Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chwile naszego życia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chwile naszego życia. Pokaż wszystkie posty

piątek, 1 listopada 2024

Ulubione wzgórza wałbrzyskie

 221024

Jak i w minionym roku, tak i w tym, pojechałem na jesienną kilkudniową wędrówką sudeckimi ścieżkami. Wszak wykorzystywać trzeba wszystkie możliwości i okazje przeżywania uroków natury, zwłaszcza w moim wieku, gdy horyzont możliwych przyszłych zdarzeń jest wyraźnie bliższy.

Jak zwykle, od kilkunastu już lat, bazą był mały i tani hotel w Bolkowie. Wstawałem o piątej lub niewiele później, i jeszcze ciemną nocą, albo w szarogranatowej godzinie brzasku, gdy Eos jeszcze się nie budziła, wyruszałem w drogę. Wschody słońca, jeśli były widoczne, oglądałem już ze szlaku, a do hotelu wracałem po zmierzchu. Mało spałem, sporo chodziłem, w drodze nie zmokłem, słońca widziałem sporo, odżywiałem się głównie chlebem, schudłem dwa kilo. Z powodów rodzinnych wróciłem wcześniej niż planowałem, ale już wiele lat temu uznałem, że o rodzinnych sprawach, szczególnie tych najpoważniejszych, nie będę pisał na forum publicznym.

Kiedy wyjeżdżałem spod hotelu na tę pierwszą wędrówkę, było ciemno; gdy przyjechałem do Gostkowa nadal było ciemno, a wioskę przeszedłem pod świecącymi lampami. Wchodząc na szczyt, z którego chciałem obejrzeć wschód słońca, obejrzałem się, lampy rozjaśniały mgiełkę w dolinie, a mimo tak wczesnego wyjścia musiałem skrócić trasę. Dzień w końcu października jest nikłym odbiciem czerwcowego dnia, w którym zmierzch omalże całuje jutrzenkę.

Poszedłem swoimi śladami zrobionymi w pierwszych dniach lata, ale dla urozmaicenia odwróciłem kierunek marszu i jak zwykle dzięki drobnym zmianom trasy (a łatwo o nie, jeśli idzie się bezdrożami) odkryłem parę urokliwych miejsc. Na przykład aleję bukową w lasach porastających jedną z większych gór okolicy. 

 



O tej porze jesieni buki przebarwiają się chyba nawet ładniej niż klony, a dominują dwa kolory: żółty i brązowy, ale jeden i drugi kolor są wzbogacone odcieniami miodu. Zawsze mam kłopoty z opisem barw, dlatego posiłkuję się porównywaniem ich do czegoś powszechnie znanego. Liście buków mają kolory miodu: od jasnego, może lipowego, do ciemnych miodów spadziowych iglastych czy gryczanych. Te dwie barwy, i wszystkie odcienie między nimi, były nie tylko intensywne i czyste, pozbawione nawet śladów niejednoznaczności, ale wyraźnie zabarwione lśniącym pod światło miodem.

Starałem się zapamiętać drogę w głębi lasu, gdzie przypadkiem trafiłem chcąc wyjść w innym miejscu, bo przecież wrócę tam, a może nawet uda mi się wracać. Do uwypuklenia pełnej urody alei zabrakło słońca, ale w późniejsze dni aura nie poskąpiła mi widoku jesiennych buków oblanych miodem i słońcem.

W ten las wszedłem zmierzając do pszczelarza poznanego w lecie. Tutaj jest strona jego firmy pszczelarskiej.

Kupiłem wtedy 6 litrów miodu, dzisiaj planowałem kupić dziesięć, bo tamten już zjedliśmy. Uznałem jednak, że 10 to niewiele i do samochodu zaniosłem 12 litrów, a trzynasty duży słoik dostałem jako prezent dla Franka, mojego wnuka. Mały też lubi miód.

Nie zdążyłem być wszędzie, gdzie chciałbym, ale na pewne wspominane wzgórze z dębem wszedłem i w ciszy, słuchając siebie, spędziłem pod drzewem kwadrans ostatniej, szarzejącej już, godziny dnia. Mojego pierwszego dnia w Sudetach.

