Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blog. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blog. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 8 lutego 2024

Nie tylko o polszczyźnie

 050224

O naszym języku

Cytat z książki Aleksandra Krawczuka „Starożytność odległa i bliska”:

>>Przez tysiąc lat praktycznie każdy inteligent na tej ziemi (mowa o Polsce – wyjaśnienie KG) – przyszły nauczyciel, ksiądz, lekarz, prawnik, nawet zwykły skryba w urzędzie – poznawał budowę, właściwości i funkcjonowanie swego języka ojczystego w ten sposób, że jako uczeń rok po roku pilnie i mozolnie przekładał teksty łacińskie na polski i odwrotnie. Wkuwał na pamięć paradygmaty, uczył się rozpoznawać kategorie logiczne i gramatyczne, odkrywał, w jak różny sposób można tę samą myśl wyrazić. A jeśli nawet ktoś z tych lub innych przyczyn takiego treningu nie odbył, pozostawał i tak w swoim sposobie wyrażania się niejako pod presją „łacinników”, od nich się uczył i na nich wzorował. Mowa Rzymian stanowiła prawidło myślenia i język naszych ojców, dziadów, pradziadów.

I oto nagle, właśnie w naszych czasach, zabrakło owego prawidła, wzoru, przykładu. Jakie skutki tego brutalnego zerwania z tradycją przeszłości? Są oczywiste i znane każdemu, kto ma uszy ku słuchaniu. Polszczyzna, niegdyś tak powabna, wdzięczna, kształtna, bogata, przemieniła się w papkę wywodów publicystycznych, zakalec rozpraw naukowych i „naukawych”, niemal bełkot tego, czym nas raczą pseudointelektualiści; ci bowiem ze szczególną lubością żonglują w swych pokrętnych wywodach wyrazami łacińskiego pochodzenia nazbyt często nie rozumiejąc ich sensu. Nie wspominajmy już o tym, co się słyszy, co musi się słyszeć na ulicach, w tramwajach i autobusach, w poczekalniach i parkach. A wywiady telewizyjne obnażają ze szczególnym okrucieństwem żałosną nieporadność wysłowienia, nieumiejętność wyrażania najprostszych myśli: chodzi zaś często o ludzi formalnie z wyższym wykształceniem.<<

O modzie

Cytaty z książki „Słowo jest w człowieku” Jana Miodka.

>>Zapytała mnie niedawno pewna dziennikarka radiowa: „Co trzeba robić, aby być modnym w języku?”. Odpowiedziałem: „Ależ, pani redaktor, w języku należy być raczej przeciw modzie!”. Trzeba być przeciw modzie, bo nie ma nic gorszego dla stylistyki poszczególnych wypowiedzi niż właśnie wyrazy nadużywane. Największym złem, jakie wyrządzają one międzyludzkiej komunikacji, jest niszczenie form synonimicznych, wariantywnych. Czyż trzeba udowadniać, że im więcej z nich ma każdy z nas na podorędziu, tym jest w rozmowie ciekawszy, bardziej pociągający? Ci wszyscy, którzy lubią uczepić się jakiegoś słowa i bez przerwy nim obracać, nawet nie przypuszczają, jak monotonni są w odbiorze, co najgorsze zaś – nie zdają sobie sprawy, że słuchający ich ludzie przestają zwracać uwagę na zasadniczy tok wypowiedzi, czekając już tylko na kolejny raz użyte – takie czy inne – modne słowo.<<

>>Czy same w sobie zasługują one na potępienie? – Na pewno nie! Ich stylistyczne zło polega na tym, że niszczą największą wartość komunikacyjną języka, jaką jest możliwość WYBORU spośród wielu równorzędnych konstrukcji, przeplatania nimi poszczególnych wypowiedzi. Uczepiwszy się jednego wariantu, stajemy się monotonni i manieryczni.<<

Mam do czynienia z takim stylem niemal codziennie, czytając wiadomości lub wysłuchując wywiadów w internecie. Czasami przerywam, mając po prostu dość kolejnych, powtarzanych niemal w każdym zdaniu, kontekstów, opcji, generowania, wspierania, zgarniania i co tam jeszcze staje się popularne, dość tej „mody” będącej w istocie bezkrytycznym małpowaniem zamienianym w językową papkę.

Tutaj  podałem kilkanaście przykładów użycia modnego słowa „generowanie”:

>>Modne słowa zabijają w ludziach nie tylko zdrowy rozsądek, ale także smak estetyczny (…)<< 

 Wytłuszczenie jest moje, słowa profesora Miodka.

>>Żyjemy w kraju, w którym doszło do takiego już stopnia wulgaryzacji językowej społeczeństwa, że kibelek wydaje się niewinnym tworem leksykalnym – może mi ktoś powiedzieć. A ja zripostuję: ów stopień zwulgarnienia jest rzeczywiście już tak znaczny, że ludzie kompletnie zatracili wyczucie stylistyczne.<<

Jan Miodek, „Słowo jest w człowieku”.

Muszę przyznać się do pewnego zatracenia owego wyczucia i przeze mnie. Niestety, zdarza mi się powiedzieć czy napisać słowa, których nie powinno się używać, albo myśl wyrazić koślawo. Mam więc nad czym pracować.

* * *

Żeby nie było samego marudzenia, dodam parę pięknych zdjęć wody zamarzającej na badylach wiszących nad nurtem rzeki.



 Skopiowałem je z tej strony.

Polecam film. Kadry są świetne, a i polszczyzna dobra.

* * *

Poezja i góry

Po raz nie wiem który poczytuję Ajschylosa, najstarszego z wielkiej trójki tragików ateńskich. Tragedie Sofoklesa są bardziej dla nas przystępne, silniej przemawiające, ale dzieła Ajschylosa wyróżniają się wspaniałością poezji. Właśnie dla jej smakowania wracam do tych dzieł.

Znalazłem (jak zawsze) wiele wersetów z bliskimi mi myślami Ateńczyka, tutaj jeden cytat.

Parę słów wprowadzających: po blisko 10 lat trwającej wojnie, do rodzinnego miasta przybywa wysłannik głównodowodzącego wojskami pod Troją, Agamemnona, a wita go jeden z mieszkańców (dla ścisłości: przewodnik chóru, ale to nieistotna tutaj różnica):


„– Dręczyła cię za ziemią rodzinną tęsknota?

– Tak, że dzisiaj z radości łez mam pełne oczy.

– Była przecie i słodycz w tym waszym cierpieniu…

– Jaka? Wytłumacz, proszę: słów tych nie pojmuję.

– Serce do tych się rwało, co miłują wzajem.

– Za tęskniącymi – mówisz – tęskniła ta ziemia?

– Tak, że nieraz jęk z mrocznej wyrywał się duszy...”

Cytat z tragedii „Agamemnon”.

