Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą logika. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą logika. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 26 grudnia 2021

O gender

301121

Mając ostatnio więcej czasu, wróciłem do tematu gender. Ciekawi mnie, jak doszło do przemiany jednej z kategorii różnic między płciami, jaką jest zespół zachowań wyuczonych w procesie wychowania, czyli z angielskiego gender, w naczelną cechę odpowiadającą za kształt kobiecości i męskości, a zdaje się, że właśnie tak pojmowane jest teraz pojęcie gender. Temat interesuje mnie o tyle, o ile jest składnikiem współczesnych zmian w sposobach zdobywania informacji i ich wpływu na ludzi. Bardziej interesuje mnie strona psychologiczna i socjologiczna, niż same definicje płci i jej podziały. Zwracałem uwagę na interpretację danych i sposoby wnioskowania, oczywiście mając swoje definicje, swoją wiedzę i sposoby wnioskowania.

Przeczytałem kilka tekstów, a żeby nie obciążać czytelników nadmiarem odnośników, podam tylko dwa przykładowe; każdy chętny znajdzie ich w internecie mnóstwo.

Autor tego artykułu tak oto definiuje pojęcie gender, cytuję: „ (…) zespół zachowań, norm i wartości przypisanych przez kulturę do każdej z płci.”

Owszem, odmienny zespół zachowań, norm i wartości przypisywany jest przez kulturę do kobiet, inny do mężczyzn, a że kultury są różne, to i ten zespół wykazuje znaczne różnice. Przypisuje się ludziom określone zachowania i role, nie zawsze logiczne i sprawiedliwe. Do tego miejsca jest pełna moja zgoda.

Dalej czytam takie zaskakujące słowa:

„Wpływ hormonów na mózg i ciało człowieka jest skomplikowany i nie do końca poznany, dlatego próby wyjaśniania różnic pomiędzy płciami za pomocą podobnej argumentacji są dalece hipotetyczne.”

Dziwne stwierdzenie. Odmienność działania hormonów męskich i kobiecych jest znanym faktem, jak więc można pisać o hipotetyczności? Autor podobnie wspomina o badaniach nad mózgami. Są „dalece hipotetyczne i neuroseksistowskie”. Poręczne słowo sobie wymyślili: ”seksistowskie”. Jest łatwe do przypięcia jako etykieta.

Mimo zaznaczenia w paru miejscach istnienia odmiennych poglądów, wymowa całości się nie zmienia: cała różnica sprowadza się do cech biologicznych i gender. Więc gender, a poza nią sex, czyli płeć fizyczna, kojarzona, zdaje się, z narządami służącymi prokreacji. Wprost zaprzecza się jakimkolwiek innym różnicom.

Dziwi mnie i razi takie przedstawienie tematu. Brakuje mi niechby napomknięcia o związkach między ciałem i mózgiem, czy o wpływie ciała na umysł. Rozliczne oddziaływania genetyczne, a zatem i hormonalne, sprowadzono do hipotezy. Pisze się tak, jakby nie istniały uwarunkowania ewolucyjne.


Inną wymowę, bez tej wielkiej luki, ma artykuł w Wikipedii poświęcony płci.

Treść tego artykułu jest zgodna z moją skromną wiedzą o ludziach i ich genach, o ewolucji, etologii i psychologii.

Wspomina się w nim o wielu rodzajach czy przejawach płci, na przykład płeć genotypowa (chromosomy X i Y), zewnętrzna (srom i prącie), hormonalna (wiadomo), mózgowa (płeć mózgu) oraz psychiczna, czyli poczucie bycia kobietą lub mężczyzną. Kwestie kulturowe są pominięte.

Uświadomiłem sobie, jak trudno w artykułach promujących ideologię gender znaleźć coś o płci mózgu; albo nic się nie mówi, albo jej istnieniu się zaprzecza. Przy czym pisząc o płci mózgu, wcale nie chodzi o parametry fizykalne, jak waga czy kształt spoidła wielkiego – jak to pisano w pierwszym artykule. Faktycznie, mierząc lub ważąc nasze mózgi, płci się nie dostrzeże. To trochę tak, jakby mierząc wymiary mikroprocesora, szukać różnic między dwoma programami.

Ten artykuł zapewne napisał lekarz bądź naukowiec ograniczając się do ciała, z pominięciem różnic wynikłych z wychowania, co oczywiście nie znaczy, że ich nie ma. Po prostu autor pisał o podstawie wszelkich różnic, czyli o ludzkich ciałach, a gender jest nadbudową, możliwą do zmian i nie decydującą o byciu osobą określonej płci. Wspomniał o niej tylko raz, w ostatnim zdaniu artykułu:

Niektóre publikacje używają pojęcia płeć mózgu na określenie czynnika determinującego gender.”

Wiele mówiące słowa! Zgodnie z ich wymową gender zależy od płci mózgu, czyli od poczucia bycia osobą określonej płci. Przyjmujemy wzorce zachowań kulturowo dopasowane do odczuwanej płci, a nie odczuwamy płeć po przyjęciu jednego z dwóch pakietów społecznych norm. Jest tutaj znaczące przestawienie przyczyn i skutków. Autor twierdzi, że poczucie bycia osobą określonej płci wynika z płci mózgu, natomiast zwolennicy wszechsprawczej gender upatrują źródła różnic w oddziaływaniu wzorców kulturowych. Nie bardzo rozumiem ich logikę. Czy miałoby to znaczyć, że owszem, zewnętrzne oznaki płci są wykształcone, ale psychicznie mały człowieczek jest czystą tablicą, gotową do przyjęcia zarówno znaku żeńskiego, jak i męskiego?

Czy ci ludzie chociaż słyszeli o psychologii ewolucyjnej?

Jeśli wspomnieć ich łatwość akceptacji zmian płci, wyraźny tutaj relatywizm, trzeba uznać, że nie słyszeli i dla nich mały człowieczek faktycznie jest tabula rasa. Na poparcie tego przypuszczenia powiem o istniejącym wśród nich przekonaniu, zgodnie z którym nie można zwracać się do dzieci w sposób właściwy dla dziewczynek i chłopców, bo to sugeruje im wybór ich płci, a wybrać powinny one same.

Oto wolność wyboru w dwudziestym pierwszym wieku! Nic, tylko się zachłysnąć, wszak nikt nigdy nie miał wolności wyboru swojej płci, dopiero my i dopiero teraz umożliwiamy ludziom taki wybór!

Mimo znacznych różnic w widzeniu płciowości między autorem pierwszego artykułu a mną, jego treść może być początkiem dyskusji i argumentowania, jeśli jednak zajrzy się do blogów czy videoblogów, ręce opadają.

Na pewnej stronie, której adres litościwie pominę, czytam, że cechy kobiece są kulturowego pochodzenia, ponieważ kiedyś paniom podobał się kolor niebieski, mężczyznom różowy, a teraz na odwrót. Na innej zobaczyłem kalejdoskop ubiorów kobiecych z wielu stron świata, oczywiście bardzo odmiennych, co autor tego filmiku uznał za dowód na kulturowe korzenie różnic między kobietami i mężczyznami. Dość tych dwóch przykładów. Łączy ich niezrozumienie tematu: autorzy obiecywali mówić o cechach kobiet, a mówili o zmianach w modzie. Upodobanie różu i normy dotyczące sposobów ubierania się uznali za główne wyróżniki płci.

Jeśli zrobili to świadomie, to doprawdy nie wiem, jak bardziej mogliby ubliżyć paniom; prawdopodobnie bez zastanowienia powtarzają za innymi to, co modne i znajdujące słuchaczy...

Dla mnie równie ważne jak łamanie elementarnych praw nauki i logiki są odczuwane emocje. Zawsze kobieta była dla mnie istotą na poły nie z tego świata (moja książka o Jasiach!), dlatego sprowadzenie kobiecości do podpatrzonych w dzieciństwie sposobów zachowywania się, ubierania i wyrażania, jest dla mnie nie tylko niezrozumieniem, ale wprost degradacją kobiecości. Jeśli można się jej nauczyć jak makijażu, za co my, mężczyźni, mamy podziwiać kobiety? Za kształt pupy czy sposób podkreślenia oczu? Czym mają nas fascynować, skoro właściwie równie dobrze mogłyby być mężczyznami? Gdzie ma tkwić ich zagadka, ta wiecznie nas pociągająca tajemnica, skoro cała różnica między nimi a nami sprowadzona zostaje do… właściwie do czego, poza przyjętymi wzorcami zachowań? Do vaginy i penisa?

