Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życie. Pokaż wszystkie posty

piątek, 1 listopada 2024

Ulubione wzgórza wałbrzyskie

 221024

Jak i w minionym roku, tak i w tym, pojechałem na jesienną kilkudniową wędrówką sudeckimi ścieżkami. Wszak wykorzystywać trzeba wszystkie możliwości i okazje przeżywania uroków natury, zwłaszcza w moim wieku, gdy horyzont możliwych przyszłych zdarzeń jest wyraźnie bliższy.

Jak zwykle, od kilkunastu już lat, bazą był mały i tani hotel w Bolkowie. Wstawałem o piątej lub niewiele później, i jeszcze ciemną nocą, albo w szarogranatowej godzinie brzasku, gdy Eos jeszcze się nie budziła, wyruszałem w drogę. Wschody słońca, jeśli były widoczne, oglądałem już ze szlaku, a do hotelu wracałem po zmierzchu. Mało spałem, sporo chodziłem, w drodze nie zmokłem, słońca widziałem sporo, odżywiałem się głównie chlebem, schudłem dwa kilo. Z powodów rodzinnych wróciłem wcześniej niż planowałem, ale już wiele lat temu uznałem, że o rodzinnych sprawach, szczególnie tych najpoważniejszych, nie będę pisał na forum publicznym.

Kiedy wyjeżdżałem spod hotelu na tę pierwszą wędrówkę, było ciemno; gdy przyjechałem do Gostkowa nadal było ciemno, a wioskę przeszedłem pod świecącymi lampami. Wchodząc na szczyt, z którego chciałem obejrzeć wschód słońca, obejrzałem się, lampy rozjaśniały mgiełkę w dolinie, a mimo tak wczesnego wyjścia musiałem skrócić trasę. Dzień w końcu października jest nikłym odbiciem czerwcowego dnia, w którym zmierzch omalże całuje jutrzenkę.

Poszedłem swoimi śladami zrobionymi w pierwszych dniach lata, ale dla urozmaicenia odwróciłem kierunek marszu i jak zwykle dzięki drobnym zmianom trasy (a łatwo o nie, jeśli idzie się bezdrożami) odkryłem parę urokliwych miejsc. Na przykład aleję bukową w lasach porastających jedną z większych gór okolicy. 

 



O tej porze jesieni buki przebarwiają się chyba nawet ładniej niż klony, a dominują dwa kolory: żółty i brązowy, ale jeden i drugi kolor są wzbogacone odcieniami miodu. Zawsze mam kłopoty z opisem barw, dlatego posiłkuję się porównywaniem ich do czegoś powszechnie znanego. Liście buków mają kolory miodu: od jasnego, może lipowego, do ciemnych miodów spadziowych iglastych czy gryczanych. Te dwie barwy, i wszystkie odcienie między nimi, były nie tylko intensywne i czyste, pozbawione nawet śladów niejednoznaczności, ale wyraźnie zabarwione lśniącym pod światło miodem.

Starałem się zapamiętać drogę w głębi lasu, gdzie przypadkiem trafiłem chcąc wyjść w innym miejscu, bo przecież wrócę tam, a może nawet uda mi się wracać. Do uwypuklenia pełnej urody alei zabrakło słońca, ale w późniejsze dni aura nie poskąpiła mi widoku jesiennych buków oblanych miodem i słońcem.

W ten las wszedłem zmierzając do pszczelarza poznanego w lecie. Tutaj jest strona jego firmy pszczelarskiej.

Kupiłem wtedy 6 litrów miodu, dzisiaj planowałem kupić dziesięć, bo tamten już zjedliśmy. Uznałem jednak, że 10 to niewiele i do samochodu zaniosłem 12 litrów, a trzynasty duży słoik dostałem jako prezent dla Franka, mojego wnuka. Mały też lubi miód.

Nie zdążyłem być wszędzie, gdzie chciałbym, ale na pewne wspominane wzgórze z dębem wszedłem i w ciszy, słuchając siebie, spędziłem pod drzewem kwadrans ostatniej, szarzejącej już, godziny dnia. Mojego pierwszego dnia w Sudetach.

 Czasami los ludzki jawi mi się jako wielki labirynt krzyżujących się i rozwidlających dróg. Każda decyzja podjęta na skrzyżowaniu warunkuje możliwości podjęcia kolejnych decyzji w przyszłości, czasami bardzo odległej, ale też każda taka decyzja potrafi zamknąć inne drogi. Kiedyś, dawno temu, gdy o Sudetach tyle wiedziałem, ile wynosi się ze szkoły, na jednym z tysięcy skrzyżowań podjąłem decyzję skrętu akurat w tę drogę. Nie wiedziałem wtedy, że obok szeregu innych skutków, będą te moje tyleż już lat trwające sudeckie wędrówki. Poznałem wiele dróg i szczytów, wiele oblicz piękna, ale i kilkoro ludzi, z którymi utrzymuję znajomość mimo odległości i upływu lat.

W tym świecie jakże często nonsensownym, niesprawiedliwym i okrutnym nie tylko w swojej istocie, ale i przez nas tworzonym, w owym labiryncie decyzji i zdarzeń, w którym poruszamy się niczym dzieci we mgle, próbujemy żyć godnie i spokojnie, a w rezultacie często ranimy siebie i innych. Coś zyskujemy, inne po dwakroć tracimy, a gdy wydaje się, że tylko taka nieustanna huśtawka nadziei i zawodów, wzlotów i upadków, może być jedyną treścią życia, w pięknie odnaleźć możemy sens i ład, nadzieję i – wbrew wszystkiemu – pogodę ducha, a z nimi siły do dalszej wędrówki naszym labiryntem.

Mimo nagle pojawiających się obok nas pustych miejsc i całej absurdalności ludzkiego świata.

Obrazki ze szlaku



 Najprawdopodobniej sporek polny – kolejny uroczy kwiatek pól i nieużytków.

 Uwięziony świerk. Kiedyś oparł się o buki, teraz drzewa zgrubiały ściskając martwą kłodę.

 Ściernisko po gryce. Rosła rachityczna, bo na wyjątkowo kamienistym polu. Niech tak zostanie. Niech naszym rolnikom dalej chce się i opłaca siać i zbierać. Niech jedzenie będzie nasze, polskie, a nie sprowadzane z zagranicy, bo wtedy zawsze BĘDZIE.

Trasa: okolice Gostkowa na Pogórzu Wałbrzyskim w Sudetach.

Statystyka: na szlaku długości 18 km byłem 11 godzin.






















