczyły; one mogły wykonywać operacje, którymi tutaj wzgardzono, czyniąc te wszystkie ruchy niepotrzebnymi. Moment, w którym manipulator automatu zatrzymywał się i niezdarnie kręcił w powietrzu, by po sekundzie cofnąć się, była jak chwila naszego niezdecydowania, a przez nią ta bezradność automatu pozbawionego możliwości działania, te jego nonsensowne, jałowe ruchy, jawiły się jako nieświadome poruszanie palcami osoby śpiącej albo nieprzytomnej.
Miały w sobie ludzką cechę.

12 października.
W sklepie potrąciła mnie ładna kobieta, prawie na pewno Angielka (rzadko, ale widuje się takie), a przepraszając, uśmiechnęła się do mnie tak, że w pierwszym odruchu chciałem iść za nią, jeszcze raz zobaczyć ten jej cudny uśmiech... Może powinienem pójść?
W pracy sąsiadka zapewniła mnie, że kobiety nie uczą się takich uśmiechów, że to tak samo im przychodzi. Wierzę na słowo.
Słucham kantat Bacha, one są tak spokojne, tak zamyślone, tak piękne. Jedząc obiad sięgnąłem do “Nocy wrześniowej” Parandowskiego, i tam znalazłem taki sam spokój i zamyślenie. Znalazłem zapachy lata w ciepłą noc wrześniową, także pola i miedze którymi można iść, wśród zapachów ziół, otwartą przestrzenią aż po daleki horyzont. Jej! Jak mi tego tutaj brakuje! Dróg polnych i ścieżek mi brakuje, tarniny rosnącej na miedzach, śpiewu skowronka, latających nad ziemią jaskółek, delikatnej mgiełki wieczornej nad pustymi polami. Zapachów ziemi mi brakuje.

18 października.
Angielskie ulice.
Kiedyś, może pięćset lat temu, a może jeszcze za czasów rzymskich, polna dróżka omijała zwalone drzewo, zabagnione oczko wodne, drewnianą chałupkę, po której od wieków śladu nie ma, a może – kto wie? - szła dawno już nieistniejącą granicą królewskich nadziałów. Teraz, gdy z tych wszystkich możliwych powodów nawet śladu nie ma w ludzkiej pamięci, jedynie droga właśnie, wieczna jak wszystkie jej polne siostry wydeptane ludzkimi stopami, pamięta o nich, i nadal, jakby w niezrozumiałym kaprysie kobiecym, zbacza ze swej prostej drogi, zatacza łuk, by po chwili wrócić na nią. Z czasem droga obrosła domami, a jeśli komuś z ich mieszkańców wypadła podróż w inne strony niż te, do których prowadziła droga, wychodził za dom, i sposobem nieznanym już nam, użytkownikom oznakowanych dróg i systemów satelitarnych, wybierał pasującą mu drogę. Po stu latach domy, ustawiając się w dwuszeregu, zamieniły drogę w ulicę, której bieg trzyma się strumienia, a w miejscu dawnego brodu, teraz kamiennego mostku, przekracza go, pnie się na stok wzgórza, i dotykając horyzontu – znika. Po upływie kolejnych wieków dawna celowość meandrującego biegu dróg została zapomniana stając się przypadkowością, która chyba spodobała się mieszkańcom, skoro powtarzają ją do dzisiaj. Nie ma tutaj prostych ulic i prostych kątów ich przecinania się, wszystkie są drogą pijanego woźnicy śpiącego na dnie wozu kolebiącego się za koniem na próżno szukającym swojej stajni, a jego częste zawracanie pamiętają ulice mające w nazwie słowo "close" - zaułek.
Urocze są te liczne tutaj, małe uliczki, potrafiące na swojej kilkudziesięciometrowej długości zakręcić dwa razy - odnogi równie krętych ulic prowadzących do innych "road" lub "way" - i nawet ich koniec nie jest równy, a biegnie fantazyjnym łukiem krawężnika.
Trzymam w ręku GPS, mieści mi się w obu dłoniach, patrzę na niego nie mogąc nadziwić się ludzkiej pomysłowości. Bo oto jego pamięć, mniejsza od pudełka zapałek, zna kształty każdej z kroci tysięcy uliczek od Truro po Thurso, zna każdą dróżkę, każdy dom, stację paliw, parking, i tylko sam "tom tom" wie co jeszcze. Mało tego! Wie, gdzie jest ukryta wśród podlubelskich lasów, zapomniana przez ludzi wioska, zna portowe zaułki Marsylii, ulicę we Wrocławiu, przy której rośnie drogi mej pamięci platan, zna każdy mostek nad Tagiem, każdy tunel pod szczytami Alp i każdą ulicę u stóp Akropolu.
Tysiące lat rozwoju myśli ludzkiej skupia się w tym urządzeniu; są w nim pierwsze, zadziwiające próby obliczenia obwodu kuli ziemskiej, pewnie kwitowane przez współczesnych wzruszeniem ramion; są ćwiczenia matematyczne wyryte na glinianych tabliczkach odkopanych gdzieś na pustkowiu Mezopotamii – początki skomplikowanych algorytmów matematycznych, którymi tak swobodnie i szybko posługuje się to urządzenie; są o wieki późniejsze próby zmierzenia prędkości światła, a gdzieś głęboko, na samym dnie jego pamięci, jest ślad naszej Skłodowskiej, ślad prowadzący do współczesnych zegarów atomowych odliczających czas w milionowych częściach sekundy. To wszystko, i dużo więcej (a chociażby potęga gospodarcza USA, właściciela sieci satelitów nawigacyjnych), skupia się w tym maleńkim urządzeniu prowadzącym mnie kapryśnymi drogami angielskimi, albo śladami moich marzeń - nad Tag. Koniecznie na Harley’u.

4 listopada.
Dzień wstał zimny i chmurny, listopadowy, ale stopniowo powrócił październik przynosząc odrobinę ciepła i sporo słońca. Piękny był zmierzch tego listopadowego dnia, tego miesiąca, o którym w lecie myśli się z głęboką niechęcią i dojmującym smutkiem. Głogi i tarniny nad moim strumieniem otulały się delikatną mgiełką, którą prawie poziome promienie słońca nasycały pozłotą, ale ten wyjątkowy urok listopada trwał chwilę, tylko chwilę, bo oto wraz z ciemnością przyszła gęsta mgła, i nieprzejrzystą opończą przykryła wszystko wokół, a na rozdrożu znowu stanęła Hekate. Nie boję się jej, ale smutek jej twarzy i mnie się udziela. Nie chcę na nią patrzeć. Przejmujące zimno wstrząsnęło mną, i zawróciłem do domu. Włączyłem laptopa, i słuchając kantaty Bacha patrzyłem w ciemność za oknem. Była paskudna, bezdenna i beznadziejna, prawdziwie listopadowa, ale tutaj, w pokoju, było lepiej, oddzielały mnie od niej okno i światło. I jeszcze coś... coś ważnego, co nie tylko odsuwało ode mnie brzydotę tej nocy, ale i czyniło mnie bezpiecznym. Ten śpiew – zrozumiałem po chwili - to on dawał mi bezpieczeństwo; słuchając go, miałem wrażenie otulenia ciepłymi ramionami kobiecymi. Cudny sopran śpiewał arię z kantaty Ein feste Burg ist unser Gott, i nie było już listopada, mgły, zimna i jutrzejszego wstawania do pracy, było tylko pragnienie słuchania tego głosu, który w tej chwili skupiał w sobie wszystkie wdzięki kobiece i całą, tak ciepłą, urodę kobiecą, a ja poddawałem się czarowi tego głosu, prosząc o jeszcze, o dalsze czarowanie. O wygonienie ze mnie listopada, mgły i smutku. I o pozostanie ze mną.

1 grudnia.
Pierwsza moja daleka trasa angielskimi drogami, 240 km w jedną stronę. Bogom dziękuję za ich łaskawą zgodę na wymyślenie GPS... Wracałem po zmierzchu, w deszczu, chwilami bardzo obfitym. Było piątkowe popołudnie, i ruch, normalnie bardzo duży, teraz był ogromny. Widziałem kilkukilometrowe sznury samochodów sunących powoli w dwóch – trzech rzędach, widziałem trzypiętrowe skrzyżowania dróg, przejeżdżałem przez klasyczne, dwupoziomowe skrzyżowania dróg dwujezdniowych, wzbogacone po obu stronach górnej drogi o ronda, zbierające i rozdzielające na swoich rozcapierzonych, napęczniałych ramionach sznury samochodów, które wieczorem wyglądały jak białe lub czerwone przesuwające się oczka. Cały ten ogromny, nieogarniony ruch, raz pędzący, raz ledwie sunący (albo i utykający w gigantycznych korkach), zdawał się być jakimś gęstym fluidem, przepychanym tajemną siłą przez przezroczyste arterie dróg. Widziałem sieć drobnych kanalików, którymi ciurkały cienkie, ale liczne strumyczki biało – czerwonych paciorków, widziałem, jak się one łączą, jak te strumyczki spływają do jednego kanału, a ten, jakby mało było błyszczących oczek samochodów, zbierał po drodze następne strumyczki, pęczniejąc i pędząc coraz szybciej, rozlany do szerokości sześciu pasów na dwóch jezdniach.
M1, jedna z głównych autostrad Wysp.
Asfalt tutaj nie jest ślizgawką; wystającymi kamykami przypomina nabitą guzami skórę jakiegoś “zaura”, jest bezpieczny (chociaż przy dużej szybkości opony cholernie na nim hałasują), ale mimo wiedzy o tym miałem obawy przed jazdą powyżej setki w deszczu, o pół metra mając samochody z lewej i z prawej strony, o kilkanaście za sobą i przed sobą. Odwagę wymusił jadący przede mną tir: pędził prawie setką, ciągnąc za sobą wielką, gęstą ścianę rozpylonej wody, wściekle kotłującą się w wirach powietrza za pionową ścianą naczepy, upiornie podświetloną silnymi, podwójnymi światłami pozycyjnymi. Wyprzedzające nas samochody wjeżdżały w tę rozedrganą ścianę i po prostu znikały. Jeśli one mogą, to i ja – pomyślałem, jakbym chciał sobie powiedzieć: raz kozie śmierć. Zredukowałem bieg, silnik zawył na wysokich obrotach, wjechałem w lukę między dwa samochody, i wciskając gaz wyskoczyłem do przodu. Wszedłem w ścianę wodnego pyłu, przez sekundę nic nie widząc, ale udało się.
W lusterkach i na prawej jezdni rzędy białych świateł, przede mną mrowie czerwonych, podwójnych koralików – i nic więcej, poza tą jedną chwilą, sekundą, w czasie której mogłem zobaczyć widok wyjątkowy. Byłem na grzbiecie dużego wzniesienia, droga łagodnymi łukami schodziła na dno doliny, i pięła się na przeciwległe zbocze, niknąc hen, daleko, na niewidocznym horyzoncie. Autostrada była błyszczącą tysiącami świateł, przeogromną, bajecznie piękną... polską flagą. Monstrualnym, wielokilometrowej długości pasem biało – czerwonego światła utworzonego z sześciu rzędów blisko siebie jadących samochodów.

9 grudnia.
Po raz pierwszy trzymałem w ręku te dwie opasłe koperty mieszczące sześć tomów o nazwie tak znanej!: “In search of lost time”.
Miałem też w ręku wielki, ozdobny tom Miltona, “Paraise lost”, pytałem się Anglików, czy znają swojego przecież poetę, ale nie, nie znają, nie czytali. Tylko ja jeden, obcokrajowiec, ten pogardzany Polak z biednego kraju gdzieś pod Uralem, czytałem jego poemat i zachwyciłem się nim. Ten Ural nie jest przypadkowy. Jeden ze znajomych z pracy, Anglik, którego z wzajemnością lubię, podszedł do mnie któregoś dnia z atlasem, i najwyraźniej chcąc mi zrobić przyjemność, na mapie Europy pokazał Wyspy mówiąc “United Kingdom”, a po chwili wahania pokazał na Ural mówiąc “Poland”. I jeszcze popatrzył na mnie z wyraźnym oczekiwaniem pochwały.
Wracam do książek. Milton może wydać się sztuczny, a jego język i styl zbyt stary, zdaję sobie z tego sprawę, ale podobnie jest z Szekspirem: do wyjątków należą ci Anglicy, którzy czytają swojego narodowego poetę. Aby być sprawiedliwym, przyznam, że przecież nie tylko u nich tak jest.
Na nalepce adresowej piszę długopisem literkę A – przydzielony mi znak pakowacza, i ilekroć piszę ją przy egzotycznym adresie, ogarnia mnie dziwne uczucie. Przecież, myślę wtedy, ci ludzie zobaczą tę wyróżniającą się, bo odręcznie napisaną, literkę, może chwilkę zastanowią się nad powodem jej umieszczenia, może spróbują wyobrazić sobie osobę piszącą ją? Ja podejmowałem takie próby, oczywiście nieskuteczne, ale przyjemne, wzmagające odczuwanie egzotyki, i tej chwilowej więzi, tego przelotnego kontaktu z nimi.
Z pracy przyniosłem dwie zbędne nalepki, jedne z setek nalepek, czy może już tysięcy, które nakleiłem na swoje paczki. Oto one:
Prof. John P. Levis, po box 820729, Woodlands, Lusaka, Zambia.
Ashok Kumoru Singh, B-11 Arya Way, Patna Bihar, India.
Jak wyglądają? Kim są? Jak żyją? Nie wiem, i nigdy nie dowiem się. Nasze życia, tak odległe i zapewne odmienne, tylko ta jedna literka na chwilę przybliżyła.
(uwaga: poprzestawiałem parę cyfr i liter w tych adresach)

9 lutego.
Dzisiaj widziałem drzewo całe w kwiatach o kolorze ciemnego różu, czy może mlecznego fioletu, muszę to sprawdzić. Przed domem zakwitło kilka kęp fiołków. Tak!, delikatnych, cudnych na tle zielonej trawy, fiołków! Oglądałem białe kwiaty, które zakwitły już w styczniu w ogrodzie za domem: ich płatki są zrośnięte ze sobą, tworząc kształt idealnego kielicha, i tylko na końcach, równo ściętych niczym boki trójkątów, rozdzielają się, a szczyt każdego płatka ozdobiony jest regularną, idealnie na środku umieszczoną zieloną plamką. Z głębi kielicha wyrasta kępka słupków o intensywnie pomarańczowym kolorze. Kwiaty zwieszają swe główki (pod ciężarem kropli swojego zapachu, jakby napisał Proust?) co razem z kształtem liści, grubych i długich, upodobnia je do konwalii. Parę dni temu zauważyłem nabrzmiałe pąki na głogu rosnącym przy ścianie domu, a dzisiaj, w ten prawdziwie wiosenny, ciepły i słoneczny dzień, zobaczyłem pierwsze listeczki, jeszcze malutkie i nie w pełni rozwinięte, ale o widocznych już swoich charakterystycznych kształtach. A ptaki! Ptaki oszalały. Śpiewają inaczej, radośniej, wyśpiewują wiosnę. Wiosna!
Wczoraj po pracy byłem w lesie odkrytym niedaleko od miasta. Las jest mały i mało w nim drzew iglastych, prawie wcale nie ma wielkich drzew, ale podoba mi się, co zapewne jest skutkiem mojej tęsknoty za lasem, bo tak naprawdę nie jest to ładny las. Jest podmokły, poprzecinany wolno płynącymi strumykami, zarośnięty mchem i wszędobylskim bluszczem, z licznymi zwaliskami starych wiatrołomów, z kałużami wody w wykrotach. Gdy patrzę na te omszałe pnie drzew, na licznie leżące próchniejące resztki drzew, na rozsypujące się pniaki o fantazyjnych, powykręcanych kształtach porośniętych grubym zielonym mchem, ten las wydaje mi się stary i niezupełnie z tej bajki. Poczułem to wyraźnie, gdy ledwie widoczna wśród drzew ścieżka zaprowadziła mnie na małą polankę, pod powykręcane konary dębów, a tam zobaczyłem dwa prymitywne szałasy zbudowane z gałęzi: wydawało mi się wtedy, że zaraz zza drzew wyjdzie jakiś elf o długich uszach, albo krasnolud z brodą do pasa. Dlaczego krasnoludy mają mieć brodę do pasa, a elfy spiczaste uszy? Nie wiem.
Wrzucę do bagażnika samochodu gumowce, by móc swobodnie łazić po tym lesie – dla zebrania myśli i dla swobodnej samotności wśród drzew.

