Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wiara. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wiara. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 25 marca 2019

Ludzkie sprzeczności i Bóg, czyli wybór cytatów z Lema

220319
Książki Stanisława Lema towarzyszą mi od wczesnej młodości. Miałem i mam jego twórczość za szczytowe osiągnięcie gatunku science fiction, a po latach taką fascynację przeżył mój starszy syn. Czasami zabawialiśmy się zgadywankami: po usłyszeniu paru słów cytatu należało odgadnąć tytuł powieści.
Niżej cytowany fragment nie od razu zrozumiałem. Pełnej wymowy nabrał, gdy sam wszedłem w średnie lata, chociaż przesunąłbym o kilka lat w przód początek opisywanej smugi cienia. Teraz, szykując tekst do publikacji, poprosiłem google o sprawdzenie, czy aby nie zamieszczałem już tego fragmentu. Nie, ale zauważyłem, że jest popularny, cytowany na wielu stronach. Nie bez powodu.
Poznajmy Lema odmiennego od naszych wyobrażeń o nim.


Między trzydziestką a czterdziestką, bliżej drugiej: smuga cienia — kiedy już przychodzi akceptować warunki nie podpisanego kontraktu, narzuconego bez pytania, kiedy wiadomo, że to, co obowiązuje innych, odnosi się i do ciebie, że z tej reguły nie ma wyjątków: chociaż to przeciwne naturze, należy się jednak starzeć. Dotąd robiło to po kryjomu ciało — tego już nie dość. Wymagana jest zgoda. Młodzieńczy wiek ustanawia jako regułę gry — nie, jako jej fundament — niezmienność własną: byłem dziecinny, niedorosły, ale już jestem prawdziwym sobą i taki zostanę. Ten nonsens jest przecież podstawą egzystencji. W odkryciu bezzasadności tego ustalenia zrazu tkwi więcej zdziwienia niż lęku. Jest to poczucie oburzenia tak mocne, jakbyś przejrzał i dostrzegł, że gra, do jakiej cię wciągnięto, jest oszukańcza. Rozgrywka miała być całkiem inna; po zaskoczeniu, gniewie, oporze zaczyna się powolne pertraktacje z samym sobą, z własnym ciałem, które można by wysłowić tak: bez względu na to, jak płynnie i niepostrzeżenie starzejemy się fizycznie, nigdy nie jesteśmy zdolni dostosować się umysłowo do takiej ciągłości. Nastawiamy się na trzydzieści pięć, potem na czterdzieści lat, jakby już w tym wieku miało się zostać, i trzeba potem przy kolejnej rewizji przełamania samoobłudy, natrafiającego na taki opór, że impet powoduje jak gdyby nazbyt daleki skok. Czterdziestolatek pocznie się wtedy zachowywać tak, jak sobie wyobraża sposób bycia człowieka starego. Uznawszy raz nieuchronność, kontynuujemy grę z ponurą zaciekłością, jakby chcąc przewrotnie zdublować stawkę; proszę bardzo, jeśli ten bezwstyd, to cyniczne, okrutne żądanie, ten oblig ma być wypłacony, jeżeli muszę płacić, chociaż nie godziłem się, nie chciałem, nie wiedziałem, masz więcej, niż wynosi zadłużenie — podług tej zasady, brzmiącej humorystycznie, gdy ją tak nazwać, usiłujemy przelicytować przeciwnika. Będę ci tak od razu stary, że stracisz kontenans. Chociaż tkwimy w smudze cienia, prawie za nią, w fazie tracenia i oddawania pozycji, w samej rzeczy wciąż walczymy jeszcze, bo stawiamy oczywistości opór, i przez tę szamotaninę psychicznie starzejemy się skokami. To przeciągamy, to nie dociągamy, aż ujrzymy, jak zwykle zbyt późno, że cała ta potyczka, te samostraceńcze przebicia, rejterady, butady też były niepoważne. Starzejemy się bowiem jak dzieci, to znaczy odmawiając zgody na to, na co zgoda nasza jest z góry niepotrzebna, bo zawsze tak jest, gdzie nie ma miejsca na spór ani walkę — podszytą nadto załganiem. Smuga cienia to jeszcze nie memento mori, ale miejsce pod niejednym względem gorsze, bo już widać z niego, że nie ma nietkniętych szans. To znaczy: teraźniejsze nie jest już żadna zapowiedzią, poczekalnią, wstępem, trampoliną wielkich nadziei, bo niepostrzeżenie odwróciła się sytuacja. Rzekomy trening był nieodwołalną rzeczywistością; wstęp — treścią właściwą; nadzieje — mrzonkami; nie obowiązujące zaś, prowizoryczne, tymczasowe i byle jakie — jedyną zawartością życia. Nic z tego, co się nie spełniło, już na pewno się nie spełni; i trzeba się z tym pogodzić milcząc, bez strachu, a jeśli się da — i bez rozpaczy.”

Opowiadanie „Ananke” z cykluOpowieści o pilocie Pirxie”.

* * *
Te fragmenty natomiast pokazują takiego Lema, jakiego znamy my i kawał świata, jako że jego książki wydano w wielu krajach: człowieka o rozległej wiedzy, zafascynowanego techniką, omalże technokraty, wizjonera, ale też ateistę, logika i filozofa
Cytaty pochodzą z opowiadania „Non serviam”, co w łacinie oznacza „nie będę służyć”. Słowa przypisywane Szatanowi i zamieszczane na sztandarach dziwnych, protestujących ugrupowań.
Parokrotnie Lem posługiwał się oryginalnym pomysłem na wyrażenie swoich myśli: pisania recenzji nieistniejącej książki. Takie też jest Non serviam. Autor tej nienapisanej książki relacjonuje przebieg doświadczenia, które nadal, mimo upływu wielu lat od napisania opowiadania, jest w sferze fantazji. Otóż posługując się wielkim komputerem i specjalistycznymi programami, tworzy sztuczny świat zaludniony personoidami – złożonymi psychicznie osobowościami istniejącymi wyłącznie w komputerze. Jednak osobowości te w swoim odbiorze, w swoim pojmowaniu, nie mają o tym pojęcia, ponieważ program tworzy im także świat zewnętrzny. Taka sytuacja upodabnia eksperyment do aktu tworzenia nowego świata, a to z kolei daje możliwość przedstawienia poglądów na temat ludzkiej osobowości i świadomości oraz myśli o wierze i Stwórcy.
Pierwszy fragment, o cechach ludzkiej osobowości, jest łatwy, drugi, o Bogu, wymaga skupienia, zwłaszcza wobec złożonej czasami konstrukcji zdań i używania rzadkich form wyrazów, ale jednocześnie ciekawi wnioskami uzasadnionymi pod względem logicznym nienagannie.
W nawiasach wykropkowałem zdania niezwiązane bezpośrednio z treścią cytatów lub trudne do wyjaśnienia bez znajomości całego opowiadania. W paru miejscach wtrąciłem się dla zamieszczenia wyjaśnień uznanych za przydatne, dodając swój inicjał KG. Wyróżnienia rozstrzeleniem liter autora, natomiast pogrubienia moje. Cytaty ująłem w znaki >> <<.