Taki ma być obraz kobiety dwudziestego pierwszego wieku??

Otworzyłem przypadkowy filmik na You tube, młoda kobieta obiecała w kilka minut wyjaśnić, o co chodzi „z tym gender”. Usłyszałem o nakazywaniu dziewczynkom zachowywania się w określony sposób, bo inaczej im nie wypada, a chłopcom owszem, ale im nie wypada tego, co mogą dziewczynki – czyli nic nowego. Może warto jeszcze wspomnieć o przesadnej artykulacji, o podniesionym ostrym głosie, z jakim kobieta udawała rodzica strofującego dziecko.

Owszem, tak jest. Część tych zwyczajów i norm dobra nie jest, ponieważ były wykształcone w nieistniejącym już świecie, chociaż inne mają poważne umocowania, o których pisałem już na blogu. Mamy jednak umysł i wolę, możemy zmieniać to, co nie pasuje do obecnego świata, ale wypadałoby uświadomić sobie, że to wszystko w niewielkim stopniu dotyka cech płci.

Gender to ledwie warstewka cywilizacyjnego lakieru na kobiecości i męskości, nic więcej.

Uderza mnie w czasie czytania czy słuchania tego rodzaju informacji aprioryczne, bez słowa uzasadnienia, uznawanie gender za istotę płci, za kreatora męskości i kobiecości. Niewątpliwe istnienie zespołu kulturowych cech i zachowań nazywanego płcią gender nie przeczy istnieniu pozostałych determinantów płci, a nawet więcej: część z nich świadczy o ich istnieniu, tylko trzeba sięgnąć głębiej, do praprzyczyn ukształtowania tych cech. Nie wszystkie wynikają z zacofania lub niewiedzy, jak uważają genderyści; jednak tej wiedzy nie nabędzie się z kilkuminutowych artykulików w internecie. Nie poznamy tam też mechanizmów działania ewolucji, które mają tutaj zastosowanie.

Nota bene, moja znajoma zauważyła, że skoro tak przeciwni są odmiennym normom i wzorcom, powinni być nazywani antygenderystami. Słuszna uwaga, ale tylko w tej ich niezgodzie. Są jednak genderystami w znaczeniu uznawania płci gender za jedyny, a przynajmniej najważniejszy, determinant płci.

Zajrzałem też na stronę katolicką. Zaproszono ludzi nauki i rozmawiano o płci, oczywiście totalnie odrzucając ideologię gender. Zniesmaczony, zamknąłem stronę przed końcem wykładów, bo były tak samo sztuczne, rażące stronniczością, jak filmiki ideologów gender, tyle że z przeciwnym znakiem. Był i drugi powód zniesmaczenia: oto członkowie organizacji przez wieki potępiającej naukę i naukowców, nagle zapraszają ludzi wykształconych i ich słuchają, bo akurat tak się składa, że ich opinie są przydatne. Fałszywe to i podszyte niechęcią do kobiet.

My sami, mężczyźni, jesteśmy winni. Przez wieki przekonywaliśmy siebie i kobiety o ich gorszości, wmawialiśmy im podległość jako ich naturalny stan, a kiedy wreszcie mogły mówić, co myślą o takich poglądach i robić, co zechcą, okazało się, że w swoim pędzie zaprzeczania dawnym męskim teoriom zaczęły zaprzeczać istnieniu jakichkolwiek różnic między nami, poza wyuczonymi w dzieciństwie normami zachowań.

Wyznawcom tej ideologii wypadałoby zapoznać się z obecnym stanem związków młodych kobiet i mężczyzn, z kłopotami w sprawach miłości dziewczyn i chłopaków wkraczających w dorosłość. Może dostrzegą związek ze swoimi poglądami, chociaż wątpię, skoro nie tylko nie dostrzegają w nich nic niewłaściwego, tym bardziej nagannego, to jeszcze mają je za wyznacznik nowoczesności.

Chciałbym widzieć w tego rodzaju poglądach przemijającą modę, odpowiednik za małych marynarek, i wierzyć, że przyjdzie odmiana, ale to nie moda. Tak wielu ludzi bezrefleksyjnie przytakuje poglądom ignorującym naukę, że wypada mi napisać o niepokojących zmianach kulturowych.

Obecnie wahadło jest przechylone; wyrównanie nastąpi wtedy, kiedy kobiety zrozumieją, że ich wyjątkowość na tyle głęboko sięga w jestestwo, że jest nie do nauczenia, nie do podrobienia. Póki co mamy ideologię (anty) gender.

środa, 22 grudnia 2021

Zmiany w obyczajach i w języku

 

191221

Drugi tydzień nie pracuję chorując na covid. Siedzę w pokoju w bazie, który coraz częściej postrzegam jak salę szpitalną. Tutaj, w tym pokoju, spędzę samotne święta. Trochę czytam, więcej oglądam filmów przyrodniczych, napisałem kilka listów i ten tekst. Wiem, że zainteresuje parę osób, może tylko jedną, ale to nic nowego, wszak tak mam na blogu od lat. Piszę o tym, co ważne jest dla mnie, a nie co modne i chętnie czytane. Takich tekstów tutaj nigdy nie było i nie będzie.

* * *

Padł mi laptop. Nie reanimowałem go, ponieważ od początku nie lubiliśmy się, więc rozstałem się z nim bez żalu. Nowy ma najnowszy system operacyjny, mianowicie Windows 11, i o nim napiszę parę słów. Dla mnie, zwykłego użytkownika, różnice są niewielkie: coś było z lewej, teraz jest z prawej strony i doprawdy niewiele więcej, chociaż możliwe, że zmiany są, ale niewidoczne.

Włączał mi się dziwny program o nazwie Cleaner, więc odkurzacz czy czyściciel. Któregoś dnia umyślił sobie, ten program, wgranie mi do laptopa nowej przeglądarki internetowej. Był tak namolny, że nie dał się zamknąć, mrugając przy próbach i żądając zgody na pobranie. W moim własnym laptopie! Udało się go przekonać do mojej decyzji, a to poprzez jego całkowite usunięcie z komputera. Niech sobie czyści komputery swoich twórców. 

To nie jest drobiazg, a coraz powszechniejsza cecha programów i korporacji je piszących. Oni uzurpują sobie prawo decydowania za nas, co jest nam potrzebne, przy czym działają na siłę, podstępnie, z ukrycia, w nosie mając prawo decydowania o moim własnym komputerze czy telefonie. Ma być jak my chcemy, bo my wiemy lepiej!

Typowe funkcje używane nie tylko w edytorze tekstów, jak wytnij, wklej, zmień nazwę, kopiuj, nie mają teraz opisów, a ikonki. Opisy jeszcze są, pojawiają się jako dymki, czyli coś uzupełniającego, dodatkowego, coś w zaniku. Dobrze, że są, bo miałbym kłopoty. Niektóre ikonki są oczywiste, jak nożyczki, ale zgadnijcie, co oznacza ikonka z… właściwie nie wiem, z czym. Widzę biały prostokąt z dwoma niebieskimi kreskami. Programistom skojarzył się z funkcją zmiany nazwy pliku. Możliwe, że nie skojarzył się wcale, ale po prostu mając ustalić jakiś symbol, wybrali taki, bo w końcu czemu nie.

Piszę o tym dostrzegając tutaj wyraźny trend do rezygnacji z pisma, i zastępowania słów symbolami graficznymi. Teraz jeszcze „dymek” podpowiadający znaczenie, ale idę o zakład, że wkrótce zniknie i wtedy jeśli nie będziesz wiedział, człowieku, co oznaczają dwie niebieskie kreski na prostokącie, to znajomość pisma nic ci nie pomoże. Wkraczamy w ikonkowy świat. Pismo? Póki nie zostanie całkowicie wyrugowane jako przejaw zacofania, jeszcze będzie używane, coraz mniej i mniej, aż w końcu znajdzie dla siebie ostoję w fachowych artykułach, chociaż wcale nie jestem tego pewny. Wszak i tam można wymyślić krzaczki.

