220319
Książki
Stanisława Lema towarzyszą
mi od wczesnej młodości. Miałem i mam jego twórczość za
szczytowe osiągnięcie gatunku science fiction, a po latach taką
fascynację przeżył mój starszy syn. Czasami zabawialiśmy się
zgadywankami: po usłyszeniu paru słów cytatu należało odgadnąć
tytuł powieści.
Niżej
cytowany fragment nie od razu zrozumiałem. Pełnej wymowy nabrał,
gdy sam wszedłem w średnie lata, chociaż
przesunąłbym o kilka lat w przód początek opisywanej smugi
cienia. Teraz, szykując
tekst do publikacji, poprosiłem google o sprawdzenie, czy aby nie
zamieszczałem już tego fragmentu. Nie, ale zauważyłem, że jest
popularny, cytowany na wielu stronach. Nie bez powodu.
Poznajmy
Lema odmiennego od naszych wyobrażeń o nim.
„Między
trzydziestką a czterdziestką, bliżej drugiej: smuga cienia —
kiedy już przychodzi akceptować warunki nie podpisanego kontraktu,
narzuconego bez pytania, kiedy wiadomo, że to, co obowiązuje
innych, odnosi się i do ciebie, że z tej reguły nie ma wyjątków:
chociaż to przeciwne naturze, należy się jednak starzeć. Dotąd
robiło to po kryjomu ciało — tego już nie dość. Wymagana jest
zgoda. Młodzieńczy wiek ustanawia jako regułę gry — nie, jako
jej fundament — niezmienność własną: byłem dziecinny,
niedorosły, ale już jestem prawdziwym sobą i taki zostanę. Ten
nonsens jest przecież podstawą egzystencji. W odkryciu
bezzasadności tego ustalenia zrazu tkwi więcej zdziwienia niż
lęku. Jest to poczucie oburzenia tak mocne, jakbyś przejrzał i
dostrzegł, że gra, do jakiej cię wciągnięto, jest oszukańcza.
Rozgrywka miała być całkiem inna; po zaskoczeniu, gniewie, oporze
zaczyna się powolne pertraktacje z samym sobą, z własnym ciałem,
które można by wysłowić tak: bez względu na to, jak płynnie i
niepostrzeżenie starzejemy się fizycznie, nigdy nie jesteśmy
zdolni dostosować się umysłowo do takiej ciągłości. Nastawiamy
się na trzydzieści pięć, potem na czterdzieści lat, jakby już w
tym wieku miało się zostać, i trzeba potem przy kolejnej rewizji
przełamania samoobłudy, natrafiającego na taki opór, że impet
powoduje jak gdyby nazbyt daleki skok. Czterdziestolatek pocznie się
wtedy zachowywać tak, jak sobie wyobraża sposób bycia człowieka
starego. Uznawszy raz nieuchronność, kontynuujemy grę z ponurą
zaciekłością, jakby chcąc przewrotnie zdublować stawkę; proszę
bardzo, jeśli ten bezwstyd, to cyniczne, okrutne żądanie, ten
oblig ma być wypłacony, jeżeli muszę płacić, chociaż nie
godziłem się, nie chciałem, nie wiedziałem, masz więcej, niż
wynosi zadłużenie — podług tej zasady, brzmiącej
humorystycznie, gdy ją tak nazwać, usiłujemy przelicytować
przeciwnika. Będę ci tak od razu stary, że stracisz kontenans.
Chociaż tkwimy w smudze cienia, prawie za nią, w fazie tracenia i
oddawania pozycji, w samej rzeczy wciąż walczymy jeszcze, bo
stawiamy oczywistości opór, i przez tę szamotaninę psychicznie
starzejemy się skokami. To przeciągamy, to nie dociągamy, aż
ujrzymy, jak zwykle zbyt późno, że cała ta potyczka, te
samostraceńcze przebicia, rejterady, butady też były niepoważne.