 Czasami los ludzki jawi mi się jako wielki labirynt krzyżujących się i rozwidlających dróg. Każda decyzja podjęta na skrzyżowaniu warunkuje możliwości podjęcia kolejnych decyzji w przyszłości, czasami bardzo odległej, ale też każda taka decyzja potrafi zamknąć inne drogi. Kiedyś, dawno temu, gdy o Sudetach tyle wiedziałem, ile wynosi się ze szkoły, na jednym z tysięcy skrzyżowań podjąłem decyzję skrętu akurat w tę drogę. Nie wiedziałem wtedy, że obok szeregu innych skutków, będą te moje tyleż już lat trwające sudeckie wędrówki. Poznałem wiele dróg i szczytów, wiele oblicz piękna, ale i kilkoro ludzi, z którymi utrzymuję znajomość mimo odległości i upływu lat.

W tym świecie jakże często nonsensownym, niesprawiedliwym i okrutnym nie tylko w swojej istocie, ale i przez nas tworzonym, w owym labiryncie decyzji i zdarzeń, w którym poruszamy się niczym dzieci we mgle, próbujemy żyć godnie i spokojnie, a w rezultacie często ranimy siebie i innych. Coś zyskujemy, inne po dwakroć tracimy, a gdy wydaje się, że tylko taka nieustanna huśtawka nadziei i zawodów, wzlotów i upadków, może być jedyną treścią życia, w pięknie odnaleźć możemy sens i ład, nadzieję i – wbrew wszystkiemu – pogodę ducha, a z nimi siły do dalszej wędrówki naszym labiryntem.

Mimo nagle pojawiających się obok nas pustych miejsc i całej absurdalności ludzkiego świata.

Obrazki ze szlaku



 Najprawdopodobniej sporek polny – kolejny uroczy kwiatek pól i nieużytków.

 Uwięziony świerk. Kiedyś oparł się o buki, teraz drzewa zgrubiały ściskając martwą kłodę.

 Ściernisko po gryce. Rosła rachityczna, bo na wyjątkowo kamienistym polu. Niech tak zostanie. Niech naszym rolnikom dalej chce się i opłaca siać i zbierać. Niech jedzenie będzie nasze, polskie, a nie sprowadzane z zagranicy, bo wtedy zawsze BĘDZIE.

Trasa: okolice Gostkowa na Pogórzu Wałbrzyskim w Sudetach.

Statystyka: na szlaku długości 18 km byłem 11 godzin.






















środa, 27 grudnia 2023

O kolizjach praw

 171223

W trójkę, ja i dwoje Ukraińców, obsługujemy karuzelę na jarmarku świątecznym w Białymstoku. Praca nie jest fizycznie ciężka, ale uciążliwa owszem. Trzeci tydzień tutaj jestem, a nawet przez chwilę nie widziałem słońca, niemal codziennie pada deszcz, a na grzbiecie całymi dniami noszę górę ubrań. Mijają dni chmurne, mokre i krótkie; w najbardziej ponure już o godzinie 15 zmierzch jest wyraźnie widoczny, a kwadrans później jest praktycznie ciemno. Wieczorami, a właściwie nocami, ponieważ pracę kończymy między 21.30 a 22.30, oglądam filmy przyrodnicze; ta kuracja pomaga, chociaż budzi tęsknotę za wędrówką, zielenią i słońcem. Te białostockie dni są też monotonne z powodu powtarzalności wykonywanej pracy, ale udaje mi się nie poganiać czasu. W miarę upływu lat ta sztuka wychodzi mi coraz lepiej, bo po prostu czas cenię bardziej. Częściej niż kiedyś nie tylko uświadamiam sobie jego niepowtarzalność, ale i tak czuję. Dobre dni można przeżywać właściwie niezależnie od okoliczności, od świata zewnętrznego, chociaż taka umiejętność łatwą nie jest.

Tyle tytułem wstępu, przejdę do tematu głównego.

Na co dzień mając kontakt z klientami, obserwuję ich zachowania i reagowania, także zmiany w miarę upływu lat, a w tej branży pracuję od 1982 roku, mam więc znaczną skalę porównawczą. Pisząc w największym skrócie: dawniej znacznie częściej miałem do czynienia z ordynarnymi (nierzadko wprost z chamskimi i niebezpiecznymi) ludźmi, teraz jest ich znacznie mniej, natomiast przybywa ludzi grzecznych, ale mających dziwne oczekiwania, które postrzegam jako znamię obecnych czasów.