* * *
>> Zbudowanie ich (personoidów, osobowości istniejących w komputerze – K.G.) ziściło nareszcie jeden z najstarszych mitów o homunkulusie. Po to, aby podobieństwo człowieka, tj. jego psychiki, stworzyć, trzeba z rozmysłem wprowadzić w informacyjny substrat określone sprzeczności, trzeba mu nadać asymetrię, tendencje odśrodkowe, trzeba go, jednym słowem, zarazem i scalić — i skłócić. Czy to racjonalne? Zapewne, wręcz nieuchronne, kiedy nie chcemy budować po prostu jakichś syntetycznych rozumów, lecz imitować myśl, a z nią razem osobowość człowieka.
Muszą się tedy w pewnej mierze sprzeczać emocje personoidów z ich racjami; muszą one dysponować tendencjami samozgubnymi w jakimś stopniu przynajmniej; muszą doznawać wewnętrznych „napięć”, owej całej odśrodkowości, już to przeżywanej jako wspaniała nieskończoność duchowych stanów, już to jako ich bolesne nie do zniesienia rozdarcie.
(...) Wiemy już, że maszyna cyfrowa nigdy by świadomością nie zapłonęła; bez względu na to, do jakiego zadania ją zaprzężemy, jakie fizyczne procesy będziemy w niej modelowali, pozostanie na zawsze trwale apsychiczna. Ponieważ chcąc człowieka wymodelować, trzeba powtórzyć pewne jego fundamentalne sprzeczności (…). Ośrodkiem grawitacyjnym jest osobowe „ja” po prostu — ale ono bynajmniej żadnej jedności w sensie logicznym ani fizycznym nie stanowi. To tylko nasze subiektywne złudzenie! Znajdujemy się, w niniejszej fazie wykładu, pośród mrowia zdumiewających zaskoczeń. Można wszak zaprogramować cyfrową maszynę w ten sposób, aby się dało z nią prowadzić rozmowy, niczym z rozumnym partnerem. Maszyna będzie używała, gdy zajdzie tego potrzeba, zaimka „ja” i wszystkich jego gramatycznych pochodnych. Jest to jednak swoiste „oszustwo”! Maszyna wciąż będzie bliższa miliardowi gadających papug — choćby papug aż genialnie wytresowanych — aniżeli najprostszemu, najgłupszemu człowiekowi. Naśladuje ona zachowanie człowieka na czysto językowej płaszczyźnie i nic ponadto. Maszyny tej nic nie rozbawi, nie zdziwi, nie zaskoczy, nie przerazi, nie zmartwi, ponieważ jest ona psychologicznie i osobowo Nikim. Jest ona Głosem wypowiadającym kwestie, udzielającym odpowiedzi na pytania, jest Logiką zdolną pobić najlepszego szachistę, jest ona — to znaczy: może się stać — najdoskonalszym imitatorem wszystkiego, niejako doprowadzonym do szczytu doskonałości aktorem, grającym każdą rolę zaprogramowaną — ale aktorem i imitatorem wewnętrznie całkiem pustym. Nie można liczyć na jej sympatię ani na jej antypatię. Na jej życzliwość jak i na wrogość. Nie dąży ona do żadnego samoustanowionego celu; w stopniu dla każdego człowieka po wieczność niepojętym jest jej „wszystko jedno” — skoro nie ma jej po prostu jako osoby… <<