środa, 17 kwietnia 2024

Rzeczywistość i marzenie

 060224

Wielokrotnie przymierzałem się do napisania tekstu o moim podejściu do posiadania dóbr i o kierunku, w którym powinna podążać ludzkość, ale odkładałem pisanie nie znajdując w sobie dość sił i argumentów uznanych za potrzebne do zmierzenia się z tym zadaniem. Nadal ich nie mam, na pewno temat ledwie zacznę wiele upraszczając i omijając, ale w końcu zdecydowałem się na pisanie dzięki dwóm wybitnym osobom: pierwszy to Ajschylos, poeta i myśliciel żyjący 2500 lat temu tam, gdzie kolebka – także przez niego kształtowana – naszej cywilizacji; drugi to zmarły niedawno profesor Aleksander Krawczuk. Był uczonym, starożytnikiem, pisarzem, mądrym i prawym człowiekiem. Trudność polega na nader łatwym zbanalizowaniu myśli i wniosków, zapewne nie uniknę tej pułapki, ale chociaż wesprę się słowami tych dwóch cenionych przeze mnie ludzi.

RZECZYWISTOŚĆ

Żądza sławy, pieniędzy i władzy działa jak narkotyk: trudno się od niej uwolnić, a dawki muszą być zwiększane dla zachowania dobrego samopoczucia. Trzeba przerwać tę niekończącą się spiralę, ale zdecydowana większość ludzi nie widzi potrzeby lub możliwości zmian. Mieszkańcy bogatych i bezpiecznych krajów uznają obecny stan za trwały, dobrobyt i stabilizację za pewnik i w przyszłości. Czy na pewno? Pandemia, później wojna blisko nas, zmieniły wiele, może nawet wszystko. Jeszcze w 2019 roku mogło się wydawać, że już tylko wzrosty przed nami i zajmowanie się modnymi trendami, ale teraz widać gołym okiem, jak cieniutka jest warstewka cywilizacji na grzbiecie jaskiniowca zwącego się homo sapiens i jak niepewna jest przyszłość Europy i szerzej – cywilizacji. Teraz widać, że czasy Stalina i Hitlera nie minęły i zamiast budować naszą dobrą przyszłość, produkujemy narzędzia zabijania szykując się do działań, którym z pasją oddajemy się od początku naszego istnienia – wzajemnego mordowania.

Wielki kraj ze wschodu nie jest wyjątkiem. Druga wojna domowa w Kongo pochłonęła ponad 5 milionów istnień ludzkich w wyniku działań zbrojnych, głodu i chorób. Syria, Jemen, Sudan, Etiopia, Strefa Gazy – to tylko nieliczne przykłady krajów, w których ludzie cierpią i giną. Szacuje się, że w ciągu ostatniego ćwierćwiecza w wojnach zginęło nie mniej niż 200 milionów ludzi, a dwa miliardy żyje na terenach objętych konfliktami zbrojnymi. W tych biednych ekonomicznie krajach nawet kilkadziesiąt procent ich nader skromnych dochodów pochłaniają walki zbrojne. W krajach, w których ludzie głodują!

Daleko od nas? Oni nie należą do lepszego Zachodu? Dwie wojny światowe rozpętane w Europie, wojna na Bałkanach, teraz w Ukrainie, zaprzeczają takim twierdzeniom. Kiedy słucham analiz sytuacji między państwami (czyli o geopolityce, jak teraz zwykło się mówić), prędzej czy później zawsze mam wrażenie bycia świadkiem narady wilków przed atakiem na sarny.

To są wielkie sprawy, a są inne, drobniejsze, wydawałoby się, przy tamtych milionach zabitych. Korupcja na najwyższych szczeblach władzy, także w krajach europejskich, kradzież publicznego grosza albo jego marnotrawienie, prawa ustalane pod zamówienia wielkich korporacji a sprzeczne z interesem społeczeństw, ograniczanie naszych swobód dla utwierdzenia władzy. To wszystko dzieje się u nas, w Europie. Nie jesteśmy lepsi od tamtych wyrzynających się Azjatów i Afrykanów, tylko mamy mniej możliwości na skutek lepszego działania prawa, czyli po prostu lepsi jesteśmy ze strachu lub pod przymusem.

Żądza pieniądza przejawia się na każdym kroku, także w formie niesprzecznej z prawem. Za istotny przykład, silnie związany z ekologią i naszą żądzą posiadania, mam produkowanie rzeczy mało trwałych i nierzadko nienadających się do naprawy, ale tańszych od tych solidnych, oraz wymuszanie na nas określonych działań w zakresie produkcji i zakupów. Mamy szybko kupować, szybko wyrzucać i znowu kupować, ponieważ w ten sposób producenci mają zyski a my mamy swoje upragnione dobra. Nadto usilnie zachęca się nas przekonywując na wszelkie sposoby, nie tylko reklamami ale i prawem, do kupowania tego, co jakoby jest dobre dla nas i dla planety, albo niekupowania i nieużywania tych uznanych za złe.

Nastawieni (i nadal nastawiani) jesteśmy na rosnącą konsumpcję dóbr wszelakich, co jest sumarycznym skutkiem skłonności tkwiących w nas od zawsze i wpajaniem nam na każdym kroku modelu szczęśliwego i nowoczesnego człowieka zwącego się homo consumens.

Każdego roku oczekujemy wzrostu gospodarczego, czyli zwiększonego wytwarzania produktów i usług. Jeśli braki dotyczą dóbr podstawowych, jak jedzenie, ubranie, mieszkanie, to trudno dopatrzeć się w takim oczekiwaniu czegoś złego, ale już tutaj ujawnia się nasza cecha, która nie tylko wiedzie nas na manowce, ale i wniwecz obraca wszelkie próby ustaleń co jest, a co nie jest, owym dobrem podstawowym. Dla jednych nędzą będzie tani obiad zjedzony w barze, dla innych luksusem, chociaż raczej już nie w naszym kraju; dla pewnej grupy ludzi jeżdżenie samochodem wartym 20 tysięcy będzie wstydem i fizyczną udręką, dla innej normą a nawet wygodą, dla jeszcze innej nieosiągalnym dobrobytem. Te oceny nie są stałe, a zmieniają się wraz ze zmianą zamożności. To, co dla początkującego biznesmena lub pracownika było luksusem, w miarę wzrostu dochodów powoli i niepostrzeżenie dla nich staje się oczekiwaną normą, a luksus znajdują na wyższym poziomie cenowym, jeszcze dla nich nieosiągalnym, przy czym i ten stan jest tymczasowy. Nie ma tu stałych granic między podstawami (naszego bytu), normami i luksusami, tak jak nie ma takiej ilości pieniędzy, którą uznamy za nadmiar.

Bardzo celnie wyraził to wszystko Richard Easterlin, amerykański profesor ekonomii.

„Wraz z rosnącym bogactwem to, co kiedyś było bytową koniecznością, czyli zaspokojenie głodu, dach nad głową, to wszystko stawało się banałem, normalnością, natomiast luksusy zamieniały się w wygody, a wygody w potrzeby.”

„Triumf wzrostu gospodarczego nie jest triumfem ludzkości nad materialnymi pragnieniami, a raczej triumfem materialnych pragnień nad ludzkością.”