Zmienność odczuwania upływu czasu u klientów

W ciągu tygodnia chętnych na jazdę jest mało, ale w weekendy bywa ich aż nadto. Stojąc w kolejce do kasy rozmawiają, a gdy już są przy okienku bywa, że zaczynają ustalać ile kupić biletów, kto z ich grupy chce jechać, kto ma płacić. Takie scenki potrafią trwać dłuższą chwilę i nie można poprosić o szybsze podjęcie decyzji ponieważ ryzykuje się ich ostrą reakcję. Po odejściu od kasy też mają czas: trwają rozmowy, przewijanie treści ekranów telefonów, robienie zdjęć. Zachowują się po prostu jak ludzie spokojni i nigdzie się nie spieszący, gdy jednak już się zdecydują jechać i okaże się, że w tej chwili nie mogą wejść ponieważ nie ma miejsc albo karuzela jest w ruchu, nagle ich czas przyspiesza, staje się bardzo cenny.

– Za ile będzie można wejść?

– Za parę minut – odpowiadam.

– To znaczy za ile? Wiem pan czy nie?

– Za 2 minuty i 28 sekund – ciekawe, czy taka odpowiedź zadowoliłaby klientów.

Ich czas ponownie zwalnia w sposób radykalny gdy skończą jazdę. Nadal będąc na karuzeli robią sobie zdjęcia, czasami całe sesje zdjęciowe z ustawianiem pozycji, opowiadają o wrażeniach, szukają swoich, prowadzą małe dzieci za ręce do wyjścia, a na schodach uczą je pokonywania stopni udzielając instrukcji krok po kroku. Blokują w ten sposób możliwość wejścia klientów oczekujących, ale broń nas Panie Boże przed pokusą poproszenia ich o pośpiech, o wzięcie dziecka na rękę albo przerwanie sesji zdjęciowej, bo przecież oni mają prawo, a my jesteśmy nieuprzejmi. Mają czas i oczywiście mają prawo.

A nowi klienci czekają. Problem w tym, że akurat ich czas już przyspieszył, co potrafią wyrażać słownie.

Aby być uczciwym dodam, że białostoccy klienci są w ścisłej czołówce mojego rankingu dobrych, bo spokojnych i kulturalnych, klientów. Wulgarne zachowania zdarzają się nader rzadko, tyle że jak wielu klientów w różnych miastach, tak i oni mają dużo praw, a gdy im to odpowiada, nawet bardzo dużo – podobnie jak oczekiwań.

Daleko od nas jest lepiej

Kiedy okrągły podest karuzeli opuszczą ostatni klienci, proszę oczekujących o zajmowanie miejsc i wtedy obserwuję stale powtarzającą się scenkę: ludzie wchodzą, część z nich skręca w lewo, część w prawo, ale nie wsiadają do najbliższych gondoli tylko pędzą dalej po obwodzie podestu. Po chwili dwie grupy ludzi idących z przeciwnych stron zderzają się ze sobą, odbijają i zaczynają szukać wolnych gondoli. Różnie z tym bywa, ponieważ idący za nimi ludzie zajmują miejsca. W rezultacie dość często słyszę żale, a bywa, że i pretensje. W ostatnich dniach dwukrotnie słyszałem taką uwagę:

– Byłam pierwsza i nie zdążyłam wsiąść!

Ten odruch obserwuję w wielu sytuacjach od lat. Pamiętam czasy zatłoczonych pociągów, gdy ludzie pędzili korytarzem wagonu mijając wolne przedziały. Gdzie i po co tak pędzili? Dalej, bo tam będzie lepiej. Dlaczego tak sądzili? Bo tkwi w nas takie spodziewanie, zapewne wrodzone jak wiele, bardzo wiele naszych zachowań i sposobów reagowania. Proszenie o zajmowanie miejsc w najbliższych gondolach (a są identyczne) niewiele daje, ponieważ nie posłuchają i pójdą dalej, albo wyrzucą z siebie oburzone pytanie:

– To ja nie mogę wybrać sobie miejsca?!

Oczywiście, że możecie, wszak macie prawo.

Moje zarobki nie zależą od ilości obsłużonych klientów, a staram się o skrócenie czasu wymiany klientów ponieważ uważam, że pracę, za którą dostaję wynagrodzenie, powinienem wykonywać dobrze.

Ze słuchaniem naszych poleceń też jest różnie. Dla mnie to naturalne, że w takich miejscach jak karuzele mam dostosować się do instrukcji osób obsługujących, ale wielu ludziom ta zasada nie jest znana, co potrafią dosadnie wyrazić.

