Wieś Dobków, Piaseczna, Popielnik, podnóżem masywu
Marcińca i Rogacza do Wojcieszowa, Zadora, Lipna, Dobków.
Mój zwyczaj stałego noszenia w plecaku kominiarki i
drugiej pary rękawic, także przezorne, a nawet wbrew spodziewaniu, wzięcie
dwóch bluz polarowych, okazały się dzisiaj zbawienne, szczególnie dla moich
uszu i palców. Było tylko parę stopni mrozu, ale wiatr był dość silny,
wychładzał, przewiewał przez czapkę i kominiarkę, kąsając głowę. Po zdjęciu
rękawic dla wypicia herbaty czy zjedzenia kanapki, palce rąk długo dochodziły
do normalnego stanu, a kucnięcie za potrzebą było ekstremalnym przeżyciem. W
nagrodę wyborny smak gorącej herbaty z sokiem malinowym, herbaty z termosu właśnie
dla tej chwili dźwiganego cały dzień.
Pierwszy zimowy weekend na szlaku. Bez dalekich
widoków, bo mgła przygoniła horyzont na kilometr ode mnie, ale za to z silnie
odczuwaną listopadową nostalgią.
Dobrym sposobem znalezienia we wsi początku wybranej
drogi, jest internet i zasoby google. Wybierając trasę wędrówki ze startem w
Dobkowie, zauważyłem na mapie drogę wybiegającą spomiędzy domów wsi i
prowadzącą przez łąki pod wzgórze Piaseczna. Zdjęcia satelitarne i te robione z
samochodu, pozwoliły mi precyzyjnie określić jej początek, a nawet znaleźć
miejsce na samochód. Szaro było, gdy wszedłem na dróżkę i jeszcze w trzy
kwadranse później, na Piasecznej, mój aparat stwierdził, że jest za ciemno do
robienia zdjęć. Faktycznie, ranek był prawdziwie listopadowy: nie tylko zimny,
chmurny i ciemny, ale i z lekka zamglony. Droga podchodziła pod szczyt
wzniesienia, przy małej grupce drzew zataczała zgrabny łuk i biegła w stronę
lasu; podobało mi się to miejsce, pomyślałem, że w słoneczny i zielony dzień
musi być tutaj naprawdę ładnie. Samo wzgórze jest częściowo rozkopane
żwirownią, natomiast widoków z niego tylko domyślałem się.
Ten weekend, dwa dni łażenia po kaczawskich
wzgórzach, zapamiętam także z powodu polnych dróg.
Szukałem je, znajdowałem i gubiłem; znajdowałem
niezaznaczone na mapie albo daremnie szukałem tych zaznaczonych; były kapryśne
albo i zwodnicze, bo po prostu kończące się gdzieś na łące lub przy świerku w
lesie. Cóż, dla ich urody wybaczam wady.
Wiele kilometrów szedłem na przełaj, łąkami albo
nieużytkami, kierunek wybierając według zarysów ścian lasów, albo po prostu na
wyczucie. Dochodziłem tam, gdzie chciałem, chociaż na ogół z mniejszym lub
większym odchyleniem. Szedłem. Palce stóp nareszcie rozgrzały mi się, buty
miałem wygodne, nigdzie nie marzłem, szedłem.
W te dni stwierdziłem, że marsz po zaoranym (tylko
zaoranym, bez wyrównania skib) i zamarzniętym polu jest równie uciążliwy, jak
marsz kosodrzewiną. Gdy chłostany wiatrem przebrnąłem przez wielką połać
takiego pola, z ulgą siadłem na pniaku między pierwszymi drzewami lasu,
osłonięty od wiatru. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, że
siedziałem nie wyciągając termosu, zasłuchany w odgłosy wiatru i zapatrzony w
ten szaro-brązowy, smutny las. Taki był, jak większość lasów widzianych w ten
weekend, ale w tamtej chwili jakbym coś w nim zobaczył – trudny w spostrzeżeniu
i w akceptacji jego urok.
Jedną przerwę miałem w wielce nietypowych warunkach,
bo… na kanapie w campingu. Nie wiem kto i po co postawił camping na pustkowiu,
chyba myśliwi, a że nie był zamknięty, uznałem, że mogę w nim usiąść dla
wypicia herbaty.
Szedłem w stronę Popielnika; gdy dotarłem do szosy
łączącej Dobków z Lipą, wzgórze rozpoznałem bez pudła. Najdalszej dali nie było mi dane widzieć, ale to, co
zobaczyłem, podobało mi się; wrócę na to wzgórze na pewno. Z powodu mgły
zrezygnowałem z wędrówki na inne okoliczne wzgórza, a wybrałem leśną drogę
szczytami długiego masywu – od Marcińca do Trzcińca. Z Popielnika poszedłem na
wschód, chcąc dojść do drogi prowadzącej na Marcińca. Dobrze, ale która to
droga? No i jak do niej dojść, skoro ta biegnąca w pobliżu wzgórza skończyła
się niewiele dalej? Szedłem na przełaj szerokim duktem wyrąbanym w lesie pod
linią energetyczną, rozgarniając oszronione wiechcie traw. Tyle razy widziałem
te trawy, tak ładne i
charakterystyczne, a nie wiem, jak się one nazywają.
