201215
Prawie
najkrótszy dzień roku, wigilia zimy, której rozpoczęcie powinno być radośnie
obchodzone jako nawrót Czasu ku wiośnie: do dzisiaj można było mówić, iż każdy
dzień oddalał nas od letnich dni; od jutra każdy dzień przybliżać będzie do
wiosny. W starożytnym Rzymie jeden z pierwszych dni zimy był radośnie święcony
jako dzień Nowego Słońca, póki Kościół nie uczynił z niego dnia narodzin Jezusa.
Czasami gdy wspomnę to stare święto, doznaje zdumienia precyzją pomiarów
astronomicznych w tamtych czasach: bez teleskopów, satelitów i bez komputerów,
potrafiono zauważyć parominutowe różnice w długości dnia.
Znając
prognozę pogody, wybrałem trasę odkrytymi stokami ulubionych gór: z Mysłowa na
Osełkę, dalej Górą Bandurskiego i Gaikiem na stoki Dudziarza (przy okazji
odwiedziłem moją Polanę Czterech Świerków). Powrót tymi wzgórzami, ale nie po
śladach, i wejście na Grodzik, na tę pamiętną polanę sięgającą połowy zachodniego
zbocza, z którego zaplanowałem oglądanie dzisiaj zachodu słońca. Cały dzień
słońce miałem na twarzy i rozległe widoki wokół siebie. Pięknie pożegnała mnie
Pani Jesień, mimo iż kiedyś w rozmowie z nią narzekałem i marudziłem.
Dzisiejszy słoneczny dzień, jej ostatni dzień, dowodzi, iż nie gniewa się na
mnie o tamte chwile przy czeremsze.
W
drogę wyszedłem kwadrans przed siódmą, więc w ciemnościach nocy, parę minut po
siódmej wszedłem na przełęcz między Osełką a Księżym Kamieniem i odwróciłem
się. Nad czarnym masywem Lubrzy zobaczyłem tak kapryśną ostatnio Eos. Właśnie
wstała i powoli rozchylała story okna swojej komnaty, chwaląc się kolorami
piżamy. Stałem tam, chłostany zimnym wiatrem, i niczym pryszczaty małolat
gapiłem się na nią. Chciałem robić jej wymówki
za poprzednie niedzielne ranki, ale nie potrafiłem. Uśmiechała się do mnie,
taka piękna, więc jak mogłem mieć do niej pretensje? Po stokach Osełki kręciłem
się dwie godziny - dla ich urody, bo obok stoków w sąsiedztwie Trzmielowej
Doliny, te właśnie są dla mnie najurokliwsze.
Idąc, spoglądałem na niebo nad
ciągle ciemnym masywem Lubrzy, oglądając pokaz mody urządzony przez Eos, a
trwał on długo, wyjątkowo długo: słońce wzeszło ponad lasy sporo po ósmej, a
dopiero w godzinę później oderwałem się od Osełki i ruszyłem w poszukiwaniu
dobrej drogi na Górę Bandurskiego. Opuszczając pierwszą dzisiejszą górkę,
szedłem dróżką biegnącą skrajem łąk i lasu, ładną dróżką. Niestety, ktoś
pozakładał na gałązki puste puszki po piwach, były ich tam dziesiątki.
Patrząc
na nie, pomyślałem o granicy dwóch światów. Ta myśl pojawia się u mnie często i
w różnych okolicznościach, jednak mających jedną wspólną cechę: całkowitą
obcość obserwowanych zachowań, wyznawanych wartości, sposobów wartościowania i
widzenia świata. Ludzie, którzy to zrobili, są dla mnie jak kosmici – nie do
zrozumienia, bez możliwości porozumienia. Dwa światy. Jeden świat podzielony
tysięcznymi granicami. Niewidocznymi i przeplatającymi się, ale jednocześnie
wyraźnymi, ostro rysowanymi granicami wywołującymi u mnie poczucie zdumienia
lub samotności.
Na
wprost masywu Gór Ołowianych, równolegle do doliny z szosą numer 3, w rządku
stoi kilka górek sięgających Dudziarza, ta pierwsza jest częściowo zalesiona,
pozostałe odkryte, a wszystkie bardzo widokowe. Z wielu miejsc widoki są
panoramiczne i bardzo urozmaicone, zawsze widać przynajmniej kilkanaście
większych szczytów i drugie tyle drobnicy, a ja, jak zawsze z satysfakcją,
rozpoznawałem niemal wszystkie szczyty. Między Osełką a tamtymi wzgórzami
rozciągała się do dzisiaj terra incognita; doliną biegną szosy, płyną
strumienie, są podmokłe miejsca i stawy, rozłożyła się wieś, a skoro wieś, to
znaczy, że i ogrodzenia. To wszystko było, ale dość szybko udało mi się znaleźć
dobre przejścia polnymi dróżkami i opłotkami na Górę Bandurskiego. Ta
poprzedzielana jest masywnymi ogrodzeniami pastwisk, w lecie raczej trudno
byłoby przejść tamtędy, ale dzisiaj zastałem bramy otwarte. Przy podejściu na
grzbiet widok sięga połowy widnokręgu, ale gdy już idzie się szczytami ku Dudziarzowi,
linia horyzontu w żadnym miejscu okręgu nie jest bliska, a miejscami ginie w
niebieskościach odległych o wiele, wiele kilometrów.