W pracy obserwuję też rosnące oczekiwanie rodziców dbania o ich dzieci. Jest to zrozumiałe, a nawet oczywiste, w czasie korzystania dziecka z karuzeli, ale ludzie rozszerzają je także na sąsiedztwo i wtedy, gdy nie są klientami. Zdarza się, że dziecko próbuje pokonać jakieś ogrodzenie czy otworzyć barierkę, a rodzic nie reaguje. Upomniany o zajęcie się swoim dzieckiem potrafi powiedzieć, że jest „na imprezie” i dlatego to nie on (ona), a organizator ma dbać o bezpieczeństwo jego pociechy.

Bywa też odwrotnie: obserwuję nadopiekuńczość u mam. Wprowadzą dziecko, usadzą, poprawią czapkę i rękawiczki, dwukrotnie poproszą mnie o sprawdzenie zabezpieczeń, odchodzą i wracają zauważywszy źle zawiązany szalik, kolejny raz nakażą dziecku mocne trzymanie się i dalej stoją obok gondoli nie mogąc się zdecydować na zostawienie dziecka samego; idą do wyjścia dopiero na naszą prośbę. Mimo opóźniania uruchomienia maszyny nie krytykuję takich zachowań, wszak są zrozumiałe, dla mnie bywają nawet ujmujące, a opisuję jedynie dla uzupełnienia kolorytu. Przy okazji: wiele mam straszy dzieci nakazując im mocne trzymanie się aby nie wypadły, a przy tym nie słuchają naszych zapewnień o bezpieczeństwie i braku konieczności trzymania się; akurat takie ich zachowanie stanowczo mi się nie podoba, tak jak dość częste uszczęśliwianie dziecka na siłę, kiedy ono nie chce jechać.

Obowiązuje jedna cena dla dzieci i dorosłych, a karuzela jest przeznaczona dla dzieci, chociaż dorosła osoba (z trudem) się mieści. Znaczna część klientów oczekuje zniżki dla swoich pociech. W moim rozumieniu to tak, jakby pytali się w przedszkolu, jaka jest zniżka dla dzieci. Zdarzają się komiczne sytuacje, gdy zwalisty mężczyzna ważący na oko minimum 100 kilo kupuje bilet dla siebie i dziecka chcąc zniżki, no bo przecież dziecko jest małe.

Trudne do zrozumienia zachowania klientów na karuzeli, i chyba tylko tam

Najczęściej spotykanym jest ich zaskoczenie gdy słyszą prośbę o bilet.

– „Nie wiedziałem, że będzie potrzebny.” „Nie wiem, co z nim zrobiłem.” „Mąż go ma. O, tamten w brązowej kurtce!” „Nie mogę go znaleźć, ale jeśli pan nie wierzy że kupiłam, proszę zapytać kasjerki!” Przed tą pracą nie wiedziałem, jak przepastne mogą być torby damskie i jaki w nich bywa bałagan; teraz wiem, ponieważ wiele razy stałem nad klientką nerwowo przeszukującą nieskończoną ilość przegródek torby lub portfela. Rzadko, ale jednak zdarza się, że wypraszamy osobę nie mającą biletu, czy zgodnie z jej twierdzeniem nie mogącą go znaleźć, a co się wtedy nasłuchamy o naszej kulturze, to tylko my wiemy.

Pada deszcz. Gładką plastikową płaszczyznę siedzenia wycieramy ścierkami, ale do suchego się nie da, mimo zamienienia kiosku sterowniczego w suszarnię. Klientka (mężczyźni rzadziej) przed zajęciem miejsca sprawdza go ręką i mówi: „Tutaj jest mokro”. Częściej słyszę wtedy zdziwienie niż pretensje w głosie, i właśnie to zdziwienie dziwi mnie. Przecież pada deszcz; widać, jak z każdą sekundą przybywa kropel wody na wytartym przed chwilą siedzeniu.

Kiedy jest kolejka chętnych do jazdy, często znajduje się ktoś, kto żąda (nie prosi, a właśnie żąda ostrym tonem) ustawienia ich w kolejkę. Dorosłych ludzi przed jedyną bramką wejściową! Kiedyś próbowałem tak robić, ale już przy pierwszej próbie usłyszałem „Pan mi nie będzie kazał co mam robić”.

Krótko o polszczyźnie

Klienci mają do dyspozycji pedał, którego naciskanie zmienia wysokość jazdy; ponieważ ta funkcja nie jest znana, każdemu tłumaczymy działanie. W dzień dużego ruchu powtarzam te same słowa setki razy, dlatego starałem się maksymalnie skrócić instrukcję; udaje mi się wszystko zawrzeć w dziesięciu słowach.