Starzejemy się bowiem jak dzieci, to znaczy odmawiając zgody na to,
na co zgoda nasza jest z góry niepotrzebna, bo zawsze tak jest,
gdzie nie ma miejsca na spór ani walkę — podszytą nadto
załganiem. Smuga cienia to jeszcze nie memento mori, ale miejsce pod
niejednym względem gorsze, bo już widać z niego, że nie ma
nietkniętych szans. To znaczy: teraźniejsze nie jest już żadna
zapowiedzią, poczekalnią, wstępem, trampoliną wielkich nadziei,
bo niepostrzeżenie odwróciła się sytuacja. Rzekomy trening był
nieodwołalną rzeczywistością; wstęp — treścią właściwą;
nadzieje — mrzonkami; nie obowiązujące zaś, prowizoryczne,
tymczasowe i byle jakie — jedyną zawartością życia. Nic z tego,
co się nie spełniło, już na pewno się nie spełni; i trzeba się
z tym pogodzić milcząc, bez strachu, a jeśli się da — i bez
rozpaczy.”
Opowiadanie
„Ananke” z cyklu
„Opowieści o pilocie
Pirxie”.
*
* *
Te
fragmenty natomiast pokazują
takiego Lema, jakiego znamy my i kawał świata, jako że jego
książki wydano w wielu krajach: człowieka o rozległej wiedzy,
zafascynowanego techniką, omalże technokraty, wizjonera, ale
też ateistę, logika i
filozofa
Cytaty
pochodzą z opowiadania „Non serviam”, co w łacinie oznacza „nie
będę służyć”. Słowa przypisywane Szatanowi i zamieszczane na
sztandarach dziwnych, protestujących ugrupowań.
Parokrotnie
Lem posługiwał się oryginalnym pomysłem na wyrażenie swoich
myśli: pisania recenzji nieistniejącej książki. Takie też jest
Non serviam. Autor tej nienapisanej książki relacjonuje przebieg
doświadczenia, które nadal, mimo upływu wielu lat od napisania
opowiadania, jest w sferze fantazji. Otóż posługując się wielkim
komputerem i specjalistycznymi programami, tworzy sztuczny świat
zaludniony personoidami – złożonymi psychicznie osobowościami
istniejącymi wyłącznie w komputerze. Jednak osobowości te w swoim
odbiorze, w swoim pojmowaniu, nie mają o tym pojęcia, ponieważ
program tworzy im także świat zewnętrzny. Taka sytuacja upodabnia
eksperyment do aktu tworzenia nowego świata, a to z kolei daje
możliwość przedstawienia poglądów na temat ludzkiej osobowości
i świadomości oraz myśli o wierze i Stwórcy.
Pierwszy
fragment, o cechach ludzkiej osobowości, jest łatwy, drugi, o Bogu,
wymaga skupienia, zwłaszcza wobec złożonej czasami konstrukcji
zdań i używania rzadkich form wyrazów, ale jednocześnie ciekawi
wnioskami uzasadnionymi pod względem logicznym nienagannie.
W
nawiasach wykropkowałem zdania
niezwiązane bezpośrednio z treścią cytatów lub trudne do
wyjaśnienia bez znajomości całego
opowiadania. W paru miejscach wtrąciłem się dla zamieszczenia
wyjaśnień uznanych za przydatne, dodając swój inicjał KG.
Wyróżnienia rozstrzeleniem liter są
autora, natomiast pogrubienia moje. Cytaty ująłem w znaki >>
<<.
*
* *
>>
Zbudowanie
ich (personoidów,
osobowości
istniejących
w
komputerze – K.G.) ziściło
nareszcie jeden z najstarszych mitów o homunkulusie. Po to, aby
podobieństwo człowieka, tj. jego psychiki, stworzyć, trzeba z
rozmysłem wprowadzić w informacyjny substrat określone
sprzeczności,
trzeba mu nadać asymetrię, tendencje odśrodkowe, trzeba go, jednym
słowem, zarazem i scalić
— i skłócić.