11 lutego.
Londyn.
Tłok. Chodnikiem szerokości półtora metra przewalają się tłumy ludzi, a pod ścianą, po obu stronach wejścia do knajpki, ustawione są dwa miniaturowe stoliczki; siedzą przy nich ludzie jedząc coś, co apetycznie wygląda i pachnie, sztućce trzymają tak, jak trzyma się długopis, rozmawiają nie zwracając uwagi na tłum przechodzący tuż obok, niemal wpadający im na stoliki. Na rogu zatłoczony pub, a przed wejściem grupka młodych ludzi siedzi na chodniku ze szklankami piwa – oni też nie widzą wezbranej rzeki ludzi przechodzących nad nimi, omijających ich szklanki.
Labirynt. Obłędna plątanina ulic, uliczek, zaułków i przejść między domami, wobec której nie tylko Ariadna wypuściłaby z bezradnych rąk swój kłębek nici, ale i bezradny okazał się mój GPS, daleki następca tamtych nici, ślepy tutaj, bo niewidzący swoich satelitów. Tysięczne strumienie ludzi i samochodów, na ogół stojących w korkach lub pod światłami, a między nimi śmigające skutery. Na małej wysepce, na środku ruchliwego skrzyżowania wielkości podjazdu przy amerykańskim domu, stoi grupka policjantów obwieszonych sprzętem, jeden z nich mówi coś przez radiotelefon wyrzucając z siebie słowa z niepojętą szybkością, drugi macha ręką popędzając rzekę samochodów sunących stopę od niego, a tuż obok stoją, dumne ze swej technicznej urody, ich rumaki: dwukołowe BMW.
Tygiel narodowości i języków. Murzyni i mulaci, Hindusi, Chińczycy, jacyś azjaci – nie Chińczycy, Polacy i Arabowie, i sam nie wiem kto jeszcze. Oczywiście najczęściej słychać mowę Szekspira, ale często szybki, niepojęty, bełkot chińskiego, i szlachetne dźwięki mowy Prousta, i twardą, wojskową wymowę Niemców; grupka ładnych dziewczyn rozmawia po rosyjsku, rodzina w kolejce do baru w muzeum brytyjskim mówi chyba portugalskim, a liczni tutaj Marokańczycy rzucają w powietrze swoje gardłowe dźwięki.
W Hyde Parku pysznią się kobierce krokusów, zgrabne dziewczyny jeżdżą na koniach (to dziwne, ale przecież prawdziwe: dziewczyna na koniu wygląda bardzo... hm, bardzo sexy) a wiewiórki przemykają pod nogami przechodniów, by z ręki wziąć podawanego im orzecha; ruchliwa i hałaśliwa grupa dzieci z gołymi nogami (w lutym!) bawi się w piaskownicy obsiadłej wokół mamuśkami, niczym kwokami; fantazyjnie powyginany pień drzewa nachylonego na stawem moczy w wodzie swoje gałęzie, a pod nim kaczki zjadają stokrotki. Tuż obok ławka zajęta przez hałaśliwych Polaków rozpakowujących swoje kanapki, i puszące się, biegające wokół samiczek gołębie, próbujące zwrócić na siebie ich uwagę – cóż, wiosna, czas miłości...
Widziałem pałac królowej wyglądający jak stary biurowiec, i budynek parlamentu, w końcu biurowiec, wyglądający jak pałac. W posiadłości Her Majesty Queen Elizabeth II najładniejsze jest ogrodzenie, wielkie, zdobne, z czarnego kutego żelaza, ogrodzenie prawdziwie królewskie, ale tylko od frontu, bo już z boku widziałem ordynarne, jakby przeniesione z więzienia, wychylone druty kolczaste i obrotowe kamery. Słynna londyńska karuzela, Londyńskie Oko, z bliska nic nie traci ze swojego wdzięku; gdy zobaczyłem niewidoczne na zdjęciach liny podtrzymujące wychylone słupy nośne, zrozumiałem, jakim to cudem ta ogromna, a tak śmiała i zwiewna, konstrukcja utrzymuje pion.
Widziałem ów sławny kamień z Rosetty pokryty misterną rzeźbą tekstu w trzech językach, ale tylko widziałem. Był w szklanej gablocie, szczelnie otoczony oglądającymi go ludźmi, razem ze mną oślepiony błyskami lamp aparatów fotograficznych; o cichym sam na sam nie było co nawet marzyć.
Do muzeum brytyjskiego wrócę, najchętniej sam (na tej wycieczce byłem z dwiema paniami), by w skupieniu, nie popędzany przez nikogo, oglądać żałosne resztki tego, co zostało ze sztuki Sumerów i Greków. Tak, żałosne. Dominującym uczuciem z pobytu tam był smutek i wrażenie niemal całkowitej zatraty materialnych wytworów sztuki tamtych wielkich kultur, nauczycieli naszej wrażliwości estetycznej, więc naszych duchowych przodków. Patrząc na te pieczołowicie posklejane złomki rzeźb przywiezionych z Akropolu, miałem wrażenie, jakie chyba miałby ten, który widział cudowny obraz, a później, po przewaleniu się wieków i Wandalów, zobaczył go połatanego plastrem, z szeroką szramą rozdarcia biegnącego przez oblicze kobiety z tajemnym uśmiechem tyleż razy podziwianym.
Obtłuczony tors Hebe uparcie zachowuje ślady dziewczęcego wdzięku tej, której czas się nie imał, ale – ta myśl pojawiła się później, gdy już wyszedłem z muzeum – może te ślady są we mnie, podczas gdy na postumencie stoi tylko żałosna resztka Partenonu?..
A w barze mieszczącym się w holu głównym, pod tą pięknie wykonaną szklaną kopułą, Anglicy odbijają sobie darmowe wejście do muzeum! Herbata kosztuje tam 2 funty, a ciastko wielkości pudełka zapałek funtów trzy.
Przy kasie stała ładna dziewczyna; pewnie Polka – pomyślałem. Nota bene: to moje spodziewanie zrozumie każdy – zwłaszcza każdy mężczyzna - kto miał możliwość bezpośredniego i codziennego porównywania urody Angielek i Polek.
-Poproszę kawę – zaryzykowałem, w ojczystym języku składając zamówienie.
-Czarną, czy ze śmietanką? – usłyszałem w odpowiedzi.
Gdy w końcu znalazłem świetlną tablicę ze znakiem metra, stanąłem przy niej rozglądając się w poszukiwaniu wejścia. Zmęczony wzrok błądził po szyldach sklepów i knajp, po płytach chodnikowych, jakbym w szparach między nimi chciał znaleźć wejście. Nie widząc go nigdzie, zebrałem odwagę i wyszperawszy w opornej pamięci potrzebne słowa, zapytałem stającego tuż obok sprzedawcę hot dogów. Ten mruknął “over there” machając w stronę bocznej ulicy łyżką wypacianą smażoną cebulą. Poszedłem w tamtą stronę i trafiłem na poszukiwaną stację linii Piccadilly. Napisy na rozgałęzieniu korytarza pozwoliły ustalić mi kierunek jazdy, a informacje wyświetlane na ścianach wagonów - moją stację końcową. Gdy na parkingu zobaczyłem micrę, moją pchełkę, poczułem się jak w domu.
W pracy, przy pakowaniu książek, trafiłem na ciekawy adres: Hedgehog Cottage,  Silverdale Avenue... Jeżowy Domek w Alei Srebrnej Doliny. Ciekawe, czy wygląda tak ładnie, jak się nazywa...

18 kwietnia.
W pracy gra radio ustawione na lokalną rozgłośnię z Trowbridge, a przez parę rannych godzin przy mikrofonie siedzi kobieta, której wyjątkowego głosu słucham codziennie. Słucham go z niezmienną przyjemnością już od paru miesięcy, słucham też swoich jak najbardziej męskich reakcji na jego brzmienie.
Nie tylko radość i uśmiech jest w tym głosie, chociaż i takie jego cechy nie są powszechne u spikerek; w jej głosie jest gorąca, pociągająca, oszałamiająca mnie kobiecość; jest pewność siebie kochanki, która potrafiła pogodzić sprzeczność zmysłowości z niewinnością, wstydu z ciekawością, obawy z chęcią, stając się w ten sposób wcieleniem męskich marzeń o idealnej kochance. Słuchanie głosu tej kobiety jest przyjemnością dla wyobraźni nie potrzebującej tutaj żadnych wyobrażeń, więc czystej, co jest kolejnym pogodzeniem sprzeczności; słuchanie jej głosu jest po prostu przyjemnym obcowaniem z wyobrażeniem kobiecości.

14 kwietnia.
Pierwszy dzień pracy jako kierowca, pierwsza trasa, pierwsza noc w kabinie, na zapchanym parkingu gdzieś pod Nottingham, w krainie Robin Hooda, jak poinformowała mnie tablica przy autostradzie.
Mam mieszane uczucia. Cieszę się, i jednocześnie żałuję unormowanego i wygodnego dnia przy książkach, ale sam tego chciałem: samodzielnej pracy, drogi przede mną, i... mieszkania w kabinie. Nie, tego raczej nie. Właśnie! - przez 5 dni mam mieszkać w samochodzie? Jak będę wyglądać i jaki mieć zapach po pięciu dobach w kabinie? A co z jedzeniem? Wziąłem ze sobą trochę chleba i opakowanie polskiego smalcu ze skwarkami, ale nie mogę go jeść, bo jest płynny po ciepłym dniu. Pleśniejący ser jest tylko na pół płynny, ale smaku nie stracił.
Egzamin był. Przez trzy kwadranse John z biura prowadził mnie takimi wąskimi dróżkami, że ściana żywopłotu drapała boki samochodu a mnie drżały ręce na kierownicy. Zaliczyłem jeden krawężnik, ale przy małej szybkości, tylko kabina zakołysała się trochę, John pozostał niewzruszony; albo to u nich normalne, albo bardzo potrzebują kierowców.
Żadnego szkolenia, żadnych wyjaśnień co do zwyczajów, obowiązków, nic. Dostałem plik dokumentów, John pokazał mi to, co i sam przeczytałem, mianowicie gdzie jest adres klienta, a na odchodnym podniósł kciuk do góry. Zdążyłem jeszcze zapytać się, na którą godzinę mam być u odbiorcy ładunku. Jasna cholera! Naczepę jakoś podłączyłem, pięć wtyczek do niej też, chyba tylko dlatego, że każda jest inna, gorzej w kabinie: po co tutaj tyle przełączników, i to jeszcze ze startymi oznaczeniami? Włączyłem jeden, coś strzeliło pod deską, po naciśnięciu drugiego silnik zaczął pracować na wysokich obrotach. Ręczny gaz? Tempomat? Chyba tak, ale jak to cholerstwo wyłączyć? Później znalazłem przycisk otwierający okno dachowe (szyberdach jest tak strasznym słowem, że jego używanie powinno być prawem zakazane) i nawet klimatyzację! Nie jest taki zły ten DAF, ale gdzie mu do Scanii!
Przed chwilą znalazłem przełącznik włączający nocne ogrzewanie. Hura! Nie znalazłem zapasowych skarpetek, zostały w micrze. Uuu...
Dzisiaj widziałem ponad światłami autostrady, na połowie nieba rozpiętą, brudno - żółtą łunę ogromnego miasta: zbliżałem się do Birmingham, które miałem minąć od wschodu. Na łuku autostrady, na jej najszybszym pasie, zobaczyłem dwa wyprzedzające mnie motocykle policyjne. Szły idealnie równo, jeden obok drugiego, w głębokim pochyleniu wymuszonym dobrą setką ich szybkości, tej solidnej, angielskiej setki, nie biedniutkiej kontynentalnej. Cóż w tym dziwnego, skoro zapamiętałem i piszę o tym? Nie wiem. Chyba perfekcja ich jazdy widoczna w tym niewzruszonym pędzie o metr od siebie z wielką szybkością zrobiła na mnie wrażenie; wszak do katastrofy wystarczyłby jeden drobny ruch kierownicą. Wszystko razem czyniło dziwne wrażenie: wyglądało tak, jakby oni stali, pozowali w zamarłej pozycji, a tylko jezdnia uciekała im pod kołami tak szybko.
Autostrady są monitorowane tysiącami kamer, a informacje dla kierowców wyświetlane na wielkich tablicach ustawionych ponad jezdniami. Dzisiaj zobaczyłem jak to działa, gdy o 100 metrów przede mną zapłonął napis jaskrawą żółcią: wypadek, zwolnij. Nikt nie zwalniał, więc i ja nie. Następna tablica już jakby krzyczała mrugającymi światłami: zwolnij, lewy pas wyłączony!! Lewy sznur samochodów zaczął przesuwać się w prawo i wplatać w sznur środkowy, ale nadal nie zwalniał; jakby dla wyrównania gęstości, część samochodów przesunęła się na prawy pas i dalej gnała przed siebie . Po chwili zobaczyłem rozsiane na setkach metrów czarne strzępy gumy ze sterczącą szczotką drutów: tak wygląda opona tira w kilkanaście sekund po stracie powietrza. Dalej stała ciężarówka z pochyloną naczepą na ugiętych ciężarem pozostałych dwóch kołach. Tuż za nią dwa sznury samochodów rozdzieliły się na trzy pasy i pędziły dalej.
Na londyńskiej Orbital, czyli na potwornie zatłoczonej M25, pierwszy był napis informujący o kolejkach za najbliższym skrzyżowaniem, a zaraz za nim napisy ograniczające prędkość do 60 na wszystkich czterech pasach. Odległości między samochodami zmniejszyły się, a napisy nad jezdniami ograniczyły prędkość do 50. Faktycznie, za wiaduktami, wylotem dwóch pasów rozbiegowych, sunęły rzędy samochodów, kierunkowskazami prosząc o wpuszczenie w cztery rzędy samochodów. Gdzie? Jaskrawa żółć na górze zapłonęła ograniczeniem do 40. Dobre sobie! Zderzak w zderzak samochody sunęły ledwie dwudziestką przez pół godziny - aż do minięcia zjazdu na M3, gdzie przerzedziło się nieco, i samochody od razu przyspieszyły, mając na to błogosławieństwo tablic kasujących ograniczenie prędkości.
Pęd jest istotą autostrady, szybkość jest jej bogiem, i wszystko mu tutaj służy. Trzy, cztery, nawet pięć pasów ruchu w jedną stronę, rozciągnięte na kilometry zakręty, głębokie wąwozy wykute w wapieniach wzgórz i wiadukty ponad dolinami, systemy odwadnia jezdni i poboczy, wielopoziomowe skrzyżowania (widziałem nawet cztery piętra estakad!), pasy awaryjne oraz rozbiegowe i zjazdowe - te często dublowane, by swoimi podwójnymi jezdniami rozdzielić lub połączyć tysięczne strumienie samochodów. Go! Opony wrzeszczą na chropawym asfalcie angielskim, jechać! Szybkość jest bogiem połykającym mile, ale nadmiar samochodów najwyraźniej mu szkodzi.
Dopisek.
Stoję na parkingu, na obowiązkowym dziewięciogodzinnym odpoczynku nocnym. Parking jest na wzgórzu, a daleko przede mną, w dolinie, mrugają światła Gloucester. W ostatnie dwa dni przejechałem 900 kilometrów, co tutaj jest chyba normą. Nie byłoby to dużo autostradami, ale one są tylko częścią tras, reszta to zwykłe drogi, dróżki, i ścieżki dla rowerzystów, które tutaj uznaje się za dobre dla tirów. Wiele razy zadziwiał mnie widok równiutko przyciętych od strony jezdni żywopłotów i drzew; rosną one pionową ścianą w górę, i na wysokości około 4 metrów pochylają się nad jezdnią, tworząc coś podobnego do stropu. Gdy po przyjeździe z trasy zobaczyłem na kabinie liście i gałązki, wiedziałem już, kto te drzewa tak równo strzyże:) Teraz wiem też, dlaczego niektórzy kierowcy mocują metalowe osłony lewych lusterek, co dziwiło mnie w pierwszych dniach.
Drogi angielskie składają się z (oprócz żywopłotów) zakrętów i z nieskończonej ilości rond. Także ze zjazdów, podjazdów i korków. I jeszcze z zakazów zatrzymywania się i z ograniczeń prędkości. Asfalt oczywiście też jest, ale, biorąc pod uwagę szerokość dróg, nie ma go zbyt dużo. Chyba mniej niż fotoradarów.