Program do pisania wyświetla mi inną poradę każdorazowo po włączeniu, a ma ich setki. Są różne, najczęściej w ogóle nie wiem, o co chodzi, i to w programie nieco mi znanym, używanym od lat. Oto przykładowa „porada”:

Włącz masywne obliczenia równoległe komórek formuły.

Kiedyś chciałem tak sformatować długi tekst, by program dzielił go na rozdziały, ich początki ustalał na początku strony i automatycznie aktualizował spis treści. Udało mi się to, ale kosztem kilku godzin myszkowania po internecie i szukania porad, bo wiadomo, że nikt nigdy nie znalazł rozwiązania swojego problemu w dziale pomocy samego programu. Jeśli ktoś uważa, że to przesada, niech sprawdzi, na przykład tak formatując tekst, jak to opisałem. Uważam, że sam fakt istnienie stron na których ludzie opisują, w jaki sposób udało się im uruchomić określoną funkcję zwykłego użytkowego programu, jest przejawem klęski programisty i bylejakości jego produktu. Każdą funkcję da się opisać jasno, prosto i logicznie, tylko potrzebne są dwa warunki: oprócz chęci trzeba mieć umiejętności jasnego wyrażania swoich myśli, a jednego i drugiego tym ludziom brakuje. Nikt od nich nie wymaga przejrzystości programu, a od działu pomocy wymaga się jedynie, by był.

Doszło do sytuacji paranoicznej, w której za rzecz normalną ma się nieprzejrzystość obsługi programu, a za nienormalną wytykanie błędów. Tak jakby program uświęcał się samym faktem istnienia.


Kolega przysłał mi dwa wyrazy dosłownie nafaszerowane błędami: fzhut i óżont. Mogłyby zająć pierwsze miejsca na liście „twórczego” podejścia do polskiego, gdyby były autentyczne, a co do tego mam wątpliwości. Moje przykłady z pracy: pszót, pszewut, bęzyna, będzyna, także parę dni temu dodane łazięka i lobuwka, są autentyczne. Dla ludzi tak piszących niewątpliwym ułatwieniem będzie ikonka przedstawiająca przechylony kanister, z którego kapie bęzyna, a nawet będzyna.

Tak piszą prości, niewykształceni ludzie? Nieprawda. Jeszcze niedawno faktycznie po takich błędach można było poznać ludzi nieobytych w pismem, teraz wszyscy pospołu tak piszą.

Otrzymałem list z firmy ubezpieczeniowej:

Dziękujemy, że kontynuujesz ubezpieczenie”. Gdzie błąd, może ktoś zapyta? W naszym języku dziękuje się za coś, nie za że. Poprawniej było napisać „dziękujemy za to, że…”, ale taka forma też brzmi kulfoniasto. W pełni poprawna forma to „dziękujemy za kontynuację ubezpieczenia”. Firmie wysłałem uwagę, ale jestem pewny jej wykasowania, czemu mógł towarzyszyć charakterystyczny gest ramion. Bo teraz niemal nikt nie szuka odpowiedzi na niejasności, które przecież pojawiają się często w czasie używania naszego niełatwego języka. Teraz jego użytkownicy patrzą, jak piszą inni i… sami tak piszą. Poprawność lub jej brak, dobre lub złe brzmienie, istnienie lub zagubienie sensu i smaku, nie mają najmniejszego znaczenia i nikogo nie interesują. W książce z pogranicza psychologii i socjologii, a więc dotykającej trudnych i subtelnych relacji międzyludzkich, co raz spotykałem się ze słowem generowanie, czyli pojęciem bardzo technicznym. Autor (a może tylko tłumacz) nie widział nic niestosownego w jednakowym nazywaniu wytwarzania prądu czy osiągania mocy, a budzeniu się niepokoju w człowieku.

Na stacji paliw kupowałem kawę. Rzadko to robię, bo cena osiem lub więcej złotych jest zdzierstwem, zwłaszcza, że dostaję papierowy kubek a nie zgrabną filiżankę, ale czasami się decyduję. Z listy wybrałem „Kawę Z Mlekiem”. Dokładnie tak było napisane, przy czym napis pojawił się na ekranie, więc jego pisownia ustalona została w toku programowania.

Otworzyłem You tube:

Od Teraz Drogi I Samochody Nie Są Potrzebne”

Budowanie Niesamowitego Basenu”

Jak Powstają Roboty Przemysłowe”

Trzecia część tytułów jest tak pisana, a jeśli zajrzy się na strony angielskojęzyczne, widać, skąd przychodzi ten dziwaczny zwyczaj. Stamtąd przychodzi też do nas nowe modne słowo: „epicki”. Dobrze, film nakręcony z wielkim rozmachem, albo duże i dobrze napisane dzieło literackie, niech mają ten szczytny przydomek, ale nazywanie tak byle jak napisanego tekstu lub filmiku na You tube tylko dlatego, że jest nieco dłuższy od innych, jest przejawem mody wyradzającej się w manieryzm i niezrozumieniem używanego słowa.

Próby wskazania błędu kończą się bardzo charakterystycznym silnym oporem, ignorowaniem argumentów, wzruszaniem ramionami, a nawet gniewem. Teraz tak się pisze! – oto koronny argument ucinający dyskusję. Ta odporność na argumenty i podążanie za modą jest cechą pojawiającą się obecnie w wielu dziedzinach, bo czyż inaczej jest z niektórymi poglądami uznawanymi za nowoczesne? Tracimy zdolność krytycznego, analitycznego, a nade wszystko własnego myślenia. Poglądów nie wypracowujemy, a je przejmujemy; wiedzę, o ile w ogóle, to zdobywamy na minutowych stronach lub popularnych vlogach, uznając ilość „polubień” za miernik ich jakości i prawdziwości.

Nasz język, ale w pewnej mierze i nasze poglądy, ubożeją (to powiązanie jest bardzo charakterystyczne), bo my sami umysłowo dziadziejemy, sprawniejszymi stając się jedynie w klikaniu.

sobota, 9 października 2021

Dni bez nocy i noce bez dni

 011021

Jesień zaczęła się o godzinie o 21.21 w dniu 22 września. Hmm, jak można wyliczyć początek pory roku z minutową dokładnością? Tym razem nie poprzestałem na zdziwieniu, tylko pomyszkowałem po stronach www. Sprawa okazała się prosta, a granica między porami roku faktycznie możliwa do dokładnego wyliczenia i mająca konkretne uzasadnienie. To, co kiedyś sprawiało mi kłopot, wyjaśniłem, chociaż z wyjaśnieniem czytelnikom łatwo nie będzie.

Wiadomo, że Ziemia obiega Słońce, co zajmuje jej calutki rok, bo rok jest właśnie czasem obiegu planety wokół naszej gwiazdy. Płaszczyzna, po której krąży Ziemia, nazywa się ekliptyką; w jej środku tkwi Słońce. Ziemia obraca się wokół swojej osi, czyli kręci się jak bączek, dzięki czemu mamy noce i dnie, ale oś jej obracania się, czyli linia biegnąca przez obydwa bieguny, jest pochylona względem płaszczyzny rocznego obiegu wokół Słońca, czyli względem ekliptyki. Bieguny, to właśnie miejsca osi obrotu. Nic tam w rzeczywistości nie ma, to miejsca wyliczone na podstawie pomiarów. Te punkty nie zataczają okręgu w czasie obracania się Ziemi, a kręcą się w miejscu. Jakbyśmy piłkę nadziali na cienki drut i nią kręcili trzymają oba końce drutu: miejsca jego wbicia w płaszczyznę piłki to bieguny.

Tutaj uwagą językowa: jeśli mamy na myśli ciała niebieskie, ich nazwy piszemy wielką literą.

Polonista z PWN tak wyjaśnia tajniki pisowni.

Dodam jeszcze uwagę o wzorach, liczbach i fachowych słowach: jeśli to nie okaże się absolutnie konieczne, będę unikał ich zamieszczania tutaj.

Więc Ziemia jest nachylona względem ekliptyki, co skutkuje zmieniającym się nasłonecznieniem różnych szerokości geograficznych planety, a zatem istnieniu pór roku, na dokładkę odmiennych na obu półkulach, czyli północnej i południowej, oraz zmieniających się długości dni i nocy.

Jak to się dzieje? Znalazłem niezłe rysunki, które tutaj wklejam; w ich nazwy wpisałem strony, z których je skopiowałem.