Czy to racjonalne? Zapewne, wręcz nieuchronne, kiedy nie chcemy
budować po prostu jakichś syntetycznych rozumów, lecz imitować
myśl, a z nią razem osobowość człowieka.
Muszą
się tedy w pewnej mierze sprzeczać emocje personoidów z ich
racjami; muszą one dysponować tendencjami samozgubnymi w jakimś
stopniu przynajmniej; muszą doznawać wewnętrznych „napięć”,
owej całej odśrodkowości, już to przeżywanej jako wspaniała
nieskończoność duchowych stanów, już to jako ich bolesne nie do
zniesienia rozdarcie.
(...)
Wiemy już, że maszyna cyfrowa nigdy by świadomością nie
zapłonęła; bez względu na to, do jakiego zadania ją zaprzężemy,
jakie fizyczne procesy będziemy w niej modelowali, pozostanie na
zawsze trwale apsychiczna. Ponieważ chcąc człowieka wymodelować,
trzeba powtórzyć pewne jego fundamentalne sprzeczności (…).
Ośrodkiem grawitacyjnym jest osobowe „ja” po prostu — ale ono
bynajmniej żadnej jedności w sensie logicznym ani fizycznym nie
stanowi. To tylko nasze subiektywne złudzenie! Znajdujemy się, w
niniejszej fazie wykładu, pośród mrowia zdumiewających zaskoczeń.
Można wszak zaprogramować cyfrową maszynę w ten sposób, aby się
dało z nią prowadzić rozmowy, niczym z rozumnym partnerem. Maszyna
będzie używała, gdy zajdzie tego potrzeba, zaimka „ja” i
wszystkich jego gramatycznych pochodnych. Jest to jednak swoiste
„oszustwo”! Maszyna wciąż będzie bliższa miliardowi
gadających papug — choćby papug aż genialnie wytresowanych —
aniżeli najprostszemu, najgłupszemu człowiekowi. Naśladuje ona
zachowanie człowieka na czysto językowej płaszczyźnie i nic
ponadto. Maszyny tej nic nie rozbawi, nie zdziwi, nie zaskoczy, nie
przerazi, nie zmartwi, ponieważ jest ona psychologicznie i osobowo
Nikim. Jest ona Głosem wypowiadającym kwestie, udzielającym
odpowiedzi na pytania, jest Logiką zdolną pobić najlepszego
szachistę, jest ona — to znaczy: może się stać —
najdoskonalszym imitatorem wszystkiego, niejako doprowadzonym do
szczytu doskonałości aktorem, grającym każdą rolę
zaprogramowaną — ale aktorem i imitatorem wewnętrznie całkiem
pustym. Nie można liczyć na jej sympatię ani na jej antypatię. Na
jej życzliwość jak i na wrogość. Nie dąży ona do żadnego
samoustanowionego celu; w stopniu dla każdego człowieka po
wieczność niepojętym jest jej „wszystko jedno” — skoro nie
ma jej po prostu jako osoby… <<
*
* *
>>
(Jedna ze stworzonych osobowości – K.G.) zakłada w swym
rozumowaniu Boga domagającego się czci, miłości i zupełnego
oddania, a nie tylko i po prostu wiary w to, iż on sobie istnieje, i
— ewentualnie — że on świat stworzył. Nie wystarczy wszak
godzić się z hipotezą Boga–Sprawcy świata, aby zyskać
zbawienie: trzeba ponadto być temu Sprawcy za akt stworzenia
wdzięcznym, domyślać się jego woli i spełniać ją, czyli —
jednym słowem — trzeba Bogu służyć. Otóż Bóg, jeżeli
istnieje, jest mocen udowodnić własną egzystencję w sposób co
najmniej tak samo pewny, jak poświadcza swój byt to, co można
spostrzegać bezpośrednio. Nie mamy wszak wątpliwości co do tego,
że pewne obiekty istnieją i że się z nich nasz świat składa.