23 maja.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem daleki horyzont - a tutaj nie jest to łatwe z powodu tych ch... z powodu żywopłotów - widok zielonych wzgórz spodobał mi się, mimo odczuwanej inności. U nas pola zielone są tylko wiosną; zimą są szare, uśpione, w lecie jaśnieją dojrzewającym zbożem, a tutaj mało jest pól ze zbożem, a wiele łąk, zielonych także w zimie, oraz dużo zarośli i kęp drzew - nie ma pól po horyzont z rzadka siedzącymi na miedzach gruszami.
Brakuje tych naszych miedz prosto celujących w horyzont, miedz, którymi można chodzić brodząc wśród pachnących ziół i skaczących koników polnych, mając wokół przestwór ogromny i śpiewające gdzieś wysoko skowronki - tutaj pola ogrodzone są żywopłotami lub kamiennymi murami. Jeśli wyobrazić sobie ogrom pracy, zadziwia widok tych kilometrowych murów pnących się po zboczach, ogradzających całe doliny, z bramą wjazdową na pole. Brama na pole! Przebieg granic jest dokładnie tak samo nieprzewidywalny, jak ulic w miastach. Bez powodu skręcają, lawirują omijając nieistniejące przeszkody, wchodzą klinem w sąsiednie pole, i, niezdecydowane, zawracają. Z dużej odległości ich linie czynią wrażenie chaosu, meandrującej drogi pijanego, ale nie bez uroku. Tylko tej naszej szachownicy pól mi brakuje...
Kupiłem wielki, prawdziwie trakerski atlas samochodowy. Skala niesamowita: 1 cm = 1 km. Są podane wysokości wiaduktów i nośności mostów, stacje paliw, lokalizacje radarów, i... wiele wiele tego, cała gruba książka. Już objechałem przy jej pomocy całą Szkocję; wzdłuż Loch Ness biegnie droga, samym brzegiem, przez wiele kilometrów. Kiedyś oboje, ja i micra, musimy zobaczyć widoki z tej drogi.
Widziałem też dokładnie rozrysowane skrzyżowania autostrad - teraz już wiem, dlaczego tak łatwo jest się na nich zagubić. Nie ma tam klasycznych ślimaków ulokowanych w każdym z czterech rogów skrzyżowania, a coś dziwnego, bezładnego, coś, co przypomina ramiona ośmiornicy oplatającej swoją ofiarę: długie, falujące, krzyżujące się i rozdzielające pasy po bokach i ponad autostradami. Aby wybrać właściwy, trzeba pamiętać nie tylko numer drogi, ale i znać geograficzny kierunek podróży! Cóż, jeśli jeździ się lewą stroną... Przyznam jednak, że te największe skrzyżowania, dwóch autostrad, przejeżdża się szybko, czasem dosłownie nie wiadomo kiedy znajdując się na niewłaściwej autostradzie:) Rozjazdy zaczynają się parę kilometrów wcześniej od powtarzanych tablic informacyjnych i od ruchu samochodów na pasach - jedne przesuwają się na lewe, drugie odwrotnie, na prawe pasy. W chwilę później jedna z białych linii oddzielająca pasy ruchu zmienia się, staje się gęstsza - to znak, że rozjazd blisko. Przetasowania samochody mają już za sobą, ale w ostatniej chwili jakiś spóźnialski albo zagapiony przetnie jeszcze zebrę poprzedzającą klin zieleni wciskający się w rozchylające się jezdnie, a w moment później widzi się coś dziwnego: otóż samochody, które jechały blisko, sąsiednim pasem, będąc nieruchome względem mnie, nagle zaczynają uciekać w bok - aż chciałoby się wyciągnąć ramię i zatrzymać je, ale nie - zachowując niezmienioną szybkość, one oddalają się i wznoszą w stronę wiaduktów rozpiętych nad autostradą, by po sekundzie zniknąć za zaroślami. Po kilometrze widać zjawisko odwrotne: nie wiadomo kiedy pojawia się z lewej strony dodatkowa jezdnia, a na niej samochody jadące równo ze mną, i powoli zbliżające się do lewego pasa, bo po chwili wpleść się między samochody nim jadące.
Wycieraczki z DAFie chyba mają własne życie. Włączone na normalny bieg czasem tak właśnie pracują, czasem zatrzymują się, namyślają, by po chwili przetrzeć szybę dwa razy, jakby od niechcenia, i znowu zamrzeć. Na popychanie ich przyciskiem nie reagują, co można uznać za potwierdzenie szkodliwego wpływu deszczu na pracę elektroniki. Zresztą, DAFowi wszystko szkodzi.
Czemu ja tak nie lubię tej marki?
Właśnie! Tyle tutaj samochodów rzadko widywanych w Polsce!
Dostojnie sunące szosą RR, niedostępne jak to wyższe sfery; solidne, budzące zaufanie, krępe Porsche - mocne, szybkie, ale bez wdzięku jak Niemki; tajemnicze, ekscytujące Maserati; niskie, czerwone Ferrari, nerwowe w ciasnocie angielskich uliczek. Jednak samochodami które najwięcej przyciągają mój wzrok, są śliczne, dziewczęce Elizy Lotusa, samochodziki do pieszczenia, oraz tej samej marki i podobne do nich wielkością, ale o innym obliczu Esprity - te podobne są do drapieżnych kotów czających się do skoku przez przestrzeń. Mnóstwo, mnóstwo jest na drogach micr!
No i oczywiście Scanie. Scanie białe, czerwone, niebieskie; niektóre ustrojone jak ladacznice, inne ubrane tylko w "164" - ten wyjątkowy symbol przyciągający mój zazdrosny wzrok. A szef maluje swoje samochody na paskudny, fioletowy kolor, Scanie też. Zgroza!

27 maja.
Po raz pierwszy zatrzymałem się na serwisie przy autostradzie. Wielkie parkingi z podziałem na osobowe, ciężarowe i autobusy, stacja paliw, bary, kawiarnie, sklepy, salon gier, toalety z prysznicami, hotel. Niemal miasteczko z siecią uliczek, poplątanych jak to zwykle w Wyspiarzy. Czy oni nie potrafią wyznaczyć kawałka jezdni lub chodnika bez łuków?
Na parkingu stoją równe szeregi ciężarówek, moja stoi trochę krzywo, niewiele, ale jednak. Nic to, wjechałem tyłem! Zrobiłem to! Chodzę między rzędami samochodów, słucham i patrzę. Szumią aparatury nocnego ogrzewania, ktoś w dalszych szeregach włączył silnik, pewnie wyjeżdża. Na szybie sąsiedniego ciągnika mruga kolorowy blask, wychylam się, i widzę włączony telewizor. W alejce dojazdowej kierowca odczepia ciągnik, i po chwili wyjeżdża spod naczepy na której drzemie wielka, żółta koparka z podwiniętą pod siebie ogromniastą łyżką. W słabym świetle lamp wydaje się przedpotopowym gadem, który obudzony, zaraz podniesie swój łeb i zaryczy...
Drugi kierowca zawraca, w ciasnym zakręcie toczące się bokiem opony naczepy szorują po chropawym asfalcie wydając chrzęszczący dźwięk (pyszne słowo! Idealnie dobrane do wyrażanego dźwięku). Ktoś idzie od strony głównego budynku niosąc ręcznik na ramieniu, słyszę stukot jego butów, a ponad tymi wszystkimi odgłosami słychać jednostajny szum pobliskiej autostrady.
Minęła 23, tutaj ruch zamiera, parking cichnie, ciemnieją okna kabin. Pora i mnie położyć się. Good night.

3 czerwca.
Jak cudne są dni czerwcowe! Najdłuższe, najładniejsze dni! Lato całe jeszcze przede mną, a ten miesiąc już mi daje letnie dni. Minęła 21, godzina, która w zimie dawno już zapomni o dniu, a teraz po drugiej stronie doliny trawy i drzewa mieszają swoją zieleń z ciepłą barwą zachodzącego słońca; za mną jakby ktoś rozpalony piec martenowski otworzył: pół nieba zalane świecącym, płynnym metalem.
15 godzin pracy za mną, mam ledwie pół godziny czasu, nie mogę pozwolić sobie na niewyspanie. Jutro kolejne kilkaset kilometrów i cztery miasta.
Jeszcze słówko o autostradach.
Obserwując jezdnie i jej urządzenia, także widząc budowę dróg, zauważyłem, jak mocno rozbudowany jest system odwadniania jezdni, oraz - to dla mnie nowość - odwadniania i stabilizacji zboczy schodzących do jezdni. Mało z tego widać, trzeba wiedzieć czego szukać, ale ten system jest i działa super, bo nawet w czasie obfitego deszczu nie ma kałuż na jezdniach. Natomiast w miejscach, w których nie działa, już po przeciętnej długości deszczyku angielskim, na przykład takim trzydobowym, kałuże unieruchamiają samochody, a typowy deszcz jesienny, więc dwutygodniowy, daje już zarobić dziennikarzom.
Dzisiaj dwa razy zmokłem, i dwa razy drelich sechł na mnie.
Nazwy i napisy.
Gospód przydrożnych jest tutaj dużo, naprawdę wiele z nich wygląda tak przytulnie, że chciałoby się zatrzymać w nich, ale te ich nazwy!
"Biały jeleń" i "Biały koń" to dość często spotykane nazwy, ale chyba najwięcej widziałem "Róż i koron". Spotykałem "Czerwone tygrysy", "Głowy królowej" i kilkakrotnie "Łabędzia" - oczywiście białego. Piszę tylko o tych, które zdołałem przetłumaczyć i zapamiętać, bo wszystkie mija się pędzącym tirem. Są też stosowne tablice, z obrazkami malowanymi chyba przez przeciętnie uzdolnionego ucznia szkoły podstawowej, lub przez gościa malującego jelenie sprzedawane na targu.
Inaczej jest z nazwami domów, są po prostu ładne.
Jeżowy domek w Alei Srebrnej Doliny - to adres znaleziony przy pakowaniu książek.
Trzy Pinie, Ptasi Domek, Domek Wiewiórka, albo po prostu Stary Dom, Niski Dom - oto garść przykładów z dzisiejszego spaceru po ślicznej wiosce ze stareńkimi domkami krytymi łupkami kamiennymi obrosłymi mchem. Na jednym z domów podana jest data budowy: AD 1500.
Zwracam uwagę na napisy przy drogach, a te potrafią rozbawić, chociaż są też całkiem trafne:
"Jeśli nie widzisz moich lusterek, ja nie widzę ciebie" – na samochodach.
"Swoje śmieci zabierz do domu" – na parkingach.
Oto często spotykana na drogach instrukcja, jakby dla uczniów szkółki jazdy:
"Gdy pali się czerwone światło, zatrzymaj się tutaj".
Spotykałem wersję rozszerzoną tego napisu - chyba dla początkującego ucznia: "Rusz, gdy zapali się zielone".
Albo takie: "Teraz zwolnij". "Zwolnij!"
Swoją drogą to ciekawe: są tylko napisy nakazujące zwolnić, ale nigdzie nie widziałem napisów pozwalających przyspieszyć.
Parę dni temu minąłem krótki napis przy szosie, napis, którego sens dotarł do mnie po chwili: nie ma kocich oczu. Pamiętam, że zastanawiałem się nad prawidłowością mojego tłumaczenia, przypominałem sobie, czy na pewno są tam użyte liczby mnogie. Były. Nie ma kocich oczu... a to odblaski wprasowane w asfalt! :)
Na tablicach nad autostradą spotyka się zgrabny napis, którego trudno w niezmienionej formie oddać po polsku: Don't drink and drive. Piłeś - nie jedź, ale wersja angielska bardziej mi się podoba, i sam się sobie dziwię z tego powodu.

Urocze bywają tutejsze wioski, śliczne niektóre domki, jakby z bajki wyjęte, i tylko kurzej łapki im brakuje. Małe domki przytulone do wielkich kamiennych kominów, z których pierwszy dym poszedł w niebo pewnie jeszcze za pierwszej Elżbiety, domki z kolorowymi ogródeczkami, kwitnącymi jabłoniami, z girlandami kwiatów pnących się po kamiennych murach, z kolorowymi drobinami roślin wyrastających ze szczelin kamiennych ogrodzeń, domki schowane gdzieś w fałdzie ziemi, wrośnięte w nią między jednym a drugim wzgórzem, domki pamiętające narodziny i śmierć dziesięciu swoich poprzednich właścicieli. Chciałbym mieć taki domek gdzieś w ustronnym miejscu, przy bocznej dróżce, którą czasem przemknie tir zmierzający do dalekich, wielkich miast, do pośpiechu i tłoku. Czasem wyszedłbym przed dom i popatrzył na pędzącą ciężarówkę, zastanawiając się nad przyczynami wyboru takiej pracy przez człowieka, który dni spędza na drodze. Może to przypadek, a może coś go goni po świecie, nie pozwalając osiedlić się w takim miejscu? – pomyślałbym, patrząc na znikającą za szczytem wzniesienia ciężarówkę, i wróciłbym do książek i laptoka.
Może wypiłbym lampkę koniaku za zdrowie tych na szlaku?

9 czerwca.
Ludzie.
Dzisiaj zagotowała mi się woda w chłodnicy. Cóż, to tylko DAF, ale też i moja wina: rano zapomniałem sprawdzić poziom płynu chłodzącego (co to za marka, skoro w tych samochodach trzeba codziennie sprawdzać płyn w chłodnicy??). Wyszedłem z kabiny z dwoma pustymi butelkami plastikowymi i rozejrzałem się, gdy zatrzymał się przy mnie samochód, a kierowca poradził mi iść do szpitala, blisko, za tamtymi drzewami. Gdy wróciłem z wodą i nalewałem ją, z posesji vis a vis wyszedł starszy pan i zaproponował mi kawę.
Zaparkowałem na wsi, paręset metrów od tartaku, z którego nazajutrz rano miałem zabrać deski; z książką w ręku usiadłem na ławce mając przed sobą rozległy, zielony, słoneczny widok na walijskie wzgórza. Na łące obok traktorzysta zbierał skoszoną trawę i wywoził ją, chyba blisko, bo zaraz wracał, a ilekroć przejeżdżał obok mnie, uśmiechał się szeroko i podnosił rękę w geście pozdrowienia. Uśmiech, którym przeprosiła mnie kobieta w sklepie, wspominam do dzisiaj, po półroczu (swoją reakcję - chęć pójścia za nią dla ponownego zobaczenia jej uśmiechu - też wspominam. Z własnym uśmiechem).
Gdzieś na trasie zobaczyłem w lusterku ciężarówkę z firmy w której pracowałem. Jechała za mną kilka kilometrów, aż kierowca dał mi znać, abym zjechał na parking. Z samochodu wysiadł Anglik, i mówiąc, że mam poluzowane pasy transportowe, zaczął je poprawiać. Powiedziałem, że zrobię to, ale on uśmiechnął się, powiedział OK, nie ma sprawy, i dalej poprawiał pasy.
Któregoś dnia zatrzymał mnie mały zator na jezdni. Gdy podjechałem do ostatniego samochodu, zorientowałem się w przyczynie: otóż wiekowej Angielce uciekł piesek z samochodu, może zatrzymała się na chwilę, nie wiem, dość że piesek biegł brzegiem szosy, a paniusia z wyraźnym trudem za nim. Wydawało mi się, że mordka oglądającego się pieska jest roześmiana, chyba miał dobrą zabawę. Pojazdy przejeżdżały wahadłowo obok samochodu stojącego z otwartymi drzwiami, i nawet nikt nie trąbił z powodu zatoru. Tego samego doświadczyłem kilkakrotnie, gdy na małym, ciasnym skrzyżowaniu wjeżdżałem tyłem w boczną uliczkę by zawrócić, tamując w ten sposób ruch przez kilka minut. Dzisiaj też tak miałem: ulica, którą miałem jechać, okazała się być szerokości sześciu stóp i paru cali. Zapytałem kierowcę stojącego obok samochodu o inny dojazd, ten zaczął tłumaczyć, ale widząc moją trudność w zrozumieniu powiedział, że on zaczeka aż zawrócę, i poprowadzi mnie. Czekał, i przez całe miasteczko pilotował mnie - aż pod samą bramę firmy, której szukałem. A wiedział, że jestem obcokrajowcem.
Dla równowagi: przyjechałem pod firmę, ale widząc tira stojącego na wewnętrznym placu rozładunkowym, zatrzymałem się na ulicy, oczywiście na zakazie. Po kwadransie bezruchu poszedłem na zwiady, i zobaczyłem... buty na kierownicy. Kierowca drzemał, a ja czekałem mając jeszcze kawał trasy do przejechania! Na moją prośbę o odjechanie spokojnie powiedział, że on teraz ma przerwę. Proste? A przecież ani to była godzina piąta, ani on nie pił herbaty :) Muszę tutaj zaznaczyć, że zachowanie Anglika nie wynikało z nieuprzejmości, wcale. Oni tutaj przerwy mają za coś świętego, tak jak wszystkie pracownicze zdobycze socjalne, a poza tym niespecjalnie przykładają się do roboty.
Tutaj praktykowany jest zwyczaj z górskich szlaków - pozdrawiania się mijanych ludzi. Ostrożnie, ale coraz częściej, sam próbuję być tym pierwszym; mogę to robić mając niemal pewność takiej samej reakcji. Miłe to, naprawdę miłe.
Jednocześnie mam poważne kłopoty (wiem, że wielu innych Polaków też) z "wyczuciem" Anglików, z ustaleniem prawdopodobnych ich ocen względem mnie. Bywa to męczące, gdy widzi się tylko uśmiech i słyszy "OK", a nie wie się, co oni tak naprawdę myślą o mnie.
Najgorsze na koniec.
Rzadko, ale zdarza się tak, jak miałem parę dni temu: przechodząc obok Anglika, pracownika mojej firmy, powiedziałem "cześć", a usłyszałem "faki".