Można z nich wyciągnąć błędny wniosek o pochylaniu się i prostowaniu Ziemi względem Słońca. Tutaj tkwi powód mojego niezrozumienia sprzed lat, gdy próbowałem rozgryźć pewne niejasności. Nie, Ziemia jest pochylona cały czas jednakowo, i WŁAŚNIE dlatego w miarę swojego obiegu wokół Słońca jest zwrócona do niego górną swoją połową lub dolną, albo „bokiem”. Oczywiście te kierunki są umowne. Pojęcia góry i dołu wynikają z przyjętej orientacji kuli ziemskiej na mapach. Po prostu pierwsze mapy były rysowane przez obserwatorów mieszkających na półkuli północnej, więc dla północy wybrali miejsce na górze map. Ten sposób tak się utrwalił, że gdybyśmy obecnie próbowali rysować mapy zorientowane na południe, mielibyśmy wrażenie patrzenia na odwrócony obraz, czyli „do góry nogami”.

Jeśli ktoś ma w domu globus, łatwo zaobserwuje zjawisko pozornej zmiany nachylenia: wystarczy, że obejdzie globus dookoła, a zobaczy zmiany przedstawione na rysunkach powyżej.

Jesień i wiosna zaczynają się wtedy, gdy w południe słońce stoi w zenicie nad równikiem, czyli świeci pionowo z góry, a więc domy, ludzie i rzeczy nie rzucają cienia. Ponieważ równik dzieli Ziemię na dwie równe części, czyli na połowy, na obu biegunach Słońce świeci jednakowo. Tam ledwie się pokaże nad horyzontem; jego promienie będą biegły po stycznej, czyli prawie poziomo, ale tak samo będzie na biegunie południowym i północnym. W tych dniach oś obrotu Ziemi, czyli linia biegnąca przez bieguny, jest prostopadła do płaszczyzny ekliptyki, to znaczy do płaszczyzny po której nasza planeta obiega Słońce. To warunek konieczny dla równomiernego oświetlenia obu półkul i moment przełomowy. Widać to wyraźnie na zdjęciach.

Wystarczyłoby minimalna zmiana ustawienia Ziemi, by światło Słońca nie dotarło na któryś biegun, a że zmiany następują w każdej chwili, ponieważ wynikają z nieustającego, równomiernego obiegu Ziemi, więc czas jednakowego oświetlania obu półkul jest chwilą, stąd tak duża dokładność w ustaleniu chwili zmiany pór roku. Rezultat zmiany jednodniowej można zaobserwować samemu, bo jest kilkuminutową różnicą długości dnia i nocy, ale jeśli dokona się dokładnych pomiarów, wtedy moment, w którym Słońce dokładnie tak samo oświetla obie półkule, wyliczyć można z sekundową dokładnością.

W tym dniu dzień i noc na całej Ziemi są równe i trwają po 12 godzin. Z wyjątkiem biegunów, ale do nich jeszcze wrócę, teraz wyjaśnię tylko, dlaczego dni nie mają dokładnie po 12 godzin, a nieco więcej. Otóż przyjęto, że dzień zaczyna się w chwili pojawienia się pierwszego rąbka Słońca, a kończy, gdy ostatni fragment zniknie za horyzontem. Samo chowanie się i wyłanianie tarczy Słońca zajmuje trochę czasu, stąd różnica której nie byłoby, gdyby brać po uwagę połowę tarczy Słońca, nie rąbek.

Przy okazji uwaga o zmienności tych różnic. Otóż jeśli słońce stało w zenicie, zachodzi chowając się pionowo w dół, natomiast na dużych szerokościach słońce chowa się pod ostrym kątem, jakby ślizgiem łagodnie zjeżdża pod horyzont. W pierwszym przypadku „zagłębia” się pod horyzont szybciej niż w drugim, co tłumaczy dość szybkie zapadanie ciemności, a rano nastawanie jasności blisko równika; odwrotnie się dzieje bliżej biegunów, stąd minutowe różnice w długości pór doby w czasie równonocy – większe na północy niż w pobliżu równika.

Kiedyś nie bez satysfakcji doszedłem do wniosku, co wyznaczają zwrotniki i koła podbiegunowe. Cechy wyróżniające te miejsca widać na rysunkach: zwrotniki wyznaczają najdalszy zasięg zenitu, czyli świecenia Słońca w pionie w czasie najdłuższego dnia roku. Oczywiście osobno na obu półkulach, ponieważ gdy u nas zaczyna się lato, na antypodach zaczyna się zima.

Na zwrotnikach jest jeden taki dzień w roku, między zwrotnikami (czyli i na równiku) dwa razy w roku. Dlaczego dwa razy w roku? Bo zasięg zenitu przesuwa się w stronę zwrotnika, osiąga tę linię (w przypadku zwrotnika Raka będzie to w dniu 22 czerwca, a następnie cofa się w stronę zwrotnika Koziorożca, gdzie dociera 22 września i z powrotem. Stąd i nazwa linii: zwrotnik jako miejsce zawracania.

Poza zwrotnikami, czyli bardziej na północ od zwrotnika Raka i na południe od Koziorożca, Słońce nigdy nie świeci w zenicie.

Koła podbiegunowe wyznaczają maksymalny zasięg występowania dnia polarnego z lecie i nocy polarnej w zimie. Na linii koła północnego w dniu 22 czerwca Słońce nie zachodzi całkowicie. Im bardziej bylibyśmy na południe, tym dłuższa stawałaby się noc – od minut blisko koła, stopniowo do dwunastu godzin na równiku. 22 grudnia na kole podbiegunowym północnym po raz pierwszy Słońce nie wschodzi, natomiast w miarę przesuwania się na południe wschodzi na dłużej, czyli noc ulega skracaniu – od blisko dwudziestu czterech godzin w pobliżu koła, do dwunastu na równiku.

Dodam jeszcze, że linia koła podbiegunowego jest wyliczona i dotyczy idealnych warunków ukształtowania powierzchni. Ktoś, kto mieszka na wzniesieniu, będzie widział Słońce, mimo że jego dom stoi kawałek za kołem – i vice versa.

Szukałem informacji o zachowaniu się Słońca nad biegunami, ale znalazłem tylko powszechnie znane fakty o dniu i nocy polarnej. Wiadomo, że Słońce nie zachodzi, ale jak się zachowuje na niebie?

Zaznaczę tutaj, że do tego miejsca część informacji jest moja w tym sensie, że sam doszedłem do takich wniosków, a część znalazłem w internecie, ale dalej są już tylko moje wnioski, czy jak kto woli spekulacje. Mogę się mylić, więc jeśli ktoś ma pewniejsze wiadomości, proszę o komentarz.

Jak się zachowuje Słońce w obrębie kół podbiegunowych i na biegunach?

Mam w domu niewielki globus, ale od jego kręcenia tylko w głowie mi się zakręciło, więc wziąłem się na sposób i zastosowałem metodę zwaną ekstrapolacją. Nazwa sugeruje wymądrzanie się, ale w rzeczywistości jest to sposób wnioskowania stosowany przez nas wszystkich i to na co dzień.

Czy dobrze się nią posłużyłem, mam nadzieję dowiedzieć się od czytelników.

Na równiku w pierwsze dni wiosny i jesieni Słońce wschodzi dokładnie na wschodzie, zachodzi na zachodzie. Dni trwają tyle co noce, po 12 godzin. Nota bene, akurat tam cały rok tyle trwają. Jeśli w lecie (na półkuli północnej) będziemy się przesuwać ku północy, doświadczymy zmian, które w niewielkim stopniu możemy obserwować sami, w życiu codziennym. Otóż Słońce nie dzieli już nieboskłonu na połowy, bo świeci coraz dłużej, a przy tym wznosi się niżej. Im bardziej na północ, tym bliżej północy Słońce wschodzi i zachodzi, a jego droga, chociaż dłuższa, biegnie niższym łukiem.

Wspomniałem o możliwości zaobserwowania tych zmian samemu, bez specjalistycznej wiedzy i przyrządów. Otóż wystarczy, mieszkając na południu kraju, zadzwonić o zachodzie do znajomego mieszkającego nad morzem, i zapytać o pozycję Słońca. Albo przed wyjazdem z Krakowa sprawdzić godzinę zachodu, a na drugi dzień, już po przyjechaniu do Ustki, sprawdzić ponownie. W skrajnych przypadkach (najdalej na południe i najdalej na północy Polski) różnica wynosi godzinę, ale z odmiennym znakiem zależnie od pory roku: w lecie dzień na północy kraju jest dłuższy, w zimie krótszy niż na południu.