Jedna z klientek po wysłuchaniu instruktarzu krzyknęła:

– A! Czyli generuje się podnoszenie!

To słowo stało się uniwersalne. Generować można wszystko, nie tylko dzieci, pismo na kartce, poborowych do wojska (autentyczne!) i dziesiątki najróżniejszych różności, ale też podnoszenie gondoli w karuzeli.


 


Mój pokój. Jest ciepły i czysty, ale mebli w nim niewiele. Cóż, z torbami spędziłem połowę swojego życia.

 Piesi na przejściach

Każdy kierowca wie, jak w ciągu ostatnich paru lat znacznie zmieniły się zwyczaje pieszych i kierowców na przejściach oraz policjantów oceniających zachowania uczestników ruchu.

Zmiana w przepisach o ruchu drogowym była niewielka, ponieważ dodano słowa o pierwszeństwie pieszego wchodzącego na przejście. Zgodnie z logiką i definicją, te słowa powinny oznaczać moment przekraczania granicy przejścia, czyli na ogół krawężnika: jeśli pieszy jedną nogą minął już krawężnik ma pierwszeństwo, a krok wcześniej pierwszeństwa nie ma. Co z tego wyszło, wszyscy wiemy: w praktyce przepis rozszerzono prawem kaduka, i teraz można dostać mandat nawet wtedy, gdy pieszy dopiero zbliża się do przejścia. W oczywisty sposób zmniejsza to płynność ruchu i wprowadza niepewność kierowców, ale chciałem tutaj zwrócić uwagę na inny skutek tak pokracznie interpretowanego przepisu: otóż piesi jeszcze mniej niż wcześniej zwracają uwagę na zbliżające się do przejścia samochody. Wzrosła liczba ludzi wchodzących bez sprawdzenia, czy wejść mogą, czy nie ma samochodu tuż przed przejściem. Wchodzą w ogóle nie patrząc na boki! W rezultacie wzrosła o 30% ilość zdarzeń na przejściach po wprowadzeniu tej zmiany, a ściślej: jej nieprawidłowej interpretacji. Ustawodawca chciał zwiększyć bezpieczeństwo pieszych, wyszło na odwrót ponieważ… tutaj w końcu docieram do sedna. Piesi uznali, że mogą wchodzić kiedy zechcą, bo mają prawo. Tak po prostu. Mają prawo.

Uogólniając, myślenie i spodziewanie rosnącej liczby ludzi jest proste jak cep: ja mam prawa, nie mam obowiązków. Za moje bezpieczeństwo mają dbać inni, ja nie muszę. Moje prawa są najważniejsze, prawa innych ludzi mało albo wcale się nie liczą. Tylko taki stary i przez to nieprzystający do współczesności człowiek jak ja przyspiesza kroku na przejściu widząc nadjeżdżający samochód, no bo po co kierowca ma hamować, skoro mogę przejść szybciej...

Tutaj  możecie przeczytać o najbardziej znanych (i najbardziej absurdalnych) oczekiwaniach tego rodzaju.

Kobieta uciekając z dyskoteki przez okno aby uniknąć zapłacenia rachunku potłukła się i za to sąd przyznał jej odszkodowanie od właściciela lokalu! Ktoś rzucił butelkę na podłogę, po chwili przewrócił się na niej, i dostał odszkodowanie! O czym tak naprawdę świadczą te przypadki?

Nawiążę do wcześniejszego mojego tekstu w którym pisałem o szkodliwym wpływie na ludzi długotrwałego dobrobytu i spokoju. Zbytnia dbałość prawa o nas też nam szkodzi, ponieważ z reguły zamieniana jest w paranoję, której amerykańskie odszkodowania za gorącą kawę nie jedynymi są przykładami. U nas, w Europie i w Polsce, procesy przekształcania dobrych intencji w paranoję, chociaż niekoniecznie kawową, też narastają.

czwartek, 14 grudnia 2023

Chleb powszedni

 131223

Naszego czasu nie postrzegamy liniowo i często czujemy się młodsi niż jesteśmy; ja też na co dzień nie odczuwam swoich lat. Do pewnych dolegliwości przywykłem, a dobre działanie tego i owego u siebie dostrzegam i cenię. Bywają jednak chwile, gdy widok, słowa, wspomnienie, uświadamiają mi te dziesiątki lat za mną. Tak było pewnego listopadowego dnia u kolegi wypiekającego chleb.