Najwyżej można żywić wątpliwości co do tego, jak
one to robią, że istnieją,
w jaki sposób istnieją etc. Lecz samemu faktowi ich bytowania nikt
nie przeczy. Bóg mógł z taką samą mocą poświadczyć własną
egzystencję. Nie uczynił tego jednak, skazawszy nas na uzyskiwanie
w owym przedmiocie wiedzy okólnej, upośrednionej, wyrażanej pod
postacią rozmaitych domniemań, zwanych nieraz objawieniami. Jeżeli
tak postąpił, to tym samym równouprawnił stanowiska „bożąt”
i „niebożąt” (bożęta to ci, którzy wierzą, niebożęta są
ateistami – K.G.); nie przynaglił stworzonego do wiary
bezwzględnej w swój byt, a tylko dał mu tę ewentualność.
Zapewne, motywy, jakimi się powodował Stwórca, mogą być dla
stworzonego nie znane. Powstaje atoli takie oto pytanie: Bóg albo
istnieje, albo nie istnieje, i to, aby była trzecia możliwość
(Bóg istniał, ale go już nie ma, istnieje okresowo, oscylacyjnie,
istnieje raz „mniej”, a raz „bardziej”, etc.), zdaje się
nader mało prawdopodobne. Tego nie można wykluczyć, lecz
wprowadzenie wielowartościowej logiki w teodyceę tylko ją zamącą.
Tak
tedy Bóg jest bądź go nie ma. Jeśli on akceptuje sam sytuację
naszą, w której każdy z członów alternatywy ma za sobą
argumenty — wszak jedni dowodzą, jako „bożęta”, istnienia
Stwórcy, a inni, jako „niebożęta”, temu oponują — to pod
względem logicznym mamy sytuację gry, której partnerów tworzy z
jednej strony pełny zbiór „bożąt” z „niebożętami”, a z
drugiej Bóg jeden. Owa gra posiada taką logiczną charakterystykę,
że za niewiarę w siebie Bóg nie jest w prawie nikogo ukarać.
Jeżeli nie wiadomo na pewno, czy istnieje jakaś rzecz, lecz tylko
jedni mówią, że jest, a inni, że jej nie ma, i jeżeli w ogóle
daje się uargumentować hipoteza, jakoby jej wcale nie było, to
żaden
sprawiedliwy sąd nie skaże nikogo za to, że będzie bytowi tej
rzeczy zaprzeczał. Jest bowiem dla wszystkich światów tak oto: gdy
nie ma zupełnej pewności, nie ma pełnej odpowiedzialności.
Jest to sformułowanie czysto logicznie niepodważalne, ponieważ
wytwarza symetryczną funkcję wypłaty w rozumieniu teorii gier: kto
przy niepewności
dalej żąda pełnej
odpowiedzialności,
ten narusza symetrię matematyczną gry (powstaje wówczas tak zwana
gra o sumie niezerowej).
Jest
tedy tak: Albo Bóg jest doskonale sprawiedliwy; a wówczas nie może
posiąść prawa karania „niebożąt” za to, że są
„niebożętami” (tj. że weń nie wierzą). Albo jednak będzie
karał niewierzących: znaczy to, że pod względem logicznym
doskonale sprawiedliwy nie jest. Co wtedy? Wtedy może już czynić
wszystko, co mu się żywnie spodoba, ponieważ, kiedy w logicznym
systemie pojawi się jedna, jedyna sprzeczność, to zgodnie z zasadą
„ex falso quodlibet” (w dowolnym tłumaczeniu: z błędnego
założenia wnioskować można wszystko – K.G.) — można z
systemu wywnioskować to, co się komu żywnie spodoba. Inaczej
mówiąc: Bóg sprawiedliwy nie może „niebożętom” włosa tknąć
na głowie, a jeśli tak czyni, to tym samym nie jest ową
wszechstronnie doskonałą i sprawiedliwą istotą, jaką zakłada
teodycea.
(...)
jak w tym świetle przedstawia się problem czynienia bliźnim zła.