* * *
>> (Jedna ze stworzonych osobowości – K.G.) zakłada w swym rozumowaniu Boga domagającego się czci, miłości i zupełnego oddania, a nie tylko i po prostu wiary w to, iż on sobie istnieje, i — ewentualnie — że on świat stworzył. Nie wystarczy wszak godzić się z hipotezą Boga–Sprawcy świata, aby zyskać zbawienie: trzeba ponadto być temu Sprawcy za akt stworzenia wdzięcznym, domyślać się jego woli i spełniać ją, czyli — jednym słowem — trzeba Bogu służyć. Otóż Bóg, jeżeli istnieje, jest mocen udowodnić własną egzystencję w sposób co najmniej tak samo pewny, jak poświadcza swój byt to, co można spostrzegać bezpośrednio. Nie mamy wszak wątpliwości co do tego, że pewne obiekty istnieją i że się z nich nasz świat składa. Najwyżej można żywić wątpliwości co do tego, jak one to robią, że istnieją, w jaki sposób istnieją etc. Lecz samemu faktowi ich bytowania nikt nie przeczy. Bóg mógł z taką samą mocą poświadczyć własną egzystencję. Nie uczynił tego jednak, skazawszy nas na uzyskiwanie w owym przedmiocie wiedzy okólnej, upośrednionej, wyrażanej pod postacią rozmaitych domniemań, zwanych nieraz objawieniami. Jeżeli tak postąpił, to tym samym równouprawnił stanowiska „bożąt” i „niebożąt” (bożęta to ci, którzy wierzą, niebożęta są ateistami – K.G.); nie przynaglił stworzonego do wiary bezwzględnej w swój byt, a tylko dał mu tę ewentualność. Zapewne, motywy, jakimi się powodował Stwórca, mogą być dla stworzonego nie znane. Powstaje atoli takie oto pytanie: Bóg albo istnieje, albo nie istnieje, i to, aby była trzecia możliwość (Bóg istniał, ale go już nie ma, istnieje okresowo, oscylacyjnie, istnieje raz „mniej”, a raz „bardziej”, etc.), zdaje się nader mało prawdopodobne. Tego nie można wykluczyć, lecz wprowadzenie wielowartościowej logiki w teodyceę tylko ją zamącą.
Tak tedy Bóg jest bądź go nie ma. Jeśli on akceptuje sam sytuację naszą, w której każdy z członów alternatywy ma za sobą argumenty — wszak jedni dowodzą, jako „bożęta”, istnienia Stwórcy, a inni, jako „niebożęta”, temu oponują — to pod względem logicznym mamy sytuację gry, której partnerów tworzy z jednej strony pełny zbiór „bożąt” z „niebożętami”, a z drugiej Bóg jeden. Owa gra posiada taką logiczną charakterystykę, że za niewiarę w siebie Bóg nie jest w prawie nikogo ukarać. Jeżeli nie wiadomo na pewno, czy istnieje jakaś rzecz, lecz tylko jedni mówią, że jest, a inni, że jej nie ma, i jeżeli w ogóle daje się uargumentować hipoteza, jakoby jej wcale nie było, to żaden sprawiedliwy sąd nie skaże nikogo za to, że będzie bytowi tej rzeczy zaprzeczał. Jest bowiem dla wszystkich światów tak oto: gdy nie ma zupełnej pewności, nie ma pełnej odpowiedzialności. Jest to sformułowanie czysto logicznie niepodważalne, ponieważ wytwarza symetryczną funkcję wypłaty w rozumieniu teorii gier: kto przy niepewności dalej żąda pełnej odpowiedzialności, ten narusza symetrię matematyczną gry (powstaje wówczas tak zwana gra o sumie niezerowej).
Jest tedy tak: Albo Bóg jest doskonale sprawiedliwy; a wówczas nie może posiąść prawa karania „niebożąt” za to, że są „niebożętami” (tj. że weń nie wierzą). Albo jednak będzie karał niewierzących: znaczy to, że pod względem logicznym doskonale sprawiedliwy nie jest. Co wtedy? Wtedy może już czynić wszystko, co mu się żywnie spodoba, ponieważ, kiedy w logicznym systemie pojawi się jedna, jedyna sprzeczność, to zgodnie z zasadą „ex falso quodlibet” (w dowolnym tłumaczeniu: z błędnego założenia wnioskować można wszystko – K.G.) — można z systemu wywnioskować to, co się komu żywnie spodoba. Inaczej mówiąc: Bóg sprawiedliwy nie może „niebożętom” włosa tknąć na głowie, a jeśli tak czyni, to tym samym nie jest ową wszechstronnie doskonałą i sprawiedliwą istotą, jaką zakłada teodycea.
(...) jak w tym świetle przedstawia się problem czynienia bliźnim zła.
(...) cokolwiek zachodzi tu, jest całkiem pewne; cokolwiek zachodzi „tam” — tj. poza obrębem świata, w wieczności, u Boga, etc. — jest niepewne, jako tylko wnioskowane podług hipotez. Tutaj nie należy zadawać zła, mimo iż zasady niezadawania zła logicznie udowodnić się nie da. Lecz tak samo nie da się dowieść logicznie istnienia świata. Świat istnieje, chociaż mógłby nie istnieć; zło można zadawać, ale nie trzeba tego robić. (...) to wynika z naszej zgody opartej na regule wzajemności; bądź mi, jako ja tobie jestem. Nie ma to nic wspólnego z istnieniem lub z nieistnieniem Boga. Gdybym nie zadawał zła licząc się z tym, że „tam” będę za nie ukarany, albo gdybym wyrządzał dobro licząc „tam” na nagrodę, opieram się na racjach niepewnych. Tutaj jednak nie może być pewniejszej racji od naszego porozumienia w tej sprawie. Jeżeli „tam” są inne racje, nie znam ich z taką dokładnością, z jaką tutaj znam nasze. Żyjąc prowadzimy grę o życie i jesteśmy w niej sojusznikami co do jednego. Tym samym gra jest między nami doskonale symetryczna. Postulując Boga, postulujemy dalszy ciąg gry poza światem. Uważam, że wolno postulować to przedłużenie gry tylko pod warunkiem, iż ono nie wpłynie w żaden sposób na przebieg gry tutaj. W przeciwnym razie dla kogoś, kto być może nie istnieje, poświęcić gotowiśmy to, co istnieje tutaj — na pewno. (...)
(Co wynika z możliwości istnienia Stwórcy? – K.G.)
Nic zgoła. To znaczy: nic w zakresie powinności. Sądzę, że — znów dla wszystkich światów — ważna jest taka zasada: etyka doczesności jest zawsze niezależna od etyki transcendentnego. Znaczy to, że etyka doczesności nie może mieć poza sobą żadnej sankcji, co by ją uprawomocniała. Znaczy to, że ten, kto czyni zło, jest zawsze łotrem, jak ten, kto czyni dobro, jest zawsze sprawiedliwym. Jeżeli ktoś gotów jest służyć Bogu, uznając argumenty na rzecz jego istnienia za dostateczne, nie ma przez to tutaj żadnej naddatkowej zasługi. Jest to jego rzecz. Zasada ta opiera się na założeniu, że jeśli Boga nie ma, to nie ma go ani trochę, a jeśli jest, to jest wszechmocny. Wszechmocny mógłby bowiem stworzyć nie tylko inny świat, ale także inną logikę, nie tę, co jest fundamentem mego rozumowania. Wewnątrz takiej innej logiki hipoteza etyki doczesnej byłaby koniecznie uzależniona od etyki transcendentnego. Wówczas jeśli nie dowody naocznościowe, to dowody logiczne miałyby moc zniewalającą i przymuszałyby do przyjęcia hipotezy Boga pod groźbą grzeszenia przeciwko rozumowi.
(...) być może Bóg nie pragnie sytuacji takiego zniewolenia do wiary w siebie, jaka powstałaby przy nastaniu owej innej logiki (…).
Bóg wszechmocny musi być i wszechwiedny (czyli wszechwiedzący – K.G.); wszechmoc nie jest od wszechwiedzy niezawisła, ponieważ ten, kto wszystko może, ale nie wie, jakie skutki pociągnie za sobą uruchomienie jego wszechmocy, de facto nie jest już wszechmocny; jeśliby Bóg kiedy niekiedy czynił cuda, jak o tym opowiadają, to rzucałoby na jego perfekcję nader dwuznaczne światło, ponieważ cud jest naruszeniem autonomii własnej stworzonego — jako nagła interwencja. Kto atoli produkt kreacji wyreguluje doskonale i z góry zna do końca jego zachowanie, autonomii tej nie ma potrzeby naruszać; jeśli mimo to ją narusza, pozostając wszechwiednym, oznacza to, że nie poprawia bynajmniej swego dzieła (poprawka oznaczać musi wszak niewszechwiedność wstępną), lecz daje cudem znak swojego istnienia. Otóż to jest ułomne logicznie, ponieważ dając takie znaki, wytwarza się wrażenie, jakoby się jednak naprawiało stworzone w jego lokalnych potknięciach. Wówczas bowiem analiza logiczna powstałego obrazu wygląda następująco: stworzone podlega poprawkom, które nie wychodzą z niego, ale przybywają z zewnątrz (z transcendencji, tj. z Boga), a więc należałoby właściwie uczynić cud — normą, czyli stworzone tak udoskonalić, żeby już żadne cuda nigdy więcej nie okazały się potrzebne. Cuda bowiem jako doraźne interwencje nie mogą być tylko znakami Bożej egzystencji: one zawsze przecież oprócz tego, iż objawiają ich Sprawcę, wykazują swych adresatów (są do kogoś tu skierowane pomocnie). Tak więc pod względem logicznym musi być tak oto: albo jest stworzone doskonałe, a wówczas cuda są zbędne, albo są niezbędne, a wówczas ono już doskonałe nie jest na pewno (cudownie czy niecudownie można wszak poprawić to tylko, co jakoś ułomne, bo cud wtrącający się do perfekcji potrafi ją jedynie naruszyć, czyli lokalnie pogorszyć). Inaczej mówiąc, sygnalizować cudami własną obecność to tyle, co używać najgorszego z możliwych logicznie sposobów jej zamanifestowania.
(...) czy Bóg nie może sobie właśnie życzyć alternatywy pomiędzy logiką a wiarą w siebie: może akt wiary powinien być właśnie rezygnacją z logiki na rzecz zupełnego zaufania. (...)
Jeżeli raz jeden przyjmiemy, że rekonstrukcja logiczna czegokolwiek (bytu, teodycei, teogonii itp.) może być wewnętrznie sprzeczna, to jasne jest, iż wówczas da się już udowodnić absolutnie wszystko, czyli to, co się komu żywnie spodoba. Zważcie, jak wygląda rzecz: chodzi o to, by stworzyć kogoś, by obdarować go określoną logiką, a potem żądać złożenia z niej właśnie ofiary na rzecz uwierzenia w Sprawcę wszystkiego. Jeśli ten obraz sam ma pozostać niesprzeczny, domaga się zastosowania jako metalogiki zupełnie innego typu rozumowań aniżeli tych, co są właściwe logice stworzonego. Jeżeli tak nie przejawia się po prostu ułomność Kreatora, to przejawia się cecha, którą bym nazwał nieelegancją matematyczną, swoistą nieporządnością (niekoherencją) stwórczego aktu.
(...) Być może Bóg czyni tak, pragnąc właśnie pozostać niedościgłym dla stworzonego, tj. nierekonstruowalnym podług logiki, jakiej mu dostarczył. Domaga się, jednym słowem, supremacji wiary nad logiką.
(...) Oczywiście jest to możliwe, ale jeśli nawet tak by miało być, fakt, iż wiara okazuje się wówczas nie do pogodzenia z logiką, stwarza wielce niemiły dylemat natury moralnej. Trzeba bowiem w jakimś miejscu rozumowań zawiesić je i oddać prym niejasnemu domysłowi, czyli przełożyć domysł nad logiczną pewność. Ma to być zrobione w imię zaufania bezgranicznego; przez co wchodzimy w circulus vitiosus (błędne koło w rozumowaniu – K.G.), ponieważ istnienie tego, komu tak wypadałoby zaufać, jest skutkiem rozumowań wyjściowo poprawnych logicznie; powstaje logiczna sprzeczność, nabierająca dla niektórych wartości dodatniej, nazywanej tajemnicą Boga. Otóż pod względem czysto konstrukcyjnym jest to rozwiązanie liche, a pod względem moralnym wątpliwe, ponieważ Tajemnica dostatecznie może być ufundowana na nieskończoności (a wszak nieskończonościowy jest charakter bytu), podtrzymywanie jej zaś i wzmacnianie kontradykcją wewnętrzną (sprzecznością wewnętrzną – K.G.) jest ze stanowiska każdego budowniczego perfidne. Rzecznicy teodycei nie zdają sobie na ogół sprawy z tego, że tak jest, ponieważ do pewnych jej części stosują jednak zwyczajną logikę, a do innych już nie; chcę powiedzieć, iż jeśli się wierzy w sprzeczność, należy tym samym wierzyć już tylko w sprzeczność, a nie zarazem jeszcze i w jakowąś niesprzeczność (tj. w logikę) — gdziekolwiek i indziej. Jeśli się jednak zachowuje taki dziwaczny dualizm (doczesność jest zawsze logice podległa, transcendencja tylko fragmentarycznie), to tym samym powstaje obraz stworzenia jako czegoś pod względem poprawności logicznej „łaciatego” i nie można już postulować jego perfekcji. Powstaje w sposób nieuchronny wniosek, że perfekcja to coś takiego, co musi być logicznie łaciate.
(...) czy spójnikiem owych niekoherencji nie może być miłość.
(...) Gdyby i tak miało być nawet, to nie wszelka postać miłości, ale zaślepiająca tylko. Bóg, jeśli jest, jeśli stworzył świat, zezwolił, aby ów świat urządził się, jak umie i zechce. Za to, że Bóg istnieje, nie można mu być wdzięcznym: takie bowiem postawienie sprawy zakłada ustalenie wcześniejsze, iż Bóg może nie istnieć i że to byłoby złe; przesłanka ta prowadzi do innego rodzaju sprzeczności. A więc wdzięczność za akt kreacji? I ta się Bogu nie należy. Zakłada ona bowiem zniewolenie do wiary w to, że być jest na pewno lepiej aniżeli nie być; nie pojmuję, jak by to z kolei można było udowodnić. Temu wszak, kto nie istnieje, nie można wyrządzić ani przysługi, ani krzywdy; a już jeśli Stwarzający dzięki wszechwiedzy wie z góry, że stworzony będzie mu wdzięczny i będzie go miłował, albo że mu będzie niewdzięczny i że będzie go odtrącał, tym samym wytwarza przymus, tyle iż niedostępny bezpośredniemu oglądowi stworzonego. Właśnie dlatego nie należy się Bogu nic: ani miłość, ani nienawiść, ani wdzięczność, ani wypominanie, ani nadzieja nagrody, ani lęk przed karą. Nie należy mu się nic. Kto łaknie uczuć, musi pierwej upewnić ich podmiot w tym, że ponad wszelką wątpliwość istnieje. Miłość może być zdana na domysły co do wzajemności, jaką wzbudza; to zrozumiałe. Ale miłość zdana na domysły co do tego, czy miłowany istnieje, stanowi nonsens. Kto jest wszechmocny, mógł dać pewność. Skoro jej nie dał, jeśli jest, uznał to za zbędne. Czemu zbędne? Nasuwa się domniemanie, że wszechmocny nie jest. Niewszechmocny zasługiwałby prawdziwie na uczucia pokrewne litości, a też i miłości; lecz tego wszak żadna z naszych teodycei nie dopuszcza. A więc powiadamy: służymy sobie i nikomu więcej. <<