Triumf materialnych pragnień nad ludzkością – jakże celne słowa! To, co miało być ledwie podstawą, zabezpieczeniem życia, zostało rozdęte do monstrualnych rozmiarów i stało się jego celem nadrzędnym. Żądza posiadania zapanowała nad nami.

Ten ekonomista sformułował, nota bene, zasadę nazwaną od jego nazwiska Paradoksem Easterlina. W skrócie: polega on na braku związku między satysfakcją a wzrostem zamożności u ludzi bardzo bogatych. W tym artykule są krótkie a celne uwagi na ten temat (chociaż nie zawsze precyzyjnie opisane w naszym języku) a dotykają one jądra tego, co chciałem opisać w tym tekście: destrukcyjnego działania naszego nienasyconego głodu posiadania.

Reklamy wołają do nas: kupować, kupować, kupować! No i kupujemy coraz więcej, kupujemy ponad potrzeby, sens, logikę i etykę. Nawet szczęście potrafimy utożsamiać z możliwością posiadania dóbr; znacie słowa Marilyn Monroe o szczęściu i zakupach, prawda?

„Wszelkie nieszczęścia nie pochodzą z braku, a z nadmiaru dobrobytu.” To słowa Lwa Tołstoja.

Dążności do zdobycia dóbr nie można z gruntu ganić, ponieważ sprzyjała i sprzyja rozwojowi gospodarczemu, a bez niego nie zastanawialibyśmy się dzisiaj nad wystarczającą dla nas jakością samochodu, a nad sposobem zdobycia czegokolwiek do zjedzenia i przetrwania przednówka, jak to było przez tysiące lat naszej historii. Jednak oczekiwanie ciągłego wzrostu dobrobytu doprowadza nas do ściany, ponieważ nie może wiecznie wzrastać gospodarka, skoro ograniczone są zasoby materiałowe Ziemi oraz jej tolerancja na nasze działania. Jeśli nawet ludzkość znajdzie sposób na usunięcie tej przeszkody, nadal pozostaje pytanie o pryncypia, a w istocie o nich pisał Easterlin. Po zabezpieczeniu naszych potrzeb materialnych logicznym byłoby zacząć żyć, nie zmieniać życia w ustawiczną pogoń za rzeczami i znaczeniem, a to właśnie robimy. Jako jednostki i jako wielkie struktury społeczne zwane państwami.

Dobra są wartością dodatnią, trudno podważać tę konstatację, ale i mają potencjalną wartość ujemną. Na pewnym poziomie, u pewnych ludzi, ich negatywne oddziaływanie można uznać za immanentne, a więc nierozłączne z faktem ich posiadania. Mówiąc wprost: pewnej (większościowej) grupie ludzi dobrobyt po prostu szkodzi, co wszyscy znamy z własnych obserwacji.

Myślę, że to miał na myśli Ajschylos pisząc w „Agamemnonie” te wersety:


„Tyle jeno miej, ile starcza,

jeśliś zdrów na duchu:

zbytek rodzi niedolę!”


Dwa i pół tysiąca lat mają te słowa – niewyobrażalny ogrom czasu. Jeśli uznać, że nowe pokolenie pojawia się co 30 lat, byłoby ich ponad 80. Gdy Ajschylos bronił pod Maratonem swojej ojczyzny (z czego do końca życia był dumny), żyli moi pra – powtórzone osiemdziesiąt razy – prababcia i pradziadek. Od tamtej pory świat ludzi zmienił się nie do poznania, ale jednocześnie pozostał niezmieniony. To, co dla tego Ateńczyka i niewielkiej części jego współczesnych było ideałem, a co wyraził w tych krótkich słowach, nadal rozumiana, akceptowana i stosowana jest przez nielicznych. Jest nawet gorzej, ponieważ wtedy tacy ludzie jak Ajschylos, czyli poeci i myśliciele, mieli wysoką pozycję społeczną, ich słowa miały znaczenie. Wszak nie bez powodów ten mały i biedny naród stworzył i ukształtował zespół pojęć, praw, sposobów rozumowania i widzenia świata, który do dzisiaj zachował swoje indywidualne cechy i nazywany jest zachodnią cywilizacją. Dzisiaj jednak słucha się raczej idoli niż autorytetów. Nie ludzi mądrych, wyróżniających się rozległością wiedzy i wnikliwością myśli, a ludzi potrafiących ustawić się przed kamerami mimo swojej przeciętności albo i miernocie. Wielki wpływ mają też na nas gwiazdy i gwiazdki mediów, sportu i rozrywki; wpływ wielki i negatywny, ponieważ kreowany przez nich i nam przedstawiany świat jest zwykłym błyszczącym koralikiem, a oni sami jakże często klasę i estetykę zastępują epatowaniem szokującymi zachowaniami. Jeśli sens znajdujemy w zdobywaniu pieniędzy i znaczenia, jeśli pożądamy bogactwa i popularności, pora na uświadomienie sobie miałkości naszego ducha – i szerzej: niebezpiecznej drogi społeczeństw wartościujących jednostki tylko pod kątem mamony.

Przy okazji parę słów o wspomnianym moim osiemdziesięciokrotnym pradziadku. Prosty i szybki rachunek na kalkulatorze (mamy dwoje rodziców, czworo dziadków, ośmioro pradziadków, itd.) pokazuje, że musiałem mieć więcej tych odległych dziadków niż ludzi żyjących na Ziemi, jednak paradoksu tutaj nie ma. Nie dość, że wszyscy rówieśnicy Ajschylosa byli moimi przodkami, to jeszcze ich potomkowie w różnych pokoleniach wielokrotnie łączyli się w pary i mieli wspólne dzieci. Tak jest i dzisiaj: wystarczy sięgnąć dostatecznie daleko w przeszłość (na ogół nie więcej niż kilkanaście pokoleń), by znaleźć wspólnych przodków dowolnej pary ludzi. Inaczej mówiąc: wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Szkoda, że nie pamiętamy o tym.

Obraz ludzi

Nas można tresować dokładnie tak samo jak psy. Jeśli nasz przywódca polityczny, guru czy pasterz duchowy każe nam szczerzyć kły, będziemy to robili. Jeśli każą nam zabijać dla wartości uznawanych za nadrzędne, będziemy zabijać i damy się zabić. Każdą szczytną ideę potrafimy zmienić w jej karykaturę albo wprost w morderczą ideologię. Dajemy sobie wmówić każdą głupotę i przyjmujemy każdą paranoję za prawdę objawioną, za którą warto płacić duże pieniądze a nawet cierpieć i cierpienie zadawać. Jeśli nie aż tyle, to chociaż szpilę komuś wbijemy w tyłek, bo wtedy na chwilę poczujemy się od tej osoby mądrzejszym lub sprytniejszym.