Pamiętam zaczynanie przez babcię ciasta w drewnianym naczyniu kształtem przypominającym wanienkę do mycia małych dzieci. Pamiętam zapach tego ciasta i swoją ciekawość, z jaką zaglądałem pod lniane przykrycie, za co byłem upominany, a nawet dostałem klapsa po rękach. W drewnianym, nieistniejącym od lat, domu rodzinnym mamy stał długi na dwa metry piec chlebowy, na którym w zimie czasami spał dziadek. Jeszcze widzę czerwoną od ciepła i zapewne emocji twarz mojej ciotki, młodej wtedy dziewczyny, wkładającej do pieca uformowane ciasto leżące na specjalnym przyrządzie wykonanym z drewna: była to okrągła deska cienka na końcu i zamocowana do długiego kija. Widzę jeszcze, jak energicznym, jedynym w swoim rodzaju ruchem ta dziewczyna, która teraz jest ociężałą staruszką, zrzucała ciasto, a po upieczeniu podobnym, tylko odwrotnie skierowanym, wsuwała tackę pod chleb aby go wyjąć z pieca.

Bochny były wielkie, okrągłe, nie miały miodowej skórki tych sklepowych a taką… zwykłą, nierówną. Pachniały też inaczej niż te, które teraz zdarza mi się kupować w pewnej piekarni. Wspaniale, ale w trudny do opisania sposób inaczej. Mniej słodko, bardziej kwaśno i... chlebowo? W tym zapachu było coś wyjątkowego, skoro pamiętam go mimo upływu 60 lat. Wtedy po prostu podobał mi się i budził apetyt, teraz porównałbym go do obietnicy spełnienia albo do ukoronowania długich wysiłków rozpoczętych wiosną od siewu. Był zapachem bezpieczeństwa domu i mojego dzieciństwa.

Babcia nie pozwalała jeść gorącego chleba, dopiero gdy był tylko ciepły dostawałem pierwszą kromkę, a jadłem ją samą, bez niczego, bo żadne dodatki nie były potrzebne.

Rankami budził mnie głos babci:

– Krzysiek, wstawaj, śniadanie.

Na stole stał duży kubek mleka z rannego udoju, a na nim leżała wielka kromka chleba. Nic więcej, to było całe śniadanie. Ubogie, mało urozmaicone? Nie zastanawiałem się nad tym, dla mnie było normalne i sytne. Czasami śniadania były inne: w żeliwnym saganie babcia gotowała zacierkę, bardzo lubianą przeze mnie zupę. Była prosta, zrobiona z produktów własnych: nieco osolone rozwodnione mleko, małe kawałki ziemniaków i kluski nierównej wielkości. Babcia rwała ciasto ręką nad saganem, pamiętam te jej szybkie ruchy. Bieda-zupa, można powiedzieć, ale jej smak jest jednym ze smaków mojego dzieciństwa wcale nie biednego mimo biedy.

Długo nie potrafiłem równo odkroić kromki z dużych chlebów, wychodziły mi okropnie krzywe. Z zazdrością patrzyłem na babcię odcinającą równiutką pajdę jednym ruchem wielkiego noża. Podawała mi leżącą na nożu i przytrzymywaną z góry kciukiem. Któregoś dnia ten gest zobaczyłem po raz ostatni, i już nikt nie podał mi tak kromki chleba, ale wtedy o tej stracie nie wiedziałem. Z kromką chleba i nożem schodziłem do piwnicy, stało tam duże kamionkowe naczynie ze smalcem.

– Nie rozgarniaj, bierz z góry! – wołała babcia widząc, jak dokopywałem się do skwarków.

Oczywiście nie słuchałem, ale bury za to nigdy nie dostałem. Z posoloną kromką wielkości może połowy dzisiejszych małych chlebów szedłem za dom, do warzywniaka, a wracałem z pęczkiem szczypioru. Nie, nie wracałem; goniłem gdzieś za ważnymi dziecięcymi sprawami, w obu garściach trzymając swój posiłek. Pamiętam jego smak, i żadne szyneczki czy wymyślne serki mu nie dorównują, ponieważ dzieciństwo i wczesna młodość mają cudowną zdolność intensywnego przeżywania.