12 czerwca.
Jeżdżę scanią, z tych nowych, z wysoką kabiną “top line” i dwunastolitrowym silnikiem o mocy 420 koni. Naliczyłem bodajże 30 przełączników i chyba z dziesięć schowków. Siedzenie ma siedem przełączników do regulacji, jeszcze nie wszystkie wypróbowałem. Dzisiaj odkryłem, że jednym z nich można spuścić powietrze z amortyzacji fotela - dla wygodniejszego wsiadania i wysiadania. Na dźwigni sterowania kierunkowskazami są cztery dodatkowe przełączniki o nieznanym mi zastosowaniu.
Dopisek z trasy. Na autostradzie wypróbowałem jeden z nich, to tempomat. Dziwnie się jedzie - i wygodnie! - z nogami byle gdzie, a mimo to z utrzymywaną szybkością.
Silnik słychać tylko w czasie rozpędzania, a przy stałych obrotach chodzi cichutko, nawet przy 90 km ledwie słyszę jego zadowolone z szybkości mruczenie, tak jak wysoki gwizd turbiny pompującej powietrze do silnika. Przy hamowaniu wykorzystywany jest silnik, tak myślę słysząc dudniący głos diesla celowo dławionego spalinami. Wszystkie cztery lusterka są bajeranckie! Wielkie, idealnie ustawione, może z wyjątkiem lusterka do obserwacji okolic lewego koła - muszę poeksperymentować z nim.

14 czerwca.
Jadąc ciężarówką, gdzieś w bocznej uliczce zobaczyłem tira z polską rejestracją, zrównałem się z kabiną, i przez otwarte okna chwilę rozmawiałem z kierowcą. Facet był w moim wieku, zajęty czytaniem książki. Aż miałem chęć uścisnąć go i zapytać o znajomość Biblionetki, ale z tyłu ktoś podjechał, blokowałem drogę, musiałem jechać.
Wczoraj wracałem do Trowbridge swoją micrą. Wsiadłem do niej, i musiałem od nowa uczyć się jazdy. Kierownica taka malutka i ciężko nią pokręcić, pedały też małe, niskie i blisko siebie, dźwignia zmiany biegów ginie mi ręku, i nim ją ruszę - bieg już włączony, silniczek skacze, rzuca się, a nie ma mocy. No i siedzi się (prawie) tyłkiem na jezdni! Na szczęście po kwadransie jazdy wróciła znajomość z micrą, i pognaliśmy w stronę dwóch wolnych dni.

18 czerwca.
O języku angielskim.
 Dla mnie ten język ma dla mnie różne oblicza. Jest swojski i bliski, gdy znajduję w nim takie same skojarzenia i ciągi myślowe, jak w naszym języku:
-a born liar - ten urodzony łgarz jest przecież tak podobny do naszego skończonego łgarza,
-she’s a walking encyclopaedia - to przecież identyczność z naszym powiedzeniem "ona jest chodzącą encyklopedią",
- I’ll give you play truant! - ja ci dam wagary! Widzę pokrzykujące mamy - obie, mimo różnych języków, używają tych samym form dla wyrażenia swojego zakazu i ostrzeżenia.
Ten język jest też inny, ale ciekawy i miły:
-to be in the soup - mieć kłopoty, być w tarapatach, ale w dosłownym tłumaczeniu to tyle, co być z zupie:) Czyż nie fajne?
Miłe skojarzenie: long for w znaczeniu tęsknić za kimś. Dłuży się jej (jemu) czas bez drugiego... Ech, miłość.
To fall in love with... – to nasze “zakochać się”, ale mnie zawsze ciekawi, jak swoje wyrażenia słyszą Anglicy. Czy tak, jak ono brzmi w dosłownym tłumaczeniu, czyli "wpaść w miłość z (kimś)"? Nie wiem, ale jeśli tylko podobnie, to wyrażenie staje się fajne, bo zabawne i ujmujące. Wspólne wpadnięcie w miłość (jak tam w zupę), zdaje się świadczyć o wymyśleniu tego wyrażenia przez mężczyznę - zdumionego, a może i bezradnego wobec tego, co go spotkało.
A tak brzmi bezradność Anglików wobec naszego bigosu (podaję za słownikiem):
stewed dish made of sauerkraut and/or fresh cabbage, meat and mushrooms – danie duszone zrobione z kapusty kiszonej i/lub świeżej, mięsa i grzybów (tłum. własne).
Angielski jest też językiem pogmatwanym, językiem, w którym jest tysiące słów zawierających dźwięk “ł”, ale nie ma w nim litery "ł", a tylko "w", o którym oni mówią, że to nie "w" tylko "dablju", i właśnie dlatego czytana jest jako "ł". Są wyrazy zawierające zgłoski "cz", "sz" lub "dż", ale Anglik prędzej język sobie zawiąże w supełek, nim powie "Krzysztof", o "szczęściu" nawet nie wspominam.
Nota bene: kolega z pracy przy książkach miał zawsze pod ręką karteczkę z wyraźnie napisanym słowem "Konstantynopolitaneczka" - dla żartów, albo dla zastrzelenia Anglika, który mówiłby coś o jego znajomości języka, ale po co aż taka armata? Linda, moja była szefowa, któregoś dnia poprosiła mnie, abym powiedział jej, jak się mówi Warszawa. Chcąc powtórzyć otworzyła usta, zamknęła, i westchnęła: my God. Lindy już nie zobaczę. Szkoda. Lubię ją.
Jest to język, w którym pisownia wyrazów tylko bardzo, ale to bardzo umownie związana jest z dźwiękami, które wyraża – cóż dziwić się powszechności literowania tutaj nazw i nazwisk? Bo też jaki jest związek między dźwiękiem wyrażającym słowo “through” ("przez" - przybliżona wymowa: fru), a jego pisownią? Albo między słowem Szekspir, a pisownią tego nazwiska? A jak pisze się słowo „godzina” i jak je wymawia? Związek jest bardzo luźny. Owszem, każdą dziwność można wytłumaczyć, i tutaj też na pewno ustalono jakąś mądrą regułę nakazującą pisać nieme w wymowie literki “gh” na końcu słowa, a z “th” tworzyć “f”, o którym twierdzi się, że nie jest “f”, ponieważ wymowa wymaga ustawienia języka wbrew jego (polskiej) anatomicznej budowie.
Jest też łamigłówką, zwłaszcza w pytaniach: Who is she going with? - z kim ona idzie?
Mając do czynienia z tego rodzaju zdaniami, nieodmiennie rodzi mi się w głowie myśl, iż Anglicy tylko tak mówią, zmuszeni gramatyką swojego języka, ale na pewno myślą normalnie, po ludzku, czyli po prostu po polsku, bo przecież nie można myśleć tak, jak dosłownie brzmi te zdanie: kto jest ona idąca z? Po prostu nie można!
A jeśli tak? Wtedy byłoby jeszcze dziwniej, bo wszak taka odmienność w słownym formułowaniu myśli nie przekłada się na odmienność ludzkich zachowań. Różnica byłaby więc tylko wewnętrzna, istniejąca w procesie myślowym, a na zewnątrz nie byłoby żadnej. Dla mnie jest to dziwne.
Ludzkie języki pozwalają stworzyć niemal nieskończoną liczbę słów, a mimo to tak wiele z nich używanych jest w językach bardzo odległych od siebie, na innych kontynentach, w zupełnie innych kulturach. W ostatnio czytanej książce była całkiem marginalna wzmianka o słowie "abu" używanym w jednym z mało znanych narzeczy afrykańskich, słowie, na które zwrócił mi uwagę autor twierdzeniem o jego pochodzeniu od słowa "tabu", używanego w bardzo wielu językach na całym świecie, a przecież to słowo nie jest wyjątkiem. Jaką drogę ono przebyło trafiając nad Wisłę i Tamizę, do buszu afrykańskiego i lingwiści tylko wiedzą gdzie jeszcze? Umysł nie jest w stanie wyobrazić sobie wszystkich przyczyn tak licznych podobieństw, a jedynie wyobraźnia podsuwa myśli o tysiącleciach (jak słusznie zauważył A. Krawczuk, słowa są trwalsze od kamieni) ludzkich dziejów stopniowego zasiedlania całej Ziemi. Ilu łez i uśmiechów, strachu i nadziei, ilu pożegnań w nieznanych krainach musiały te słowa być świadkami?
Porównując struktury DNA żywych organizmów, biolodzy potrafią obliczyć okres trwania gatunku i jego wydzielenie z gatunku macierzystego; ciekawe, czy językoznawcy też to potrafią.

20 czerwca.
Dzień mnie usypia i dzień budzi. Chciałbym, aby tak było zawsze, aby dni czerwcowe zastygły mi na ręku kropelką bursztynu - jak to podobnie napisał Drzeżdżon o wschodzie słońca. Jedno zdanie, jedno pragnienie zrodzone o świcie, pewnie w lesie, zwykłe słowa, a chyba nie ma dnia, aby wspomnienie nie szepnęło mi do ucha jego słów: "chciałbym, aby wschód słońca zastygł mi na dłoni..."
Małe miasteczko i dwie godziny czasu w oczekiwaniu na koniec przeglądu scanii. Przeszedłem się uliczkami, ciasnymi i krętymi jak wszystkie tutaj, i zawróciłem - widziałem już miejscowości dużo ładniejsze. Zatrzymał mnie widok ściany niskiego domu przykrytego omszałym dachem, z wiechciami badyli rosnącymi w rynnie; mur był z kruszącego się już, odpadającego po kawałku, szarego kamienia. Ile lat te kamienie musiały być wystawione na deszcz, słońce i spaliny, aby tak skruszały? Czy stary kamień mnie zatrzymał? Nie, albo nie tylko. Na środku ściany były drzwi, małe, masywne, wyglądające tak, jakby setki lat nikt ich nie otwierał, jakby wszyscy o nich zapomnieli, mimo ruchliwego chodnika o krok. Wiele jest tutaj takich drzwi w starych murach, drzwi pobudzających wyobraźnię snującą baśń o zapomnianych komnatach pełnych tajemnic, a może i skarbów. Zaczarowana księżniczka? Ee, a po co mi rozkapryszona małolata, niech sobie śpi dalej czekając na swojego księcia. Tuż obok, w załomie muru, rosły... kwiaty. Nie wiem jakie, takie pospolite, z maleńkimi, bladofioletowymi kwiatkami. Stary, kruszejący kamień, spękane drewno i mała, ukwiecona roślina. Połączenie, które zawsze przyciąga mnie swoim trudnym do nazwania urokiem. Z perspektywy długości naszych lat niemal wieczne trwanie martwych kamieni i drewna - te krótsze, ale o ileż dłuższe od naszego - a przy nich urokliwe, krótkotrwałe, ale uporczywe życie? Chyba brzmi to banalnie, ale może właśnie dlatego stoję przy tym domu, omijany przez przechodniów, i gapię się na ścianę, nie potrafiąc tak po prostu odwrócić się i odejść?

13 lipca.
Korzystając z wyjątkowo ładnej dzisiaj pogody, wybrałem się na parogodzinną przejażdżkę rowerową wzdłuż kanału Avon. Wąska, bo miejscami tylko kilkumetrowa, droga wodna prowadzona jest zboczami wysokich wzgórz, przez co, bywa, jeden brzeg kanału pnie się wysoko, czasami prawie pionowymi skalnymi ścianami gęsto przysłoniętymi drzewami, podczas gdy drugi znajduje tyle równej płaszczyzny, by zmieścić wąską dróżkę rowerową, a zaraz za nią staje się stromym zboczem spadającym w dolinę, na dnie której błękitnie prześwituje... rzeka. Bywało, że kanał opuszczał zbocze wzgórza, przekraczał dolinę wysokim mostem (most dla wody!), kilkanaście metrów ponad linią kolejową i płynącą obok rzeką, a dalej wrzynał się w zbocza wzgórz po drugiej stronie doliny, niknąc wśród drzew. Jeśli napotkał wzgórze zbyt duże, zastawiał się śluzami, których przemyślana prostota konstrukcji budziła mój podziw. Śluzy te działają bez żadnych silników i urządzeń sterujących, uruchamiane się ręcznie, a przy tym nie ma możliwości popełnienia błędu w kolejności otwierania i zamykania wrót.
Ruch na kanale, jak zwykle w ładne dni, duży. Oglądałem charakterystyczne tutaj i popularne pływające mieszkania: to wąskie, ale bardzo długie płaskodenne łodzie, na całej niemal powierzchni zabudowane krytym pokładem mieszczącym kilka pomieszczeń mieszkalnych z pełnym wyposażeniem, czasem bardzo eleganckim, ale najbardziej zaciekawiony byłem rzeczami przewożonymi na dachach tych łodzi. Czegoż tam nie było! Baterie słoneczne to ostatnio standard, ale były też i baterie do słonecznego grzania wody, składane maszty z elektrowniami wietrznymi lub z antenami, rowery i kajaki, koła samochodowe na sznurach, pewnie jako odboje, ale i taczki; dużo, czasem całe sterty, drewnianych kloców (kiedyś myślałem, że wożone są jako opał, teraz myślę, że Anglicy traktują je jako ozdobę, taki naturalny materiał dla “klimatu”), jakieś deski, bosaki, a czasem całe sterty drewnianych rupieci wyglądających tak, jakby wożone tam były od czasu zakończenia ostatniej wojny. No i oczywiście doniczkowe ogrody: mnóstwo jakichś dziwnych roślin a nawet drzewek, czasem strzelających wysoko w górę, jak ten świerk srebrzysty, na pewno przekraczający dwa metry wysokości, no i oczywiście dużo kwiatów, bajecznie różnorodnych i kolorowych. Jedna z łodzi udekorowana była wielkimi, metalowymi... owadami. Mrówki, ważki, muchy, gąsienice, jakieś żuki z potężnymi szczękami, a to wszystko przemyślnie i ładnie wykonane w blachy i drutu, przymocowane do dachu i ścian łodzi.
Na dachu jednej łodzi leżała dziewczyna i czytała książkę. Była ładna i zgrabna, więc chyba nie Angielka, ale może się mylę: ktoś mi kiedyś mówił, że widział ładną Angielkę. Wierzę na słowo.