Bo tamci mając coś, czego my nie mamy, bo inaczej wyglądają i mówią, bo modlą się do innego boga, albo nawet bez żadnego powodu, z czystej bezinteresownej niechęci do innych, która siedzi w nas niczym potomstwo szatana. Bo nasz mózg nie powstał jako narzędzie do badania świata i mechanizmów społecznych, tylko jako narzędzie do zwiększenia szans przetrwania i posiadania potomstwa, a my o tym nie wiemy albo nie chcemy wiedzieć. Jedną z dróg wiodących do tych celów jest zdobycie i utrzymanie wysokiej pozycji w hierarchii swojej grupy – nieważne jakimi sposobami; w tym jesteśmy dobrzy i na tym się skupiamy. Poważnym problemem okazało się utworzenie ogromnych grup społecznych zwanych narodami i państwami, ponieważ nasza skłonność do zdobywania znaczenia i niechęć do „obcych-innych”, ma rozleglejsze pola działań, co widzimy od stuleci do teraz.

Konieczność istnienia przymusów

Muszą być przynajmniej dwie partie polityczne, bo gdyby była jedna, ich rządy szybko stałyby się dyktaturą. Muszą być przynajmniej dwie konkurujące ze sobą firmy, bo jedna mająca pozycję monopolisty bardzo szybko podniosłaby ceny swoich usług bądź towarów a obniżyłaby jakość, czego doświadczaliśmy w PRLu. Przeszkody i braki nas mobilizują, skłaniają do wysiłku fizycznego i intelektualnego, czynią nas odpornymi na nie. Musimy też mieć bat nad sobą w postaci ograniczeń, nakazów i zakazów by w miarę normalnie funkcjonować. W przeciwnym razie stajemy się gnuśni intelektualnie, przychodzą nam do głowy głupie idee szybko zmieniane w paskudne ideologie, które usilnie narzucamy innym. Stajemy się nieodporni na przeszkody, kłopoty i trudy – nawet takie zwykłe, codzienne. Tracimy sens życia albo znajdujemy go w szalonych działaniach czy ideologiach. W rezultacie zapełniamy (my i nasze dzieci) gabinety psychologów.
Obrazek a propos

Leżący na ziemi złamany konar wierzby iwy trzyma się pnia kilkoma włóknami. Na nim wyrastają nowe gałązki z baziami. Mimo tragicznej swojej sytuacji to drzewo chce żyć i puścić w świat zalążki nowego życia. Jakby wiedziało, że właśnie życie jest najważniejsze. Po prostu żyć – oto cała filozofia.

Patrząc na to drzewo pomyślałem, że ono jest mądrzejsze od człowieka. U nas istnieje wyraźna sprzeczność. Mamy mózg zdolny tworzyć kantaty i pojazdy marsjańskie, a jednocześnie są w nas cechy gorsze niż u najagresywniejszych zwierząt uznawanych przez nas za prymitywne. Nasze cechy wykształcone w zupełnie innym świecie nie pasują do naszych zdolności intelektualnych, a te mamy za duże w stosunku do naszej etyki i moralności. Ludzka zdolność zbudowania rakiety albo urządzeń elektronicznych wykazujących wszystkie z zasadzie cechy świadomego i rozumnego bytu, kontra siedzące w nas od dziesiątków tysiącleci odruchy i sposoby myślenia – oto przepis na tragedię.

MARZENIE

Najszlachetniejsze i najcenniejsze jest pozytywne przeżywanie życia w sposób możliwie mało uzależniony od pieniędzy. Piszę o względnej niezależności, ponieważ w naszym świecie nader trudna, chociaż nie niemożliwa, jest pełna rezygnacja z używania pieniędzy. Wystarczy umiar. Jeśli nasze zainteresowania, hobby, uprawiana aktywność, są zbyt drogie, wypadałoby raczej zrezygnować z nich, niż tracić czas, a nierzadko zdrowie i godność, na powiększanie stanu konta.

Kiedyś cytowałem na tym blogu fragment wiersza Williama Blake’a, teraz wesprę się słowami poety raz jeszcze.


Zobaczyć świat w ziarenku piasku

I niebo w pięknym kwiecie.

Zamknąć nieskończoność w dłoni,

A wieczność w godzinie.”

 

Ta wersja jest nieco zmienionym przeze mnie tłumaczeniem Google.

Znalazłem też inne tłumaczenie, nieznanego mi autora, i chociaż nieco odbiega od oryginału, jest piękne:

Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.”

Proszę nie zwracać uwagi na oczywistą idealizację, wszak poezja ma swoje prawa, a w odbiorze tego wiersza skupić się na istocie. Na idei przeżywania, które nie potrzebuje niesamowitych wyczynów, bycia w wyjątkowych miejscach, posiadania grubego portfela, adrenaliny ani ogłuszania zmysłów. Takie przeżywanie, takie postrzeganie świata i swojego życia, a niechby tylko starania o nie, są po prostu najwartościowsze, ponieważ swoją siłę czerpią z piękna natury, artystycznych dzieł ludzi lub bezpośrednio od nich, a nie z kupowanych wzmacniaczy.

Obcując z oszałamiającym zróżnicowaniem piękna natury i naszej twórczości może nie jest łatwo o częste i głębokie przeżywanie odciskające się w nas trwałym śladem, ale łatwo o miłe chwile dostrzeżenia i docenienia ładnego drobiazgu – i na początek tyle wystarczy. Można je znaleźć na szlakach wędrówek, niekoniecznie w licznie odwiedzanych modnych i drogich miejscach, one są i w parku po sąsiedzku, są w książkach, w muzyce, a otrzymujemy je także od naszych znajomych, przyjaciół i rodziny. Są wszędzie, tylko powinniśmy nauczyć się patrzeć. Ta nauka polega na odrzuceniu przekonania o związku między wartością naszego życia a wartością portfela i pozycji społecznej. Niewiele trzeba, ale jednocześnie wiele dla wielu, by zauważyć piękno i w jakiś sposób przeżyć go w sobie.

 Proszę uważnie obejrzeć to zdjęcie. Jest na nim mój młodszy wnuk, dziecko mojego najmłodszego dziecka. Siedzi zapatrzony w bałwana zrobionego wspólnie z ojcem. Pamiętał o zeszłorocznym bałwanie, czekał na jego tegoroczny powrót, teraz przeżywa swoje sam na sam z nowym wcieleniem tej śnieżnej postaci. Czujecie magię tego zdjęcia? Patrząc na tego małego człowieka przeżywającego chwilę, którą być może zapamięta i poniesie w swoją dorosłość, czuję wyraźnie, jak niewiele znaczy mamona, a jak wiele uczucia i zwykłe chwile dnia powszechnego.

Pozytywne przeżywanie swojego czasu.

>>Człowiekowi w gruncie rzeczy niewiele potrzeba, by zapewnić sobie znośny byt materialny. Szczęście zaś prawdziwe polega na poczuciu swobody; tę zaś może zdobyć każdy, ograniczając swoje wymogi życiowe, rozbudowując zaś świat doznań intelektualnych.