Pamiętam pewną pogodną noc czerwcową, gdy wieczorem wyjechałem ciężarówką w daleką drogę na północ: łuna zachodu świeciła trochę na lewo od północnego kierunku, a ledwie zgasła, niewiele na prawo pojawiła się Jutrzenka, czyli Eos. W tych dniach ta dziewczyna ma przechlapane!

Na rysunku, przy dacie 22 czerwca, widać wyraźnie, jak zwiększa się długość obwodu Ziemi oświetlonej Słońcem, czyli długość dnia, w miarę przesuwania się na północ, a na drugim, z datą 22 grudnia, jak się skraca.

Zmiany są stopniowe, bez nagłych skoków, ponieważ Ziemia zmienia położenie równomiernie i jest kulą, nie wykrzywionym kartoflem. Im bliżej bieguna, tym dni są dłuższe, a przy tym Słońce niżej szczytuje.

Jeśli ta wyimaginowana wędrówka będzie w pierwsze dni lata, gdzieś w okolicach Helsinek zauważymy zjawisko białych nocy: Słońce tak niewiele się chowa pod horyzontem, że nie ma zupełnych ciemności. Właściwie dlaczego nie jest ciemno, skoro nie ma Słońca? Ponieważ powietrze ma zdolność jego rozpraszania. Po prostu cząsteczki światła są odbijane przez cząsteczki powietrza, skręcają na boki, można powiedzieć. Rozpraszają się.

Wyobraźcie sobie dni z zachodem słońca o godzinie 23, a wschodem o pierwszej!

Podsumuję zmiany pozycji Słońca: w lecie im dalej na północ, tym krótsze noce, bo Słońce chowa się na krócej. Chowa się też płycej, a to ważne. Jeśli przedłużymy ciąg znanych nam, obserwowanych naocznie zmian, wiedzieć będziemy, jak się zachowuje w pobliżu bieguna. Owe przedłużenie ciągu to właśnie ekstrapolacja.

Dalej na północ noc będzie coraz krótsza aż stanie się chwilą, a na linii koła podbiegunowego Słońce obniży się, zacznie chować się pod horyzont, ale zaraz… zacznie się wznosić, by na niskim pułapie obiec cały widnokrąg, najwyższą pozycję mając w południe.

Przy dalszej drodze na północ, czyli w stronę bieguna, zauważymy stopniowe obniżanie się Słońca, jednak już niewielkie, a jednocześnie mniejsze jego opadanie ku linii horyzontu o północy, czyli będzie krążyć wokół nas po wyrównującej się linii.

Na biegunie zanikną pionowe wahania pozycji Słońca. Będzie krążyć po niebie zataczając pełny i równomierny obrót. Jak długo? Przez pół roku: trzy miesiące stopniowego wznoszenia się i trzy miesiące powolnego opadania z zachowaniem dwudziestoczterogodzinnego obracania się wokół, aż w końcu w pierwszy dzień jesieni zniknie na kolejne pół roku, przy czym zejście pod horyzont nie będzie nagłą zmianą. Ponieważ Słońce ma swoją niemałą wielkość (wizualną, widzianą z Ziemi), początkowo będzie się ślizgać po linii horyzontu (albo chwilowo chować się za jakąś lodową górką) i powoli, powoli znikać pod linią horyzontu. Nie potrafię przeprowadzić odpowiednich obliczeń, więc tylko oszacuję czas zachodu na kilka dni.

Może tyle wystarczy, bo widzę, że naskrobałem, czyli wystukałem, dwie bite strony.

Ciekawe, czy kogoś zainteresowałem. Pomysł napisania tekstu zadanie jednak spełnił: pogłębiłem i uporządkowałem swoją wiedzę.

Dla ciekawskich podstępne zagadki:

W którą stronę iść będąc na biegunie północnym, by iść na południe? Jak tam jest z kierunkami zachodnim i wschodnim?

Byłem też daleko od polityki, a to znaczny zysk.

A propos, zagadka ułożona przeze mnie: kim jest człowiek, którego z powodu braku jakichkolwiek norm etycznych i moralnych nie można zatrudniać na stanowisku stróża składu złomu?

To polityk.


Dobre strony: tutaj, tutaj,  i tutaj.

 * * *

Późniejszy dopisek.

Wymyśliłem sposób na obliczenie czasu chowania się i pojawiania Słońca na biegunach, czyli wschodu i zachodu. Oto on:

Średnica kątowa Słońca wynosi 32’, czyli odrobinę ponad pół stopnia. Co to znaczy? Że jeślibyśmy pociągnęli linie między nami a górnym i dolnym rąbkiem Słońca, kąt między nimi wyniósłby pół stopnia.

W internecie przeczytałem, że Słońce nad biegunem północnym w dniu 22 czerwca świeci będąc 23,5 stopnia ponad horyzontem. Czy to dużo? Mało. Dla porównania w Polsce w południe najdłuższego dnia roku jest około (bo to zależy od miejsca w naszym kraju) 62 stopnie nad horyzontem. W tym samym dniu nad biegunem świeci tak, jak u nas w połowie listopada.

Więc wspięło się 23,5 stopnia nad horyzont, gdzie było w dniu równonocy, czyli 21 marca. Jeśli w ciągu trzech miesięcy, a więc w 90 dni, podniosło się od zera do 23,5 stopnia, zatem podnosiło się o jeden stopień w ciągu niecałych czterech dni, a więc o pół stopnia w dwie doby. Te zwykłe ziemskie doby, bo trzeba pamiętać, że na biegunach jedna doba trwa rok.

Wyszło mi, że dwie doby mijają od pokazania się „czubka” Słońca, do jego oderwania się od horyzontu, i tyle samo zajmuje jego chowanie się. Oczywiście cały czas trzeba pamiętać o odkryciu Kopernika, i dodawać zastrzeżenia „ pozorne chowanie się, pozorny ruch”.

Nie jestem pewny poprawności obliczeń, bo nie znalazłem odpowiednich informacji, to są wyłącznie moje domysły, proszę więc o sprostowanie, jeśli się mylę.



czwartek, 27 sierpnia 2020

Programy i słowa, czyli marudzenie

 

170820

Zmieniono wygląd stron zarządzania blogiem. Jak zwykle zmiany w większości są nijakie i niepotrzebne, są zmianami dla zmian, w których trudno doszukać się poprawy, łatwiej zepsucia.

Tagi postów (a właściwie wszystko) umieszczono w wielkich ramkach, w efekcie nie mieszczą się na ekranie. Patrząc na wygląd stron, łatwo zauważyć, że głównym pomysłem programistów były właśnie ramki, więc dodali je, nie zwracając uwagi na sensowność, przydatność czy miejsce.

No i te mnożące się jak króliki malutkie, nieczytelne ikonki zastępujące słowa!

Na liście postów wyświetla się coś, co przypomina mi grot strzały z przyklejonym kwadratem mieszczącym znak plus. Owszem, jest i „dymek” z „wyjaśnieniem”: przywróć wersję roboczą. Cóż to znaczy – nie wiem, ponieważ nie miałem żadnej wersji roboczej: napisany tekst po prostu wkleiłem w okienko i opublikowałem. Nie wiem też, jak się to „przywracanie” ma do kwadracika, plusa i grota strzały. Ot, tajemnica programistów.

Właśnie próbowałem poznać funkcję tego grotu z kwadracikiem. Okazało się, że tekst postu umieszczany jest gdzieś z boku, gdzie może być otworzony w trybie edycji, czyli z możliwością wprowadzenia zmian. W jakim celu to zagmatwanie? Otworzenie tekstu w trybie edycji nie jest żadnym powrotem.

A było tak jasno i logicznie: tekst mogłem zwyczajnie wyświetlić albo otworzyć z możliwością wprowadzenia zmian. Najwyraźniej było za prosto.

Kiedyś podobną rewolucję zrobiono na allegro, i do dzisiaj nie poznałem wszystkich dziwadeł nowej strony, a ostatnio portal Wirtualna Polska, na którym od blisko trzydziestu lat mam skrzynkę pocztową, zapowiada zmiany. Już czuję kłopoty.