Południowy
stok Dudziarza ma w mojej pamięci swoje znaczące miejsce z wielu powodów. Był
celem pierwszej mojej wędrówki kaczawskiej pięć lat temu, miejscem mojego
zachwycenia się Różanką, śliczną górą w Ołowianych, którą oglądałem pewnego
słonecznego i śnieżnego dnia, a śnieg na niej nie był wtedy biały, nie. On
świecił błękitami i diamentowo błyszczącym złotem. Na stoku Dudziarza rosną
wyjątkowo gęste i rozległe laski różano-głogowe. Nigdy nie widziałem ich
kwitnącymi, ale ilekroć tam jestem, wyobraźnia podsuwa mi obrazy tak cudnego
kwitnienia, że jego urok widzę i w zimie. Kiedyś stałem pod szczytem Ziemskiego
Kopczyka patrząc na mało mi wtedy znane góry wokół. Na zboczu jednej z nich
wypatrzyłem jęzor łąki schodzącej od szczytu i przedzielonej czterema świerkami
stojącymi w poprzek. Górę zidentyfikowałem, chociaż nie od razu, był to
Dudziarz, a łąkę ze świerkami zobaczyłem z kosmosu, korzystając ze zdjęć
googli. Przy najbliższej okazji poszedłem tam, znalazłem drogę przez las i z
bliska zobaczyłem świerki. Rośnie ich tam sześć, ale trzy są tak blisko siebie,
że nazwy miejsca już nie zmieniałem. Polana Czterech Świerków. Byłem na niej
dzisiaj, przywitałem się ze świerkami.
Idąc
miedzy Osełką, pierwszą moją górą, a Grodzikiem, ostatnią dzisiaj odwiedzoną,
zatoczyłem spore półkole, podziwiając zmieniający się widok gór wokół mnie.
Góry
nie są nieruchome; kto tak mówi, nigdy nie był wśród nich i nie widział ich
przemieszczania się, a jest ono łatwo zauważalne: wystarczy tylko iść dość
długo i patrzeć wokół siebie, żeby zobaczyć ich wędrówki, albo przynajmniej
obracanie się. Widziałem je z różnych stron i w zmieniającym się sąsiedztwie, a
te było czasami tak bardzo odmienne, że musiałem chwilę patrzeć na góry, by
rozpoznać je. Rosły wynosząc się nad inne, ale i malały, przysiadając u stóp
tych, które właśnie wznosiły się. Znikały chowając się za szczyty, o których
wiem, że są mniejsze od nich i pojawiały się w innym miejscu, odmienione, a
jedna z nich znikła mi zupełnie. Dłuższą chwilę szukałem jej wzrokiem tam,
gdzie być powinna, w końcu znalazłem zakamuflowaną przemyślnie: cała była na
widoku, ale ustawiła się przed inną górą, wtapiając się w jej stoki tak
dokładnie, że jedynym śladem była ledwie rozróżnialna linia jej lasów na tle
lasów tamtej. Na południe od linii wzgórz, za doliną, wznoszą się Góry
Ołowiane. Szczyt są zalesione, ale stoki bliżej dna doliny są odkryte. Widziałem
je pod niskim słońcem, oślepiającym, ale i przydającym stokom urody ostrym
światłem i głębokimi, długimi cieniami pojedynczych drzew oglądanymi przez
mgiełkę prześwietloną słońcem – jakby w powietrzu wisiał najdelikatniejszy
złoty pył. Nieco w bok i wyżej widziałem karkonoskie szczyty przyprószone
śniegiem– od Śnieżki po Szrenicę; ich niebieskości i biele miały ciepłe,
perłowe odcienie. Blisko, najbliżej, tuż obok, mijałem pola zielone młodymi
zbożami i czerwone owoce róż błyszczące w słońcu - wystarczy trochę słońca, by
zobaczyć kolory zimy. Oczywiście sporo czasu poświęcałem drzewom, próbując
rozpoznać gatunki i odmiany, lub utrwalając poznane cechy rozpoznawcze. Sporo
rośnie tam jesionów, trochę je znam, ale nadal nie mam pewności przy
rozpoznawaniu odmian.
Kiedyś,
obchodząc podnóżem rozległy masyw Lubrzy, dotarłem do wąskiej łąki pnącej się
po zboczu ku szczytowi. Była ładna, więc poszedłem nią w górę. Pod lasem
odwróciłem się i doznałem zachwytu urodą widoku. Dla pamięci tamtej chwili, ale
też i z myślą o odwiedzeniu Diablaka, tego wyższego, także z chęci oglądania
stamtąd zachodu słońca, wszedłem na stok.
Tak naprawdę nie wiem, jak się ta
wyższa skała, też ładna i duża, nazywa, ale skoro niżej jest podobna nazywająca się
Diablak, więc może i ta nosić to miano. Słońce stało nad linią Karkonoszy, więc
bliżej południa, a nie na zachodzie. Cóż, w końcu mamy najkrótszy dzień w roku,
słońce zachodzi na południowym zachodzie. Do końca dnia brakowało trzech
kwadransów, czy zdążę odwiedzić skałę? Czas zapamiętałem dobrze – kilka minut
intensywnego marszu pod górę lasem wśród ciemniejących świerków. Skrzyżowanie,
skręt, ładny dukt i oto skała! Pamiętałem drogę. Skała nic nie straciła ze
swojej urody, może nawet zyskała, bo widziałem ją w niskim już słońcu świecącym
między drzewami. Dotknąłem ją, zrobiłem jej sesję zdjęciową, a ona pokazywała
mi się jak zawodowa modelka. Niestety, tak się kręciła w obiektywie, że prawie
wszystkie zdjęcia okazały się być poruszone. Wróciłem na brzeg łąki akurat na
ostatnie chwile dnia.
Świat
na wprost po prostu szarzał tracąc kolory, natomiast linia Karkonoszy długo
jeszcze świeciła intensywną zorzą zachodu. Wyjeżdżając z ciemnej już wioski,
nadal ją widziałem.