21 lipca.
Autostrada.
Kiedyś słyszałem stwierdzenie będące wynikiem badań ruchu na amerykańskich autostradach, iż chwilowe zatrzymanie samochodów w jednym miejscu, może być odczuwalne wiele kilometrów wcześniej; o jego prawdziwości przekonałem się już kilka razy tutaj, w Anglii. Kiedyś, stojąc w korku, na jezdni po drugiej stronie barierki zauważyłem gwałtownie hamujący samochód; nie wiem dlaczego, może kierowcy spadł telefon na podłogę, może dzieciaki coś zbroiły, może... dziesięć innych powodów, seksu nie wyłączając. Samochody za nim oczywiście też hamowały, ale i jadące na sąsiednich pasach także, zapewne ich kierowcy byli zdezorientowani. Po chwili samochód - sprawca ruszył ostro, za nim następny i następny, ale z tyłu dojeżdżały kolejne, hamując i awaryjnymi światłami ostrzegając kierowców za nimi. Utworzył się pas stojących samochodów, krótki, może stumetrowy, i przemieszczający się w kierunku przeciwnym do kierunku jazdy samochodów. Obserwowałem ten korek na przestrzeni kilkuset metrów, aż zniknął, ciągle pełzając do tyłu, za wzniesieniem. To zadziwiające przesuwanie się stojących samochodów, ten ruchomy korek, jednoznacznie kojarzył się z falami utworzonymi rzuconym kamieniem na spokojnej wodzie: ten już leży na dnie, a echo jego zderzenia z wodą jeszcze biegnie po powierzchni stawu, coraz mniejsze i mniejsze, ale dalekie.
Autostrada i ludzie.
Autostrada usypia, ponieważ nic się na niej nie dzieje; precyzyjny układ kierowania nie potrzebuje ciągłego kontrowania kierownicą jak w znanych z uciekania z jezdni wschodnich “wynalazkach”, w kabinie cisza, niewielką ilość wstrząsów wyłapują i tłumią amortyzatory kabiny, a na te, które przegapią, czeka powietrzne zawieszenie fotela kierowcy; nogi są bezczynne: hamować nie ma potrzeby, a elektronika utrzymuje zadaną szybkość. W takich warunkach ostre hamowanie samochodów z przodu zawsze jest zaskoczeniem, i zawsze jest niebezpieczne, dlatego chwalić zwyczaj ostrzegania światłami awaryjnymi.
Autostrada wielkim łukiem omijała głęboką dolinę, by po jej drugiej stronie przebić się sztucznym wąwozem przez szczyt wzniesienia i zniknąć za horyzontem; potrójny sznur samochodów przesuwał się po niej w tempie żółwia zmęczonego życiem. Najbliższa tablica poinformowała o wypadku, i jak zwykle za późno ograniczyła szybkość. Pewnie jeden, a może i dwa pasy włączone z ruchu – pomyślałem. Gdy w końcu dopełzłem do miejsca wypadku, zobaczyłem prawdziwą przyczynę tego kilkukilometrowego korka: na pasie awaryjnym stały dwa samochody z lekkimi uszkodzeniami – ot, zwykła stłuczka, a przy nich dwa wozy policyjne, też na pasie awaryjnym, a więc trzy pasy główne nie były zablokowane. Po prostu kierowcy, aby lepiej przyjrzeć się zdarzeniu, jeszcze bardziej zwalniali, widziałem głowy odwrócone w lewą stronę, a po minięciu stojących samochodów dawali gazu. Dalej zatoru już nie było. Znając efekt jego cofania się i biorąc pod uwagę fakt kończenia się zatoru w miejscu stłuczki, wniosek wydaje się jednoznaczny: jedyną przyczyną jego istnienia była chęć zobaczenia przez kierowców wypadku. Pewnie się zawiedli – małe uszkodzenia, brak karetek i krwi. Ech, ludzie...

29 lipca.
Tutaj, we wschodniej, na ogół równinnej części Anglii, dużo jest pól obsianych zbożem – w przeciwieństwie do zielonej Walii - a w gorącym słońcu ostatnich dni zboże dojrzało błyskawicznie i pokazuje mi się teraz najpiękniejsze. Jadąc, patrzę na te złociste łany z niezaspokojoną zachłannością, z przyjemnością i takim dziwnym ciepłem w piersi. Przymiotnik “złociste” wydaje się banalny nadużywaniem, ale nie znajduję trafniejszego, a to z powodu odczuć, jakie budzi we mnie widok dużego pola dojrzałego zboża, w słoneczny letni dzień. To trochę tak, jakbym patrzył na... złoto? Przecież nie, ale jednocześnie jest tutaj malutkie “tak”, co doskonale zrozumie rolnik z powołania. Widok tych pól budzi uśpione na co dzień, nie odczuwane wspomnienia?, tęsknoty?, skojarzenia?, a wszystko jakby nie moje, a podsunięte mi przez... kogo? Czasem myślę, iż odzywają się we mnie w takich chwilach pokolenia moich przodków od wieków uprawiających ziemię i kochających ją, że owa siła przyciągająca mnie do tych pól jest od nich, przekazana mi tajemnym sposobem, abym pamiętał skąd jestem.
Pamiętam.
Zapach kurzu ziemi i nagrzanej słomy - zapach pól, albo rozkoszny, teraz już nieznany, zapach wody, w gorący czas żniw czerpanej dużą chochlą z kanki ukrytej w cieniu wiśni rosnących na miedzy. Zapach kłosów rozcieranych w dłoniach ma w sobie zapach pól, ale i nową nutę – trudny do opisu zapach ziaren. Ziaren, w których tyleż mieści się tajemnicy nie zmniejszonej wiedzą naukową! W “Bolesławie Chrobrym” jest drobna scenka, na którą pewnie mało kto zwrócił uwagę. Otóż w czasie wojennej poniewierki jeden z bohaterów znalazł duży worek ziarna, i nie bacząc na ciężar, zabrał go ze sobą. Na pytanie towarzysza o powód, powiedział: bo to jest ziarno, rozumiesz? (cytuję z pamięci, więc może niedokładnie). Nigdy nie byłem rolnikiem, ale te słowa zapamiętałem, bo rozumiem tego człowieka. Ziarno to nie tylko następne łany zboża, nie tylko chleb, ale i coś tajemniczego, wiecznego, mistycznego także - by wspomnieć misteria ku czci Demeter.
Zapach mąki, prawdziwy i pełny tylko we młynie, ale w takim starym młynie, drewnianym, skrzypiącym, zakurzonym białym pyłem. Ten zapach jest w pół drogi między zapachami z pól, a zapachami z wielkiej, drewnianej dzieży, w której babka dokonuje tajemnych obrzędów zakończonych przykryciem ciasta lnianą zasłoną. Doskonale pamiętam swoją ciekawość budzoną ową tajemniczością, gdy ukradkiem zaglądałem pod len, przeganiany przez nią. Jeszcze tylko zapach drewna, tak odmienny w mokre i słoneczne dni, jeszcze tylko magiczny widok ognia i zapach rozgrzewającego się, ceglano – glinianego pieca, jak preludium wspaniałego dzieła, i już widzę, znowu odganiany, wielkie bochny wyciągane na płaskiej, drewnianej łyżce z długim trzonkiem (chciałbym poznać prastarą, polską nazwę tego przyrządu). Bochny są okrągłe, błyszczące, trochę spękane, koloru miodu lipowego lub wrzosowego, miejscami ciemniejsze, jak karmel, są gorące i pachnące.
Zapach gorącego chleba! Do czego go porównać? Nieco podobne są zapachy pieczonych ciast, ale nie mają one tej magii, poczucia odświętności w wyjątkowym połączeniu ze zwykłym dniem, uczty i codziennego posiłku – jakby sacrum udało się zjednoczyć z profanum; tamte zapachy są deserem, świętem, dodatkiem, ten jednocześnie spełnieniem, nagrodą i odpoczynkiem, ale i zapracowanym posiłkiem zwykłego dnia. Może dlatego do ciasta pasuje ładny talerzyk, łyżeczka i filiżanka z kawą, a do jedzenia ciepłego chleba najlepsze są dłonie. Cóż dorówna smakowi ciepłego chleba łamanego rękoma?
Pamiętam zimową noc w lunaparku, w Poznaniu, wiele lat temu. Słuchałem muzyki, gdy z piekarni po sąsiedzku przyszedł kolega przynosząc mi dwa bochenki gorącego jeszcze chleba. Wąchałem chleb i słuchałem pieśni Mozarta – wyjątkowe, niezapomniane połączenie wrażeń.
Chleb i moja babka to bodaj najtrwalsze połączenie wspomnień lat wczesnego dzieciństwa. Pamiętam smak podawanej mi przez nią kolacji, a był to duży kubek mleka z położoną na nim wielką kromką chleba, smak nie do powtórzenia - jak i dzieciństwo.
Moja cicha, zapracowana babka, o której po latach dowiedziałem się, iż była w AK, podczas gdy dziadek, niegdyś ułan, bał się. Babka miała portki, dziadek nie.
Widzę ją jeszcze, często ją widzę. W słabym świetle lampy naftowej bierze bochen, opiera go o pierś, i jednym pociągnięciem ogromnego noża odcina (zawsze zachwycała mnie tą umiejętnością) grubą, równiutką i długą jak mój łokieć, kromę chleba – owocu ludzkiej pracy i tych pól, z których mój kraj wziął swoje miano.

1 sierpnia.
Kilka razy dziennie słyszę przez okno melodyjkę wygrywaną na pozytywce – tak reklamuje się kolorowy busik z lodami. Słychać go z daleka, podjeżdża na parking, czeka parę minut, czasem widzę przy nim dzieci, i odjeżdża, zostawiając mnie ze wspomnieniem lodów jedzonych w dzieciństwie, na odpustach. Nabierane były z beczki stojącej na furmance, lody mocno żółte, jajeczne, smakujące jak ambrozja.
Parę kilometrów stąd wypatrzyłem publiczną ścieżkę wiodącą przez pole z dojrzałym zbożem, jutro pojadę tam, bo w tym kraju tylko po wyznaczonych i oznakowanych ścieżkach można chodzić. Byłem w lesie, szedłem taką dróżką mijając tablice zakazujące zbierania grzybów. Chyba postawione przez psa ogrodnika, bo wszak Anglicy nie zbierają grzybów w lasach, a na sklepowych półkach.

4 sierpnia.
Parę dni temu byłem w montowni Vauxhalla pod Liverpoolem. Naczepą musiałem wjechać do wnętrza hali, i dzięki temu miałem okazję zobaczyć fragment zrobotyzowanej linii produkcji karoserii. Roboty oglądane w fabryce kosmetyków były, jak dopiero teraz zobaczyłem, prymitywne przy tych maszynach. Stałem blisko dużego automatu, który od swojego poprzednika (w błyskawicznym tempie zgrzewającego blachy wśród kaskad iskier – niesamowity widok przypominający opisy kuźni w Pandemonium u Miltona) brał podłogę samochodu, wywijał nią w powietrzu, odwracał na wszystkie strony, zupełnie tak, jakby ją oglądał (nie wykluczam, że to właśnie robił), i zręcznym, szybkim ruchem wkładał ją w uchwyty stelaża transportowego. Tuż obok mrugały lampkami i ekranami, sapały powietrzem, szczękały przekaźnikami, szafy sterujące, poprzez całą plątaninę węży i przewodów, ruchami tego stwora rodem z... Właśnie – skąd? Z piekieł, snu, czy z nowoczesnych fabryk XXI wieku? Widziałem ludzi przechodzących obok z absolutną obojętnością, a ja, przyznam się, odczuwałem strach. Strach, jaki czuje się stojąc w pobliżu wielkiego zwierzęcia, którego zachowania wobec nas nie jesteśmy pewni. Nie, inaczej: przecież wiedziałem z czym mam do czynienia, ale było tam coś niezgodnego z wiedzą i doświadczeniami całego życia, ściślej - z oczekiwaniami wobec przedmiotów. Trudno to nazwać. Owszem, wiedza o jego ograniczonych ruchach i moim bezpieczeństwie pomagała w zwalczeniu tego strachu, ale znowu wzmagała go świadomość patrzenia na bezduszną maszynę, na przedmiot, który wykonuje celowe ruchy, działa tak, jakby patrzył, widział i działał człowiek. Obleczona w kształty sprzeczność. Szczególnie jeden moment czynił na mnie wrażenie: gdy wielkie, kilkumetrowe ramie automatu odwracało się w moją stronę wyciągając swoją łapę - chwytak. Czułem chęć odsunięcia się i, przysiągłbym, jego wzrok na sobie. Pierwszy raz w życiu doświadczyłem takiego uczucia, jakie, być może, w przyszłości ludzie będą doświadczać często – by w końcu przyzwyczaić się - jak pracownicy tej fabryki. Chyba domyślam się najgłębszej przyczyny tego strachu. To strach przed nieznanym, nieistniejącym, nie mającym swojego odpowiednika w przyrodzie, a tym samym w podświadomie działających w moim mózgu strukturach myślowych. Oto spełnienie niemożliwego: ludzkie ruchy, celowość działania, znamiona myślenia – w rzeczy. W martwym przedmiocie. Ten strach to świadomy objaw bezradności mojego umysłu nie potrafiącego dopasować postrzeganych cech ludzkich w rzeczy, bezradnego ze swoimi nie pasującymi tutaj wzorcami zachowań i intuicyjną wiedzą o cechach przedmiotów martwych i obiektów żywych.
W jednym z opowiadań Lema jest scenka a propos: część stewardess w samolocie była automatami o ludzkim wyglądzie, i gdy jedna z tych stewardess – maszyn pomagała pasażerce w zajęciu miejsca, ta krzyknęła, aby ją TO nie dotykało. Teraz sądzę, że owe Lemowskie przewidywanie zachowań się ludzi w zetknięciu z działającymi jak ludzie maszynami, przewidywanie z przed wielu już lat, gdy trudno było o taki widok, jak ten z hali Vauxhalla, że jest – a na pewno może być – prawdziwe.

17sierpnia.
Chyba zrozumiałem w końcu co miał na myśli Proust mówiąc o swojej powieści jako o dziele sztuki. Kilka dni temu doszło do mnie zrozumienie (o tępoto! - czasem myślę, iż jasne jest dla wszystkich jego czytelników, tylko nie dla mnie), a teraz bawię się tą myślą, pieszczę ją mając nadzieję na jej rozjaśnienie się; a może po prostu zachowuję się trochę jak ten smakosz odkładający ucztę dla powiększenia smaku. Dalej czytam “Czas odnaleziony” i obiecuję sobie wrócić do tamtych miejsc w powieści i do swojego przebłysku zrozumienia po przeczytaniu, może w najbliższy weekend. Czuję ekscytację jak przed czekającą mnie podróżą:)
Swoje dzisiejsze 500 kilometrów przejechałem komfortowo, bo niemal wyłącznie autostradami, w ładny, słoneczny dzień. W radio znalazłem rozgłośnię “Classic”, słuchałem fragment Zimy Vivaldiego, koncertu nie słuchanego od kilku miesięcy, i tak bardzo mi się tęskno za nim zrobiło...
Na deskach rozdzielczych ciężarówek coraz mniej tradycyjnych zegarów, ich funkcje przejmuje komputer nasłuchujący sygnałów z całej kopy czujników, i dopiero w przypadku niezgodności z normą informuje kierowcę, wyświetlając na ekranie stosowne napisy. Wygodne jest to bardzo, ale z precyzją działania jest różnie. Mój dzisiejszy mercedes uparcie, przez cały dzień twierdził, iż mam spaloną jakąś żarówkę w oświetleniu samochodu, lub przepalony bezpiecznik, no i spróbuj, człowieku, wytłumaczyć mu, że pisze do mnie głupoty... Zasmakowałem w cyfrowo ustalanej szybkości jazdy w scaniach “erkach”. Ergonomicznie usytuowane, bo dokładnie pod kciukiem lewej dłoni trzymającej kierownicę, dwa przyciski sterujące tempomatem; to dzięki nim, gdy trzeba mi odrobinę zmniejszyć lub zwiększyć prędkość, nie muszę wyłączać tempomatu sięgając stopą do pedału gazu lub hamulca, a tylko w ułamku sekundy, bez poruszenia dłoni na kierownicy, zmienić ustawienia wyświetlane na ekranie. A Niemcy mają do tego wielką “wajchę” pod kierownicą, ech...
Lubię chwile wyjazdu: gdy już wszystko przygotowane, jeszcze na koniec rzut oka na zegary, ekran i lusterka, sprawdzenie czekolady (musi być pod ręką, no bo jak bez niej?), zwolnienie hamulca, cichy syk powietrza w siłownikach, i ruszam. Droga. Po prostu droga: nieskończona mimo tylu końców, zawsze taka sama i jednocześnie zawsze inna, obiecująca i niespełniająca, ale przecież dalej skutecznie wabiąca. I jeśli nawet przychodzą dni, kiedy ma się jej dość, kiedy chciałoby się uwolnić od niej, kiedy rodzi się bunt przeciwko jej dyktatowi, wystarczy krótki czas tygodni, abym znowu z radością odpowiedział na jej głos - przemożny, ale przecież delikatny. To ledwie szept, ale słyszę go wyraźnie.
Słyszę ją. Droga mówi do mnie niepokojem, tęsknotą i budzoną we mnie chęcią dotknięcia horyzontu, chęcią zostawienia wszystkiego za sobą, ale i nadzieją na powrót.
Drzeżdżon pisał o uśmiechu leśnej drogi, i taką widzę ją: uspokajającą, pachnącą, uroczo przystrojoną słońcem, uśmiechniętą. W autostradzie nie ma kaprysów ani nieprzewidywalności leśnych dróżek, ale jest odległy horyzont, który tylekroć dogania się i który zawsze jest przede mną, zawsze do dogonienia, łącząc w ten sposób cel i drogę ku niemu.
A na polach wielkie, nawet na tle wielohektarowych łanów zboża, wolno pełzające w tumanach kurzu kombajny, wystawiające skosem w górę rury transporterów, niczym diplodoki swe długie szyje, bo też te maszyny wyglądają jak stwory z przed potopu. Ich widok jest zwiastunem przełomu lata, bo oto tuż obok jesienne już, przeorane zagony ziemi opasanej żywopłotem głogów z gęstwiną czerwonych owoców – kolejnym znakiem przełomu. Zadziwiająco szybka jest ta przemiana wyglądu pól - od słonecznie letnich, malowanych zbożem rozmaitym (nie, tutaj Mickiewicz zobaczyłby niemal wyłącznie niskopienną pszenicę), do szarości pustych przestrzeni, które, wydaje się, na deszcze i śniegi już tylko czekają. Wtedy pisze się zwykle o ziemi odpoczywającej, ale częściej mam wrażenie, iż ziemia jest wtedy smutna, bo opuszczona, zapomniana, już niepotrzebna.
A gdyby tak popsuć te maszyny? Może wtedy lato trwałoby dłużej?