W jakim celu robione są takie zmiany wyglądu stron? Firmy mają nadmiar pieniędzy? Niech więc przekażą je UNICEF. A może uważają, że bez totalnego przemeblowania, bez zmuszania użytkowników do szukania funkcji, będzie nudno? Nie wiem, a z ciekawością poznałbym przyczyny tych działań. Przecież można unowocześnić program, jeśli zachodzi taka potrzeba, a wygląd strony i jej funkcjonalność zostawić bez zmian.

Po kilku miesiącach użytkowania Instagramu nadal nie wiem, jakie znaczenie ma część ikonek, na przykład kwadrat z wyszczerbionym bokiem. Nie wiem też, jak wejść na stronę innej osoby. Jeśli kliknę na ikonkę z awatarem, pojawia się coś podobnego do obrotowego słupa ogłoszeniowego, na którym wyświetlane są zdjęcia innych użytkowników, nie tego wskazanego. Z proponowanych ikonek nie korzystam nie tylko z powodu mojej niechęci do nich, ale i niewiedzy o ich znaczeniu. Nie wiem, i nie bardzo mi się chce dowiadywać, co znaczy żółta mała głowa z ustami wykręconymi w lewo, a co z ustami wykrzywionymi inaczej, i w jakim celu stosowany jest znak koperty postawionej na węższym boku. Te symbole są dla mnie nieczytelne, a "dymków" przy nich nie ma; najwyraźniej uznano, że ich znaczenie jest oczywiste.

To, co najbardziej mi doskwiera przy obsłudze programów komputerowych, to konieczność dopasowania się do sposobu myślenia, kojarzenia i wysławiania osoby (programisty), która myśli, kojarzy i mówi zupełnie inaczej niż ja. Częstokroć odbieram ten przymus jako swoje zniewolenie.

Właśnie ta konieczność naginania myślenia do myślenia innej osoby, to wbijania sobie do głowy znaczenia ikonek i słów wyjaśnień niewiele wyjaśniających, mam za największą wadę programów komputerowych.

PS

W trakcie publikacji tego tekstu zauważyłem różnej wielkości czcionkę. Parokrotnie zaznaczałem właściwą, bez skutku. No i takie są rezultaty tego rodzaju zmian...

Z mojej pracy.

Litery i słowa odchodzą na drugi plan. Teraz mamy ikonki. Jak przed tysiącami lat, gdy ludzie na kamieniu, w glinie lub na patyku rzezali znaki. W efekcie ludzie zamieniają się w analfabetów nie potrafiących logicznie sformułować prostego pytania.

W pracy często słyszę takie i podobne pytania klientów:

O co tu chodzi?

Na czym to polega?

Jak to działa?

Na ostatnie pytanie odpowiedziałem, że koło młyna jest napędzane silnikami elektrycznymi, czym bardzo zirytowałem klienta, ponieważ jemu, i tym, którzy zadawali pozostałe pytania z listy, chodziło o ilość obrotów koła młyna na jedną jazdę, czyli za jeden bilet. Proste? Logiczne?

Chcąc się dowiedzieć, ile obrotów zrobi koło młyna, pytają, o co tu chodzi. Jak nazwać taką logikę i taką nieporadność?

Otóż chodzi o to, żebyście zostawili tutaj pieniądze. To dokładna odpowiedź na wasze pytanie.


Mało ludzi podchodzących do kasy młyna czyta wywieszony przed ich oczyma informator. Zdecydowana większość pyta, a naszą prośbę o zapoznanie się z informacjami traktuje jako nieuprzejmość, a nawet wyraz lekceważenia. Bywa, że w rezultacie odchodzą, a jeśli nawet przeczytają, to częstokroć nie rozumieją. A tam jest ledwie parę krótkich informacji, może dwadzieścia słów!

Przy dużym ruchu kasjerka musi obsłużyć kilkudziesięciu klientów w ciągu godziny. Ma jedną minutę na jednego kupującego. To taśmowa praca podobna do pracy kasjerki w dużym sklepie spożywczym. Jedna i druga po prostu nie ma czasu na zajmowanie się klientem tak, jak może się nim zająć sprzedawca samochodów. Wystarczy chwila zastanowienia, żeby dojść do tego wniosku. Wystarczy też do wyobrażenia sobie uciążliwości powtarzania setki razy dziennie tych samych informacji. Uważam, że dobre wychowanie nakazuje branie tego pod uwagę, ale nie od dziś wiadomo, że człowiek z chwilą stania się klientem traci nie tylko pół rozumu, ale i połowę kultury.

Pewna część naszych klientów traci znacznie więcej. A może nie traci, bo od dawna nie ma co tracić?

Stojąc na peronie i patrząc na przesuwające się gondole, kilka razy dziennie widzę klientów trzymających buty na tapicerowanej kanapie. Pukam wtedy w szybę i palcem pokazuję im buty. Rzadko widzę zmieszanie, częściej oznaki niezrozumienia. Raz jeden, tylko raz usłyszałem przeprosiny, kiedy na koniec jazdy otwierałem drzwi gondoli, i niejako dla równowagi raz usłyszałem słowa protestu klienta nieżyczącego sobie, żebym mu cokolwiek palcem pokazywał.

Ot, wrażliwe panisko.

Obok młyna stoi mała, dziecinna kolejka kosztująca znacznie mniej niż młyn, a na szybie kasy wisiała stosowna informacja z podaną ceną. Znaczna część klientów uznawała tę niską cenę jako opłatę za jazdę młynem. Kiedy słyszeli właściwą, 30 złotych, byli rozczarowani i protestowali:

Ale tu pisze 10 złotych!

Postanowiłem przykleić cennik na tę kolejkę z boku, żeby trudniej było go zauważyć. Zmiana nic nie dała, nadal ludzie zauważali mniej widoczne 10 zł, a nie eksponowane 30. Musiałem informator zdjąć dla uniknięcia nieporozumień.

Chyba nie muszę dodawać, że cały ów cennik składał się z nazwy urządzenia i ceny, czyli z kilku wyrazów.

Klient płaci za trzy obroty koła trwające około 15 minut. Ta informacja jest w cenniku. Niżej powiesiłem drugą, o rozpoczynaniu się nowych jazd co 3 – 4 minuty. No i w ten sposób zadałem kolejnego klina klientom. No bo jak jazda młynem może trwać 15 minut, skoro co 3 – 4 minuty ludzie wsiadają i wysiadają!?

Oto pełna analogia: pociąg jedzie z miasta A do miasta B godzinę czasu, ale co kwadrans ma przystanek, na którym ludzie wsiadają i wysiadają. Jak w takim razie możliwa jest godzinna jazda od A do B??

Paranoja? Popis bezmyślności? Brak elementarnej logiki? Tak! Po trzykroć tak.


Rzadko, ale klika już razy w okresie wakacyjnym miałem klientów, którzy odmawiali przeczytania informacji zamieszczonych przy kasowym okienku, tłumacząc się w wielce oryginalny sposób:

Jestem na urlopie. Nie muszę myśleć.

Cóż, czytanie literek i składanie z nich sensownych słów bywa trudne dla niektórych.

Trudne staje się dla coraz większej ilości ludzi.


PS

Zarabiam tutaj nieźle, ale i koszta mam spore. Do największych zaliczam obniżającą się opinię o ludziach.


PS 2

Letnie dni płyną mi spokojnie, tyle że zlewają się w jeden ciąg, w którym nie można znaleźć nic wyróżniającego, nic, czego mogłaby chwycić się pamięć.

Jestem tutaj już półtora miesiąca, ale kiedy obejrzę się wstecz, ledwie garść chwil i obrazów pamiętam. Wiem jednak i pamiętam: spojony upływ dni ma swoją wartość, którą łatwo doceni ten szarpiący się z problemami.

Ile czas pozwoli, coś przeczytam i napiszę, a w pracy rozglądam się starając się zapamiętać letnie obrazki: dziewczyny ubrane w przewiewne sukienki, przyjemny cień pod zielonym drzewem, moje gołe ramiona i nogi, słońce na twarzy. Opalony jestem jak zwykle na brąz. Wieczorem uświadamiam sobie, że mimo późnej pory jestem lekko ubrany i nie jest mi zimno. Wiem, że za pół roku trudno będzie mi w to uwierzyć.

