300624
Zaparkowałem w Sędziszowej, wiosce na Pogórzu Kaczawskim, blisko
Wielisławki, chyba pierwszej poznanej góry kaczawskiej, i poszedłem
Jabłkową Drogą ku Zawadnej. Nazwa drogi jest tylko moja i
nawiązuje do pewnego zdarzenia sprzed lat. Jest jedną z setek, może
tysięcy, nitek łączących mnie z tymi górami.
Z drewnianej wieży na Zawadnej widoki są ładne i w pełni
panoramiczne, bezsprzecznie warte wdrapania się na szczyt. Nie ma
tam jednak szlaku pieszego, można iść albo dzikimi ścieżkami,
albo wyznaczonymi, ale okrężnie biegnącymi szlakami rowerowymi. Ta
góra bywa też inaczej nazywana. Ceniona przeze mnie encyklopedia
podaje takie nazwy: Zawadna, Zawada, Góra Zawadnia, a na szlaku
widziałem też napis Zawodna. No i tak to jest z nazwami.
Idąc ku masywie Wielisławki odwiedziłem cypel dębowego lasu z
ładnym widokiem. Nie pamiętam już, co mnie zaniosło po raz
pierwszy w ten zaułek bez drogi, ale znalazłem w nim coś, co
trudno mi nazwać, a co kieruje mnie tam ilekroć jestem w pobliżu.
Ot, po prostu kolejne moje miejsce.
Z Gajową, bliską sąsiadką Wielisławki, wiążą się liczne
wspomnienia. Na jej zboczu jest miejsce czarujące mnie od kilkunastu
lat, a kiedyś w lesie tej góry znalazłem… swój ślad. Była
zima, jedna z pierwszych kaczawskich wędrówek, co nie przeszkadzało
mi łazić po lesie poza duktami. W pewnej chwili zobaczyłem na
śniegu ślad, ktoś szedł w przeciwną stronę. Przyjrzałem się
odciskowi buta i ze zdumieniem stwierdziłem, że to mój ślad. Skąd
on się tutaj wziął? Po prostu gdzieś pomyliłem kierunki i
nieświadomie zatoczyłem pętlę.
Urocze miejsce na zboczu właściwie jest zwykłe, dla mnie tylko będąc
niezwykłe. Leśna droga wychodzi z lasu i dalej prowadzi jego
brzegiem w dół po zboczu góry – i tyle. Nie ma tam nic więcej,
oczywiście poza magiczną chwilą otwierania się dalekiego widoku.
Ile razy tutaj byłem? Pięć, siedem? Może i więcej razy. Byłem
zimą, jesienią i w lecie; byłem o świcie i w południe, w mroźny
dzień i upalny, byłem dwa i dwanaście lat temu. Mam być w
przyszłości, najchętniej jesienią, wtedy więcej czasu poświęcę
lasom masywu tych dwóch gór.
To piękne lasy dębowo-grabowe,
oczywiście z mniej licznymi innymi gatunkami. Są jasne,
niezachwaszczone, wspaniale kolorowe. Nie przypominam sobie takich
lasów poza Górami Kaczawskimi. Patrząc teraz na ich zdjęcia,
zatęskniłem. Czemu byłem tam tak krótko? Trzeba było pójść
gdzie tylko można i zobaczyć wszystko, wszystko, każde drzewo i
kamień, każdy zakręt ścieżki i każde zbocze góry. Muszę
wrócić tam jesienią.
Szedłem wydłużonym grzbietem w stronę szczytu Wielisławki często
skręcając na krawędź grzbietu; północne zbocza góry są bardzo
strome i wysokie, a przecież pogórzańska to góra, poza głównymi
pasmami kaczawskimi. Znalazłem resztki murów dawnego piastowskiego
zamku obronnego. Jak to się stało, że będąc tam parę razy, nie
widziałem tych ruin?
Obok sterczą nieliczne fragmenty murów schroniska. Tutaj
przeczytacie o zamku obronnym i schronisku. Wzmiankowana cysterna
nadal jest wyraźnie widoczna, niżej moje zdjęcie.
Śladów człowieka jest na tej górze mnóstwo: są dziwne,
nienaturalnie wyglądające, doły i pryzmy kamieni, są zapadliska i
sztolnie. Jedną z nich znałem, tę właśnie.