(...)
cokolwiek zachodzi tu, jest całkiem pewne; cokolwiek zachodzi „tam”
— tj. poza obrębem świata, w wieczności, u Boga, etc. — jest
niepewne, jako tylko wnioskowane podług hipotez. Tutaj nie należy
zadawać zła, mimo iż zasady niezadawania zła logicznie udowodnić
się nie da. Lecz tak samo nie da się dowieść logicznie istnienia
świata. Świat istnieje, chociaż mógłby nie istnieć; zło można
zadawać, ale nie trzeba tego robić. (...) to wynika z naszej zgody
opartej na regule wzajemności; bądź mi, jako ja tobie jestem. Nie
ma to nic wspólnego z istnieniem lub z nieistnieniem Boga. Gdybym
nie zadawał zła licząc się z tym, że „tam” będę za nie
ukarany, albo gdybym wyrządzał dobro licząc „tam” na nagrodę,
opieram się na racjach niepewnych. Tutaj jednak nie może być
pewniejszej racji od naszego porozumienia w tej sprawie. Jeżeli
„tam” są inne racje, nie znam ich z taką dokładnością, z
jaką tutaj znam nasze. Żyjąc prowadzimy grę o życie i jesteśmy
w niej sojusznikami co do jednego. Tym samym gra jest między nami
doskonale symetryczna. Postulując Boga, postulujemy dalszy ciąg gry
poza światem. Uważam, że wolno postulować to przedłużenie gry
tylko pod warunkiem, iż ono nie wpłynie w żaden sposób na
przebieg gry tutaj. W przeciwnym razie dla kogoś, kto być może nie
istnieje, poświęcić gotowiśmy to, co istnieje tutaj — na pewno.
(...)
(Co
wynika z możliwości istnienia Stwórcy? – K.G.)
Nic
zgoła. To znaczy: nic w zakresie powinności. Sądzę, że — znów
dla wszystkich światów — ważna jest taka zasada: etyka
doczesności jest zawsze niezależna od etyki transcendentnego.
Znaczy to, że etyka doczesności nie może mieć poza sobą żadnej
sankcji, co by ją uprawomocniała. Znaczy to, że ten, kto czyni
zło, jest zawsze łotrem, jak ten, kto czyni dobro, jest zawsze
sprawiedliwym. Jeżeli ktoś gotów jest służyć Bogu, uznając
argumenty na rzecz jego istnienia za dostateczne, nie ma przez to
tutaj żadnej naddatkowej zasługi. Jest to jego rzecz. Zasada ta
opiera się na założeniu, że jeśli Boga nie ma, to nie ma go ani
trochę, a jeśli jest, to jest wszechmocny. Wszechmocny mógłby
bowiem stworzyć nie tylko inny świat, ale także inną logikę, nie
tę, co jest fundamentem mego rozumowania. Wewnątrz takiej innej
logiki hipoteza etyki doczesnej byłaby koniecznie uzależniona od
etyki transcendentnego. Wówczas jeśli nie dowody naocznościowe, to
dowody logiczne miałyby moc zniewalającą i przymuszałyby do
przyjęcia hipotezy Boga pod groźbą grzeszenia przeciwko rozumowi.
(...)
być może Bóg nie pragnie sytuacji takiego zniewolenia do wiary w
siebie, jaka powstałaby przy nastaniu owej innej logiki (…).