Non serviam” ze zbioru „Bezsenność”.

czwartek, 24 stycznia 2019

Nieznane Chełmy

200119

Na Pogórzu Kaczawskim.

Z parkingu przy rozdrożu pod wzgórzem Zamkowa w Chełmach do źródliska Staruchy, powrót brzegiem strumienia. Niebieskim szlakiem na Młynik, a stamtąd via rozdroże szlakiem na Górzec i Dębnicę. Powrót tą samą drogą. Poznanie Chaty pod Lipą.



Kilka lat temu pod Wielisławką zdarzyło mi się zauważyć w śniegu ślad buta, a wydał się znajomy; po jego obejrzeniu i przymierzeniu stwierdziłem, że to mój ślad. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że szedłem tamtędy w przeciwną stronę. Dzisiaj miałem podobnie. Parę kilometrów szedłem brzegiem strumienia, często przechodząc na jego drugą stronę, a raz czy dwa odchodziłem nieco od wody dla ominięcia gąszczy zarośli. Wtedy właśnie trafiłem na kilka ludzkich śladów, a że to rzadkość w tych górach, przyjrzałem się im. Jeden z nich był mój i prowadził w przeciwną stronę.

W ten sposób dowiedziałem się, że rano, idąc lasem w górę strumienia, nie wiedziałem, że idę tak blisko niego. Gapowatość owszem, ale i te oznaczenia, w których czasami trudno mi znaleźć logikę lub konsekwencje. W sumie na dobre wyszło, ponieważ zgubiwszy w lesie znaki, szedłem na Czartowską Skałę orientując się według słońca. Wyszedłem dobrze i dzięki temu poznałem obszar źródliskowy strumienia Starucha.



Pomysł trasy zrodził się nad moją encyklopedią Gór Kaczawskich. Strumień Starucha i malowniczy, głęboki wąwóz mający nawet swoją nazwę Wądolno. Przeczytawszy te słowa zapragnąłem poznać strumień i jego okolice, a planu nie zmieniłem mimo zapowiadanego słońca, czyli dobrego czasu na wędrówki otwartymi przestrzeniami.

Cała dzisiejsza trasa biegła przez terra incognita, calutka. Mimo tylu już dni spędzonych na kaczawskich szlakach, nadal słabo znam Chełmy, duży obszar pogórza. Sam dojazd był ciekawy, ponieważ zaparkować miałem w lesie, przy szutrowej drodze, jeszcze będącej ulicą wiejską. Owszem, ale ostatnie dwa kilometry tej ulicy były wstążką asfaltu szerokości samochodu i nie miały pobocza. Trasę dokładnie rozpoznałem dzięki googlom, więc o zwykłej porze ruszyłem w drogę. Między drzewami świeciło niskie słońce, śniegu było na grubość kciuka, a powietrze miało kilka stopni na minusie.

O oznakowaniu wspomniałem, teraz dodam tylko, że na drogowskazach postawionych na rozdrożu moja późniejsza droga oznaczona jest niebieskim kolorem, na mapie czerwonym, a szlak pogodził różnice, ponieważ malowany jest na niebiesko i na czerwono. W odróżnieniu od sporadycznie oznakowanego zielonego, ten oznaczony jest wzorowo. Dość marudzenia, wracam na szlak i zmierzam ku… spotkaniu.

Lasy są tam ładne i widne. Dużo rosłych świerków, tu i ówdzie spotyka się daglezje i modrzewie, ale i liściastych gatunków nie brakuje, zwłaszcza masywnych, łuszczących się jaworów oraz oczywiście buków w otoczeniu brązowych młodniaków. Strumień nie płynie jarem, a dolinką o płaskim dnie, z obu stron ograniczonej wzgórzami, więc Wądolno, nazwa miejsca, pasuje, skoro można założyć, iż urobiona jest od wądołu. Od lustra wody do szczytów wzgórz różnica wysokości bywa spora, ale jest też odsunięcie w bok, które zostawiając dolinie malowniczość, zmniejsza wrażenie wysokości. W kilku miejscach spotyka się zarośnięte już stare wyrobiska – nienaturalnych kształtów zagłębienia czy wyrwy w zboczach – ślady dawnej ciężkiej pracy.

Zgodnie z opisem w encyklopedii, źródeł jest kilka, bez efektownego wytrysku z ziemi. Na otwartej przestrzeni łąk woda nieśmiało pojawia się w rowach, stoi tam albo rozlewa się w miniaturowe jeziorka, leniwie płynie wstążkami szerokości dłoni, chowa się w szuwarach i znowu zamiera. Niestety, w dwóch miejscach widziałem połamane plastiki wyrzucone wprost do koryta strumienia, cholera jasna.

Dopiero paręset metrów dalej, już w lesie, strużki wody połączywszy swoje siły stają się strumieniem. Ten nad podziw szybko zagłębia się w ziemię, dosłownie z każdym dziesiątkiem kroków głębsze mając koryto, chociaż głębokiego jaru Starucha nie wypłukała sobie nigdzie.

– Nie jestem staruchą!

– A... a kim jesteś? – zapytałem zdumiony kobiecym głosem dobiegającym… nie wiem skąd. Jakby spod nóg.

– Jestem najadą. Wy nazywacie nas rusałkami.

– Pokaż mi się!

– Nie.

Odkąd wziąłem na plecy szósty krzyżyk, nimfy przestały mi się pokazywać. Właściwie nie mam do nich żalu…, dobrze, powiem prawdę: trochę mam. Ale tylko trochę!

– Jak długo tutaj mieszkasz?

– Pojawiłam się gdy ustąpiły Wielkie Lody, w waszym kalendarzu jakieś 20 tysięcy lat temu. – z przyjemnością słuchałem melodyjnego głosu młodej kobiety.

– Więc mówisz, że nie jesteś stara?

Woda uderzająca na zakręcie o korzenie drzewa wzburzyła się, strzeliła fontanną i obryzgała mnie.

– Oczywiście nie jesteś starą, nie. Widzę, że lubisz swoim biegiem pisać litery S.




– Lubię. Jak mój kuzyn Meander.

– Jak skręcający, szemrzący i szumiący strumień.

– Jak szept.

– O czym szepczesz, najado?

– O latach upalnych i zimach mroźnych, o nocach i dniach, o źródle i o ujściu.

– Szepczesz o czasie.

– Co to jest czas?

– To coś, czego ty masz w nadmiarze, a czego mnie brakuje.

– Dziwnie mówisz, człowieku. Dobrze, pokażę ci część siebie. Zobacz, mróz mnie schwytał i uwięził. Widzisz?