Tego nauczali Sokrates, Diogenes, Zenon, Epikur, Epiktet, Seneka, Marek Aureliusz. <<

Słowa te napisał Aleksander Krawczuk w książce „Starożytność odległa i bliska”.

Od siebie dodam drobne uzupełnienia: Krawczuk, rasowy i w sensie dosłownym klasyczny intelektualista, pisząc o doznaniach intelektualnych miał na myśli, jak mniemam, nie tylko trudniej dostępne dla zwykłych ludzi przeżycia tego rodzaju, ale i to wszystko, co pozytywnego dzieje się w naszym duchu. Wszystkie chwile naszego dobrego przeżywania świata i życia; także zapatrzenie mojego wnuka siedzącego przed swoim bałwanem i myśli budzone we mnie jego widokiem.

Drugie: autor użył słowa „ograniczenie”; trudno o lepsze, skoro w języku odbija się nasze pojmowanie życia i świata, ale budzi ono niewłaściwe skojarzenia ponieważ wiążemy je z przymusem, z niedostatkiem i uciążliwością, z pozbawieniem się tego, czego nie chcemy się pozbawiać, a o niczym takim nie ma tutaj mowy. Aby w pełni pojąć różnicę, trzeba wykonać niemałą pracę, mianowicie przemodelować swój obraz świata i miejsce w nim. Można próbować opisać go paroma słowami: bardziej być niż mieć.

Możliwe jest osiągnięcie takiego stanu ducha i takich poglądów, w których nie tylko przestajemy porównywać się do zamożnych ludzi (potocznego) sukcesu, ale i zaakceptujemy swój stan posiadania, a nawet odczujemy satysfakcję z niepodlegania pragnieniu pieniędzy i wpływów. Decyzja o rezygnacji lub o odłożeniu zakupu na później – zwłaszcza, gdy motywowana jest nie tyle brakiem możliwości, co zasadą lub racjonalnością (np. sprawnością czy dobrym stanem używanej rzeczy), staje się naturalna i uniezależniająca nas od mód i reklam. Wyzwalająca. Nie muszę tego kupować (a tym samym zabiegać o pieniądze) nie muszę tam bywać, nie muszę zajmować stanowiska i pracować pod presją, nie muszę udowadniać, wpływać, załatwiać, a więc jestem wolny.

Wolny, więc spokojniejszy, pogodniejszy, a nawet szczęśliwszy.

Bardziej trzeba nam cenić spokój wewnętrzny, duchową harmonię, niż zajmowany stopień drabiny społecznej czy zawodowej; cieszyć się raczej parogodzinną rozmową z przyjacielem niż setką polubień przez obce osoby na Instagramie; posiadane pieniądze wydać raczej na poznanie swojego (a nawet nie tylko) kraju, niż na nowe rzeczy albo nonsensownie drogie usługi. Zająć się wartościową literaturą, muzyką lub innymi dziełami sztuki, a nie oglądaniem miałkich stron internetowych, zawartości półek sklepowych lub pracą na kolejny samochód skoro posiadany jeździ, mamy w co się ubrać i co jeść. Nie wkręcajmy się w spiralę pożądania rzeczy i pracy na nie. Pamiętajmy, że przez ostatnie drzwi przejdziemy tak, jak przeszliśmy przez pierwsze, czyli nadzy, i jeśli cokolwiek mieć będziemy po drugiej stronie, to na pewno nie pieniądze i władzę. Może jednak pamięć naszych dobrych chwil ocaleje, a jeśli nie, to zawsze zostanie nam godność, której nie zagubiliśmy w walkach o znaczenie i bogactwo.

A więc przebudowa nas samych i naszej cywilizacji? Tak. Czy to nie utopia? Owszem. Nie zmienimy się jako ludzkość, więc albo wypracujemy jakieś obronne mechanizmy społeczne i prawa, postaramy się o zmianę mód i standardów, albo marny czeka nas los.

PS 1

Nie piszę tego wszystkiego z pozycji osoby, która osiągnęła to, o czym pisałem, wcale! Nie jestem przeciwnikiem posiadania, chodzi mi o pewien umiar, o rozsądek w dążeniu do pieniędzy i znaczenia. Chodzi o nieocenianie według takich zasobów siebie, innych ludzi i społeczeństw, o panowanie nad naszymi złymi skłonnościami. To i owo osiągnąłem na tym polu, jednak więcej pracy przede mną niż za mną.

Po prostu opisuję postrzeganą rzeczywistość i swoje marzenie o jej zmianie.

PS 2

Widząc, jak bardzo rozrasta się tekst, kilka pobocznych wątków usunąłem, wiele zachowanych skróciłem, a i tak tekst jest długi. Wiem, że dla wielu za długi, ale nie będę dostosowywał się do obecnych zwyczajów pisania tekstów opatrzonych nagłówkiem „Przeczytasz w dwie minuty”. Ten blog nigdy nie był i nie będzie prowadzony tak, by zyskiwał popularność.

PS 3

Na zakończenie przykłady wielkiej ilości piękna dostępnego każdemu z nas: Jan Sebastian Bach, toccata i fuga d-moll. Dzieło człowieka, który będąc obarczonym licznymi obowiązkami zawodowymi i rodzinnymi, potrafił stworzyć setki wspaniałych utworów muzycznych. Komponował je tak, jakby nosił w głowie gotowy już zapis nutowy, który wystarczyło tylko zapisać na papierze. Tak jak my napiszemy krótki liścik między jednym zajęciem a drugim, on tworzył utwór, który wielu dobrych kompozytorów mogłoby słusznie uznać za znaczące dzieło w swoim dorobku. Ten człowiek miał wyjątkową, tajemniczą i nadludzką, umiejętność sprowadzania na ten świat piękna w najczystszej postaci.

Jeśli wydaje się za długi lub trudny w odbiorze, proponuję sławne „płynące” preludium C-dur mające w katalogu dzieł Bacha numer BWV 846, tutaj w transkrypcji na gitarę:

czwartek, 14 grudnia 2023

Chleb powszedni

 131223

Naszego czasu nie postrzegamy liniowo i często czujemy się młodsi niż jesteśmy; ja też na co dzień nie odczuwam swoich lat. Do pewnych dolegliwości przywykłem, a dobre działanie tego i owego u siebie dostrzegam i cenię. Bywają jednak chwile, gdy widok, słowa, wspomnienie, uświadamiają mi te dziesiątki lat za mną. Tak było pewnego listopadowego dnia u kolegi wypiekającego chleb.