Bóg
wszechmocny musi być i wszechwiedny (czyli wszechwiedzący –
K.G.); wszechmoc nie jest od wszechwiedzy niezawisła, ponieważ ten,
kto wszystko może, ale nie wie, jakie skutki pociągnie za sobą
uruchomienie jego wszechmocy, de facto nie jest już wszechmocny;
jeśliby Bóg kiedy niekiedy czynił cuda, jak o tym opowiadają, to
rzucałoby na jego perfekcję nader dwuznaczne światło, ponieważ
cud jest naruszeniem autonomii własnej stworzonego — jako nagła
interwencja. Kto atoli produkt kreacji wyreguluje doskonale i z góry
zna do końca jego zachowanie, autonomii tej nie ma potrzeby
naruszać; jeśli mimo to ją narusza, pozostając wszechwiednym,
oznacza to, że nie poprawia bynajmniej swego dzieła (poprawka
oznaczać musi wszak niewszechwiedność wstępną), lecz daje cudem
znak swojego istnienia. Otóż to jest ułomne logicznie, ponieważ
dając takie znaki, wytwarza się wrażenie, jakoby się jednak
naprawiało stworzone w jego lokalnych potknięciach. Wówczas bowiem
analiza logiczna powstałego obrazu wygląda następująco: stworzone
podlega poprawkom, które nie wychodzą z niego, ale przybywają z
zewnątrz (z transcendencji, tj. z Boga), a więc należałoby
właściwie uczynić cud — normą, czyli stworzone tak udoskonalić,
żeby już żadne cuda nigdy więcej nie okazały się potrzebne.
Cuda bowiem jako doraźne interwencje nie mogą być tylko
znakami Bożej egzystencji: one zawsze przecież oprócz tego, iż
objawiają ich Sprawcę, wykazują swych adresatów (są do kogoś tu
skierowane pomocnie). Tak
więc pod względem logicznym musi być tak oto: albo jest stworzone
doskonałe, a wówczas cuda są zbędne, albo są niezbędne, a
wówczas ono już doskonałe nie jest na pewno (cudownie czy
niecudownie można wszak poprawić to tylko, co jakoś ułomne, bo
cud wtrącający się do perfekcji potrafi ją jedynie naruszyć,
czyli lokalnie pogorszyć). Inaczej mówiąc, sygnalizować cudami
własną obecność to tyle, co używać najgorszego z możliwych
logicznie sposobów jej zamanifestowania.
(...)
czy Bóg nie może sobie właśnie życzyć alternatywy pomiędzy
logiką a wiarą w siebie: może akt wiary powinien być właśnie
rezygnacją z logiki na rzecz zupełnego zaufania. (...)
Jeżeli
raz jeden przyjmiemy, że rekonstrukcja logiczna czegokolwiek (bytu,
teodycei, teogonii itp.) może
być wewnętrznie sprzeczna, to jasne jest, iż wówczas da się już
udowodnić absolutnie wszystko, czyli to, co się komu żywnie
spodoba. Zważcie, jak wygląda rzecz:
chodzi o to, by stworzyć kogoś, by obdarować go określoną
logiką, a potem żądać złożenia z niej właśnie ofiary na rzecz
uwierzenia w Sprawcę wszystkiego.
Jeśli ten obraz sam ma pozostać niesprzeczny, domaga się
zastosowania jako metalogiki zupełnie innego typu rozumowań aniżeli
tych, co są właściwe logice stworzonego. Jeżeli tak nie przejawia
się po prostu ułomność Kreatora, to przejawia się cecha, którą
bym nazwał nieelegancją matematyczną, swoistą nieporządnością
(niekoherencją) stwórczego aktu.
(...)
Być może Bóg czyni tak, pragnąc właśnie pozostać niedościgłym
dla stworzonego, tj. nierekonstruowalnym podług logiki, jakiej mu
dostarczył. Domaga się, jednym słowem, supremacji wiary nad
logiką.
(...)
Oczywiście jest to możliwe, ale jeśli nawet tak by miało być,
fakt, iż wiara okazuje się wówczas nie do pogodzenia z logiką,
stwarza wielce niemiły dylemat natury moralnej. Trzeba bowiem w
jakimś miejscu rozumowań zawiesić je i oddać prym niejasnemu
domysłowi, czyli przełożyć domysł nad logiczną
pewność.