Stałem przy skalnym progu i patrzyłem na lodowe sople fantazyjnych kształtów.



– Widzę... – westchnąłem, zapatrzony.

– Nie jestem staruchą?

– Jesteś piękną Staruchą.

– A miałam ci się pokazać w ludzkiej postaci... – usłyszałem jej cichnący szept.

Szept jak bieg strumienia.



O pół godziny drogi od rozdroża jest odkryte wzgórze Młynik. Planowałem pójść tam dla poznania przejścia, ale i zobaczenia stamtąd Góry Diany, góry mojej zmarłej znajomej. Poszedłem i patrzyłem na Górę oraz ładną okolicę, a widoki z Młynika są rozległe. 


Z boku widać kres Chełmów za Myśliborzem, na wprost ledwie widoczne w dzisiejszej mgiełce szczyty Gór Wałbrzyskich. Siedziałem tam rozglądając się i ze smutkiem konstatując, iż widok Góry Diany nie budzi we mnie takich myśli i stanów, jakich spodziewałbym się i chciałbym. Westchnąłem i poszedłem z powrotem. Przed lasem obejrzałem się raz jeszcze i spojrzałem na Górę, a wtedy poczułem gorycz w gardle. Stanowczo zbyt szybko i łatwo czas zwycięża naszą pamięć i nasze serce.

Przeciąłem rozdroże i wszedłem na szlak niebiesko-czerwony. Chciałem poznać chociaż troszkę lasy, a nade wszystko chciałem zobaczyć dwie spore góry, Górzec i Dębnicę.

Dębnica zaskoczyła mnie wysokością, mierzy 466 metrów i jest drugim po Mszanie szczytem Chełmów. Właśnie, Mszana. Rozległy masyw tej góry woła mnie lasami liściastymi i czarnymi bazaltami powulkanicznego pochodzenia, licznie tam sterczącymi między drzewami. Byłem tam kiedyś, a w planach mam przejść wszystkie szczyty długiego masywu aż po Obłogę. Już się cieszę myślą o wędrówce bezdrożami tamtych lasów.

Szukając ruin wieży widokowej na Dębnicy, znalazłem granitowe bloki fundamentu wieży, najprawdopodobniej drewnianej. 


Cisza tam panuje, nie ma dróg i ludzkich śladów, a kiedyś góra była popularnym celem wycieczek.

Natomiast sąsiednie góra, Górzec, nie może narzekać na brak gości, wprost przeciwnie – jest zdeptana chyba bardziej niż drogi na Skopca i Okole. Szczytowe partie zboczy są bardzo strome, miejscami urwiste, porośnięte ładnym lasem; pod szczytem stoją kapliczki drogi krzyżowej, a na nich napisy i stosowne obrazki.



Pierwszy upadek pod ciężarem krzyża, drugi, obnażenie, płaczące kobiety…

Mam mieszane uczucia gdy widzę drogi krzyżowe, a spotyka się je w górach.

Fascynacja chrześcijan cierpieniem, ofiarowywanie swojego cierpienia Bogu jako czegoś w rodzaju daru dla Niego, rozpamiętywanie Jego cierpienia, budzi we mnie rezerwę i coś podobnego do obawy i obcości, jakie się odczuwa na widok niezrozumiałych a dziwnych praktyk. Myślę sobie, że skoro Bóg chrześcijan jest tak dobry i kochający jak mówią że jest, to raczej naszą radość, wszystkie nasze pozytywne stany należałoby mu ofiarowywać, nie cierpienie, nie bicie się w pierś przed obrazkiem męczonego człowieka. Byłoby to logiczne i prawdziwe, wszak mnie, kochającemu ojcu, dzieci nie mogą dać większego daru nad swoje pogodne, dobre i szczęśliwe życie. Natomiast ofiarowanie cierpienia i tak częste o nim myśli wydają się co najmniej dziwne, by nie powiedzieć dziwaczne, w religii chcącej uchodzić za religię miłości.

Ale to tylko myśli ateisty, który zapewne nie zna tajemnic tej religii ufności, wybaczania i radosnej nowiny.


Fragment szlaku wiedzie w pobliżu klasycznego jaru robiącego wrażenie stromizną zboczy i głębokością. Wygląda dziko, więc ładnie, a we mnie już pojawiają się myśli o jego przejściu. Wspomniałem podobny jar w masywie Żeleźniaka wyżłobiony przez Olszankę i zapragnąłem odwiedzić tamte miejsca. Czy będę pamiętać dojście do uroczej dróżki leśnej, którą kiedyś tak dobrze mi się szło w deszczowy dzień?

Ojej, tyle planów mi się układa, a czasu tak niewiele.

Pod rozdroże wróciłem na godzinę przed zmierzchem, uznałem więc, że jeszcze zdążę zobaczyć chatkę PTTK, którą można wynająć. Zgodnie z mapą gdzieś w pobliżu miała być lipa i cis. Dojście do chaty jest dobrze oznaczone, trudno zbłądzić, domek spory, porządnie zbudowany z kamieni i drewna. Obok rośnie wyjątkowo wysoka lipa, okaz szczególny, i cis mający 40, może 50 centymetrów średnicy, więc duży. To drugi wiekowy cis poznany w tych górach. Pierwszy rośnie we wsi Bystrzyca, ma ponad osiemset lat, więc wiekowym już był drzewem, gdy Kazimierz Wielki brał kolejny ślub, zamiast zatroszczyć się o dynastię. Cis pod chatą niewątpliwie jest młodszy, ale starym jest. Dla tych drzew czas płynie inaczej, skoro najstarsze żyją dłużej niż istnieje Polska. Jeśli już o drzewach piszę, wspomnę o dębie rosnącym w pobliżu rozdroża. Majestatyczny, o mocarnych konarach, zdrowy i ma ponad metrową średnicę. Roztacza wokół siebie aurę tajemniczego życia o początku ginącym w mroku dawnych wieków.

Wielki i jasny księżyc świecił nad drzewami, a zmierzch powoli zmieniał się w ciemność nocy, gdy doszedłem do samochodu. 













wtorek, 18 grudnia 2018

O źródłach moralności

181218

Mimo odpowiedniego ubierania się i częstego jedzenia czosnku przeziębiłem się. Cóż, w mojej pracy łatwo o tę dolegliwość, skoro pracuję w zimnym i wilgotnym namiocie, mieszkam w kampingu, a do toalety mam 150 metrów. Nie bardzo wiem jak minęła mi pierwsza doba choroby. Niemal całą przespałem, nadrabiając wielotygodniowe zaległości, a z powodu kataru zużyłem całą rolkę papieru na wycieranie nosa. Taka niegroźna choroba ma swoje plusy: pierwszej doby nic nie jadłem, co wobec mojej wiecznej walki z kaloriami jest zaletą, wyspałem się, no i mam czas na lekturę i pisanie.

Dzisiaj, na trzeci dzień, ubrany za ciepło (słyszałem o konieczności wygrzania się), usiadłem mając przy sobie laptopa i książkę. Czytałem ją wcześniej, dzisiaj wróciłem do niej nie chcąc czytać ani o filozofii, ani o jakichś sensacjach.

„Cienie zapomnianych przodków”… Tytuł bardzo celny i poruszający we mnie jakieś tajemne struny. Książkę nabyłem nie tylko z powodu interesującej mnie tematyki, ale i z powodu tytułu. O odległych przodkach możemy zapomnieć, ale ich cienie, ślady ich życia, są w nas i wokół nas.

Dwa cytaty, dość dowolnie wybrane, ponieważ równie intrygujących i nabrzmiałych treścią jest w książce wiele. Te dwa łączy wspólny temat selekcji krewniaczej, jednego z aspektu ewolucji.

Dodam jeszcze, że cytaty ujęte są w cudzysłowy, a autorami książki są Carl Sagan i Ann Druyan.