22 sierpnia.
W czasie dzisiejszej jazdy słuchałem przez radio Błękitnej rapsodii i uwertury z Tannhuser’a. Aż mi łzy stanęły w oczach, chyba zbyt zaniedbuję innych kompozytorów słuchając w domu (jaki to dom!) niemal wyłącznie kantat Bacha. Rapsodia ma cudowny początek, jej najpiękniejszy motyw tak uroczo tutaj nabrzmiewa, waha się i jakby oddala, aby w końcu być pochwyconym przez całą orkiestrę. Piękne! Może w końcu kiedyś wymienię mojego laptoka i wtedy będę miał dostęp do mojej “płytoteki”. Cudzysłów wiadomo skąd: muzyki mam dużo, a mieści się kasetce wielkości papierośnicy – twardym dysku laptoka. Ściślej - nie mieści się i w tym problem.
Wracałem w tłoku. Londyńska obwodnica zatłoczona niesamowicie, ludzie jadą na długi weekend, ze swojego wysokiego miejsca widziałem wnętrza samochodów załadowanych bagażami; w poniedziałek jest bank holiday. Dopiero niedawno dowiedziałem się, skąd taka nazwa tych kilku dodatkowych płatnych dni wolnych. Otóż wszystkim pracownikom fundują te wolne dni banki, dzieląc się w ten sposób swoimi dochodami ze społeczeństwem. Zadziwiające.
Ponownie czytam rozmyślania narratora siedzącego w bibliotece Guermantesów, czytam, i co raz widzę obrazy. Różne obrazy: jest to kępa maleńkich kwiatków widzianych kiedyś na tatrzańskim szlaku, fragment rzeźby przedstawiającej Hebe, a widzianej w londyńskim muzeum, jest to niedokończony niewolnik dłuta Michała Anioła, “Ważka” Moreau, jest jeden z posiadanych przeze mnie obrazów, a przedstawiających zamarzający strumień na brzegu lasu, widzę też “Srokę” Moneta. Ten obraz ściśle wiąże się z dziełem Prousta, i to nie tylko dlatego, że ktoś wpadł na bardzo dobry pomysł ozdobienia nim tomu powieści, ale z powodu budzonych sobą wrażeń we mnie. Ten obraz jest kwintesencją sztuki i idealnym zobrazowaniem dzieła Prousta. Jest nie tylko pokazaniem innego świata, tego widzianego oczami twórcy, świata, którego być może bez jego pomocy nie dostrzeglibyśmy – jak to napisał Proust – ale i pokazuje ten świat dużo ładniejszym, niż jakże często ja go widzę. Właśnie ten fakt stanowi o jego największej wartości. Zimowy dzień i sroka siedząca na starym płocie. Czy może być bardziej tuzinkowy, bardziej powszedni widok? A przecież ten obraz tchnie ciepłym, wcale nie zimowym pięknem!
Słyszę też dźwięki, które też są swoistymi obrazami widzianymi w czasie rozmyślań o proustowskich ideach. Tyle uroku w nich, że nie zdecyduję się podać przykładów, aby nie skrzywdzić tych nie gorszych, a nie wymienionych.
Są też moje własne obrazy, nie, nie malowane, a pamiętane. Zapisane na zawsze w pamięci chwilą ich intensywnego przeżywania. Wielka, prześwietlona wschodzącym słońcem, rozpięta między drzewami jesiennego lasu, pajęczyna z nanizanymi nań mikroskopijnymi diamencikami wody, pyszni się nadal swoim pięknem mimo upływu dziesiątków lat; kępa czerwonych muchomorów widzianych w lesie gdzieś pod Siedlcami nadal rośnie pod brzozą gubiącą swoje liście; pola Roztocza ciągle rozbrzmiewają muzyką słuchanego tam po raz pierwszy Brahmsa; tamten platan w parku nadal widzi moje spóźnione, ale przecież (tym bardziej) młodzieńcze szczęście, a oczy małej Małgosi zawsze już będą wędrować po mojej twarzy nachylonej ku niej.
Tyle piękna, które co prawda nigdy nie postawiło mnie – jak Prousta – poza czasem i nie uczyniło obojętnym wobec śmierci, ale którego istnienie i przeżywanie w takim stopniu, w jakim jest mi dostępne, pozwala, a dar to wielki, po prostu żyć.

27 sierpnia.
Ilekroć widzę czerwone samochody pocztowe z napisem Royal Mail, odnoszę wrażenie wyraźnego niedopasowania, niezgodności widoku z odruchowym wyobrażeniem. Poczta królewska to wszak goniec na koniu, ze skórzaną torbą i trąbką, albo dyliżans pędzący gościńcem w tumanach kurzu, też koniecznie z trąbką, a cóż widzę? Wielką ciężarówkę. Tira. W kabinie siedzi rozwalony na fotelu facet w krótkich spodenkach i drapie się po... klejnotach, wcale nie królewskich, przed nim świecą się zegary i halogeny, a nie lampa naftowa, zamiast lejc trzyma kierownicę, a na ścianie ciężarówki podana jest strona internetowa. I korona. Są więc i królewskie klejnoty, ale mimo ich obecności co to za poczta królewska?

Tutaj prace drogowe wykonywane są w nocy, jeśli to tylko możliwe. Anglicy mają zwyczaj zamykania pasów ruchu długimi szeregami plastikowych, biało – czerwonych (!) słupków. Stawiają ich tysiące, a pozostawiony przejazd jest z reguły bardzo wąski. Nota bene: tak jest wszędzie tutaj, nawet jeśli jest miejsce na szerszy przejazd. Na początku mojej pracy jako kierowca przejeżdżałem przez takie miejsca powoli, nie będąc pewny zmieszczenia się między dwuszeregiem słupków, ciągle kontrolując w lusterkach tor jazdy ciężarówki w stosunku do nich. Dzisiaj w nocy zauważyłem, już po fakcie, że wjechałem w taki wydzielony, wąsko ogrodzony pas ruchu z pełną szybkością 90 km, nie zwalniając, a tor jazdy byłem w stanie kontrolować patrząc przed siebie, a nie w lusterka. Jakiś postęp jest, ale szkoda, wielka szkoda, że nie było tak od początku, miałbym zaoszczędzone dużo zgryzoty i pieniędzy. Owe słupki drogowcy wyrzucają z wolno jadącego samochodu obwieszonego jak choinka jaskrawo żółtymi, mrugającymi lampami ostrzegawczymi, w nocy oślepiającymi; biedny jest los tych słupków, które wychylają się do środka od szeregu, bo na ogół ranka już nie doczekują, stając się takimi... malutkimi, płaskimi, niewiele wznoszącymi ponad asfalt:)

14 września.
Byłem na spacerze, najdłużej łaziłem po parku miejskim, ale poszedłem i do centrum. Mały kościółek mchem przykrywający swoje stare kamienie, dający schronienie gołębiom w zakamarkach swoich omszałych rzeźb, wśród kamiennych postaci, których czas pozbawia rysów twarzy, kościółek przycupnięty między nowszymi budynkami, schowany za starymi drzewami i mnóstwem kwiatów; kościółek z niewielką przestrzenią wokół siebie, ledwie ścieżką i skrawkiem trawnika z kilkoma starymi płytami nagrobnymi; mając w pamięci panoszące się i pyszniące kościoły w Polsce, ten ujął mnie swoim cichym, a niemal odwiecznym trwaniem. Spokojem, zadumą i ciszą. Skromnością. Wydaje mi się, że w takim kościele ludziom dobrze się modli, bo w jego murach, w takim otoczeniu, czuje się spokój i trwanie idące przez wieki, czuje się niemal wieczność, którą stać na bycie cichą i skrytą; wieczność, która nie musi ubierać się w okazałość, i której chyba nie ma w wielkich murach wieńczonych jeszcze większymi krzyżami, które wtedy kryją tylko nicość pychy.
Na jednej płycie zdołałem przeczytać, ledwie już widoczny, fragment napisu:
“Memory of James Barnes”, i jeszcze 1844 - datę śmierci. W pół drogi między jednym a drugim powstaniem – taka była moja pierwsza myśl. 56 lat przed narodzinami mojego dziadka – to druga myśl. Podoba mi się prostota i jednocześnie głębokie przesłanie tego krótkiego napisu: Pamięci Jamesa Barnesa...

4 października.
Zawiozłem moje pasażerki, dwie dziewczyny szykujące się na wesele, do centrum handlowego w mieście, którego nazwy nie pamiętam, musiałbym zajrzeć do atlasu.
-Pójdzie pan z nami? – zapytała jedna z nich, gdy już znaleźliśmy miejsce parkingowe. Jest moją współlokatorką, ale mówi do mnie tak oficjalnie, pewnie dlatego, że jej rodzice są młodsi ode mnie.
-Czyś ty oszalała?
Roześmiały się i poszły szaleć po sklepach, a ja... cóż, oczekujący szofer. Co robić? Przez okna parkingu zobaczyłem szczyty zielonych drzew z owocami wiszącymi na długich nitkach. Platany. Zszedłem na dół, i pierwsze, co zobaczyłem, to reklamy tanich pizz na witrynie Iceland’u, sklepu z mrożonkami; wszedłem, i kupiłem kilka pizz po funcie. Przy kasach siedziały niemal wyłącznie Arabki, ładne dziewczyny z głowami owiniętymi chustami, wszystkie miały wielkie oczy przyciągające mój wzrok; czy o takich oczach myślał Homer pisząc o wolookich oczach Hery? Na ulicy przywitały mnie z zapachy. Z otwartych drzwi sklepu odzieżowego szedł ku mnie zapach skór i tkanin, ale już parę kroków dalej zastąpił go ciepły, słodki, nęcący zapach pączków. Źródła zapachu nie zauważyłem, ale zobaczyłem dwie młode dziewczyny wcinające te pączki; półodsłonięte brzuchy i biodra wylewały się, trzęsące, ze spodni. Cholera, one nie liczą kalorii, a ja muszę? Wzruszyłem ramionami, nieważne, jakoś straciłem apetyt na pączki. Na rogu dwóch uliczek przywitał mnie zapach pieczonego mięsa, które wąsaty Arab przewracał długimi widelcami na ruszcie, ale ten zapach i widok ledwie zauważyłem, bo tuż za budką zobaczyłem inny widok, stanowczo ładniejszy: boskich kształtów Murzynka trajkotała przez telefon, a ja łapałem mój wzrok i odciągałem na bok, aby nie gapił się tak bezczelnie na jej cudne biodra i piersi. Tuż obok zobaczyłem zapatrzonego w nią młodego chłopaka, któremu najwyraźniej taka sama cecha jego wzroku wcale nie przeszkadzała.
Oglądam się za siebie; czy zapamiętam niebieskie drzwi wejściowe do wielopiętrowego parkingu? A na którym piętrze zostawiłem micrę? Rozglądam się po ulicy, w myśli licząc piętra betonowego molocha. Sklepy, sklepy, sklepy. Buy one get one. Low price. 70% off. Tylko kupować. Towar wylewa się na chodniki, wprost pod moje nogi i oczy, ale omijam te stosy dóbr. Przy sklepowej witrynie zatrzymały mnie kształty... tym razem porcelanowych figurek. Stylizowane pary ludzi wplecione w linie, i swobodne, pełne wdzięku linie zamieniające się w sylwetki ludzi. Taniec, erotyka, uśmiech, lekkość, namiętność uczucia - wszystko wyrażone liniami. Circle of love. Love of my life – czytam napis. Ładny. Koła, może lepiej byłoby powiedzieć kręgi miłości. Miłość mojego życia. Jeśli wytwórca napisał te słowa szczerze, to tylko zazdrościć mu; chciałbym zarabiać na czymś, co byłoby miłością mojego życia - koło kierownicy raczej nią nie jest. Na sąsiedniej półce stoją figurki podpisane jako Faerie poppets. Małe duszki, czy może rozkoszne wróżki? – zastanawiam się nad właściwszym tłumaczeniem. Żeby chociaż ten wyraz nie był początkiem następnej dyskusji o bogach – przelatuje mi przez głowę szybka myśl, i zaraz przypomina mi się, w dziwnym ciągu skojarzeniowym, praca przy książkach, gdzie poznałem te wyrazy, tłumacząc przy pomocy słownika tytuły pakowanych książek. Z przyjemnością patrzę na kształty tych wróżek, kształty udanie łączące w sobie świeży, rozkwitający wdzięk dziewczęcy z pełnymi krągłości kształtami kobiety. Ich ubrania są fantazyjnymi połączeniami, właściwie przekształceniami, czy może zespoleniami, liści i kwiatów z tkaninami naszego świata, które ulegając dalszej metamorfozie przybierają kształty i wzory motylich skrzydeł wyrastających wróżkom na plecach. Chciałbym zobaczyć taką wróżkę w ogrodzie, na pewno dodałaby mu uroku. A może zaczarowałaby mnie? Przeniosła do jakiejś baśniowej krainy? Dla takiej wróżki zgodzę się na wszystko, noo, może z wyjątkiem stania się ropuchem.
Odwróciłem się do ulicy i rozejrzałem się, notując w pamięci uliczne obrazy. Porywisty wiatr zwiewa pianę z kubka kawy na stoliku ulicznej kawiarenki – zimno jakoś nie przeszkadza Anglikom, na ławce siedzi dwójka dzieci, karmią ptaki, nie wiem jak się one nazywają, ale są ładne i ufne: kawałki bułki chwytają wprost z rąk dzieci. Chyba wrócę – myślę – co tu więcej zobaczę? Ruszyłem, i zaraz drgnąłem w błyskawicznym skojarzeniu, słysząc chrzęst za sobą. Liść platanu zwiastującego jesień? Nie, to tylko puszka po piwie toczona wiatrem. To nie ta jesień, nie to miasto, nie ten rok. Pod nogami inne liście: są głęboko wcięte, jak dłoń z rozsuniętymi palcami, w ładnych kolorach. Podnoszę głowę myśląc o brzozach, rozglądam się, ale nie znajduję ich. Tylko platany i te nieznane mi drzewa. Zimno wstrząsa mną, owijam się połami kurtki i idę z powrotem wypatrując niebieskich drzwi. W samochodzie sięgam po plik druków z tajnikami jazdy ciężarówkami po angielskich drogach i czytam. Uczę się do egzaminu, mam go za tydzień, a uczę się z materiałów nie przetłumaczonych. Uczę się czytając angielskie teksty, w co jeszcze rok temu nie uwierzyłbym.
W drodze widziałem znak ostrzegawczy z najbardziej niespodziewanym, ale i najtrafniejszym napisem, jaki tutaj spotkałem: Think! Myśleć!