Tęsknota jest pozytywna, dowartościowująca, „słodka”. Jej dłuższy brak budzi u mnie potrzebę tęsknienia wzmacnianą podejrzeniem wady ducha, mianowicie niemożnością jej odczuwania. Tęskniąc wiem, że tęsknić potrafię. Jest tutaj coś jeszcze, trudnego do wytłumaczenia, właściwie niewytłumaczalnego ale odczuwanego przeze mnie. „Za tęskniącym tęskniła ta ziemia”... Właśnie taką wzajemność odczuwam myśląc o moich górach. Otóż (ale proszę się nie śmiać!) wydaje mi się, że nie tylko ja za nimi, ale i one za mną tęsknią.

W najbliższą niedzielę pojadę w Góry Kaczawskie. Niech nie tęsknią.

* * *

Moje książki

Proszę zajrzeć tutaj  i tutaj. Piszę się tam o mnie i o moich książkach.

Aniu, dziękuję za ciepłe słowa!



środa, 22 grudnia 2021

Zmiany w obyczajach i w języku

 

191221

Drugi tydzień nie pracuję chorując na covid. Siedzę w pokoju w bazie, który coraz częściej postrzegam jak salę szpitalną. Tutaj, w tym pokoju, spędzę samotne święta. Trochę czytam, więcej oglądam filmów przyrodniczych, napisałem kilka listów i ten tekst. Wiem, że zainteresuje parę osób, może tylko jedną, ale to nic nowego, wszak tak mam na blogu od lat. Piszę o tym, co ważne jest dla mnie, a nie co modne i chętnie czytane. Takich tekstów tutaj nigdy nie było i nie będzie.

* * *

Padł mi laptop. Nie reanimowałem go, ponieważ od początku nie lubiliśmy się, więc rozstałem się z nim bez żalu. Nowy ma najnowszy system operacyjny, mianowicie Windows 11, i o nim napiszę parę słów. Dla mnie, zwykłego użytkownika, różnice są niewielkie: coś było z lewej, teraz jest z prawej strony i doprawdy niewiele więcej, chociaż możliwe, że zmiany są, ale niewidoczne.

Włączał mi się dziwny program o nazwie Cleaner, więc odkurzacz czy czyściciel. Któregoś dnia umyślił sobie, ten program, wgranie mi do laptopa nowej przeglądarki internetowej. Był tak namolny, że nie dał się zamknąć, mrugając przy próbach i żądając zgody na pobranie. W moim własnym laptopie! Udało się go przekonać do mojej decyzji, a to poprzez jego całkowite usunięcie z komputera. Niech sobie czyści komputery swoich twórców. 

To nie jest drobiazg, a coraz powszechniejsza cecha programów i korporacji je piszących. Oni uzurpują sobie prawo decydowania za nas, co jest nam potrzebne, przy czym działają na siłę, podstępnie, z ukrycia, w nosie mając prawo decydowania o moim własnym komputerze czy telefonie. Ma być jak my chcemy, bo my wiemy lepiej!

Typowe funkcje używane nie tylko w edytorze tekstów, jak wytnij, wklej, zmień nazwę, kopiuj, nie mają teraz opisów, a ikonki. Opisy jeszcze są, pojawiają się jako dymki, czyli coś uzupełniającego, dodatkowego, coś w zaniku. Dobrze, że są, bo miałbym kłopoty. Niektóre ikonki są oczywiste, jak nożyczki, ale zgadnijcie, co oznacza ikonka z… właściwie nie wiem, z czym. Widzę biały prostokąt z dwoma niebieskimi kreskami. Programistom skojarzył się z funkcją zmiany nazwy pliku. Możliwe, że nie skojarzył się wcale, ale po prostu mając ustalić jakiś symbol, wybrali taki, bo w końcu czemu nie.

Piszę o tym dostrzegając tutaj wyraźny trend do rezygnacji z pisma, i zastępowania słów symbolami graficznymi. Teraz jeszcze „dymek” podpowiadający znaczenie, ale idę o zakład, że wkrótce zniknie i wtedy jeśli nie będziesz wiedział, człowieku, co oznaczają dwie niebieskie kreski na prostokącie, to znajomość pisma nic ci nie pomoże. Wkraczamy w ikonkowy świat. Pismo? Póki nie zostanie całkowicie wyrugowane jako przejaw zacofania, jeszcze będzie używane, coraz mniej i mniej, aż w końcu znajdzie dla siebie ostoję w fachowych artykułach, chociaż wcale nie jestem tego pewny. Wszak i tam można wymyślić krzaczki.

Program do pisania wyświetla mi inną poradę każdorazowo po włączeniu, a ma ich setki. Są różne, najczęściej w ogóle nie wiem, o co chodzi, i to w programie nieco mi znanym, używanym od lat. Oto przykładowa „porada”:

Włącz masywne obliczenia równoległe komórek formuły.

Kiedyś chciałem tak sformatować długi tekst, by program dzielił go na rozdziały, ich początki ustalał na początku strony i automatycznie aktualizował spis treści. Udało mi się to, ale kosztem kilku godzin myszkowania po internecie i szukania porad, bo wiadomo, że nikt nigdy nie znalazł rozwiązania swojego problemu w dziale pomocy samego programu. Jeśli ktoś uważa, że to przesada, niech sprawdzi, na przykład tak formatując tekst, jak to opisałem. Uważam, że sam fakt istnienie stron na których ludzie opisują, w jaki sposób udało się im uruchomić określoną funkcję zwykłego użytkowego programu, jest przejawem klęski programisty i bylejakości jego produktu. Każdą funkcję da się opisać jasno, prosto i logicznie, tylko potrzebne są dwa warunki: oprócz chęci trzeba mieć umiejętności jasnego wyrażania swoich myśli, a jednego i drugiego tym ludziom brakuje. Nikt od nich nie wymaga przejrzystości programu, a od działu pomocy wymaga się jedynie, by był.

Doszło do sytuacji paranoicznej, w której za rzecz normalną ma się nieprzejrzystość obsługi programu, a za nienormalną wytykanie błędów. Tak jakby program uświęcał się samym faktem istnienia.


Kolega przysłał mi dwa wyrazy dosłownie nafaszerowane błędami: fzhut i óżont. Mogłyby zająć pierwsze miejsca na liście „twórczego” podejścia do polskiego, gdyby były autentyczne, a co do tego mam wątpliwości. Moje przykłady z pracy: pszót, pszewut, bęzyna, będzyna, także parę dni temu dodane łazięka i lobuwka, są autentyczne. Dla ludzi tak piszących niewątpliwym ułatwieniem będzie ikonka przedstawiająca przechylony kanister, z którego kapie bęzyna, a nawet będzyna.

Tak piszą prości, niewykształceni ludzie? Nieprawda. Jeszcze niedawno faktycznie po takich błędach można było poznać ludzi nieobytych w pismem, teraz wszyscy pospołu tak piszą.