Jest niska, iść
trzeba dotykając pośladków piętami, ale kilka lat temu zanurzyłem
się w jej ciemnościach. Bałem się i szedłem, a kiedy za mną
zgasło światło wejścia, czułem przemożne pragnienie wyjścia,
ale doszedłem do końca. Sztolnia się zawaliła, popatrzyłem na
rumowisko skalne i z ulgą zawróciłem. Oczywiście po wyjściu
byłem z siebie bardzo dumny. Dzisiaj uznałem, że tamten raz
wystarczy i nie wchodziłem, ale zdecydowałem się pójść dalej,
do drugiej sztolni, nieznanej mi. Według mapy jest może sto metrów
dalej i podobnie jak ta pierwsza, zaczynała się tuż nad Kaczawą.
Nie ma tam ścieżki, jest strome zbocze najeżone kamieniami i
zwalonymi drzewami, w paru miejscach skalne zęby schodzą do samej
wody, a jej głębokość uniemożliwia marsz rzeką, chyba że w
wysokich gumowcach. Po przejściu 50 metrów zawróciłem. Tak było
rozsądniej, wszak szedłem sam. Teren nie jest bardzo trudny, i
kilka lat temu doszedłbym, jednak ostatnio mocno dają mi się we
znaki pewne ograniczenia.
Zaznaczone na mapie miejsce widokowe jeszcze takim jest, ale i ono
ograniczane jest rosnącymi drzewami.
Przy organach spisałem się lepiej: znalazłem ścieżkę między
krzewami i podszedłem nią pod boczną ścianę organów. Trudno
zobaczyć gdzieś zdjęcia tej części ściany.
Zrobiłem daleki wypad na wschód, pod Sokołowiec, a wracać
chciałem zakolem na południe. Polna droga zostawiła mnie pod
lasem, więc nie chcąc wracać po śladach wszedłem między drzewa.
Trafiłem na dzikie miejsca: mały kręty strumyk, podmokłe
zagłębienia, zwaliska drzew, rozległa gęstwina krzewów, strome
zbocza – jakbym się w pierwotnej puszczy znalazł tajemnym
sposobem. Musiałem zawrócić, przejście dalej było zbyt trudne, w
rezultacie wróciłem po śladach. Zdjęć nie mam. Przechodząc nad
lub pod zwalonymi drzewami nie w głowie mi było sięganie po
aparat.
Mając jeszcze trochę czasu pojechałem pod Bolków, do Gorzanowic,
na tę samą drogę obsadzoną czereśniami, na której byłem w
dzień przyjazdu. Jadłem wtedy owoce z czereśni dosłownie nimi
oblepionej. Nadal były. Sięgałem po nie myśląc, że
prawdopodobnie po raz ostatni w tym roku jem owoce dzikich czereśni.
Do samochodu wracałem wolno, zatrzymując się i patrząc za siebie,
a kiedy już zdecydowałem się iść, myśl o wyjeździe i
niewiadomej przyszłości kazała mi wracać i znowu patrzeć głodnym
i zamglonym wzrokiem, jakbym chciał nie tylko zapamiętać obraz
tych wzgórz i pól, ale i zabrać je ze sobą. Dobry czas biegnie
stanowczo zbyt szybko.
Obrazki ze szlaku
Urok letniego lasu.
Tajemnicza piwnica pod ochroną drzewa.
Motocykliści i tutaj jeżdżą.
Trasa: ze wsi Sędziszowa na Pogórzu Kaczawskim Jabłkową Drogą na
Zawadną. Dalej żółtym szlakiem na zbocze Gajowej, z następnie na
szczyt Wielisławki. Odszukanie ruin zamku i schroniska na szczycie,
odwiedzenie zasypanej sztolni. Wielkie Organy Wielisławskie. Żółtym
szlakiem pod Sokołowiec, powrót szosą i polnymi drogami do
Sędziszowej. Czereśnie w Gorzanowicach.
Statystyka: 12,5 godziny na szlaku długości 19,5 km.
* * *
W hotelu zająłem się pakowaniem, nazajutrz pożegnałem się z
moim gospodarzem i pojechałem na wschód. Obiad jadłem już w domu.
W Sudetach byłem dziesięć dni, wędrowałem siedem, w pozostałe
dni odwiedzałem znajomych. Aura mi sprzyjała: chociaż słońce nie
świeciło całymi dniami, burzowych ani mocno chmurnych dni nie
było, i nie wszystkie były upalne. Brakowało mi czasu na sen.