Dni są jednakowe, ponieważ wypełniają je monotonne i powtarzalne zajęcia. Cóż, mój wybór. Nie musiałem kontynuować pracy, jednak pracując zarabiam, zasilając swój prywatny fundusz górski.


PS 3

Minęła godzina druga. Zaraz muszę wyłączyć laptopa i pójść spać, ale jeszcze chwilę posłucham muzyki.

Właśnie przebrzmiała aria z bachowskiej kantaty i po chwili ciszy usłyszałem całkiem odmienne dźwięki. Poznałem je od razu: allegro non troppo z koncertu skrzypcowego D-dur Johannesa Brahmsa. Jeden z dwóch najpiękniejszych koncertów na skrzypce, jakie kiedykolwiek człowiek skomponował!

Dlaczego tylko wspomniałem o nim w swojej opowieści o Jasiach?

środa, 5 sierpnia 2020

Aktualności i praca

040820

Nie jeżdżę w góry, niemal nie czytam, nawet posiedzieć i podumać nie bardzo mam kiedy, więc zostaje tylko napisać o aktualnościach i uzupełnić je spostrzeżeniami o ludziach.

Jak na emeryta pracuję całkiem sporo, skoro regularnie przekraczam 80 godzin tygodniowo. Na szczęście praca jest spokojna, w czym niemała zasługa moich współpracowników. Do pracy przychodzą na czas i nawet trzeźwi, czego więc chcieć więcej?…

Obsługujemy niedawny nabytek firmy, czterdziestopięciometrowy młyn. Biała konstrukcja podświetlana jest silnym, wyrazistym i łagodnie zmieniającym kolory światłem reflektorów. Efekt całkiem ładny. Zdjęcia zrobiłem z peronu, zadzierając głowę do góry. Plątanina elementów konstrukcyjnych pozwala widzieć tylko niższą połowę młyńskiego koła, ale wrażenie i tak jest niemałe.

Duże jest też w kasie. Eleganckie, przestronne pomieszczenie, a w nim komputer, drukarki, dotykowy ekran, terminale płatnicze, rutery i coś tam jeszcze. Klient dostaje wydrukowany paragon i bilet, ale nim podejdzie do gondoli, nierzadko z karteluszek robi kulkę i wciska w kieszeń, a nawet po prostu wyrzuca. W chwilę później poproszony o bilet wybałusza oczy: bilet?? Jaki bilet?

Niewątpliwie dzieje się tak także z powodu podobieństwa biletu do paragonu, ale główny powodu jest inny i bardzo znamienny dla obecnych czasów.

Otóż ludzie nie czytają. Ileż to razy w czasie zamieniania kasjerki na posiłki miałem do czynienia z klientami, którzy pytają o cenę lub czas jazdy, a mówiąc do mnie odchylają głowę, bo wyraźny i niedługi informator wiszący przed ich twarzą zasłania mnie. Nie czytają też nadruków na otrzymanych papierkach. Dziwne to dla mnie, bo przecież dostali je za swoje pieniądze, łatwo więc dojść do wniosku, że zapewne są to bilety, a skoro tak, to ktoś o nie poprosi. Parę już razy klienci grzebali w koszu na śmieci szukając wyrzuconych biletów, oczywiście wkurzeni na… nie, nie na siebie: na nas.

Ciekawe, czy tak samo robią z biletami do kina czy na pociąg.

Inni, zwłaszcza kobiety, już przy kasie starannie ukrywają bilety na dnie torby. Im większa, tym głębiej chowają, a przy wejściu do gondoli zaczynają nerwowe poszukiwania, czasami połączone z wyjmowaniem mnóstwa drobiazgów z toreb.

Wielu ludzi czyta wyrywkowo i ma trudności ze zrozumieniem treści, co jest skutkiem nieposługiwania się pismem. Podany czas jazdy odczytują jako cenę, a wysokość młyna jako czas jazdy, myląc tutaj powszechnie używane skróty: „m” to metr lub mili (tysięczna część), a minuta jeśli już jest skracana, to zwykle do postaci „min.”. Wielu ludzi nie wie o tym, ale cóż się dziwić komuś, kto, być może, nie ma styczności z żadną postacią techniki, skoro podobnie rozumują i piszą programiści, więc technicy?

Program do sprzedaży biletów napisany był przez polską firmę, ale wyjaśnienia i opisy jego funkcji tylko udają polski. W każdym możliwym i niemożliwym miejscu jest oczywiście „generował”, „generujący”, „generowanie”. Kasjerka nie drukuje raportu, ona go „wygenerowywuje”, a ja muszę patrzeć na te potworki, na dokładkę za darmo, bo szef nie uznaje moich argumentów na rzecz wypłacania mi dodatku za warunki szkodliwe dla mojej wrażliwości językowej, co przecież jest powodem wołania o pomstę do nieba, a przynajmniej żądania podwyżki.

Godziny u tych speców od programów to „g”. Nie „godz.”, nawet nie „h”, a po prostu „g”; zobaczywszy ten kulfon, odruchowo pomyślałem o ciążeniu, jako że takie właśnie ma oznaczenie. Dużo zwykłych literówek, które najwyraźniej nikomu nie przeszkadzają, skoro od lat nie są poprawiane; wyjaśnienia zaciemniające sprawę, logika dziwaczna albo i żadna. Ot, jeden przykład: przy procedurze zwrotu biletu pojawia się systemowy, domyślny powód zwrotu: zwrot. Naprawdę! Napis ma treść „powód zwrotu: zwrot”.

Są oczywiście i plusy. Na przykład niemal pewność uczenia się obsługi nowego programu komputerowego po raz ostatni w życiu. Na (rzeczywistej) emeryturze będę je omijał równie starannie, jak karuzele.

Jednak główny plus jest we mnie. To wyraźnie odczuwany luksus możliwości zaprzestania pracy niemal z dnia na dzień.

Pracował będę do końca lata, a wtedy zrobię sobie parotygodniową przerwę. Przypomnę żonie, jak wygląda jej mąż, a później pojadę na długą łazęgę kaczawską. W czasie najpiękniejszych dni roku!







PS

Z tyłu młyna znalazłem krzaczek cykorii podróżnik. Nikt tam nie chodzi, więc mam nadzieję na jej długie życie i wiele moich odwiedzin.