Otrzymałem list z firmy ubezpieczeniowej:

Dziękujemy, że kontynuujesz ubezpieczenie”. Gdzie błąd, może ktoś zapyta? W naszym języku dziękuje się za coś, nie za że. Poprawniej było napisać „dziękujemy za to, że…”, ale taka forma też brzmi kulfoniasto. W pełni poprawna forma to „dziękujemy za kontynuację ubezpieczenia”. Firmie wysłałem uwagę, ale jestem pewny jej wykasowania, czemu mógł towarzyszyć charakterystyczny gest ramion. Bo teraz niemal nikt nie szuka odpowiedzi na niejasności, które przecież pojawiają się często w czasie używania naszego niełatwego języka. Teraz jego użytkownicy patrzą, jak piszą inni i… sami tak piszą. Poprawność lub jej brak, dobre lub złe brzmienie, istnienie lub zagubienie sensu i smaku, nie mają najmniejszego znaczenia i nikogo nie interesują. W książce z pogranicza psychologii i socjologii, a więc dotykającej trudnych i subtelnych relacji międzyludzkich, co raz spotykałem się ze słowem generowanie, czyli pojęciem bardzo technicznym. Autor (a może tylko tłumacz) nie widział nic niestosownego w jednakowym nazywaniu wytwarzania prądu czy osiągania mocy, a budzeniu się niepokoju w człowieku.

Na stacji paliw kupowałem kawę. Rzadko to robię, bo cena osiem lub więcej złotych jest zdzierstwem, zwłaszcza, że dostaję papierowy kubek a nie zgrabną filiżankę, ale czasami się decyduję. Z listy wybrałem „Kawę Z Mlekiem”. Dokładnie tak było napisane, przy czym napis pojawił się na ekranie, więc jego pisownia ustalona została w toku programowania.

Otworzyłem You tube:

Od Teraz Drogi I Samochody Nie Są Potrzebne”

Budowanie Niesamowitego Basenu”

Jak Powstają Roboty Przemysłowe”

Trzecia część tytułów jest tak pisana, a jeśli zajrzy się na strony angielskojęzyczne, widać, skąd przychodzi ten dziwaczny zwyczaj. Stamtąd przychodzi też do nas nowe modne słowo: „epicki”. Dobrze, film nakręcony z wielkim rozmachem, albo duże i dobrze napisane dzieło literackie, niech mają ten szczytny przydomek, ale nazywanie tak byle jak napisanego tekstu lub filmiku na You tube tylko dlatego, że jest nieco dłuższy od innych, jest przejawem mody wyradzającej się w manieryzm i niezrozumieniem używanego słowa.

Próby wskazania błędu kończą się bardzo charakterystycznym silnym oporem, ignorowaniem argumentów, wzruszaniem ramionami, a nawet gniewem. Teraz tak się pisze! – oto koronny argument ucinający dyskusję. Ta odporność na argumenty i podążanie za modą jest cechą pojawiającą się obecnie w wielu dziedzinach, bo czyż inaczej jest z niektórymi poglądami uznawanymi za nowoczesne? Tracimy zdolność krytycznego, analitycznego, a nade wszystko własnego myślenia. Poglądów nie wypracowujemy, a je przejmujemy; wiedzę, o ile w ogóle, to zdobywamy na minutowych stronach lub popularnych vlogach, uznając ilość „polubień” za miernik ich jakości i prawdziwości.

Nasz język, ale w pewnej mierze i nasze poglądy, ubożeją (to powiązanie jest bardzo charakterystyczne), bo my sami umysłowo dziadziejemy, sprawniejszymi stając się jedynie w klikaniu.

środa, 11 listopada 2020

O moich książkach na blogu "Subiektywnie o książkach"

061120

W ostatnich tygodniach sporo o moich książkach pisała Wioleta Sadowska, właścicielka bloga „Subiektywnie o książkach”. Niżej zamieszczam linki i parę słów uzupełnień.

Pierwsza ukazała się zapowiedź książki „Miłość, muzyka i góry”.

Pamiętam swoją niepewność po wysłaniu książek do Wiolety, ponieważ wiedziałem od niej, że napisze recenzję tylko wtedy, gdy książkę dobrze oceni; pamiętam też późniejszą ulgę, gdy się zgodziła.

* * *

Po kilku dniach pojawił się na blogu fragment książki.

Przyznam, że jego wybór nieco mnie zaskoczył, ale w końcu wybierała kobieta, a nie raz pisałem, że ciekawią mnie kobiece wybory.

* * *

Na początku września pojawiła się recenzja książki o Jasiach:

Jej autorka zwraca uwagę na nierealność historii Jasiów, a ja, czytając te słowa Wiolety, nie wiem po raz który zastanawiałem się nad swoimi decyzjami i wyborami. Nadal nie jestem pewny, wydaje mi się tylko, że tworząc fantastyczne realia, chciałem oddzielić historię tych dwojga od świata, na który patrzę. Uczynić ich samych i ich uczucie niezależnymi od realiów, którym sam podlegam, w tym także niedostatków serca. Inaczej mówiąc: uciekając od prawdy o naszym większym pragnieniu niż umiejętności kochania. Moi bohaterowie nie mają takich niedostatków.

Dodam jeszcze, że tekst tej recenzji, jak i późniejszych, o górskich książkach, opublikowane zostały także na wielu innych stronach, na przykład Lubimy czytać czy Biblionetka, oraz na stronach większych hurtowni książek.

* * *

Wioleta ogłosiła też konkurs, a pytanie konkursowe ja sam zaproponowałem. Później okazało się za łatwe, ponieważ odpowiedź na nie podsuwały Google. Czasami nie nadążam za zmianami w szybkości i łatwości dostępu do wszelkiej informacji dostępnych dzięki Internetowi i Googlom.

Pojawienie się Jasi skojarzyło się Janowi z nieco podobnym pojawieniem się Harey w "Solaris" Stanisława Lema. Patrząc na nią, powtarzał w myśli imię bohaterki tej znanej powieści. Myślałem o wyjaśnieniu związku, o pokazaniu podobieństw, ale stanęło na prostym pytaniu: kim była Harey.

Ciekawi mnie, ilu czytelników zna powieść, o której myślałem pisząc słowa cytowane w konkursie...

* * *

Udzieliłem też wywiadu, a jakże!

Odpowiedzi na pytania są łatwe, jeśli mam czas na ułożenie odpowiedzi. Byłoby dużo trudniej, gdybym miał odpowiadać a vista, ponieważ mój język codzienny jednak znacznie się różni od poznanego przez Was tutaj, na blogu.

* * *

W końcu września pojawiła się informacja o książkach górskich, czyli o "Sudeckich wędrówkach" i o "Górach Kaczawskich słowem malowanych".

Z tej okazji otrzymałem list, w którym przeczytałem o przyjemności, z jaką Wioleta czyta moje książki o górskich wędrówkach. Dziękuję, Wioleto. Myślę, że każdy autor łasy jest na takie pochwały.* * *

W parę dni później ukazała się recenzja książki "Sudeckie wędrówki".