W związku tematem, ale i z pewną rozmową niedawno odbytą na temat soli, powiem jeszcze o solniczce w domu babci. Była duża (mieściła zapewne kilo soli), metalowa, półokrągła, z uchylaną na zawiasie pokrywką, w kącie trochę zardzewiała. Sól była inna niż obecnie sprzedawana, zwykła i naturalna jak chleby babcine: gruboziarnista, nieco szarawa i wiecznie zbrylona. Wkładałem palce między grudę soli a ściankę solniczki by chwycić szczyptę, albo wyjmowałem grudę jeśli nie była duża i lekko ją pocierałem palcem nad kromką chleba. Wiele lat później z poczuciem niesmaku dowiedziałem się o dodawaniu do soli substancji chemicznej zapobiegającej jej zbrylaniu. Sprawdziłem: dodaje się żelazocyjanek potasu i my to kupujemy, bo nie chce się nam rozkruszać soli!

W listopadzie miałem wyjątkową okazję oglądania u kolegi całego procesu wyrabiania ciasta i pieczenia chleba. Jest on zwolennikiem tradycyjnych metod upraw i hodowli, taki też jest jego przepis na chleb. Zbudował prawdziwy piec chlebowy, stosuje wyłącznie tradycyjne narzędzia, łącznie z dzieżą, i nie uznaje żadnych ulepszających dodatków. Jego chleb jest bardzo podobny do babcinego, pamiętanego z lat sześćdziesiątych minionego wieku (i tysiąclecia), chleba pieczonego w domu, po którym jedyny ślad jest w mojej pamięci.

W czasie listopadowej dwudniowej łazęgi sudeckiej jadłem chleb pamiętany z dzieciństwa.













piątek, 9 października 2020

Recenzja książki Góry Kaczawskie słowem malowane

 

091020

Wioleta Sadowska, właścicielka bloga „Subiektywnie o książkach”, opublikowała recenzję mojej książki o Górach Kaczawskich.

Oto ona:

* * *

Zachwycające malowanie słowem

"Gdy ogarnie się ten szeroki widnokrąg spojrzeniem, w pierwszej chwili widzi się tylko góry – bezludny świat oczyszczony z ludzi i ich pośpiechu. Tylko góry, dla których czas jakby nie istniał; góry wyniośle obojętne zarówno na nasze szaleństwa, jak i na nasz podziw".

Czy można malować słowem? Jeśli połączy się ze sobą szczyptę pomysłu, łyżkę wyobraźni i kilogram wewnętrznych przeżyć, taka sztuka może się udać. Słowem można bowiem wyrazić wiele – prawdziwą pasję, podziw, pragnienie, ale także złość i zdziwienie. Krzysztof Gdula z pewnością posiadł tę umiejętność, ukazaną już w "Sudeckich wędrówkach", a rozwiniętą w swoim drugim dziele.

"Góry Kaczawskie słowem malowane" to zbiór ponad czterdziestu zapisków "zbieracza wrażeń", ukazujących Góry Kaczawskie. Autor od jesieni do wiosny wędruje po tym pięknym zakątku naszego kraju, odkrywając jego godne uwagi miejsca, zachwycając się cudami natury i kontemplując swoje wewnętrzne przeżycia.

Jakże inspirującą okazała się kolejna porcja wędrówek po górach, jaką postanowił podzielić się ze światem Krzysztof Gdula! Po lekturze tej książki mam wrażenie, że "Sudeckie wędrówki" były jedynie swoistą rozgrzewką, wstępem do tego, co autor w pełni potrafi przekazać. Zbiór ten bowiem jest obszerniejszy od poprzedniego, ale nie tylko pod względem ilości przedstawionych wypraw. Przede wszystkim to prawdziwa skarbnica, pobudzających do głębszych refleksji, przemyśleń wędrowca, dotyczących pełnego spektrum naszego życia. Każdy z tekstów to oczywiście zupełnie inna podróż, przynosząca odmienne wrażenia i doświadczenia, a jednak każda z nich generuje czasami ulotną myśl, a czasami szerszą refleksję.

Krzysztof Gdula bardzo często poprzez swoje przemyślenia powstałe na szlaku zadaje różnorodne pytania, nad którymi czytelnik, chcąc nie chcąc, musi się pochylić. Czy zastanawialiście się bowiem kiedyś nad rozrzutnością przyrody, która oferuje nam tyle piękna? Czy idąc na spacer, nie macie wrażenia bycia intruzem, który swoją obecnością przeszkadza drzewom czy zwierzętom? Czy myślicie czasami nad ulotnością naszego życia w porównaniu z odwiecznym trwaniem gór? To "obcowanie z sacrum", jak epicko nazywa swoje wędrówki autor, staje się dla czytelnika obcowaniem z pojęciami, nad którymi w codziennym biegu się nie zastanawia. A cóż może być piękniejszego, niż literackie współodczuwanie i wzbudzenie chęci oraz potrzeby takiej kontemplacji. Warto także tutaj dodać, że oprócz pierwszoplanowej warstwy obcowania z pięknem przyrody, w głowie autora pojawiają się także wnioski dla nas niepochlebne, z którymi w pełni się zgadzam. Mowa o wszechobecnej wycince lasów, czy też myślistwie porównywanym do bezwzględnej egzekucji. To niezwykle ważne akcenty, o których należy wspomnieć.