16 października.
Byłem ciężarówką z naczepą w centrum Londynu. Byłem i wróciłem cały. Cud, którego nie umniejsza dwugodzinne spóźnienie. Niekończące się miasto. Przez wiele, wiele kilometrów domy, poplątane ulice, tłok ludzi i samochodów.
Blisko centrum zabudowa niebrzydka, zdarzają się ładne, a nawet bardzo ładne budynki, ale między nimi brzydkie, na ogół zaniedbane, niskie domki, jakieś magazyny, ponure zaułki, worki ze śmieciami na chodniku. Oczywiście ronda, światła, zakręty, zwężenia dróg i skrzyżowania o najdziwniejszej konfiguracji. Pasy na jezdni: białe, żółte i czerwone, pasy ciągłe, przerywane, w kratkę, połamane w zygzaki. Ciasnota: stojący tuż przy ulicy dom nie pozwala na skręt w prawo, więc znaki tak prowadzą kwadratem ulic, poprzez kilka świateł i rozjazdów, by w rezultacie wrócić na te same skrzyżowanie wylotem innej drogi. Jadę główną ulicą, oprócz nazwy ma ona swój numer drogi krajowej, ale tutaj nie oznacza to szerokiej jezdni, a jedynie jej przejezdność, zmieszczenie się ciężarówką między parkującymi samochodami, często w ruchu naprzemiennym, ponieważ dwa samochody obok siebie już się nie zmieszczą. W szerszym miejscu na pasach pojawiają się napisy informujące o kierunku, zajmuję lewy pas oznaczony A1 S, więc w moim kierunku, na południe. Po 50 metrach, za światłami przejścia dla pieszych, droga skręca i wciska się między paskudne, jednopiętrowe domy, gubiąc nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co wypisane tamte rozróżnienia kierunków. Moje volvo dotyka lewymi kołami czerwonej linii, znaku absolutnego zakazu zatrzymywania się, a prawymi wchodzi na podwójną linię ciągłą środka jezdni. Nagle pas ucieka ostro w prawo, jezdnia poszerza się, ale lewą jej połowę zajmuje wydzielony pas ruchu dla autobusów. Jest tak wąski, że nie wyobrażam sobie zmieszczenia się na nim piętrusa. Na skrzyżowaniu oznaczony pas ruchu do skrętu w prawo ma szerokość nie większą niż jeden metr. Na więcej nie ma miejsca, a jeśli nawet jest, to staram się brać między koła linie oddzielające pasy ruchu; robię tak nie tylko dlatego, że skręcając w prawo z pasa prawego ściąłbym naczepą słupki na wysepce, ale też dlatego, aby żaden samochód osobowy nie zatrzymał się po mojej lewej stronie: tył naczepy w ostrym skręcie wychodzi poza linię skrętu, a to ze względu na duży tylny zwis - prawda powszechnie znana, ale nie przez wszystkich kierowców osobówek. Dojeżdżam prosto aż do słupka świateł drogowych, i w ostatniej chwili skręcam, niemal dotykając go wystającymi lusterkami. Kątem oka widzę pogiętą obudowę świateł – ślady tych ciężarówek, którym było za ciasno. Dobrze, że mam krótszą, 33 stopową naczepę. Tutaj nie tylko pasy ruchu lawirują jak pijany woźnica (czy ktoś jeszcze zna prawdziwego woźnicę?), tutaj wszystko jest według starej, wypaczonej linijki. Bywa, że na w miarę prostą drogę wychyla się – nie wiadomo po co - róg krawężnika, a aby nie rozjechały go ciężkie pojazdy, uzbrojony jest w masywny, żelazny słupek; podobnie jest przy wielu przejściach dla pieszych, na których celowo zrobiona wysokimi krawężnikami szczupłość przejazdu ma pewnie wymusić mniejszą szybkość. Parę dni temu jechałem w Londynie drogą oznaczoną jako A, więc z tych przelotowych, gdy nagle zobaczyłem tablicę informującą o dopuszczalnej szerokości pojazdu 2m. Cofać? Gdzie? Setki metrów? Z jezdni wyrastały masywne, wysokie krawężniki, ale na szczęście z boku pozostawiony był dwuipółmetrowy przejazd dla autobusów – ocierając oponami o ograniczenia, przejechałem. Z podjechaniem pod sklep jest bardzo różnie. Jak powiedział znajomy z pracy, praca nie nudna, bo się walczy. Chyba wolałbym nudną.
Na łuku drogi, z naprzeciwka, pędzi z dużą prędkością czarny samochód osobowy, jedzie prawą stroną jezdni wprost na mnie. Czuję uderzenie adrenaliny i odruchowo naciskam hamulec, słysząc odgłosy przemeblowania w kabinie, w której wszystkie moje graty z łóżka lecą do przodu, na szybę i deskę rozdzielczą. Tuż przede mną tamten samochód odbija, i dalej rycząc silnikiem mija mnie. Niech go cholera. Zatrzymuję się na światłach, zajmując półtora pasa ruchu, mimo iż stoję tuż przy środkowej linii. W lusterku widzę osobowy samochód wjeżdżający na krawężnik, wymija mnie szorując swoim bokiem po rosnących na poboczu krzakach, oszczędzając pięć sekund czasu.
Na stacji paliw jest sklep spożywczy, to jego zaopatrzenie wiozę w chłodni. Stoję w otwartych tylnych drzwiach naczepy, i ładując wózki na tylną platformę dźwigową (nauka jej obsługi trwała dosłownie 15 sekund – masz sobie poradzić i już), patrzę na podjeżdżających pod pompy kierowców. Może co dziesiąty, bez przesady, jest białym. Turbany, białe, długie sukienki na ciemnoskórych facetach, dziwaczne brody, wydatne wargi poprzekłuwane świecidełkami, cycate Murzynki i filigranowe Wietnamki. Między dwa stojące przy dystrybutorach samochody wciska się duża terenówka, za kierownicą siedzi Arab, widzę jego straszną, zaciętą minę, gdy nagle taranuje jeden z samochodów, najwyraźniej zły z powodu pozostawienia wąskiego przejazdu. Jego samochód zatrzymuje się na lewym kole audi, Arab cofa, daje dużo gazu, i przejeżdża z głośnym chrobotem giętych blach. Po chwili ze sklepu wychodzi czarnoskóry właściciel audi, i patrząc na samochód, wznosi ręce do nieba. Już wiem, dlaczego w Londynie jest tak koszmarnie drogie ubezpieczenie samochodu.
Nie chciałbym mieszkać w tym paskudnym, brudnym, zatłoczonym mieście, w którym wszyscy się spieszą, i w którym tyle złości w ludziach. Szczury, gdy jest im za ciasno, gryzą się – ludzie też.
Godzinę przeciskałem się krętymi ulicami miasta, aż w końcu zostawiłem za sobą ronda i światła drogowe; wbijając się tunelami i betonowymi wąwozami pod poprzeczne ulice, moja droga uspokoiła się, wyrównała, i zbierając po drodze dodatkowe, zasilające ją linie, poszerzyła się do trzech pasów w jedną stronę. Znikły ograniczenia szybkości, mignęła niebieska tabliczka z napisem A1M. Autostrada na północ. Wrócił spokój, myśl się rozluźniła. Poprawiłem się w fotelu, włączyłem tempomat i wyciągnąłem nogi. Do bazy miałem 60 mil, 80 minut drogi.
Zadziwia mnie precyzja oprogramowania komputera sterującego zmianą biegów. Mając do dyspozycji ledwie kilka podstawowych danych, jak szybkość pojazdu, obroty silnika, głębokość wciśnięcia pedału gazu, komputer “domyśla” się obciążenia pojazdu i zapotrzebowania na moc, szybko uczy się przewidywać, jaki biegi powinien być użyty. Zauważyłem, że gdy jedzie się samym ciągnikiem, do ruszenia z miejsca wybiera szósty bieg – spośród dwunastu. Ech, gdyby kierowcy ruszali z tego biegu, nasłuchaliby się uwag od bossów, a komputerowi co zrobią? Przecież nie zwolnią go. Projektanci z Volvo przewidzieli tutaj zapewne więcej sytuacji i ich różnych kombinacji, niż jestem w stanie wyobrazić sobie; przewidzieli też podgrzewanie siedzenia, zdalne sterowanie lusterkami, nawet przycisk alarmowy, użycie którego włącza alarm w biurze ruchu firmy, ale miejsca na papiery i różne osobiste drobiazgi nie przewidzieli. Telefon, okulary, mapę, dokumenty służbowe, długopis, torbę, to wszystko można położyć tylko na łóżko, albo na wypukłą obudowę silnika, skąd spadają na byle zakręcie. Scania ma dużą, bezpieczną półkę na obudowie silnika (nawet DAF ją ma!) ma też miejsce do postawienia butelki, nawet dwulitrowej – jedni pomyśleli o tak prostych, niemal elementarnych potrzebach – drudzy nie. Dlaczego? – myślę zirytowany.
Wyprzedza mnie DAF na estońskich numerach rejestracyjnych. Wolno mu to idzie, ponieważ ma, jak wszystkie ciężarówki, ogranicznik szybkości. W końcu włącza na chwilę lewy kierunkowskaz – to zapytanie, szczególnie ważne w nocy: mogę już wrócić na lewy pas? Wyprzedziłem cię? Możesz – odpowiadam mu włączeniem na chwilę długich świateł, i zaraz słyszę Micka, szkoleniowca z firmy, który mówi, aby przed zajęciem lewego pasa sprawdzić odległość, nie wierzyć flash headlight innych kierowców. Estończyk zjeżdża, zganiany jadącą tuż za nim scanią. Przez chwilę widzę ją obok siebie, to granatowy model top line, jej wysoka nadbudowa powyżej szyby wydaje się być wydatnym i zmarszczonym czołem gniewnego faceta. Jedzie wyraźnie ponad 90, a moje volvo ma ograniczenie ustawione na 1200 obrotów, co daje ledwie 85 km:(
Nad Stansted jak zwykle dużo kolorowych gwiazdeczek samolotów. Wydaje mi się, że średnio co około 2 – 3 minuty startuje lub ląduje samolot, ale to jeszcze nic!: nad terminalami Heathrow w każdej chwili widać samolot, albo i samoloty. Dziwna jest lekkość ich startu, gdy te kolosy zadzierają dzioby w górę i szybko nabierają wysokości, jeszcze dziwniejsze jest ich podchodzenie do lądowania, gdy lecąc bardzo powoli (tak się wydaje), delikatnie wytracają wysokość, jakby wiszące na sznurku. Wiem o nośności skrzydeł, o ciągu silników odrzutowych, o sterowaniu, wiem o tym, ale może ktoś mi jeszcze wyjaśni, jakim cudem te sto ton żelastwa leci!??

31 października.
Przy okazji nauki wyrażeń znalezionych w służbowych dokumentach, poznałem angielską wersję myśli starej jak świat, i nadal przez tak wielu niezrozumiałej: I think, therefore I am. Chyba podoba mi się. Myślę, dlatego jestem. Jest bardziej logiczne, precyzyjniejsze, niż tradycyjne tłumaczenie polskie: myślę, więc jestem.
W osiedlowym sklepiku, dzisiaj całym w pająkach i pajęczynach, dwie pracujące tam panie zaskoczyły mnie swoim wyglądem. Młodsza, otyła kobieta w średnim wieku, założyła na siebie coś, co jednoznacznie kojarzyło mi się z różowymi, długimi do kolan, bufiastymi majtasami jej prababki, które swoimi falbanami znacznie powiększyły jej i tak już wielkie siedzenie; wyglądała w nich jak różowy hipopotam. Starsza, bardzo już wiekowa pani, cała w czerni obwiedzionej na czerwono, swoje długie, proste włosy miała potargane jak czarownica (a może odwrotnie, może one były starannie uczesane? Najładniejsza fryzura mojej sąsiadki okazała się być jej nieuczesanymi po nocy włosami), nos bez charakteryzacji, jako że jego długość i spiczastość była klasyczna dla czarownicy. Obie miały na głowach czarne, sięgające sufitu, stożkowate kapelusze z wielkimi rondami. Gdy stałem w kolejce do kasy, do sklepu weszły dwie panie; nie wiem, za kogo przebrana była pierwsza, ale druga niewątpliwie była wampirem. Wystające kły i zacieki krwi na brodzie jednoznacznie wskazywały na jej upodobania. Chętnie dałbym się pogryźć – pomyślałem, patrząc na jej ładną, mimo tych kłów, twarz.
Późnym wieczorem, już w Londynie, widziałem bardzo kolorową grupę młodych ludzi. Pierwszy, którego zobaczyłem wychodząc z samochodu, miał przestrzeloną skroń. Wokół otwartej rany widać było coś białawego, niżej zacieki zaschniętej krwi. Jego koleżanka miała siniaki pod oczami, krwawiące zadrapania i stłuczony nos bestialsko pobitej kobiety, a ich kolega chyba już nie żył, jeśli miałbym sądzić po jego klasycznie trupiej cerze. Druga dziewczyna udawała, jak mi się wydaje, kielich kwiatu, bodajże tulipanu, może nieco zbyt wyrośniętego.. Gdy kilka osób zaczęło bić brawo pokazując na drugą stronę ulicy, zobaczyłem tam kogoś przebranego na stertę prezentów. Trzy srebrzyste, z czerwonymi kokardami, pakunki. Najwyższy miał wycięcia na oczy, z najniższego wystawały nogi.
Halloween.

1 listopada.
Dzień z nocą mi się plączą, piątek z niedzielą też, bo te pory i dni stają się umowne tak bardzo, że właściwie nic nie znaczą. Niedzielą jest dzień wolny, popołudniem wolne godziny, czasem nad ranem, gdy po powrocie  z pracy czuję, że nie usnę od razu, więc włączam swojego laptoka. Słońce... jak wygląda słońce? Dzisiaj zobaczyłem jasny odblask na ścianie pokoju, wyjrzałem przez okno i przez chwilę widziałem je w wąskiej szczelinie między chmurami. Zadziwiająca jest szybkość budzenia się tęsknoty do słońca.
Do pracy wyszedłem wcześnie, jeszcze przed zmrokiem, chociaż akurat dzisiaj to niewielka różnica. Ciężkie, bure chmury niewiele przepuszczały światła, a ich ciężar przygniatał mi ramiona, gdy szedłem ponurym zaułkiem, między tyłami dwóch szeregów jednakowych, szarych i paskudnych domów. Wiatr szarpał kurtką, a wychylone na chodnik ramiona bluszczu kiwały się, szukając swojej ofiary, do której będą mogły przyczepić się swoimi pazurami. Wydały mi się szkaradne, jak odnóża jakiegoś monstrualnego pająka.
Trzy godziny później Londyn przywitał mnie wściekłym ruchem i kanonadą ogni sztucznych. Od zewnętrznej obwodnicy do centrum jechałem dwie godziny, często stojąc w kilometrowym sznurze samochodów, żabimi skokami przesuwającym się od świateł do świateł. W czasie jazdy słuchałem Finlandii Sibeliusa granej w moim radio Classical. Wspaniała muzyka, jej ogrom dziwnie pasował mi do tysięcznych ogni sztucznych widzianych na londyńskim niebie. Sibelius za ten jeden utwór powinien być szanowany w Finlandii, ponieważ jego muzyka pokazuje ją wielką i piękną. Jeśli już o tym radio piszę: najczęściej puszczają utwory Czajkowskiego, ale i Szopena często słyszę, a kilka dni temu zaskoczyli mnie zupełnie całą, długą i piękną, III Symfonią Pieśni Żałosnych Góreckiego. Spikerka nawet nazwisko wymówiła poprawnie! Słowianie górą!
Zatoka przed sklepem jak zwykle była zastawiona samochodami, zatrzymałem się więc na ulicy i czekałem. To tutaj, parę przecznic od Hyde Park, kilka dni temu po raz pierwszy poczułem atmosferę światowej metropolii - myślałem, patrząc na ulicę, na niekończący się sznur samochodów, na wszędobylskie skuterki z wielkimi pojemnikami z tyłu, w których rozwożą pizzę i chińszczyznę do domów, na światła kulistych lampionów, szyldy sklepów, na tłum ludzi. Na wprost mnie, przez wielkie okno narożnej kamienicy, widziałem wielkie żyrandole błyszczące światłem odbijanym w kryształach, a tuż obok kabiny ciężarówki, pod ścianą domu, siedział bezdomny; nogi miał opatulone śpiworem, w ręku trzymał kubek. Gdy nasze spojrzenia spotkały się, zobaczyłem, że coś mówi. Otworzyłem okno, a on powtórzył, że pomoże mi. Faktycznie, gdy cofałem, stał z tyłu i zawzięcie machał rękoma pokazując mi wolną drogę. Dwa światy, kolejne dwa światy – myślałem, patrząc przez tamto okno na dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach, spacerujących po pokoju. Nie wiem, nadal nie wiem, co stanowi o atmosferze metropolii, bo przecież na pewno nie wylewające się z pojemników śmieci przed wejściem do Mc Donalda. Niedaleko stąd jest Victoria Bus Station, a od niego żabi skok do Buckingham Palace. To wokół tego dworca krążyłem rok temu, mając parę godzin czasu do autobusu, i szukałem swojego Londynu. Poza ciasnotą tłumu ludzi, samochodów i na ogół brzydkich budowli, nie znalazłem nic więcej. Odnoszę wrażenie, że to, czego szukam, jest poza brzydotą wielu miejsc i ponad stertą worków śmieci leżących na brzegu chodnika, ale dzisiaj nie zdefiniuję tego wrażenia.