Tekst autorka zaczyna cytatem:

"W górach, na szlaku, nie ma rozterek zmordowanego i spragnionego serca, jest tylko droga przede mną – cel, sens i spełnienie".

Po kliku latach od napisania tych słów i upublicznienia w wydrukowanej książce, wyraźniej niż wcześniej zdaję sobie sprawę z ich wymowy. One są prawdziwie moje, a jak bardzo, zrozumieją ci, którzy dobrze mnie znają. Inni mogą się tylko domyślać.

* * *

Następna recenzja była o książce „Góry Kaczawskie słowem malowane”.

Wiedząc z własnego doświadczenia, że czasami trudno jest napisać teksty o dwóch podobnych książkach, byłem ciekawy, jak poradzi sobie Wioleta. Nie doceniałem jej. Tekst zyskał uznanie redakcji Biblionetki. To książkowy portal, na którym jestem zarejestrowany od piętnastu lat. Był czas, gdy byłem tam obecny codziennie. Od paru lat rzadziej tam zaglądam, ale więzów nie zerwałem. Sprawdzam, co się dzieje na mojej autorskiej stronie, ale i czasami coś publikuję. Zauważyłem, że tekst Wiolety jest polecany przez redakcję. Wioleto, gratuluję i dziękuję.

* * *

Zapytany odpowiedziałem, że oczywiście mogę napisać coś a propos wyboru cytatów dokonanego przez Wioletę. Odebrany zbiór przeczytałem z ciekawością, wszak był to wybór kobiety, a faceci wiedzą, że kobiece wybory potrafią czasami zaskakiwać.

Wybrałem po jednym cytacie z obu książek i temat rozwinąłem, także przez dodanie swoich cytatów a propos. Całość, ładnie opracowana graficznie, ukazała się na blogu „Subiektywnie o książkach”.

* * *

Później rozmawialiśmy o planowanym konkursie. Cały problem z pytaniami konkursowymi jest w łatwości dostępu do informacji dzięki Googlom i Internetowi, a niejako z drugiej strony wiadomo, że pytania nie mogą być zbyt trudne, fachowe, bo przecież konkurs ma być zabawą czytelników, którzy nie są specjalistami. 

Zaproponowałem pomysł podsunięty mi kiedyś przez Anię Kruczkowską: napisania paru swoich zdań na zadany temat. 

Byłem zaskoczony dowiadując się, że mam być jurorem. Zadaniem konkursowym był opis dnia spędzonego za miastem. Wybrałem wypowiedź ułożoną w wiersz, ale ile miałem przy tym wątpliwości, tylko ja wiem. 

* * *

Oczywiście Ania Kruczkowska cały czas prowadzi fanpage historii o Jasiach, ale i wiele jest na tej stronie odniesień do książek „górskich”.

Aniu, dziękuję Ci stukrotnie za Twoje starania.

* * *

Na Allegro sprzedaję po atrakcyjnej cenie zestaw trzech moich książek.

 

poniedziałek, 7 września 2020

Recenzja książki o Jasiach

 

070920

Kiedy Wioletę Sadowską, twórczynię bloga „Subiektywnie o książkach”, zapytałem o możliwość napisania recenzji mojej książki, usłyszałem odpowiedź uznaną za oczywistą: napiszę, jeśli powieść mi się spodoba. Poczułem coś podobnego do tremy czy obawy. Nie dość, że historię miłości napisaną przez mężczyznę miała oceniać kobieta, to na dokładkę znawczyni literatury, właścicielka wielkiej prywatnej biblioteki, kobieta niemal zawodowo zajmująca się literaturą. Książkę wysłałem i z niepewnością oczekiwałem odpowiedzi.

W końcu z ulgą i radością przeczytałem list ze zgodą na recenzowanie historii moich Jasiów.

Za zgodą autorki, niżej zamieszam jej wrażenia z lektury.

* * *

"Co ważniejsze? Brud wrastający mi w dłonie czy pasja pisania? Świat zewnętrzny czy wewnętrzny? Proza rzeczywistości czy świat ducha?".

Niecodzienna to była podróż po tytułowych górach, której towarzyszyła miłość i muzyka. Niecodzienna, bo jawiąca się niczym sen, w którym rzeczywistość miesza się z tym, co nierealne, ze swoistą fantazją. Historia ukazana w tej mini powieści, zarówno mogłaby i nie mogłaby się wydarzyć. Zależy, w jakim kierunku podążą nasze myśli i wyobrażenia.

Krzysztof Gdula to syn, mąż, ojciec i dziadek. Z wykształcenia i z racji wykonywanej pracy technik, z zamiłowania humanistyczna dusza. Wielbiciel górskich wędrówek, słucha muzyki barokowej, czyta i pisze. Fascynuje go piękno oraz osiągnięcia ludzkiego umysłu. Autor książek "Sudeckie wędrówki" (2016 r.) oraz "Góry Kaczawskie słowem malowane" (2019 r.). Prowadzi swojego bloga.

Jaś uwielbia górskie wędrówki. Podczas jednej z nich, gdy wędruje po Górach Kaczawskich, napotyka młodą dziewczynę o imieniu Jasia. Jak się okazuje, kobieta pojawiła się na jego drodze prosto z 1947 r. Jaś po pierwszym zaskoczeniu, postanawia ulec prośbie dziewczyny i zabiera ją do swojego domu. To początek wielkiej miłości, która zdarza się w życiu tylko raz.

"Miłość, muzyka i góry" to książka, którą wprawiony czytelnik przeczyta w ciągu kilku godzin, ale jednocześnie echo jej istnienia, pozostanie w nim na długo. Tak było bowiem w moim przypadku, gdyż Krzysztof Gdula zręcznie połączył ze sobą świat rzeczywisty i ten z naszych wyobrażeń, dzięki czemu oba zaczęły się przenikać, tworząc obraz pełen sprzeczności, ale i synergii. Otóż element fantastyczny pod postacią wędrówki w czasie wydaje się nierealny, ale to, co w życiu bohaterów dzieje się dalej, każe zweryfikować to przeświadczenie. Do czasu aż autor poprzez wprowadzenie do fabuły nieoczekiwanego zwrotu akcji, wymusza zastanowienie się nad prawdziwym przebiegiem ukazanych wydarzeń.

Nie bez przyczyny, pierwszym członem tytułu tej książki jest miłość. To bowiem właśnie to uczucie staje się wiodącym wątkiem ukazanej historii. Jasię i Jasia zaczyna łączyć prawdziwa miłość obfitująca w zachwyt, wielbienie, płomienność i zmysłowość, także tę fizyczną. Rozwój tych wszystkich stanów emocjonalnych czytelnik obserwuje z perspektywy Jasia, będącym pierwszoosobowym narratorem, który często podkreśla niepowtarzalność dziewczyny. Czy to więc romans? Nie pokusiłabym się o takie zaszeregowanie gatunkowe tej książki, gdyż byłoby to zbyt protekcjonalne. Dla mnie to miłosna historia, okraszona muzyczną nutą, mocno intymna i nieco liryczna, a przy tym urokliwa na swój własny, niepowtarzalny sposób.