Ma to być zrobione w imię zaufania bezgranicznego; przez co
wchodzimy w circulus vitiosus (błędne koło w rozumowaniu –
K.G.), ponieważ istnienie tego, komu tak wypadałoby zaufać, jest
skutkiem rozumowań wyjściowo poprawnych
logicznie;
powstaje logiczna sprzeczność, nabierająca dla niektórych
wartości dodatniej, nazywanej tajemnicą Boga. Otóż pod względem
czysto konstrukcyjnym jest to rozwiązanie liche, a pod względem
moralnym wątpliwe, ponieważ Tajemnica dostatecznie może być
ufundowana na nieskończoności (a wszak nieskończonościowy jest
charakter bytu), podtrzymywanie jej zaś i wzmacnianie kontradykcją
wewnętrzną (sprzecznością wewnętrzną – K.G.) jest ze
stanowiska każdego budowniczego perfidne. Rzecznicy
teodycei nie zdają sobie na ogół sprawy z tego, że tak jest,
ponieważ do pewnych jej części stosują jednak zwyczajną logikę,
a do innych już nie; chcę powiedzieć, iż jeśli się wierzy w
sprzeczność, należy tym samym wierzyć już tylko w sprzeczność,
a nie zarazem jeszcze i w jakowąś niesprzeczność (tj. w logikę)
— gdziekolwiek i indziej. Jeśli się jednak zachowuje taki
dziwaczny dualizm (doczesność jest zawsze logice podległa,
transcendencja tylko fragmentarycznie), to tym samym powstaje obraz
stworzenia jako czegoś pod względem poprawności logicznej
„łaciatego” i nie można już postulować jego perfekcji.
Powstaje w sposób nieuchronny wniosek, że perfekcja to coś
takiego, co musi być logicznie łaciate.
(...)
czy spójnikiem owych niekoherencji nie może być miłość.
(...)
Gdyby i tak miało być nawet, to nie wszelka postać miłości, ale
zaślepiająca tylko. Bóg, jeśli jest, jeśli stworzył świat,
zezwolił, aby ów świat urządził się, jak umie i zechce. Za to,
że Bóg istnieje, nie można mu być wdzięcznym: takie bowiem
postawienie sprawy zakłada ustalenie wcześniejsze, iż Bóg może
nie istnieć i że to byłoby złe; przesłanka ta prowadzi do innego
rodzaju sprzeczności. A więc wdzięczność za akt kreacji? I ta
się Bogu nie należy. Zakłada ona bowiem zniewolenie do wiary w to,
że być jest na pewno lepiej aniżeli nie być; nie pojmuję, jak by
to z kolei można było udowodnić. Temu wszak, kto nie istnieje, nie
można wyrządzić ani przysługi, ani krzywdy; a już jeśli
Stwarzający dzięki wszechwiedzy wie z góry, że stworzony będzie
mu wdzięczny i będzie go miłował, albo że mu będzie
niewdzięczny i że będzie go odtrącał, tym samym wytwarza
przymus, tyle iż niedostępny bezpośredniemu oglądowi stworzonego.
Właśnie dlatego nie należy się Bogu nic: ani miłość, ani
nienawiść, ani wdzięczność, ani wypominanie, ani nadzieja
nagrody, ani lęk przed karą. Nie należy mu się nic. Kto
łaknie uczuć, musi pierwej upewnić ich podmiot w tym, że ponad
wszelką wątpliwość istnieje. Miłość może być zdana na
domysły co do wzajemności, jaką wzbudza; to zrozumiałe. Ale
miłość zdana na domysły co do tego, czy miłowany istnieje,
stanowi nonsens. Kto
jest wszechmocny, mógł dać pewność. Skoro jej nie dał, jeśli
jest, uznał to za zbędne. Czemu zbędne? Nasuwa się domniemanie,
że wszechmocny nie jest. Niewszechmocny zasługiwałby prawdziwie na
uczucia pokrewne litości, a też i miłości; lecz tego wszak żadna
z naszych teodycei nie dopuszcza. A więc powiadamy: służymy sobie
i nikomu więcej. <<
„Non
serviam” ze zbioru „Bezsenność”.