Pamiętam zaczynanie przez babcię ciasta w drewnianym naczyniu kształtem przypominającym wanienkę do mycia małych dzieci. Pamiętam zapach tego ciasta i swoją ciekawość, z jaką zaglądałem pod lniane przykrycie, za co byłem upominany, a nawet dostałem klapsa po rękach. W drewnianym, nieistniejącym od lat, domu rodzinnym mamy stał długi na dwa metry piec chlebowy, na którym w zimie czasami spał dziadek. Jeszcze widzę czerwoną od ciepła i zapewne emocji twarz mojej ciotki, młodej wtedy dziewczyny, wkładającej do pieca uformowane ciasto leżące na specjalnym przyrządzie wykonanym z drewna: była to okrągła deska cienka na końcu i zamocowana do długiego kija. Widzę jeszcze, jak energicznym, jedynym w swoim rodzaju ruchem ta dziewczyna, która teraz jest ociężałą staruszką, zrzucała ciasto, a po upieczeniu podobnym, tylko odwrotnie skierowanym, wsuwała tackę pod chleb aby go wyjąć z pieca.

Bochny były wielkie, okrągłe, nie miały miodowej skórki tych sklepowych a taką… zwykłą, nierówną. Pachniały też inaczej niż te, które teraz zdarza mi się kupować w pewnej piekarni. Wspaniale, ale w trudny do opisania sposób inaczej. Mniej słodko, bardziej kwaśno i... chlebowo? W tym zapachu było coś wyjątkowego, skoro pamiętam go mimo upływu 60 lat. Wtedy po prostu podobał mi się i budził apetyt, teraz porównałbym go do obietnicy spełnienia albo do ukoronowania długich wysiłków rozpoczętych wiosną od siewu. Był zapachem bezpieczeństwa domu i mojego dzieciństwa.

Babcia nie pozwalała jeść gorącego chleba, dopiero gdy był tylko ciepły dostawałem pierwszą kromkę, a jadłem ją samą, bez niczego, bo żadne dodatki nie były potrzebne.

Rankami budził mnie głos babci:

– Krzysiek, wstawaj, śniadanie.

Na stole stał duży kubek mleka z rannego udoju, a na nim leżała wielka kromka chleba. Nic więcej, to było całe śniadanie. Ubogie, mało urozmaicone? Nie zastanawiałem się nad tym, dla mnie było normalne i sytne. Czasami śniadania były inne: w żeliwnym saganie babcia gotowała zacierkę, bardzo lubianą przeze mnie zupę. Była prosta, zrobiona z produktów własnych: nieco osolone rozwodnione mleko, małe kawałki ziemniaków i kluski nierównej wielkości. Babcia rwała ciasto ręką nad saganem, pamiętam te jej szybkie ruchy. Bieda-zupa, można powiedzieć, ale jej smak jest jednym ze smaków mojego dzieciństwa wcale nie biednego mimo biedy.

Długo nie potrafiłem równo odkroić kromki z dużych chlebów, wychodziły mi okropnie krzywe. Z zazdrością patrzyłem na babcię odcinającą równiutką pajdę jednym ruchem wielkiego noża. Podawała mi leżącą na nożu i przytrzymywaną z góry kciukiem. Któregoś dnia ten gest zobaczyłem po raz ostatni, i już nikt nie podał mi tak kromki chleba, ale wtedy o tej stracie nie wiedziałem. Z kromką chleba i nożem schodziłem do piwnicy, stało tam duże kamionkowe naczynie ze smalcem.

– Nie rozgarniaj, bierz z góry! – wołała babcia widząc, jak dokopywałem się do skwarków.

Oczywiście nie słuchałem, ale bury za to nigdy nie dostałem. Z posoloną kromką wielkości może połowy dzisiejszych małych chlebów szedłem za dom, do warzywniaka, a wracałem z pęczkiem szczypioru. Nie, nie wracałem; goniłem gdzieś za ważnymi dziecięcymi sprawami, w obu garściach trzymając swój posiłek. Pamiętam jego smak, i żadne szyneczki czy wymyślne serki mu nie dorównują, ponieważ dzieciństwo i wczesna młodość mają cudowną zdolność intensywnego przeżywania.

W związku tematem, ale i z pewną rozmową niedawno odbytą na temat soli, powiem jeszcze o solniczce w domu babci. Była duża (mieściła zapewne kilo soli), metalowa, półokrągła, z uchylaną na zawiasie pokrywką, w kącie trochę zardzewiała. Sól była inna niż obecnie sprzedawana, zwykła i naturalna jak chleby babcine: gruboziarnista, nieco szarawa i wiecznie zbrylona. Wkładałem palce między grudę soli a ściankę solniczki by chwycić szczyptę, albo wyjmowałem grudę jeśli nie była duża i lekko ją pocierałem palcem nad kromką chleba. Wiele lat później z poczuciem niesmaku dowiedziałem się o dodawaniu do soli substancji chemicznej zapobiegającej jej zbrylaniu. Sprawdziłem: dodaje się żelazocyjanek potasu i my to kupujemy, bo nie chce się nam rozkruszać soli!

W listopadzie miałem wyjątkową okazję oglądania u kolegi całego procesu wyrabiania ciasta i pieczenia chleba. Jest on zwolennikiem tradycyjnych metod upraw i hodowli, taki też jest jego przepis na chleb. Zbudował prawdziwy piec chlebowy, stosuje wyłącznie tradycyjne narzędzia, łącznie z dzieżą, i nie uznaje żadnych ulepszających dodatków. Jego chleb jest bardzo podobny do babcinego, pamiętanego z lat sześćdziesiątych minionego wieku (i tysiąclecia), chleba pieczonego w domu, po którym jedyny ślad jest w mojej pamięci.

W czasie listopadowej dwudniowej łazęgi sudeckiej jadłem chleb pamiętany z dzieciństwa.













sobota, 9 grudnia 2023

Parę tematów czyli marudzenie

 311023

Polszczyzna: modne wyrażenie

W jakimś artykule poświęconym ekonomii przeczytałem takie zdanie:

„Wpływ na odczyt inflacji miały ceny paliw (…)”

Szukałem informacji o znaczeniu wyrażenia „odczyt inflacji”, ponieważ używane jest tak, jakby samo w sobie miało jakieś znaczenie w ekonomii, ale nic nie znalazłem. Uznaję więc, że „odczyt” należy rozumieć dosłownie, jako odczytanie parametru, ale wtedy całe cytowane zdanie traci sens. Skoro odczyt znaczy odczyt, to wpływ na tę czynność może mieć, na przykład, oświetlenie kartki papieru z której się czyta lub jasność ekranu komputera, a nie ceny paliw. Sens pojawiłby się, gdyby powiedzieć tak: „wpływ na odczytaną inflację miały ceny paliw”. Ale właściwie po co używać tutaj słowa „odczytaną”? Skoro o inflacji się mówi lub pisze, to znaczy, że została odczytana i zaznaczenie tego faktu nie jest potrzebne i nie pasuje, ponieważ inflację nie tyle się odczytuje, co wylicza. Czyli po prostu: „Na wyliczoną inflację miały wpływ ceny paliw”, albo jeszcze krócej: „Na inflację miały wpływ ceny paliw”.