Krzysztof Gdula poprzez opowieść o nierealnej miłości Jasia i Jasi, porusza także pośrednio kwestię tego, co jest tak naprawdę ważne w naszym życiu. Autor zestawia ze sobą świat rzeczywisty z duchowym, pytając retorycznie o to, który jest ważniejszy. Czy ten prawdziwy, czy może ten, który daje nam szczęście? Ta ukryta refleksja dość mocno działa na podświadomość, pozostawiając tym samym otwartym pytanie o znaczenie prawdy i jej definicję.


Nie byłam nigdy w Górach Kaczawskich, ale od teraz chyba już zawsze będą mi się kojarzyły z niecodzienną historią miłości Jasia i Jasi. Fantazja, jaką puścił w świat Krzysztof Gdula okazała się bowiem dla mnie niezwykle ciekawą, liryczną wędrówką, w której świat rzeczywisty i nierealny splotły się ze sobą w miłosnym uścisku.

* * *

Wioleto, dziękuję za tak miłe słowa.

Nie tylko Ty kojarzysz Góry Kaczawskie z Jasiami, często i mnie się to zdarza. Idę jakąś kaczawską drogą i nagle pojawia się w głowie pytanie: czy oni szli tędy? Ilekroć jestem w miejscu ich spotkania, tak dokładnie wyznaczonym, i patrzę na ładny, rozległy krajobraz, myślę: oni to widzieli.

Niedawno przyszedł mi do głowy pomysł na przejście trasy między dwoma miejscami wymienianymi w książce, między Lastkiem a Ogierem. Pójdę ich śladami – myślę.

Całkiem tak, jakby oboje byli moimi dobrymi znajomymi. Rzeczywistymi postaciami.

Świadomie i celowo w swoich tekstach zacieram granice między fantazją a rzeczywistością, ale i w swoim życiu nie bronię się przed takim przenikaniem. Dodaje ono smaku i uroku moim chwilom. Unosi ponad prozę dnia powszedniego i czyni mniej zależnym od bolączek codzienności.

Już za dwa tygodnie zobaczę swoje, i Jasiów, Góry Kaczawskie. Zobaczę je w najpiękniejszej porze roku, gdy przed zimowym snem rozpłomienią się pięknymi barwami.


czwartek, 27 sierpnia 2020

Programy i słowa, czyli marudzenie

 

170820

Zmieniono wygląd stron zarządzania blogiem. Jak zwykle zmiany w większości są nijakie i niepotrzebne, są zmianami dla zmian, w których trudno doszukać się poprawy, łatwiej zepsucia.

Tagi postów (a właściwie wszystko) umieszczono w wielkich ramkach, w efekcie nie mieszczą się na ekranie. Patrząc na wygląd stron, łatwo zauważyć, że głównym pomysłem programistów były właśnie ramki, więc dodali je, nie zwracając uwagi na sensowność, przydatność czy miejsce.

No i te mnożące się jak króliki malutkie, nieczytelne ikonki zastępujące słowa!

Na liście postów wyświetla się coś, co przypomina mi grot strzały z przyklejonym kwadratem mieszczącym znak plus. Owszem, jest i „dymek” z „wyjaśnieniem”: przywróć wersję roboczą. Cóż to znaczy – nie wiem, ponieważ nie miałem żadnej wersji roboczej: napisany tekst po prostu wkleiłem w okienko i opublikowałem. Nie wiem też, jak się to „przywracanie” ma do kwadracika, plusa i grota strzały. Ot, tajemnica programistów.

Właśnie próbowałem poznać funkcję tego grotu z kwadracikiem. Okazało się, że tekst postu umieszczany jest gdzieś z boku, gdzie może być otworzony w trybie edycji, czyli z możliwością wprowadzenia zmian. W jakim celu to zagmatwanie? Otworzenie tekstu w trybie edycji nie jest żadnym powrotem.

A było tak jasno i logicznie: tekst mogłem zwyczajnie wyświetlić albo otworzyć z możliwością wprowadzenia zmian. Najwyraźniej było za prosto.

Kiedyś podobną rewolucję zrobiono na allegro, i do dzisiaj nie poznałem wszystkich dziwadeł nowej strony, a ostatnio portal Wirtualna Polska, na którym od blisko trzydziestu lat mam skrzynkę pocztową, zapowiada zmiany. Już czuję kłopoty.

W jakim celu robione są takie zmiany wyglądu stron? Firmy mają nadmiar pieniędzy? Niech więc przekażą je UNICEF. A może uważają, że bez totalnego przemeblowania, bez zmuszania użytkowników do szukania funkcji, będzie nudno? Nie wiem, a z ciekawością poznałbym przyczyny tych działań. Przecież można unowocześnić program, jeśli zachodzi taka potrzeba, a wygląd strony i jej funkcjonalność zostawić bez zmian.

Po kilku miesiącach użytkowania Instagramu nadal nie wiem, jakie znaczenie ma część ikonek, na przykład kwadrat z wyszczerbionym bokiem. Nie wiem też, jak wejść na stronę innej osoby. Jeśli kliknę na ikonkę z awatarem, pojawia się coś podobnego do obrotowego słupa ogłoszeniowego, na którym wyświetlane są zdjęcia innych użytkowników, nie tego wskazanego. Z proponowanych ikonek nie korzystam nie tylko z powodu mojej niechęci do nich, ale i niewiedzy o ich znaczeniu. Nie wiem, i nie bardzo mi się chce dowiadywać, co znaczy żółta mała głowa z ustami wykręconymi w lewo, a co z ustami wykrzywionymi inaczej, i w jakim celu stosowany jest znak koperty postawionej na węższym boku. Te symbole są dla mnie nieczytelne, a "dymków" przy nich nie ma; najwyraźniej uznano, że ich znaczenie jest oczywiste.

To, co najbardziej mi doskwiera przy obsłudze programów komputerowych, to konieczność dopasowania się do sposobu myślenia, kojarzenia i wysławiania osoby (programisty), która myśli, kojarzy i mówi zupełnie inaczej niż ja. Częstokroć odbieram ten przymus jako swoje zniewolenie.

Właśnie ta konieczność naginania myślenia do myślenia innej osoby, to wbijania sobie do głowy znaczenia ikonek i słów wyjaśnień niewiele wyjaśniających, mam za największą wadę programów komputerowych.

PS

W trakcie publikacji tego tekstu zauważyłem różnej wielkości czcionkę. Parokrotnie zaznaczałem właściwą, bez skutku. No i takie są rezultaty tego rodzaju zmian...

Z mojej pracy.