Dlaczego nie wiem?
Więc dobrze! Klikałem, oglądałem, porównywałem i
wyszło mi, że tamte trawy, tak ładnie wyglądające z białosrebrzystymi
wiechciami, to wiechlina, chyba zwyczajna, ale za to głowy nie dam. Dzisiaj
patrzyłem na wiechcie wiechliny ładnie oszronionej, ale te trawy potrafią też
zatrzymywać mrowie miniaturowych kropelek wody. Czasami wystarczy nawet słaby i
chwilowy blask słońca, by te drobiny zalśniły połyskiem diamentów.
Wracam na szlak. Doszedłem do poprzecznie biegnącej
szutrówki; miejsce skrzyżowania z grubsza odpowiadało usytuowaniu drogi na
Marciniec, więc skręciłem w nią. Gdy później droga za bardzo – według mojej
oceny - skręcała w prawo, uznałem, że na minionym wcześniej rozwidleniu
powinienem wejść w lewą odnogę. Nic to, pomyślałem, tej drogi też nie znam, a
że prowadzi w stronę Wojcieszowa, pójdę nią dalej. O kierunku wnioskowałem po
jej biegu i nachyleniu stoków, bo słońcem nie mogłem się kierować, a kompasu
nie mam. Prowadziła podnóżem masywu, a skończyła się w miasteczku, na ulicy
Nadrzecznej, vis a vis wzgórza Młynica.
Przeszedłem kawałek ulicami i wszedłem na znaną mi
drogę prowadzącą na Zadorę i dalej – na Lipnę.
Mając rezerwę czasu,
postanowiłem raz jeszcze spróbować znaleźć Kazalnicę, skałę zaznaczoną tam na
mojej mapie. Myszkowałem po lasach ze dwie godziny, skały nie znalazłem, może
jedynie szczyt pewnego wzgórza, stromy z jednej strony, mógłby uchodzić za
kazalnicę, ale skały wychodnej tam nie ma. Ponieważ moja encyklopedia,
dokładniejsza od mapy, nie informuje o tej skale, wydaje się, że jest ona
kolejnym wymysłem autorów mapy. Znalazłem natomiast nietypową lipę: dwanaście
(pilnie policzyłem) pni wyrasta z jednego przyziemia! Po drodze, oglądając drzewa,
nauczyłem się, jak mniemam, rozpoznawać młode, o gładkiej jeszcze korze, jawory
bez liści. Jestem z siebie dumny, bo niewiedza jest męcząca, czasami
niepokojąca.
Pokręciłem się jeszcze po łąkach wokół Lipnej,
wszedłem na szczyt jakiegoś jej bezimiennego sąsiada, pogapiłem się na
oszronione zagajniki (tylko tam, w okolicy szczytu, drzewa były całe białe) i
wszedłem na czarny szlak prowadzący do Dobkowa.
Przy ścieżce tego szlaku,
blisko brzegu lasu, miałem miłą chwilę zapatrzenia: rośnie tam grupa dużych,
nawet bardzo dużych, buków. Wszystkie wielkie drzewa tworzą wokół siebie
pociągającą aurę, ale buki chyba szczególnie, zwłaszcza gdy ogląda się je
nagie, mocarne rozmiarami i pazurami korzeni, czarne i nieruchome, w półmroku
jesiennego dnia w lesie.
Gdy wyszedłem z lasu i otworzył się przede mną znany
już, ale nadal urzekający widok na wzgórze ze starym kamieniołomem i dalej, na
szerokie pola schodzące do wioski. Próbowałem robić zdjęcia, ale aparat
stwierdził, że już zbyt ciemno i że dość mu robienia zdjęć na dzisiaj.
Gdy dwa dni wcześniej szukałem noclegu, z powodu
wysokiej dla mnie ceny zrezygnowałem z ofert w Dobkowie i zadzwoniłem do
znanego mi już gospodarstwa w Proboszczowie, do „Zaczarowanego Ogrodu”. W
trakcie rozmowy właścicielka zapytała.:
-A
czy pan już nie nocował u nas? Głos wydaje mi się znajomy.
-Nocowałem
parę razy.
-To
pan jest tym, który chodzi po tych górach?
-Ja.
-To
dla pana obniżę cenę.
-Dzięki serdeczne.
Pokój dostałem ten, co zwykle. Dłuższą chwilę
rozmawiałem z panią Danutą, a gdy wyszła, zobaczyłem na stoliku lampkę nalewki
własnej roboty. Ilekroć nocuję tam, jestem tak ugaszczany. Wiem, że wszyscy
goście mają możliwość degustacji, ale przecież tak miło jest myśleć, że tylko
ja, tylko dla mnie:)
Do Zaczarowanego Ogrodu przyjechałem o godzinie 17;
umyłem termos, wziąłem prysznic, posiedziałem chwilę nad mapą i… co robić,
skoro nie wziąłem nic do czytania? Chciałbym poznać ogród, bo tyle go widuję,
co mogę zobaczyć jadąc, w świetle reflektorów, ale o tej godzinie nie obejrzę
go i dzisiaj.
Położyłem się. Spałem jak aniołek przez 11 godzin.