„Mimo to Fisher uważa, że heroizm, zarówno u ludzi, jak i u zwierząt, daje pewne selekcyjne korzyści związane z przekazaniem dalszym pokoleniom bardzo podobnych sekwencji genetycznych pochodzących od bliskich krewnych. Jest to jeden z pierwszych jasno wyrażonych poglądów na selekcję krewniaczą. Podobnie można tłumaczyć zachowanie rodziców poświęcających swe życie dla dziecka. Bohater lub poświęcający się rodzic uczyni po prostu to, co uważa za „słuszne”, nie zastanawiając się nad genetycznymi konsekwencjami oraz nad rachunkami strat i korzyści w zakresie swoich instrukcji ACGT. Fisher uważa jednak, iż poczucie „słuszności” wiąże się z faktem, że rozszerzone rodziny, świadome rodzicielstwo i bohaterskie postępki zwiększają szanse na lepszą przyszłość rodzinnego kodu DNA.

Zwierzęta mogą być wprawdzie skłonne do prawdziwych poświęceń na rzecz swoich bliskich, lecz nie dalszych krewnych. Pomyślmy o tym w ten sposób: wyobraźmy sobie, że śpimy smacznie, podczas gdy nasze dzieci głodują, są pozbawione domu lub chore. Dla większości z nas jest to nie do pomyślenia. Czterdzieści tysięcy dzieci (dane zapewne z 1992 roku, czasu pierwszego wydania książki – dopisek K.G.) umiera jednak codziennie z głodu, zaniedbania lub wskutek chorób, którym łatwo zapobiec. Instytucje w rodzaju Międzynarodowego Funduszu Narodów Zjednoczonych (UNICEF) mogłyby uratować te dzieci, na przykład dzięki szczepieniom, za cenę kilku centów dziennie, lecz brakuje im na to pieniędzy. Inne potrzeby są uważane za ważniejsze. Dzieci giną nadal, podczas gdy świat smacznie śpi. Są daleko. Nie są nasze.

Trudno o lepszy przykład działania selekcji krewniaczej.”



My wydajemy tysiące na pierdoły, świat wydaje każdego dnia kilka miliardów dolarów na zbrojenia, a co parę sekund umiera dziecko. Oto miara naszej empatii. Czy ją z gruntu krytykuję? Mam taką chęć, ale nie bardzo mogę z powodu swojej wiedzy o ludzkiej konstrukcji psychicznej. My nie jesteśmy w stanie ogarnąć swoją empatią losów odległych, nieznanych nam ludzi. Tak zostaliśmy ukształtowani i tym możemy tłumaczyć swoją obojętność.

Czy słusznie? Czy nasza przeszłość, która upłynęła w niewielkich grupach znanych sobie ludzi, w pełni nas rozgrzesza, skoro mamy wolną wolę i umysł zdolny przeciwstawić się śladom naszej przeszłości?



„W przeprowadzonych w laboratorium badaniach karmienie pewnej grupy makaków uzależniono od tego, czy były one skłonne pociągnięciem za łańcuch wywołać elektryczny wstrząs u innego osobnika tego samego gatunku, lecz z nimi nie spokrewnionego. Poddane testowi małpy mogły obserwować agonię dręczonego wstrząsami zwierzęcia przez półprzezroczyste lustro. Po pewnym czasie, gdy pojęły, na czym polega związek między ich posiłkiem a losem ofiary, makaki często odmawiały pociągania za łańcuch. W jednym z eksperymentów tylko 13% się ugięło, a 87% zdecydowało się głodować. Jeden zdeterminowany osobnik odmawiał jedzenia przez prawie dwa tygodnie, nie chcąc dręczyć współtowarzysza niewoli. Makaki, które poprzednio poddawano wstrząsom, były jeszcze mniej skłonne do pociągnięcia za łańcuch. (…)

Doświadczenia te pozwalają nam jednak dostrzec u innych niż ludzie istot tę świętą gotowość do poświęceń w celu ratowania innych – nie tylko bliskich krewnych. Wedle konwencjonalnych ludzkich norm opór przeciwko złu i postawa tych makaków, które nigdy nie uczęszczały na lekcje religii, nigdy nie słyszały o dziecięciu przykazaniach i nigdy nie grały w kółko i krzyżyk na lekcjach wychowania obywatelskiego, stanowi przykład moralności i odwagi. Heroizm jest normą w świecie makaków, przynajmniej w opisywanych powyżej okolicznościach. Gdyby sytuacja się odwróciła i schwytani przez makaki ludzie zostaliby postawieni przez małpich naukowców przez podobnym wyborem, czy spisaliby się wówczas równie dobrze? Ludzkość pamięta tych, którzy świadomie poświęcili swoje życie dla dobra innych. Na każdego z nich przypada wielu, którzy się cofnęli.

T.H. Huxley powiedział niegdyś, że najważniejszym dla niego wnioskiem ze studiów anatomicznych było wzajemne powiązanie wszystkich form życia na Ziemi. Późniejsze odkrycia – że budowa wszystkich żywych istot jest oparta na białkach i kwasach nukleinowych, że wszystkie instrukcje genetyczne są napisane i zakodowane w tym samym języku, że u bardzo odmiennych istot występuje tak wiele wspólnych sekwencji DNA – spotęgowały moc spostrzeżenia Huxleya. Każda odkryta warstwa tajemnicy rozszerza nasz krąg pokrewieństwa, niezależnie od tego, w którym miejscu na rozległej skali altruizmu i egoizmu właśnie się znajdujemy.

Rygorystyczne, ścisłe, pozbawione bezkrytycznego sentymentalizmu badania naukowe ujawniają głębokie podobieństwa między nami i innymi formami życia na Ziemi. W porównaniu z jakimkolwiek innym gatunkiem wszyscy ludzie, niezależnie od tego, jak bardzo etnicznie zróżnicowani, są zasadniczo identyczni. Selekcja krewniacza, fundament ewolucji wśród zwierząt żyjących w małych grupach, jest oparta na altruizmie, tak bardzo podobnym do miłości. Gdzieś pośród tego wszystkiego kryje się etyka.”



Gdy w pełni dotarł do mnie fakt pokrewieństwa ludzi z wszystkimi istotami żyjącymi na Ziemi, inaczej zobaczyłem siebie i świat wokół. Przeżycie silne i warte trudu nauki.

Chciałem tutaj nawiązać do moralności i religijnych przykazaniach wspomnianych przez autorów.

Wspomnianych nie bez powodu. Otóż wszyscy wiemy, że ludzie religijni (odróżniam tutaj religijność od wiary, jako że bynajmniej nie są to synonimy) twierdzą, iż źródłem i prawidłem moralności jest ich Bóg i podyktowane przez niego księgi. Do tego stopnia są zawładnięci tym swoim przekonaniem, że na ludzi niewierzących patrzą jak na potworów niemających moralnych hamulców i gotowych na wszystko, co najgorsze. Dla mnie, osoby niewierzącej i mającej sporą, jak na amatora, wiedzę o ewolucji i etologii, ich przekonania są jaskrawym dowodem pychy i niewiedzy naukowej, także elementarnego braku wiedzy o wyznawanej religii. Wszak wystarczy pobieżna lektura Starego Testamentu, by trafić na dziesiątki miejsc rażąco sprzecznych z zasadami moralności. Doznaję dziwnych stanów ducha, gdy czytam pouczenia moralne wygłaszane przez członków organizacji religijnej odpowiedzialnej na ogromne morze cierpień sprowadzone na ludzkość i po raz kolejny uświadamiam sobie wielką moc oślepiania i znieczulania przez religie.

Kiedyś czytałem opis jednego z wielu badań dotyczących moralności – przykład wielce pouczający i takież czyniący wrażenie. Dla Europejczyków (odpowiednio zmienione dla zrozumienia pytań, badania objęły także ludy żyjące w warunkach pierwotnych) wymyślano sytuacje wymagające podjęcia trudnych decyzji. Niektóre pamiętam, na przykład z drezyną (to mały pojazd torowy). Więc jedzie drezyna której nie można zatrzymać, a dalej na torach pracuje trzech robotników. Wcześniej jest rozjazd, można drezynę skierować na boczny tor, na którym jest tylko jeden robotnik. Czy godzi się skazywać go na śmierć dla ratowania tamtych trzech? Sytuacje komplikowano na wiele sposobów. Na przykład: tor biegnie pod wiaduktem, na którym stoi gruby człowiek. Jest wysoce prawdopodobne, że zrzucenie go na tory przed jadącym pojazdem zatrzyma go i w ten sposób uratujemy trzech ludzi. Większość ludzi odpowiedziała, że nie można zrzucić grubasa na tory, mimo iż wcześniej uznali, że można i należy skierować drezynę na boczny tor, co równałoby się skazaniem człowieka tam pracującego na śmierć. Dlaczego więc tutaj nie było zgody?