Litery i słowa odchodzą na drugi plan. Teraz mamy ikonki. Jak przed tysiącami lat, gdy ludzie na kamieniu, w glinie lub na patyku rzezali znaki. W efekcie ludzie zamieniają się w analfabetów nie potrafiących logicznie sformułować prostego pytania.

W pracy często słyszę takie i podobne pytania klientów:

O co tu chodzi?

Na czym to polega?

Jak to działa?

Na ostatnie pytanie odpowiedziałem, że koło młyna jest napędzane silnikami elektrycznymi, czym bardzo zirytowałem klienta, ponieważ jemu, i tym, którzy zadawali pozostałe pytania z listy, chodziło o ilość obrotów koła młyna na jedną jazdę, czyli za jeden bilet. Proste? Logiczne?

Chcąc się dowiedzieć, ile obrotów zrobi koło młyna, pytają, o co tu chodzi. Jak nazwać taką logikę i taką nieporadność?

Otóż chodzi o to, żebyście zostawili tutaj pieniądze. To dokładna odpowiedź na wasze pytanie.


Mało ludzi podchodzących do kasy młyna czyta wywieszony przed ich oczyma informator. Zdecydowana większość pyta, a naszą prośbę o zapoznanie się z informacjami traktuje jako nieuprzejmość, a nawet wyraz lekceważenia. Bywa, że w rezultacie odchodzą, a jeśli nawet przeczytają, to częstokroć nie rozumieją. A tam jest ledwie parę krótkich informacji, może dwadzieścia słów!

Przy dużym ruchu kasjerka musi obsłużyć kilkudziesięciu klientów w ciągu godziny. Ma jedną minutę na jednego kupującego. To taśmowa praca podobna do pracy kasjerki w dużym sklepie spożywczym. Jedna i druga po prostu nie ma czasu na zajmowanie się klientem tak, jak może się nim zająć sprzedawca samochodów. Wystarczy chwila zastanowienia, żeby dojść do tego wniosku. Wystarczy też do wyobrażenia sobie uciążliwości powtarzania setki razy dziennie tych samych informacji. Uważam, że dobre wychowanie nakazuje branie tego pod uwagę, ale nie od dziś wiadomo, że człowiek z chwilą stania się klientem traci nie tylko pół rozumu, ale i połowę kultury.

Pewna część naszych klientów traci znacznie więcej. A może nie traci, bo od dawna nie ma co tracić?

Stojąc na peronie i patrząc na przesuwające się gondole, kilka razy dziennie widzę klientów trzymających buty na tapicerowanej kanapie. Pukam wtedy w szybę i palcem pokazuję im buty. Rzadko widzę zmieszanie, częściej oznaki niezrozumienia. Raz jeden, tylko raz usłyszałem przeprosiny, kiedy na koniec jazdy otwierałem drzwi gondoli, i niejako dla równowagi raz usłyszałem słowa protestu klienta nieżyczącego sobie, żebym mu cokolwiek palcem pokazywał.

Ot, wrażliwe panisko.

Obok młyna stoi mała, dziecinna kolejka kosztująca znacznie mniej niż młyn, a na szybie kasy wisiała stosowna informacja z podaną ceną. Znaczna część klientów uznawała tę niską cenę jako opłatę za jazdę młynem. Kiedy słyszeli właściwą, 30 złotych, byli rozczarowani i protestowali:

Ale tu pisze 10 złotych!

Postanowiłem przykleić cennik na tę kolejkę z boku, żeby trudniej było go zauważyć. Zmiana nic nie dała, nadal ludzie zauważali mniej widoczne 10 zł, a nie eksponowane 30. Musiałem informator zdjąć dla uniknięcia nieporozumień.

Chyba nie muszę dodawać, że cały ów cennik składał się z nazwy urządzenia i ceny, czyli z kilku wyrazów.

Klient płaci za trzy obroty koła trwające około 15 minut. Ta informacja jest w cenniku. Niżej powiesiłem drugą, o rozpoczynaniu się nowych jazd co 3 – 4 minuty. No i w ten sposób zadałem kolejnego klina klientom. No bo jak jazda młynem może trwać 15 minut, skoro co 3 – 4 minuty ludzie wsiadają i wysiadają!?

Oto pełna analogia: pociąg jedzie z miasta A do miasta B godzinę czasu, ale co kwadrans ma przystanek, na którym ludzie wsiadają i wysiadają. Jak w takim razie możliwa jest godzinna jazda od A do B??

Paranoja? Popis bezmyślności? Brak elementarnej logiki? Tak! Po trzykroć tak.


Rzadko, ale klika już razy w okresie wakacyjnym miałem klientów, którzy odmawiali przeczytania informacji zamieszczonych przy kasowym okienku, tłumacząc się w wielce oryginalny sposób:

Jestem na urlopie. Nie muszę myśleć.

Cóż, czytanie literek i składanie z nich sensownych słów bywa trudne dla niektórych.

Trudne staje się dla coraz większej ilości ludzi.


PS

Zarabiam tutaj nieźle, ale i koszta mam spore. Do największych zaliczam obniżającą się opinię o ludziach.


PS 2

Letnie dni płyną mi spokojnie, tyle że zlewają się w jeden ciąg, w którym nie można znaleźć nic wyróżniającego, nic, czego mogłaby chwycić się pamięć.

Jestem tutaj już półtora miesiąca, ale kiedy obejrzę się wstecz, ledwie garść chwil i obrazów pamiętam. Wiem jednak i pamiętam: spojony upływ dni ma swoją wartość, którą łatwo doceni ten szarpiący się z problemami.

Ile czas pozwoli, coś przeczytam i napiszę, a w pracy rozglądam się starając się zapamiętać letnie obrazki: dziewczyny ubrane w przewiewne sukienki, przyjemny cień pod zielonym drzewem, moje gołe ramiona i nogi, słońce na twarzy. Opalony jestem jak zwykle na brąz. Wieczorem uświadamiam sobie, że mimo późnej pory jestem lekko ubrany i nie jest mi zimno. Wiem, że za pół roku trudno będzie mi w to uwierzyć.

Dni są jednakowe, ponieważ wypełniają je monotonne i powtarzalne zajęcia. Cóż, mój wybór. Nie musiałem kontynuować pracy, jednak pracując zarabiam, zasilając swój prywatny fundusz górski.


PS 3

Minęła godzina druga. Zaraz muszę wyłączyć laptopa i pójść spać, ale jeszcze chwilę posłucham muzyki.

Właśnie przebrzmiała aria z bachowskiej kantaty i po chwili ciszy usłyszałem całkiem odmienne dźwięki. Poznałem je od razu: allegro non troppo z koncertu skrzypcowego D-dur Johannesa Brahmsa. Jeden z dwóch najpiękniejszych koncertów na skrzypce, jakie kiedykolwiek człowiek skomponował!