Czytelnik znajdzie w tym zbiorze dużo opisów miejsc, które mnie, laika w kwestii wypraw górskich, zwyczajnie zachwycają. Mowa chociażby o skalnym moście na zboczu Cisowej, który bardzo chciałabym zobaczyć na żywo oraz o specyficznym obelisku z plastikową butelką wypełnioną pewną nietuzinkową zawartością. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się odwiedzić te miejsca. Ważne jest także to, że w zbiorze tym widać swoiste novum pod postacią ukazania zarysów wiosek i małych miasteczek, a także pewnej relacji, jaka nawiązuje się nie tylko pomiędzy autorem i górami, ale także pomiędzy autorem i ludźmi tam mieszkającymi.

"Góry Kaczawskie słowem malowane" to książka dla koneserów pięknego słowa, wnikliwie zagłębiających się w każde zdanie i w każdy akapit. Impresje autora trzeba bowiem czytać, upajając się nieprzewidywalnością losu, która bardzo często serwuje nam niespodzianki. Cóż mogę więcej rzec, piękne są te Góry Kaczawskie widziane oczami i malowane słowami Krzysztofa Gduli, podobnie jak piękny jest ten zbiór. Warto się nim pozachwycać.

Recenzja była wcześniej publikowana na innych stronach internetowych.

* * *

Autorka wspomina o dwóch konkretnych miejscach opisywanych w książce. Poszperałem w pamięci komputera i znalazłem parę zdjęć.

Mam tylko jedno ze skalnym mostem na Cisowej. Nie widać na nim górnej części mostu, a jedynie rzekę liści płynącą dołem. Tam faktycznie była rzeka liści, w której brodziłem chwilami po kolana. Raz jeden, tylko wtedy, doświadczyłem czegoś takiego, bo przecież zwykle jeśli liście sięgają kostek, mówi się, że jest ich dużo. Mostek jest niewielki, ma może dwa metry długości, a szerokości tyle, żeby po nim przejść na drugą stronę, ale sam fakt istnienia takich formacji skalnych dziwi i każe się zatrzymać przy nich.

Dzień był szary, prawdziwie listopadowy, między drzewami panował półmrok, a nadto stromizna zboczy przysypanych liśćmi znacznie utrudniała zajęcie odpowiedniej pozycji do fotografowania.

Tamte miejsca pamiętam jako zupełnie odludne i ciche. Z rzadka tylko dało się zauważyć niewyraźny ślad duktu, i nawet porzuconych butelek nie było. Po prostu odludzie.

Kilka lat temu podobnie było z miejscem przecięcia się pełnych linii geograficznych. Takie miejsca oczywiście wyróżnione są tylko na mapie, ale ich fizyczne odpowiedniki istnieją, można wskazać je z dokładnością do milimetra. W Polsce nie ma ich dużo, kilkadziesiąt raptem, a bywają w dziwnych, odludnych miejscach. Ten jest w środku sporego kompleksu lasu. Kiedy odnalazłem go, co łatwe nie było, zaznaczony był niewielkim obeliskiem stojącym w krzakach, kilka metrów od duktu, niemal niewidoczny. Przy nim leżał spróchniały pniak, a w nim butelka (widoczna na zdjęciu) z karteczkami, na których dociekliwi wędrowcy zaznaczali swoją obecność. Po paru latach odwiedziłem to miejsce i poczułem… zawód. Pod obelisk prowadzi szeroka, wyrównana szutrem droga, są tablice informacyjne, miejsce odpoczynku. Tylko patrzeć, jak zrobią tam parking.

Nie wiem, co się stało z butelką i pniakiem, wiem jednak, że miejsce straciło czar wyjątkowości i tajemnicy, stało się jeszcze jedną turystyczną atrakcją.

Jednak cząstka dawnego uroku tego miejsca tkwi we mnie, i nie trzeba wiele wysiłku, by tamte chwile sprzed lat przywołać.

Wioleto, dziękuję za recenzję i za przypomnienie mi dawnych wędrówek.