Prawdopodobnie słowo „odczyt” użyte było zamiast słów „wielkość” lub „wysokość”, czyli sens zdania w założeniu miał być taki: „Na wysokość inflacji miały wpływ ceny paliw”; jednak w naszym języku słowo „odczyt” nie zawiera takiego znaczenia.

Słownik PWN podaje taką definicję słowa „odczyt”:

1. «publiczny wykład o treści najczęściej popularnonaukowej»

2. «odczytanie wyniku obliczeń zarejestrowanych przez jakiś przyrząd»

Dlaczego więc używa się kulfoniastego wyrażenia „odczyt inflacji”? Najwyraźniej jest w modzie, jak nadużywane słowo „kontekst” i wiele innych, pojawiających się nagle i masowo niczym korniki drukarze w lesie. Na szczęście w przeciwieństwie do wspomnianych szkodników takie słowa znikają dość szybko w niebycie.

* * *

Polszczyzna w reklamach

>>Kaszmir importowany z Australii, Wodoodporna, wiatroszczelna, Odporny na zimno <<

Autor tych słów (prawie na pewno komputer przez nikogo nie sprawdzany) nie mógł się zdecydować, czy słowo jest rodzaju żeńskiego czy męskiego, ale (może w zamian) na ślepo, bez ładu i składu, używa wielkich liter.

Tutaj autorzy „reklamówki” chwalą się niemożliwym. Oczywiście zachowałem oryginalną pisownię:

>>Męska krótka kurtka puchowa Wiatroszczelna i wodoodporna, chroni przed zimnem i ciepłem<<

Chroni przed zimnem i ciepłem… ciekawe!

Parę przykładów dziwnej polszczyzny:

„Ma to związek z tym, że ropa drożeje.”

Aż się prosi napisać tak: „Ma to związek z drożeniem ropy.”

Podobnie tutaj:

„My jesteśmy gotowi do tego, żeby przedstawić plan (…)”

Forma proponowana i zdecydowanie poprawniejsza: „Jesteśmy gotowi do przedstawienia planu...”

W zdaniu niżej pokraczności nie ma, ale pewna niezręczność owszem:

„Jesteśmy społecznością, która kocha książki.”

Lepiej brzmi taka forma: „Jesteśmy społecznością kochającą książki.”

Kochany przez dziennikarzy „kontekst” oraz słowo „związek” mają nieco odmienne znaczenie i nie zawsze mogą być używane zamiennie:

>>Kontekst (łac. contextus) – związek, łączność, zależność. W znaczeniu komunikacji językowej – zależność znaczenia treści jakiegoś fragmentu tekstu, wypowiedzi lub słowa, od treści i znaczeń słów ją poprzedzających lub po nich następujących.<<

tej strony Wikipedii.

>>W związku: synonimy: à propos, co do, co się tyczy, gdy chodzi o, jeśli chodzi o, jeśli idzie o, odnośnie do, na fali, w kontekście, w kwestii, w sprawie, z powodu, z uwagi na.<<

Skopiowałem z tej strony.

Podstawowy błąd popełniany przy używaniu słowa „kontekst” jest w posługiwaniu się tylko nim i żadnym podobnym. Nawet jeśli nie pasuje, nawet jeśli jest wymawiane bądź pisane w kolejnych zdaniach wielokrotnie. Wtedy ta maniera staje się męcząca (jak każda maniera) i świadczy raczej o ubóstwie językowym niż o znajomości modnych słów.

Zaznaczam, że nie jestem znawcą języka i nie wygłaszam poglądów ex cathedra, a jedynie własne zdanie, osoby starającej się pisać logicznie i poprawnie. Nie upieram się przy swoich opiniach i gotów jestem je zmienić (albo złagodzić) jeśli zostanę przekonany rzetelnymi argumentami.

* * *

Polszczyzna: produkowanie

>>Mali w 2022 r. wyprodukowało 72 t złota.<< – przeczytałem w pewnym serwisie informacyjnym. Teraz nie uprawia się warzyw, a je produkuje; nie hoduje zwierząt dla mięsa, a po prostu produkuje mięso, i jak czytam, produkuje się także złoto. Otóż nie, nie i nie. Uprawia się, hoduje i wydobywa, a nie produkuje. Ludzkość nie potrafi wyprodukować jabłka, i chociaż jak słyszałem mięso próbuje, to do produkcji złota, czy ogólnie pierwiastków, daleka droga. Póki co potrafimy jedynie produkować pewne izotopy metali ciężkich w reaktorach atomowych na potrzeby nauki i medycyny. Kosztów nie znam, ale przypuszczam, że są kosmiczne.

* * *

Polszczyzna: zabawa słowami

Bardzo podobne słowa, ale o zupełnie odmiennych znaczeniach: łęg, lęg, lęk, lek.

Chciałbym usłyszeć Anglika wypowiadającego te słowa :-)

Drugi ciąg: bród, brud, brus, bruk.

Jeśli ktoś ma pomysły na inne takie zestawienia, to proszę o nie w komentarzach.

* * *

Granica wolności

W internecie trafiłem na informację o grupie około tysiąca ludzi zebranych w berlińskim parku i tam wyjących; robili tak, ponieważ mają się za psy. W Szwecji władze zgodziły się na publiczne spalenie Koranu, a w Niemczech pracuje się nad ustawą umożliwiającą okresową zmianę płci.

W związku z tymi wiadomościami przyszło mi do głowy pytanie: gdzie jest granica wolności?

Do tej pory definiowana była jako miejsce konfliktu między prawem do swobody jednych, a niezbywalnymi prawami drugich; naruszania praw jednej grupy osób przez prawa drugich, i zgodnie z tą definicją publiczne spalenie Koranu za zgodą władz mam za jej naruszenie, ponieważ… tutaj można wskazać dwa powody, ten pierwszy mam za istotniejszy: otóż zupełnie niepotrzebnie wzburza społeczeństwo, wrogo nastawia jednych do drugich, a przy tym owe spalenie jest czynem ewidentnie nacechowanym negatywnymi emocjami, by nie powiedzieć wprost pogardą czy nienawiścią i jej publicznym afiszowaniem; powód drugi to obraza osób, dla których ta księga jest świętością. Ważny powód, ale jego waga nieco się zmniejsza jeśli uświadomimy sobie mnogość i różnorodność kultów, czasami dziwnych i egzotycznych, chociaż zarejestrowanych i legalnie działających.