Dlaczego tylko wspomniałem o nim w swojej opowieści o Jasiach?

wtorek, 19 listopada 2019

W górach Anny

161119
Góry Izerskie.
Ze wsi Przecznica: przejście żółtym szlakiem wzdłuż Ciemnego Wądołu. Wejście na Tłoczynę przez Skrzyżowanie pod Jodłą. Gołoborze i Jelenie Skały. Zejście do kamiennej drogi powyżej Wądołu i powrót do wioski.

Trasę wędrówki zaproponował Janek. Chcąc być na szlaku od początku dnia, wstałem o trzeciej, a pół do szóstej zabrałem towarzysza z Legnicy. O siódmej, korzystając z pomocy googli, wjechałem do Przecznicy. Wioskowe uliczki mają szerokość samochodu i ostro pną się w górę; nie odważyłbym się jechać tam po opadach śniegu. Pamiętałem z poprzednich wędrówek dobre miejsce na zaparkowanie w pobliżu najwyższej stojących domów wioski. Ulica, w którą wjechałem, szybko zamieniła się w polną drogę, ale druga próba była celna i po paru minutach zbieraliśmy graty szykując się do drogi.
Do Dwóch Mostów i początku szlaku wzdłuż Ciemnego Wądołu, mieliśmy kilometr.
Nieco znałem ścieżki Tłoczyny, ale chętnie przystałem na propozycję przyjazdu tutaj, chcąc pokazać koledze ładne miejsca i samemu zobaczyć je ponownie. Będąc miłośnikiem Gór Kaczawskich, przyznać muszę, że jest tam inaczej niż w moich górach. Po prostu widać, że Izery są górami wyższymi, trudniej dostępnymi, i o innym wyglądzie.
W wielu miejscach Kaczaw mogę, idąc zalesionym zboczem, zejść ze szlaku czy duktu i leśnym bezdrożem dojść tam, gdzie chcę. W Izerach jest to trudne, a częstokroć niewykonalne, i nie o znajomości ich topografii piszę. Pierwszą trudnością jest rozległość tych gór i ich lasów. Nawet jeśli się nie błądzi, iść tam można cały dzień i nie wyjdzie się z lasów, natomiast największy las kaczawski przejdę w godzinę czy dwie. Drugą trudnością, chyba nawet poważniejszą, są często spotykane w izerskich lasach skalne rumowiska, także kąty nachylenia zboczy i gęstwiny świerkowych borów.
Bloki skalne miewają rozmiary samochodu i bywają spiętrzone w piramidy, a pod nogami leży skalny rumosz i próchniejące resztki umarłych drzew. Nie można stawiać stóp na ślepo, ponieważ między skałami wiele jest dziur zamaskowanych mchem lub liśćmi, albo leży śliski patyk. Czasami skalny okruch zakołysze się, but straci przyczepność na omszałej powierzchni, albo kij zaklinuje się w szparze między skałami. Przejścia bywają zatarasowane zwaliskami drzew tworzącymi gąszcz nie do pokonania. Świerkowe lasy bywają tak gęste, tak najeżone niskimi gałęziami, że można jedynie przedzierać się, siłą rozpychając gałęzie czepiające się ubrania i sięgające do oczu.
Na Tłoczynie właśnie rumowiska, obok prawdziwie górskich strumieni, chciałem ponowie zobaczyć.
Oczywiście myślę o znanym i odwiedzanymi gołoborzu pod szczytem, ale i o mniej znanym, a dla mnie ładniejszym i czyniącym większe wrażenie, rumowisku między Jelenimi Skałami a Ciemnym Wądołem.
Nachylenie stoku jest tam spore, ale skalne złomy leżą w lesie mieszanym, jaśniejszym i łatwiejszym do przejścia.
Rosną tam wyjątkowo dorodne buki, umięśnione, masywne i silnie rozgałęzione, a między nimi smukłe i chybotliwe brzozy. Intensywny, żywy brąz bukowych liści, nieliczne już żółte listeczki brzóz, pod nogami kępy ładnej zieleni mchów. Cienie tańczące po jasnoszarych skałach, biel i ołowiana szarość pni drzew. Zaglądałem w liczne szczeliny skalne (a w niektórych można by się schować przed deszczem), i liczyłem uschnięte świerki oparte o konary buków, a jeszcze częściej zatrzymywałem się i po prostu gapiłem z głową zadartą na to miejsce tak ładne, tak dzikie, ale jednocześnie przyjaźnie uśmiechnięte do wędrowca.









Tym zboczem nie można tak po prostu zejść; tam się kluczy między skałami, ale nie tyle dla znalezienia dogodniejszego przejścia, co raczej dla przedłużenia schodzenia.
Kilkadziesiąt metrów niżej, zbocze trawersuje dróżka, która chyba każdemu, kto ją zobaczył, spodobać się musi.
Któryś kolejny krok między skałami wyprowadza nas na równą płaszczyznę ścieżki ułożonej z kamieni. Nadal będąc w tym dzikim miejscu, jakbyśmy znaleźli się bliżej ludzi, może nawet pod ich opieką, bo przecież stoimy na równej ścieżce zbudowanej dla wyprowadzenia nas na otwartą przestrzeń, ku ludzkim domostwom.





W biegu tej ścieżki, a nawet w samym jej istnieniu, jest coś uspokajającego. Może zamysł i celowość. Stojąc na niej czujemy, że jednak chaos rumowiska, mimo niewątpliwego uroku, obciąża naszą psychikę brakiem ładu, nieprzewidywalnością.
Równa wstążka podchodzi pod Stół (tak nazwałem wielki i płaski kamień), mija go i niewiele dalej krzyżuje z główną ścieżką prowadzącą ku Jelenim Skałom. Dwa razy szedłem nią i dwa razy zwalniałem nie chcąc, żeby już się kończyła. Jeśli dane mi będzie wrócić na zbocza Tłoczyny, poznam dróżkę na całej długości, a na Stole zjem posiłek.
Gołoborze pod szczytem już opisywałem, teraz dodam chwilę mojego stania w połowie drogi przemian tego skalnego rumowiska. Dziesięć kroków przede mną stały ostatnie świerki, a między nimi skał nie było widać pod warstwą ziemi, igliwia i mchu; cienką co prawda, ale jednak istniejącą. Z każdym krokiem w dół, ku łysej płaszczyźnie, ziemi było mniej, stało tam parę kikutów uschniętych drzew, które przeliczyły swoje siły, a parę kroków za nimi krawędzie skalnych złomów były odsłonięte, odrobinę ziemi było tylko w szczelinach, a jeszcze niżej na nagich już skałach żyły jedynie porosty – szare i seledynowe plamy najwytrwalszego życia.