Badacze po uzyskaniu odpowiedzi pytali o motywacje, o przyczyny udzielenia takiej a nie innej odpowiedzi. Najczęściej badani nie byli w stanie w pełni wyjaśnić motywów swoich decyzji. Gdy zastanowimy się nad sobą, nad swoimi wyborami moralnymi, znajdziemy podobną niewiedzę. My bardziej czujemy, co godzi się robić, niż to wiemy. Ot, przykład z grubasem na wiadukcie: posłużyłby jako narzędzie do wykonania zadania, a nie godzi się podmiotu, człowieka, traktować przedmiotowo. Natomiast przypadek pojedynczego pracownika na bocznym torze jest inny, ponieważ nie skazujemy go bezpośrednio na śmierć. Niby niewielka różnica i nadal mielibyśmy kłopoty z racjonalnym wyłuszczeniem wszystkich za i przeciw, ale przecież czujemy, że tak można, a tak się nie godzi.

Czujemy, ponieważ zrąb zasad moralnych dostaliśmy w spadku po naszych przodkach. Mamy je zapisane w naszych genach, a jeśli ktoś nie stosuje się do nich, to nie dlatego, że rodzice go nie wychowali, ani nie z powodu ateizmu, a dlatego, że w toku wychowania lub swojego dorosłego życia został ich pozbawiony.

niedziela, 11 listopada 2018

Modlitwy i karuzele

111118
W minioną niedzielę musiałem oglądać karuzele w Niemczech. Piszę o przymusie, ponieważ moja praca nie jest wymarzona i nie spełniam się w niej. Inaczej mówiąc: karuzele interesują mnie tylko służbowo. Prywatnie bardziej zainteresowała mnie przepiękna aleja pokaźnych platanów, widziana przez chwilę w miasteczku niepamiętanej nazwy gdzieś pod Hanowerem. Wspomniałem wtedy inną uliczkę, też cudną budzonym wrażeniem i też oglądaną przez chwilę wiele lat temu w Londynie. Nie zobaczę ani jednej ani drugiej, ale pamiętać będę. Tamten widok niech będzie moim zyskiem z niedzieli spędzonej na autostradach i przy karuzelach.
Tak się złożyło, że w tydzień później, czyli dzisiaj, w podwójnie świąteczną niedzielę, też większość dnia wypełnił mi widok karuzeli: musiałem jechać z kolegą kawał drogi na festyn z karuzelą. Na szczęście impreza skończyła się w porze obiadowej i w słoneczne popołudnie ruszyliśmy do bazy. W drodze przez parę sekund patrzyłem na mijanego platana. Uświadomiłem sobie, że nigdy nie miałem okazji widzieć tego królewskiego drzewa tracącego liście, że dzisiaj widzę je tak przybrane po raz pierwszy. Platana widziałem w niskim słońcu, więc w najlepszym czasie, w złotej godzinie; wyglądał zjawisko pięknie. Może dla tych paru sekund musiałem wstać dzisiaj trzy godziny przed świtem? Może było warto?

Będąc w domu jak zwykle stałem przez moją biblioteką i wodziłem wzrokiem po grzbietach książek – czynność, która u mnie przypomina przeglądanie starych kalendarzy wypełnionych notatkami o chwilach zwykłych dni. Z boku leżała niewielka książeczka, rozpoznałem ją nim wzrokiem trafiłem na tytuł: „Petra” napisana przez Marię Kruger.
To wyjątkowa dla mnie książka z dwóch powodów. Jest jedną z tych, do których wracam, i ani miniony czas, ani wcześniejsze lektury, nie odbierają książce jej uroku.
Drugim powodem mojego związku z tą książką jest rodzinna historia – pamiętana i powtarzana w domu. Otóż mój młodszy syn, gdy ledwie zaczął chodzić, podkradał mi z półki akurat tę książkę, nosił ją i kartkował mówiąc, że czyta. Trwało to dość długo, ale obchodził się z nią na tyle ostrożnie, że książka dotrwała w całości do dzisiaj, chociaż ślady dawnego jej „czytania” są nie tylko we mnie.
Już po pierwszych przeczytanych zdaniach zauważyłem podobieństwo do „Dysku olimpijskiego” Jana Parandowskiego. Autorzy obu powieści podobnie nakreślili świat widziany oczyma bardzo młodych ludzi dopiero wchodzących w czas dorosłości. U nich ten świat jest jak liliowy świt najpiękniejszego dnia: powabny, pogodny, interesujący i obiecujący nieskończoność przeżyć. Jakby czas narodzin światła i świata. Czas, gdy wybrać można wszystkie drogi, ponieważ żadna jeszcze nie została wybrana. Po prostu czas młodości.
Właśnie wróciłem ze służbowego wyjazdu, wnętrze kampingu dopiero się nagrzewa, a ja, mimo iż w drodze, walcząc z sennością, obiecałem sobie wczesne położenie się spać, pożałowawszy przespanych godzin opatuliłem się ciepło i sięgnąłem po laptopa.

„– Petro, Petro – rzekł ksiądz powoli, z lekkim westchnieniem – jakże wielki dar otrzymałaś od Boga!
Rzuciła szybkie, nieufne spojrzenie. Takich słów nie spodziewała się.
– Człowiek zwyczajny, kiedy patrzy na świat, widzi w nim tylko swój pożytek. Drzewo da mu cień i owoc, słońce go ogrzeje, noc ochłodzi. Zwierza leśnego zabije, żeby się pożywić, z rzeki zaczerpnie wody do napicia. Ty – w słonecznym promieniu i w nocy gwiaździstej, w biegnącej łani i w kwitnącej gruszy widzisz piękność, która jest śladem boskiej ręki. Człowiek niektóry, zgryziony troską tego świata, widzi dookoła samą tylko nędzę i marność – ty, patrząc na krople deszczu na leśnym kwiecie, doznajesz takiej pociechy jak inny, kiedy wielki skarb zyszcze.
Jeszcze inny człowiek, patrząc na drugiego, myśli: Czyli on mi przyjaciel, czy wróg? Albo: Czy korzyść jaką będę miał od niego? A ty myślisz: Jacyż różnorodni są ludzie! Jakże odmienia człowieka gniew i radość, miłość i smutek! I jakże różnie twarz ludzka odbija te uczucia!
Przeszedł, podniecony, parę razy po izbie i przystanął przed nią.
– Czy ty rozumiesz, że dany ci jest dar widzenia Boga w Jego tworach? Czy pojmujesz, dziewczyno, że modlitwy całego życia nie starczy nieraz na to, żeby być tak blisko Boga – jak ty?"

Zwróciłem uwagę na ten fragment powieści nie tylko z powodu uroczej wizji nakreślonej przez autorkę, ale też wspominając wiele moich chwil, gdy w czasie wędrówek po Sudetach przychodzi mi do głowy myśl o podobieństwie przeżywania kontaktów z naturą do modlitwy.
Tylko czy ateista może się modlić? A jeśli tak, to do kogo?
Chciałbym wierzyć. Znałbym odpowiedzi na te pytania.