Gdzie teraz szukać granicy wolności, zwłaszcza, jeśli jednocześnie obserwuje się tendencje jaskrawo sprzeczne z wolnością wypowiedzi i poglądów, coraz powszechniejszą cenzurę nakładaną nie tylko przez władze państwowe, ale i firmy oraz prywatne organizacje wymuszające dziwne zakazy czy nakazy na rządach i na nas? Skoro człowiek mający się za psa nikomu nie szkodzi swoim przekonaniem, to czy można je prawnie usankcjonować, czyniąc psa z człowieka? Zdarza się choroba psychiczna polegająca na pragnieniu odcięcia sobie kończyny. Można to zrobić, czy nie? Taki człowiek szkodzi tylko sobie (fizycznie, bo psychicznie ma szansę pomóc), więc dlaczego nie, skoro nawet sam zapłaci za zabieg?

Odpowiedzi twierdzące nie tylko wywracają przytoczoną na początku definicję, ale i otwierają całe spektrum możliwych zmian społecznych i prawnych o trudnych do wyobrażenia skutkach.

Gdzie więc jest granica wolności? Jak ją zdefiniować? Nie wiem, ale wiem, że pełna swoboda zabezpieczona prawami autentycznie ludziom szkodzi.

* * *

O nas

Wysłuchałem wypowiedzi pewnego specjalisty od geopolityki (modne obecnie słowo), było w niej o walkach, niekoniecznie zbrojnych, między państwami, o najróżniejszych działaniach mających na celu zaszkodzenie innym krajom dla ułatwienia rozwoju swojego kraju albo zwiększenia jego znaczenia i wpływów, a w tle armie, zbrojenia, wojny i wojny. Nie było tam nic o potrzebach ludzi, a jedynie bezduszna analiza sposobów zwiększenia władzy i traktowanie drugich jak wrogów. Miałem wrażenie podsłuchiwania grupki troglodytów uzbrojonych w maczugi i zmawiających się przeciwko innym jaskiniowcom.

70 tys $ na sekundę, ponad dwa tysiące miliardów rocznie – tyle ludzkość wydaje na zbrojenia. Otrzymałem list od UNICEF, proszą o wsparcie ich programu budowy małego mostku gdzieś na Madagaskarze, który odmieni losy mieszkańców wsi odciętych od świata. Koszt: sto kilkadziesiąt tysięcy złotych, czyli równowartość kwoty wydawanej przez ludzi na czołgi i karabiny w ciągu pół sekundy.

Najdroższe terapie świata kosztują miliony dolarów i są rezultatem wielkiego postępu w badaniach genów oraz ogromu pracy najlepszych genetyków wspomaganych kosmicznie drogim sprzętem i technologiami. Pojawiają się nowe, jak to, leczące hemofilię. Jest szansa na obniżenie cen w (nieokreślonej) przyszłości, chociaż niskie zapewne nie będą nigdy, ponieważ lek tego rodzaju jest specjalnie przygotowywany dla konkretnej osoby. Jego działanie polega na precyzyjnym usunięciu wadliwych genów i wklejeniu w ich miejsce genów prawidłowych. Koszt dwóch czy trzech milionów dolarów jest zaporowy dla niemal wszystkich ludzi, ale jednocześnie jest kosztem wytworzenia „taniego” czołgu, bo za te drogie trzeba zapłacić do dziewięciu milionów dolarów. Tyle kosztuje jedna maszyna do zabijania! Społeczeństwa płacą za czołgi, a nie płacą za ratowanie dzieci wspomnianymi lekami. Płacą zmuszone okolicznościami geopolitycznymi, czyli mówiąc wprost koniecznością uchronienia tych dzieci i ich rodziców przed gwałtowną śmiercią jako skutkiem wojny.

Dlaczego tak jest?

Bo mamy mózgi zdolne budować wyrafinowaną technicznie cywilizację, a jednocześnie mentalnie tkwimy nawet nie w neolicie, a wprost w epoce kamienia łupanego, gdy przez dziesiątki tysiącleci ludzkie grupy przemierzały pustą a wrogą Ziemię próbując przetrwać. W tamtym czasie zostały ukształtowane nasze odruchy, sposoby postrzegania świata i innych ludzi, budowania relacji międzyludzkich, słowem: wszystko, co mamy w głowie. Od tamtej pory nic się nie zmieniło w skłonnościach i cechach naszych umysłów, ponieważ zmiany ewolucyjne trwają znacznie wolniej od postępu techniki, czy szerzej: zmian cywilizacyjnych, za którymi po prostu nie nadążamy. Tamten prehistoryczny czas tkwi w nas do dzisiaj, tyle że wtedy walczyliśmy ze sobą mało efektywnymi maczugami, teraz mamy nieporównywalnie skuteczniejsze w zabijaniu rakiety i czołgi za miliony. Nie ma szans na poprawę, ponieważ do jej zaistnienia konieczne są zmiany strukturalne naszych mózgów, a żeby one nastąpiły, potrzebny jest ogrom czasu i odpowiednie czynniki selekcyjne. Nie mamy ich. Szansa w wybitnych jednostkach? Nawet jeśli mądry, empatyczny i prawy człowiek znajdzie się u sterów władzy (co samo w sobie jest niemal niemożliwe), przez sam fakt posiadania władzy może się diametralnie zmienić, co będzie skutkiem naszych cech psychicznych, a i sam jeden niewiele zrobi poza waleniem głową w mur.

My musimy mieć jakieś przymusy, strachy, konieczności, ograniczenia i braki; musimy dzielić innych na swoich – dobrych i obcych – wrogów i musimy musieć, a kiedy się zdarzy długi okres spokoju, bezpieczeństwa i dobrobytu, okazuje się, że i to nam szkodzi, co widać wokół nas.

Nie piszę tego z pozycji osoby mającej się za lepszą, broń Boże, ponieważ nie tylko nie mam pojęcia o sprawowaniu władzy, ale i nie wiem, czy udźwignąłbym jej ciężar; czy nie uznałbym któregoś dnia, że wiem lepiej od ludzi co jest dla nich dobre i nie zaczął swoich pomysłów wcielać w życie stosując przymus prawa, jak to czyni wielu polityków. Tutaj przypomina mi się „Przyjaciel wesołego diabła”, mądra i ładnie napisana powieść Makuszyńskiego, który doskonale rozumiał te dylematy. Ta książka jest nie tylko powieścią przygodową, ale i fantazją autora na temat wyboru osób sprawujących władzę.

Szkoda, że była, jest i pozostanie fantazją, ponieważ do władzy zbyt często dochodzą ludzie predestynowani cechami swojego ducha do bycia opiekunem szaletu miejskiego.

Zbawiciel powinien uratować nas przed nami samymi, wtedy nie musielibyśmy tłumaczyć się Szatanem.

* * *

Oto jeden w wielu przykładów szkodliwości długo trwających swobód, spokoju, dobrobytu:

Co myśleć o ludziach nazywających homofobami tych, którzy nie akceptują tego rodzaju postępowania?

Szokująca jest pewność siebie tych ludzi, ignorowanie albo niedostrzeganie skutków działań, ich wrzaskliwość granicząca z terroryzmem (właściwie tę granicę już przekroczyli) i przewrotne powoływanie się na naukę.