6 listopada.
Odszczekuję swoje słowa o brzydocie i śmieciach  w Londynie. O ciasnocie też: dotychczas poznane ulice były szerokie, że ho ho!
Tej nocy byłem w Soho. Gdy na zleceniu wyjazdu zobaczyłem adres, niemal nogi ugięły się pode mną. Soho, o którym wiedziałem, iż jest bardzo zatłoczone i pełne cielesnych uciech.
Pal sześć teraz te uciechy, ale jak ja tam poradzę sobie?
Na szczęście nie jechałem ciągnikiem z naczepą, a zwykłą, dziesięciometrową ciężarówką, angielskim wynalazkiem, który zachowywał się tak, jakby zaraz miał się rozsypać.
Wytyczona droga prowadziła mnie A1, później A41 do Regent Street, dalej przez Piccadilly Circus w Shaftesbury Avenue, z niej zanurzyłem się w labirynt uliczek o szerokości 3 – 4 metrów. Skrzyżowania przejeżdżałem “biorąc je na dwa”, jak to się mówi z slangu kierowców, czyli w połowie skrętu, gdy kabina ciężarówki chce wjechać na ścianę budynku, włącza się wsteczny, cofa pół metra z przeciwnie skierowanymi kołami, i po odejściu w ten sposób od ściany i pogłębieniu skrętu, wjeżdża w poprzeczną uliczkę. Ostatnie zakręty przejeżdżałem ze złożonymi lusterkami, aby w ten sposób uzyskać dodatkowe centymetry miejsca, a parkowałem na miniaturowym placyku na tyłach sklepu, przytulony do ściany domu, tuż przy skrzyżowaniu dwóch ulic – Hopkins Street i Peter Street, obie miały po dwa metry szerokości. Skręcające tam samochody osobowe też musiały brać zakręt na dwa razy. Osobowe! Po rozładunku jechałem tyłem przez całą długość ulicy, by na malutkim skrzyżowaniu odwrócić się. Gdy w końcu zrobiłem to i pojechałem zgodnie z obowiązującym tam kierunkiem, trafiłem na skrzyżowanie czterech ulic: trzy były oznaczone jako ślepe, a trzecia miała ograniczenie długości pojazdów do siedmiu metrów. Ee, przejadę – pomyślałem – moja ciężarówka ma ledwie 3 więcej. Pojechałem, po 50 metrach zobaczyłem taki zakręt między dwoma domami, że... znowu cofałem.
Cóż widziałem? Ten prawdziwie turystyczny Londyn. Wokół placu Piccadilly piękne budynki, coś pośredniego między pałacami a bogatymi kamienicami, ani śladu śmieci czy ponurych zaułków, wszędzie eleganckie sklepy, lampiony jakby gazowe, ogromne reklamy, oczywiście mnóstwo samochodów i ludzi. Riksze, autentyczne riksze, i wciskające się wszędzie taksówki. Widziałem ludzi wysiadających i wsiadających do tych taksówek na światłach przed skrzyżowaniem, taksówki stojące na wysepce oddzielającej pasy ruchu, a riksze wszędzie, gdzie to możliwe, i gdzie niemożliwe też. Na jednym ze skrzyżowań rozgoniłem ich kilka, czekających tam na klientów – po prostu na skrzyżowaniu, bo tam znalazł się metr wolnego miejsca. Ulice są tam uliczkami, a właściwie deptakami z przewalającymi się tłumami ludzi, schodzącymi z drogi dopiero wtedy, gdy zderzak stuknie ich w tyłek. Nie miałem możliwości przyjrzeć się sklepom, wydaje mi się jednak, że przeważają tam knajpki i kawiarnie. Ciasnota nie przytłacza tam, to dziwne, a nawet wydaje się przytulna, jakby ta dzielnica brała mnie w opiekę swoimi domami, których wystające balkony – widziałem tak z jednym miejscu – niemal dotykają się poprzez szerokość uliczki.
Nie miałem czasu sprawdzać, ile jest prawdy w legendach o cielesnych uciechach Soho:(, pilnowałem całości karoserii samochodu, ech ta robota!, ale, jeśli miałbym sądzić po ilości śmiało ubranych dziewczyn na ulicy, to może i prawda?

7 listopada.
Parę słów o słowach.
Na samochodowych szybach spotyka się nalepki z napisem "baby in board" - dziecko na pokładzie, ale spotkałem też ciekawą odmianę tej prośby o ostrożność: princessa in board. Ciekawe, czy prawdziwa...
Parę dni temu byłem w... Bostonie. Nie, nie tym amerykańskim; zaznaczam,  bo pewnie nie tylko mnie tak się kojarzy nazwa tego miasteczka we wschodniej Anglii, a właśnie z miejscowym jego pierwowzorem. To tylko przykład, jeden z bardzo licznych, jak wiele nazw swoich miejscowości ludzie wzięli ze sobą - za ocean. Ciekawy materiał do przemyśleń dla Prousta..
W czasie tamtej podróży, wyjątkowo równinną okolicą, przejeżdżałem przez wioskę o dowcipnej nazwie: Peak Hill, Szczyt Wzgórza, jak tłumaczę, chociaż nie bez wątpliwości, spodziewając się tutaj słówka of, ale co ja wiem o tym języku.... W okolicy nie dostrzegłem nawet metrowej wysokości wzgórza, skąd więc nazwa, jeśli nie ze swoistej przekory?
No i skróty, powszechne tutaj. W mojej firmie używany jest skrót  n/s, który oznacza lewą stronę (od "nearside"); na tablicach drogowych jardy to yds, dzielnice przemysłowe oznaczone są skrótem ind est,  mile to “m” – nieodmiennie kojarzące się mi z metrami, a nazwy miast stają się czasem szyframi, ponieważ Anglicy podają pierwsze litery, po nich apostrof, i za nim końcówkę wyrazu. Co ciekawe, bywa, iż tym apostrofem zastępuje się tylko jedną literę, więc skrót nie jest żadnym skrótem, a sztuką dla sztuki. Na pasach ruchu wymalowane są numery dróg, a czasem nazwy miejscowości do których te drogi prowadzą - tutaj to czasem zupełnie nie wiem, o jakie miasto chodzi w dwu lub trzyliterowych skrócie. W skrótach określających odległości jest niewiadomego dla mnie pochodzenia nielogiczność. Otóż do jardów Anglicy dodają literkę s na oznaczenie liczby mnogiej, ale do mil już nie. Dlaczego?

6 grudnia.
Dzisiaj byłem po raz ostatni w centrum. Poszedłem do biblioteki, do parku, połaziłem po śródmieściu. Chodziłem, i oglądałem się za siebie, chcąc jeszcze raz zobaczyć tamten dom, widok tej ulicy, drzewo przy kościele, zaułek, który tak mi się podobał swoim średniowiecznym urokiem, wielką brzozę, jeszcze zieloną, która przyciągała mój wzrok ilekroć przechodziłem obok niej. Wszedłem w jakąś boczną uliczkę, jedną z tych ładnych, przytulnych i jednocześnie kapryśnych swoimi zakrętami uliczek, popatrzyłem na domy ludzi mających swoje miejsca, swoje domy…
Majestatyczny most imienia Królowej Elżbiety II przywitał mnie i pożegnał iście po królewsku. Może dlatego, że po raz pierwszy zapłaciłem za przejazd z własnej kieszeni? Ruch nie był duży, a w dzień powszedni oznacza to zwłokę tylko kwadransa. Gdy już wjechałem na szczyt mostu, światła ulic i obu portów zostawiając w dole, zobaczyłem morze, nawet ocean świateł przed sobą, aż po odległy z tej wysokości horyzont, a najwięcej tam, gdzie jechałem - na obu jezdniach londyńskiej obwodnicy. Wielopasmowa szosa opadała łagodnie, rozdzielając się na trzydzieści strumyków przed trzydziestoma kasami, a za nimi ponownie łącząc się, by zaraz  znowu rozdzielać się i łączyć na rondach, zjazdach i rozjazdach, które teraz, wieczorem, przy tej ilości samochodów, były bajecznym światłem i ruchem. Ruchem tak złożonym, że wzrok gubił się w próbach rozpoznania szczegółów, mogąc ogarnąć tylko ogólny zarys tej złożoności. Zjeżdżałem wolno w szeregu samochodów, ale chciałbym jeszcze wolniej, aby jeszcze chwilę patrzeć na widok tyle razy już oglądany, a zawsze piękny, widok, który dzisiaj okazał się być mi także drogi. Cholera, jakoś to źle jest pomyślane na tym świecie...
Dover pokazało mi się nagle, jak i poprzednim  razem. Ciemne ściany po prawej opadły, odsłaniając bielejące w ciemności grudniowego wieczoru wapienne klify, a niżej zobaczyłem światła portu poprzeplatane licznymi estakadami biegnącymi w różnych kierunkach. Anglicy nie byliby sobą, gdyby nie utworzyli z dróg dojazdowych do promu labiryntu dróżek wijących się tam i z powrotem. Jedna z nich doprowadziła moją dzielną micrę do wnętrza hangaru, w którym celnik zapytał, czy posiadam nóż, pistolet lub gaz. Powiedziałem, że mam jeden nóż, ale nie wiem gdzie go zapakowałem. Roześmiał się i pokazał wyjazd. Gdy wsiadłem do samochodu, zrozumiałem powód jego wesołości: otóż mówiąc, pomyliłem nóż z żoną, słowa podobne w angielskim, gamoń ze mnie. Gdy już kilkukilometrowy (bez przesady) labirynt doprowadził mnie na parking przed pomostem wjazdowym na prom, wysiadłem i rozejrzałem się. Nade mną jechał rząd tirów, w głębi portu mijały się dwa sznury ciężarówek, jedne jechały pod górę, drugie zjeżdżały, a na dole, między barierkami wyznaczającymi drogi, plątały się zagubione, przysiągłbym, setki samochodów. Na wielkiej tablicy reklamowej mrugało coś kolorowo, a miły głos kobiecy mówił językiem Prousta. O kilkaset metrów w bok cumował prom, z którego wyjeżdżały tiry. Niekończący się, zdawałoby się, sznur tirów wyłaniał się z wnętrza promu i zapełniał nabrzeże. Patrzyłem na nie zdziwiony odwróceniem proporcji, bo oto te samochody, które na jezdni wydają się tak wielkie, tam, na tle promu i z tej odległości, były zabaweczkami dwulatka. Jedynie bryła promu z otwartą paszczą, czekającą już na mnie, stała cicha i nieruchoma wśród tego rozgardiaszu, podobna w tym do skał górujących nad całym portem.
Było zimno i wietrznie, ale przecież musiałem zobaczyć zrzucenie cum i oddalanie się brzegu! Musiałem! Wyobrażałem sobie ręczne zdejmowanie z pachołków tych sznurów grubości ręki, ale nic takiego nie było. Ich zapętlone w oczka końce siedziały w środku dziwacznej maszyny, która najzwyczajniej w świecie wypluła je za naciśnięciem przez pracownika jakiegoś guzika. Druga maszyna nawinęła je na bęben, a w moment później woda zakotłowała się pod rufą.
Jeszcze tylko zamajaczyły mi w ciemnościach skały brzegu, niczym zamglony, baśniowy, stopniowo ginący obraz, jeszcze tylko pojawiła się myśl o symbolizmie tego rozpływającego się w ciemnościach obrazu, i zostałem sam z wiatrem na pokładzie.
W barze, na ekranie podwieszonego pod sufitem telewizora, zobaczyłem fragment reklamy, a w niej stary, angielski dom. Był z szarego kamienia, przycupnięty cicho wśród zieleni bujnego ogrodu. Podobał mi się. W kraju nie zobaczę takich - uświadomiłem sobie, i znowu poczułem smutek pożegnania.
Przed pierwszym rondem w Dunkierce przeżyłem chwilę paniki: jak jechać? Zaraz, w Anglii było na rondzie w lewo, no to tutaj będzie w prawo, prawda? Jeszcze na wszelki przypadek podpatrzyłem samochody jadące przede mną - brały wysepkę ronda od prawej. OK. Może mi pójdzie lepiej niż koledze, który zapytany przeze mnie jak sobie radzi z tymi zmianami, za darmochę sprzedał mi swój pomysł polegający na powtarzaniu sobie, jakby to była jakaś kontynentalna mantra, słów: dupą po krawężniku, dupą po... Było dobrze aż do zjazdu z autostrady gdzieś pod Łodzią. Skręciłem z ronda według drogowskazu, no i jechałem sobie fajnie, gdy nagle zobaczyłem sunące wprost na mnie światła samochodu. Moment paniki, i zaraz przyszło zrozumienie: fajnie  mi się jechało, bo po lewej stronie.. Od tamtej chwili stosowałem sposób kolegi, powtarzając sobie w słowa o takiej jeździe, aby tyłek mieć przy krawężniku.
Francja, Holandia i Belgia były głównie ciemnością. Może jeszcze moim zdziwieniem ilością ciężarówek zajmujących każdy wolny skrawek miejsca na wszystkich parkingach przy autostradach, i prostotą dróg dojazdowych do nich. Okazuje się być możliwe takie ich poprowadzenie na terenie stacji obsługowych, aby nie przypominały labiryntów jak w Anglii; labiryntów, po których krąży się tym dłużej, im pilniejsza jest potrzeba znalezienia toalety.
Niemcy były wiatrakami i moją nimi fascynacją. Pierwsza przyczyna w ich smukłym ogromie wyrastającym wprost z zieloności pól, jakby na  makietę rolniczej ziemi nie znającej żadnej jeszcze techniki, czarodziejską ręką postawiono obiekty przyszłowiecznego przemysłu. Po raz pierwszy miałem okazję przekonać się o wielkości wiatraków widząc na autostradzie ciężarówkę z taaaak długą naczepą, której powierzchnię całkowicie wypełniało jedno pióro, to samo, które widziane na szczycie masztu nie wydaje się być duże.
W skomplikowanych procesach, gdzieś na biegunowych szczytach lub nad równikiem, w klimatycznych kuchniach Ziemi, powstają różnice ciśnień atmosferycznych, a z nimi wiatr - takie coś, co każdy zna, a nikt nie widział.
Jakieś 200 lat temu, w trakcie doświadczeń, które wtedy wydawały się absolutnie nieprzydatne, bardziej podobne do zabawy chłopaka, niż do poważnych prac naukowca, pewien współczesny alchemik zauważył powstawanie tajemniczej energii w kawałku drutu poruszającym się w polu magnetycznym, energii nieznanej, niewidocznej, tajemniczej, energii, z którą nie wiadomo było co począć.
Później geniusz ludzki wynalazł tysiące zastosowań tej siły, i ciągle wynajduje następne, oraz powiązał ze sobą te dwa, tak odległe od siebie, fenomeny: wiatr i prąd, budując elektrownie wietrzne - technologiczny cud, w którym ruch zamieniany jest, niemal bez strat i w sposób bezpośredni, w energię. Tę opisaną, wyjaśnioną, stosowaną na co dzień i bez żadnych emocji, energię, która nadal pozostaje tajemną siłą. Bo czymże ona jest? Mówi się o zorganizowanym ruchu elektronów, ale co to w istocie oznacza? Jak wyobrazić sobie energię, której nie widać, nie czuć, która nie waży, nie słychać jej - jakby w ogóle jej nie było? Zwykłe, stare żarówki i ekrany plazmowe, grzejniki i chłodziarki, komputery, lasery, zegarki i silniki elektryczne działają dzięki tej energii. Tak, i silniki, ponieważ ten tajemny proces powstawania energii w przewodzie jest dokładnie odwracalny: przewód z prądem jest wypychany z pola magnetycznego. W sprytny i bajecznie prosty sposób człowiek potrafił zamknąć w pętlę to wypychanie, tworząc silnik o sprawności i trwałości nieosiągalnej dla silników spalinowych, które są, mimo całego swojego wyrafinowania, prymitywnymi i smrodliwymi urządzeniami. Spalać wartościową substancję tylko po to, aby jej spalinami poruszyć mechanizm, a później te spaliny wyrzucić w atmosferę! To bardzo podobne do działania elektrowni atomowych, o których zwykło się mówić jako o instalacjach nowoczesnych, a cóż tam się robi? Otóż w kontrolowanym procesie rozbijania atomów uzyskuje się ciepło wykorzystywane do grzania wody, a parą wodną napędza się tradycyjną turbinę sprzężoną z prądnicą. To tak, jakby promieniem lasera zapalać ognisko mające służyć do puszczania sygnałów świetlnych, a komputer używać do wbijania gwoździ!
Zarówno elektrowni atomowej, jak i silnikowi spalinowemu, daleko do prostoty i wdzięku tamtych smukłych kolosów rozsianych wśród zieloności pól.
A Polska? Polska przywitała mnie angielskojęzycznymi napisami (ale zmiana jest, tyle że mnie dotyczy: teraz te napisy na ogół rozumiem) i wybojami na jezdniach. Za nimi nie stęskniłem się wcale a wcale. Za czym więc? Teraz, w tę noc, nie wiem. Stoję na parkingu pod jakimś miasteczkiem, widzę światła w oknach bloków mieszkalnych - to jeden z widoków, których brakowało mi w Anglii; tuż przy mnie rośnie brzoza - patrzę na nią porównując ją do tamtejszych brzóz: ta moja, polska, nie zachowała dla mnie ani jednego liścia, a tamte jeszcze je mają; patrzę wokół i czuję się dziwnie. Nieswojo. Nie na miejscu.