poniedziałek, 26 marca 2018

Garść myśli o przeczytanej książce

220318

W zakamarkach mojej domowej biblioteki znalazłem książkę, której najwyraźniej nie czytałem: „Cienie zapomnianych przodków” autorstwa Carla Sagana i jego żony Ann Druyan.
Po pobieżnym przekartkowaniu książkę włożyłem do torby – wszak sam tytuł pozwala domyślić się treści. Czytałem ją jak wiele innych książek w ostatnich latach – w czasie przerw na posiłki. Coś nie jest w porządku ze światem, skoro zmusza do długiej pracy i wiecznej gonitwy, ale akurat ten temat zostawiam na inną okazję.
Tytułem wprowadzenia autorzy piszą o narodzeniu się życia i o strukturach DNA, ale i poruszają kwestię posiadania świadomości przez zwierzęta, także ich niepojętą odmienność w widzeniu świata. Bo też jak można wyobrazić sobie postrzeganie otoczenia widzianego nie optycznie, wzrokiem, a sonografem, czyli na podstawie echa dobitych fal ultradźwiękowych? Albo świat zapachów odczuwanych na poziomie pojedynczych cząsteczek? A jak można „widzieć” pole magnetyczne Ziemi?
Wiele jest w książce o zachowaniach najbliższych naszych kuzynów: małp, a zwłaszcza szympansów, o biologicznych i środowiskowych mechanizmach wykształcania się nawyków, sposobów reagowania w różnych sytuacjach, wiele jest o podobieństwach między nimi a nami.
Wątkiem wiodącym, łączącym poszczególne rozdziały, wydaje się być etologia w ujęciu historycznym; pokazanie związków między nami obecnymi, a przodkami sprzed tysiącleci – aż do najdalszych czasów początków życia.
Dla mnie najcenniejsze w lekturze takich prac jest poznanie, a więc dostrzeżenie i zrozumienie, mechanizmów naszych odruchów, naszego myślenia i wartościowania; zajrzenie w głąb i ujrzenie nas samych inaczej, pełniej. Wiedza, niechby taka jak moja, amatorska i pełna luk, pozwala dociec najgłębszych motywów naszych zachowań i uświadomić sobie, iż w rozwoju gatunku ludzkiego (jak i każdego innego gatunku istot żywych) nie ma ani celu, do którego dążą przemiany, ani żadnych linii granicznych, o których możemy powiedzieć, że oddzielają nas od świata zwierząt. Tytułowe cienie zapomnianych przodków są w nas i nadal biorą udział w kształtowaniu naszych ciał i umysłów, ponieważ przeszłość nie umiera, jeśli tylko została zapisana w genach naszych przodków.
Ta istniejąca w nas przeszłość to właśnie Saganowskie cienie naszych przodków.

Przed zamieszczeniem cytatu napiszę tytułem wprowadzenia parę słów o najczęstszej formie organizacji społecznej wśród zwierząt, także naczelnych, do których i my się zaliczamy.
Każdy słyszał o alfie, czyli o samcu (na ogół) przewodzącym w grupie, stadzie, w watasze. Alfa istnieje wszędzie tam, gdzie organizacja opiera się na hierarchii dominacyjnej: każdy zna swoje miejsce w szeregu, chyli głowę przed wyżej stojącym, podnosi wobec tego niższego. Miejsce w hierarchii nie jest ustalone raz na zawsze, można awansować lub spaść niżej, alfa też jest z czasem zmieniany, ale zmiany nie są częste, a cała konstrukcja pozwala utrzymać jako taki spokój w grupie. Osobnik stojący na niższym szczeblu hierarchii jest całkowicie podporządkowany alfie i okazuje to na różne sposoby. Tym najbardziej klasycznym jest prezentowanie się: zwierzę o niższym statusie wypina tyłek na alfę, sygnalizując w ten sposób swoją uległość wobec zwierzchności. Nie zawsze, ale i nie sporadycznie, alfa dosiada, także samca, i wykonuje ruchy imitujące kopulację, potwierdzając w ten sposób swój status i przynależne mu prawo.
Jeśli wie się o takich zwyczajach u zwierząt, jeśli zaakceptuje się nasze z nimi pokrewieństwo (z czym wielu ludzi ma trudności), jeśli przyjmie się do wiadomości fakt dla biologów oczywisty – że naszą osobowość buduje nie tylko kultura, ale i zamierzchłe czasy, wtedy inaczej można spojrzeć na przemoc seksualną wśród ludzi. Nie usprawiedliwić, wszak mamy zdolność kierowania się naszym rozumem, a pełniej, z głębszym kontekstem, zrozumieć nasze zachowania. Ot, chociażby w zwyczajach więźniów, gdzie istnieje samiec alfa, który nie ogranicza się do imitacji kopulacji w pokazywaniu kto rządzi celą; chociażby w widocznej agresji w ludzkim seksualizmie.
Oddaje głos autorom.

Powszechna wśród naczelnych praktyka pseudoseksualnego dosiadania samców przez samce nie jest równie często spotykana u ludzi, co niektórym z nas przynosi ulgę. Jednak najsilniejszą formą werbalnej obrazy w angielskim i w wielu innych językach stanowi wyrażenie fuck you wyraźnie demonstrujące, że rozmówca rości sobie prawo do wyższego statusu oraz żywi pogardę dla tych, których uważa za niższych rangą. W charakterystycznie ludzki sposób przekształciliśmy gest w komunikat werbalny, zachowując niemal całkowicie nie zmienione znaczenie. Sformułowanie to jest powtarzane miliony razy każdego dnia, w każdej części planety i nikt nie zastanawia się nad jego znaczeniem. Służy swojemu celowi. Przynosi satysfakcję. Często nieopatrznie wymyka się nam z ust. Stanowi etykietę rzędu naczelnych, ujawniając mimo naszych zaprzeczeń i pretensji część ludzkiej natury.”

Tekst ten dedykuję tym wszystkim, którzy stawiają mur oddzielający nas od zwierząt. Także tym, którzy uznają, że wszystkie nasze cechy psychiczne są kulturowe, więc niedawne i wtórnego pochodzenia.

Parę zdań niżej i w związku z treścią cytatu autorzy zamieszczają te słowa:
Dobra, które chciałbym, nie czynię; lecz zło, którego nie chciałbym, czynię”.
Napisał je Paweł z Tarsu w liście do Rzymian. W internecie znalazłem nieco zmienioną wersję, chyba ładniej brzmiącą:
Albowiem dobra, które chciałbym czynić, nie czynię, ale zło, którego nie chcę czynić, to czynię.”

Może jeszcze jeden cytat. Ważny z dwóch odmiennych powodów, o których niżej napiszę.

Wykorzystywanie błędów powstałych przy kopiowaniu (DNA – wyjaśnienie moje) stanowi podstawową, lecz kosztowną formę ewolucji życia. Nie jest to metoda, która bylibyśmy skłonni zaakceptować, nie wydaje się też, aby stosował ją Bóg w dniu stworzenia. Mutacje niczego nie planują, nie podążają w żadnym kierunku, ich postęp jest dręcząco powolny, a przypadkowość ich działania budzi trwogę. Z zimną krwią poświęcają wszystkie istoty, które w wyniku zmian okazały się gorzej przystosowane do wykonywania swoich życiowych zadań – świerszcze, które nie mogą skakać, ptaki ze zniekształconymi skrzydłami czy delfiny nie mogące złapać oddechu. Dlaczego mutacje nie są bardziej wydajne, a mniej okrutne? Dlaczego odporność na malarię trzeba okupić anemią? Chcielibyśmy tak pokierować ewolucją, aby wreszcie osiągnęła cel i powstrzymała się od nieustannych okrucieństw. Lecz życie nie wie, dokąd podąża. Nie ma żadnego długoterminowego planu. Nie myśli o końcu. W ogóle nie myśli. Nie istnieje umysł, w którym odbywałby się proces myślenia. Ewolucja stanowi przeciwieństwo teleologii. Życie jest rozrzutne i ślepe. Nie zna pojęcia sprawiedliwości. Może sobie pozwolić na marnotrawstwo.”

Te prawdy bywają wstrząsem dla ludzi przywykłych stawiać człowieka na piedestale i dawać mu misję do wypełnienia, a w świecie dostrzegających boski porządek. Bo i faktycznie, czytając takie słowa łatwo o fatalizm, o poczucie zapadania się w jakiś okropny bezsens, w totalny chaos przypadkowości i niesprawiedliwości, ale jednocześnie jest tutaj powód do dumy i nadziei. Wszak te ślepe i okrutne według naszych ocen siły stworzyły nas, dzięki nim istniejemy i mozolnie, w trudzie, z regresami, ale wyzwalamy się z pęt, jakimi nas oplotły.
Jeśli przyjmie się do wiadomości nasze pochodzenie, to wszystko, co nas zrodziło a co dalekie jest od wzniosłych ideałów, łatwiej dostrzec nasze osiągnięcia. Te ewolucyjne, cechujące nasz gatunek, a na ich podstawie także te wszystkie, które są wartością dodaną przez nas i którym nadajemy wspólne miano kultury.
Kultury niosącej zagrożenie, ale i nadzieję na przyszłość.