Skały ubogo przykryte ziemią widać właściwie na całej górze. Zapewne kiedyś, gdy ustąpiły lody ostatniego zlodowacenia, cała góra była kupą skalnego rumoszu, jednym wielkim gołoborzem. Przyjdzie czas, gdy drzewa wdzierające się na tą łysinę od dołu i od góry spotkają się, zabliźniając ostatni ślad działania mrozów i lodów.
Dnem Ciemnego Wądołu nie da się przejść, chyba, że szłoby się dnem strumienia, a i ten sposób łatwy by nie był.
Będąc tutaj po raz pierwszy, szedłem szutrową drogą biegnącą zboczem, o parędziesiąt metrów od strumienia. Janek był bardziej dociekliwy ode mnie, znajdując nieoznakowany początek żółtego szlaku biegnącego kamienistym duktem po drugiej stronie. Tak więc dzięki niemu poznałem nieznane mi przejście i, jak się okazało, ładniejsze od drogi vis a vis. Nasza biegnie bliżej zbocza, miejscami dość wysokiego i stromego. Wystarczy zboczyć z duktu parę kroków, by stojąc na krawędzi móc oglądać, właściwie podziwiać, dziką urodę Wądołu. Strumień jest prawdziwie górski: szybki, głośny, kamienisty, z licznymi progami skalnymi i wodą błyszczącą nawet na ciemnym dnie. Idzie się lasem świerkowym, ale i w nim, a zwłaszcza na zboczach Wądołu, spotyka się piękne, duże buki. Jeśli patrzy się uważnie, widać, że lepiej sobie radzą te drzewa w trudnych górskich warunkach od świerków. To ich dziedzina, ich ziemia i ojczyzna.
W górnej części Wądołu, w ciemnym lesie świerkowym, znaleźliśmy boczne strumienie. Nie płynęły głębokimi jarami, a na powierzchni, wypłukując miejsca dla siebie między skalnymi złomami grubo porośniętymi zielonym, miękkim mchem. Chodziłem tam jak po puszystym dywanie, klucząc śladami strumienia. A ten znikał w wąskiej a głębokiej szczelinie skalnej, by dwa kroki niżej pokazać się na szczycie skalnego progu i z głośnym szumem spłynąć w dół, do miniaturowego jeziorka odwadnianego z drugiej strony kolejną szumiącą i prędką kaskadą wody. Po raz pierwszy w życiu miałem wrażenie patrzenia na wodny świat. Na świat kształtowany przez wodę i dzięki niej istniejący. Czystość wód wydawała się wyjątkowa, idealna i budziła pragnienie picia.















Mieliśmy przejść ze szczytu Tłoczyny do Jelenich Skał. Odległość wynosi około kilometra, szlaku nie ma, żadnej ścieżki nie znalazłem. Będąc tutaj poprzednim razem, udało mi się przejść bez pudła, skoro dotarłem do skał z może pięćdzięciometrowym odchyleniem. Dzisiaj miałem tremę, wszak prowadziłem kolegę. Poznałem niewielką polankę w ładnymi świerkami, co ucieszyło mnie, ponieważ dowodziło powtarzania szlaku sprzed roku. Później nieco meandrowałem omijając świerczynę, starając się sumować odchyłki i pilnować słońca, ale wiadomo jak bywa z tym sumowaniem wielu zawijasów. Dość, że im byliśmy dalej, tym większa była we mnie niepewność. Honor przewodnika jednak uratowałem: wyszliśmy niemal dokładnie na Jelenie Skały.
Nad ranem, jadąc samochodem, nie zauważyłem wysunięcia się wtyku ładowarki z gniazda zapalniczki, w rezultacie nie w pełni naładowany akumulator smartfona wystarczył ledwie do południa. Zaraza z tą manią robienia cieniutkich telefonów, z bateryjkami na kilka godzin i wmawiania nam, że właśnie takich chcemy.
Dopiero po powrocie do samochodu mogłem wysłać wiadomość do Pierwszej Damy, Anny Kruczkowskiej, naszej dzisiejszej gospodyni: będziemy za kwadrans.
Powitania Kruczkowskich zawsze mnie rozczulają i budzą we mnie zdziwienie: to można tak ciepło, serdecznie i jednocześnie naturalnie?
Obiad połączył się nam z kolacją. Na smakowaniu i rozmowach zeszło nam chyba ze sześć godzin. Widzieliśmy prace na pięterku: gotowy już pokój i wypieszczoną łazienkę. Poznaliśmy plany dalszych prac; ogrom prac trochę mnie oszołomił.
Kuchnia Anny jest festiwalem smaków. Wcale nie udziwnionych, wprost przeciwnie: naszych, swojskich, tyle że albo niedocenianych w innych kuchniach, albo w nowatorskim zestawieniu.
Cechą jej kuchni jest staranność w spożytkowaniu tego, co wyrosło i co dały zwierzęta, oraz unikanie produktów wysoko przetworzonych w fabrykach żywności. Anna nie liczy finansowych zysków i kosztów na każdym etapie prac gospodarskich, bo jakże liczyć wszystko, skoro robi się to, co się lubi, lub czemu nadaje się wartości pozamaterialne? Uwzględnia jakość produktów, zwłaszcza zwierzęcych, ale też bierze pod uwagę jakość życia zwierząt. Dostrzega związki, nie tylko bezpośrednie, odczuwane zmysłami, między stworzeniem zwierzakom dobrych warunków życia, a smakiem jedzonych potraw.
Jadłem kilka rodzajów sera koziego oraz mięso kozie. Mają posmak charakterystyczny dla kóz, ale jest on lekki, nieodstręczający, łatwy do zaakceptowania. Ponad nim góruje tak lubiany przeze mnie smak wędzonego sera, i z umiarem (a może należałoby powiedzieć: z taktem) dodanych przypraw, a nade wszystko świadomość spożywania jadła najbardziej naturalnego, jak to tylko możliwe w przypadku sera. Smakując twardy, aromatyczny ser dojrzewający, pomyślałem, że dokładnie taki sam jedli ludzie przed wiekami. Mięso natomiast było delikatne, chude, miękkie, po prostu dobre.
Anna dała mi zawiniątko mówiąc o obiecanych słodyczach. Schowałem je do kieszeni i dopiero w czasie jazdy do Leszna przypomniałem sobie o nim. Wyjąwszy, zobaczyłem opakowanie, była to papierowa torebka po mące.
– Oto cała Anna – pomyślałem, czując ciepełko w piersi. Dlaczego? Że dała, pamiętała, ale też dlatego, że poczułem wyraźne powinowactwo dążeń i przemyśleń: nie produkować bez wyraźnej potrzeby śmieci trudnych do rozłożenia.
W torebce były suszone plasterki jabłek i ruloniki żelowych słodyczy, o których pisała niedawno na swoim blogu.
Idealna pogryzka na długie jazdy samochodem i górskie wędrówki.
Nie podzieliłem się z Jankiem. Tłumaczyłem się przed sobą koniecznością odpędzania senności w czasie jazdy, ale możliwe, że powodem była moja chytrość.

Autorem części zdjęć jest Janek. Mój aparat padł z braku prądu, biedaczysko. Tak, na poniższym zdjęciu modlę się.
Ciąg dalszy za parę dni.