Najdłuższa włóczęga trwała 14,5 godziny, ale już tego dnia
okazało się, że utrzymanie takiego wymiaru czasowego nie jest
możliwe. Dojazdy zajmowały mi zwykle godzinę, ale bywały i dłużej
trwające, zwykła codzienna krzątanina i zakupy to kolejne 2-3
godziny, a jeśli jeszcze doliczyć niechby tylko zajrzenie do bloga
i skrzynki pocztowej, okazywało się, że zostaje ledwie pięć
godzin na sen. Dzień czy dwa tak mógłbym, ale nie przez ponad
tydzień.
Niedawno napisałem na tym blogu, że pieniędzy mam dość i nie
muszę ich oszczędzać. To prawda, ale nie tyle z powodu
ograniczania wydatków (bo w tym słowie jest pewna doza przymusu, a
tego nie odczuwam), co uznania wyższości obywania się niewielką
ilością dóbr nad ich konsumowaniem. Jechałem 570 km w jedną
stronę nie dla bywania w restauracjach i drogich hotelach, a dla
przyrody i znajomych. Dzięki praktycznemu stosowaniu tych zasad,
całkowity koszt dwunastodniowego wyjazdu wyniósł 1200 zł. Nie
musiałem specjalnie oszczędzać by wyjechać. To jest wolność
pojmowana po mojemu.
W Sudety planuję wrócić w czasie złotej jesieni.
PS
Kilka zdań o słowach i polszczyźnie, czyli zwykłe u mnie
marudzenie.
Będąc na Zawadnej ponownie zwróciłem uwagę na liczne tablice
informujące o single trackach. Aż mnie febra trzęsie gdy widzę te
ich (kogo??) tracki. Dlaczego? Bo ni pies to ni wydra, czyli
pomieszanie polskiego z angielskim. Czy nie byłoby prościej i
poprawniej napisać o ścieżkach rowerowych? Ta strona, niewątpliwie
fachowa w sprawach turystyki, tak wyjaśnia znaczenie tego dziwadła
językowego:
>>Single track, zwany również często singlem lub po prostu
ścieżką, to wąski szlak rowerowy. Wąski na tyle, że nie da się
jechać nim w dwie osoby obok siebie. (Przeciwieństwo double tracka,
wyjeżdżonego często przez pojazdy terenowe). <<
Właśnie: po prostu ścieżka!
W wielu Polakach tkwi przekonanie o wyższości tego, co zachodnie
nad naszym, polskim. Nie dostrzegają, może nie chcą przyjąć do
wiadomości, faktu zaistnienia wielkich zmian w ciągu ostatniego
trzydziestolecia, zmian niwelujących istniejące kiedyś różnice,
a nawet wyprzedzenia Zachodu pod pewnymi względami. Tracki mają się jednak równie dobrze jak też idiotyczne peeleny
(PLN), czyli kiedyś złotówki. W międzynarodowych rozliczeniach
bankowych używa się ustalonych, jednakowych na całym świecie,
symboli walut narodowych. Są to trzy- albo czteroliterowe skróty,
przy czym pierwszy człon jest skrótem nazwy kraju, drugi jego
waluty. I tak CAD to Kanada+dolar, czyli dolar kanadyjski, a HUF to
Hungary+forint . Nasz złoty miał symbol PLZ (Polska+złoty), ale po
wymianie w 1995 roku „Z” zamieniono na „N” od „new”,
nowy. Ten system ujednolica nazwy i omija zawiłości lokalnych
języków, jak u nas literę „ł”. Jednak w Stanach Zjednoczonych
raczej nie wywiesza się ceny w „USD” (dolar amerykański) a
używa zwykłego symbolu $. Tylko u nas ludzie jakby wstydzili się
pisać „zł”, a PLN nie wstydzą, nawet jeśli nie bardzo wiedzą
co to jest, a znaczy tyle, co „polska nowa” – w domyśle
waluta. No i piszą o niej nie tylko w bankowych transferach, a
wszędzie, także i babcia handlująca marchewką na targu podaje
ceny w „polskiej nowej” małpując innych.
Wstydzimy się tego, co polskie? Polskości? Czemu, na Boga? A co tak
dobrego, tyleż lepszego niż u nas, jest na Zachodzie? Może
bezpieczeństwo na ulicach?