czwartek, 21 maja 2020

Dwa tematy: fundamentalizm i słowa

210520
Czasami spotykam ludzi opowiadających o spiskach. Według nich spiskują różne grupy ludzi, chociaż ich zestaw jest w miarę stały od wielu lat, a celem jest władza nad światem.
Wspólną ich cechą jest przekonanie o przejrzeniu na oczy, dostrzeganiu super tajnych sekretów, machinacji władz i wszechwładnych stowarzyszeń, oraz uznawanie tych wszystkich, którzy nie zgadzają się z nimi, za ślepe narzędzia w rekach tamtych możnych, albo za ludzi o skrzywionym widzeniu świata swoim zniszczonym (w ich mniemaniu) umysłem. Oni wiedzą, reszta jest ciemna.
W takim przekonaniu tkwi część prawdy. Wszak reklamy są manipulacją, ale przecież wystarczy nie kupować reklamowanych artykułów. W pewnej mierze, chociaż trudno mi określić wielkość tej miary, podobnie jest z programami wyborczymi partii politycznych, jednak zwolennikom teorii spiskowych nie o takie manipulacje chodzi.
Ostatnio widuję napisy i plakaty dotyczące jednego z najbogatszych ludzi na świecie. Chyba wszyscy wiedzą, co się o nim mówi, więc nie będę się powtarzał, chciałem jednak zwrócić uwagę na pewne szczegóły tego zjawiska, ściślej: takiego sposobu pojmowania świata.
Myślę, że gdyby człowiek (bądź grupa ludzi) mający właściwie nieograniczone możliwości finansowe, chciałby w jakikolwiek sposób przejąć jakkolwiek definiowaną kontrolę nad ludzkością, zadbałby o tajność operacji. Wszak ma możliwości zatrudnienia odpowiednich ludzi o nader rzadkich umiejętnościach dla utajnienia swoich niecnych machinacji. Może po jakimś czasie jego poczynania rozszyfrowane byłyby przez wywiad któregoś kraju, ale nie przez Johna Schmidta czy Jana Kowalskiego.
Okazuje się jednak, że można bez wywiadu. Wystarczy usiąść, pomyśleć i wiedzieć, co świadczy o takich zdolnościach analizowania danych, przy których Sherlock Holmes jest jak to dziecko w mglistym lesie. Oni wiedzą, bo pomyśleli, i teraz z plakatów nawołują o myślenie. No bo skoro rozszyfrowali tajniki spisków drogą myślenia, dojrzeć je mogą i inni.
Wystarczy pomyśleć, mówią nam.
Absolutna odporność ich przekonań na wszelkie informacje i argumenty niezgodne z wyznawanymi poglądami, uznawanie swojej grupy ludzi za jedynych mądrych i wiedzących, patrzenie z góry a nawet z pogardą na innych, obrona swoich poglądów posunięta aż do agresji, także istnienie niepodważalnych dogmatów – ten zestaw cech wypełnia definicję fundamentalizmu, a gdzie ten się zaczyna, kończy się myślenie.
Spisek jest dla tych ludzi wytłumaczenie wszystkiego. Wyjaśnienie jest proste, jasne i dogłębne, bez analizowania mechanizmów społecznych i ludzkiej psychiki, zwłaszcza swojej.
Sama forma reagowania na wieści podawane w mediach jest u tych ludzi nakierowana na sensację, sugerująca istnienie ukrytych dążeń, złej woli, drugiego dna.
„Kilka lat temu pisał o światowej epidemii? A skąd on mógł wiedzieć? My wiemy!”
Prymitywizm tego rodzaju myślenia, wyciągania im właściwych wniosków, jest porażający.
Te „wnioski” wiele mówią, owszem, ale o tym, co siedzi w tych ludziach, jak pokręceni są w środku.
Sposób postrzegania przez nich innych ludzi, doskonale potwierdza znany fakt patrzenia na świat przez pryzmat swojego ducha. Im po prostu nie może zmieścić się w głowie fakt bezinteresownego pomagania innym ludziom.
„Jak to?? Wydaje miliardy dolarów bez widoków na zysk?"
Ten człowiek widzi w swoim postępowaniu zysk, ale niepojęty przez przykładowych Schmidtów i Kowalskich.
Warto tutaj pomyśleć, czy próbować uświadomić sobie, co tak naprawdę znaczy góra pieniędzy wysokości 100 mld i dochody na poziomie kilku miliardów. Ten człowiek wydaje poprzez swoją fundację miliardy, i nadal ma miliardy.
Jego postępowanie jest łatwe do wytłumaczenia na gruncie psychologii. Skoro pomnażanie góry pieniędzy nie daje mu sensu, skoro nie ma marzeń, z których musi zrezygnować z powodów finansowych, cóż zostaje? Pławienie się w luksusie? W ten sposób nie wyda nawet części swoich pieniędzy, a poza tym, czy w byciu sybarytą ma tkwić sens życia?
Cóż więc zostaje? Odpowiedź wydaje się tak prosta – i jest prosta.
Ileż naturalniejsze i bardziej ludzkie będzie uznanie, że człowiek, który pieniędzy ma więcej niż Eskimos lodu i których nie jest w stanie wydać (zachowując niechby odrobinę rozsądku i smaku), chce po prostu pomóc ludziom.

Że takie myślenie jest naiwnością? Niech więc zachowam swoją naiwność, bo tylko ją mogę przeciwstawić tym wszystkim, którzy z powodu przykładania do innych swojej miary, nie są w stanie dostrzec u ludzi bezinteresowności. Tylko moja wiara chroni mnie przed światem Schmidtów i Kowalskich.

>>Poszukiwanie fundamentu nie jest jeszcze fundamentalizmem. Pojawia się on dopiero wówczas, gdy przedwcześnie zaniechamy poszukiwań, gdy jakąś tezę, pogląd, formułę, przekonanie, dogmat, wartość, zjawisko czy jakiś aspekt rzeczywistości uznamy za absolutnie obowiązujący, jedynie prawdziwy, gdy uczynimy go punktem archimedesowym całej swojej egzystencji i nie będziemy w ogóle podawać go w wątpliwość, i z takiego to punktu widzenia będziemy wyłącznie, bez reszty, rozpatrywać i pojmować całą rzeczywistość. <<

Hubertus Mynarek, Zakaz Myślenia.

* * *
Chcąc przypomnieć sobie listę gatunków roślin wyhodowanych przez ludzi z dzikiej kapusty, zajrzałem do Internetu i trafiłem na stronę o rzepaku. Ta roślina też jest w istocie dziką kapustą i nie istnieje w naturze.
Przeczytałem tam tekst, którego fragment wklejam niżej.

>>Dziś to właśnie odmiany mieszańcowe, dające sporo większe plony, zapewniają sukces rzepakowi w konkurencji ze zbożami i generują wzrost powierzchni jego upraw.<<

Generują wzrost powierzchni... Boże drogi.
Podwójny błąd, bo nie dość, że jest uprzykrzone generowanie, to jeszcze nie pasujące nawet w angielskim rozszerzonym zakresie jako wytwarzanie czy uzyskiwanie. Bo przecież opisywane odmiany rzepaku nie wytwarzają wzrost powierzchni. Te odmiany po prostu sobie rosną, a jeśli coś generują (w sensie wytwarzania) to tylko lepsze nasiona.

Później trafiłem na blog, którego będę odwiedzał. Jest o naszym języku. Oto fragment artykułu o słowie „generować”.

>> Skoro firma ma generować zyski, niech je generuje;
To kwota niewspółmiernie mała do dochodów, które generujemy;
Jak przekształcić twoją stronę internetową w maszynkę do generowania zysku?
Taka gospodarka stale generuje zjawiska kryzysowe i patologię społeczną.
Przez długi czas omawiane słowa występowały wyłącznie w języku środowiskowym. Generować(wygenerować) znaczyło: 1. ‘wytwarzać określony nośnik energii (np. gaz palny) albo przekształcać jeden rodzaj energii w inny (np. energię mechaniczną w elektryczną)’ bądź  2. ‘wytwarzać pewne wielkości fizyczne (np. drgania elektromagnetyczne) lub matematyczne’. Był też generator, czyli ‘urządzenie albo maszyna do wytwarzania określonego czynnika energetycznego. (...)
Niestety, nastały nowe czasy, a wraz nimi wszedł do polszczyzny neosemantyzm generować (wygenerować) w znaczeniu ‘wytwarzać coś, powodować powstanie czegoś’. Niewątpliwie duży okazał się tu wpływ języka niemieckiego i angielskiego (są tam odpowiednio czasowniki generierengenerate, których używa się w tym właśnie, ogólniejszym sensie).
W krótkim czasie określenia generować, wygenerować, generowanie stały się ulubionymi słowami sporej części Polaków. Niestety, nie zauważają oni, że takie mówienie czy pisanie to maniera, stylistyczny dysonans. Entuzjaści nowych słów nie widzą potrzeby, żeby sięgać po synonimy uzyskać, powodować, osiągać i włączać je do wypowiedzi. Przecież jest słowo wytrych generować… Jakże znamiennie brzmią słowa prof. Jana Miodka (Słowo jest w człowieku, Wrocław 2007, s. 49-50):
Uczepienie się jednego, modnego słowa powoduje, że stajemy się monotonni, a u odbiorców naszych tekstów wywołujemy odczucia bardzo negatywne. (…) Ileż to razy mówiłem, ze wielość form synonimicznych jest miarą bogactwa stylistycznego każdego człowieka, wręcz warunkiem jego komunikacyjnej atrakcyjności.(…) Chodzi o to, byśmy się określeniem „generować” bezmyślnie nie fascynowali i nie traktowali go jako formy intelektualno-towarzyskiego dowartościowania siebie.<<
Cytat (ograniczony znakami >> <<) jest  ze strony Obcy język polski.

Dokładnie tak. Generuje generator albo wytwornica, a mówienie o generowaniu zysku, zjawisk społecznych lub areału upraw jest manieryzmem. Ślepym podążaniem za modą, zubożaniem i zaśmiecaniem naszego języka. Dość tych angielskich słów, które faktycznie trudno zastąpić polskimi lub dawno są zadomowione w naszym języku.

Przełknę jeszcze (wspierając się autorytetem prof. Miodka) rzadkie używanie tego słowa i w dziedzinach raczej technicznych. Można by napisać, i tak się często pisze, że silnik generuje sto koni mocy, mając na myśli uzyskanie, osiągnięcie; jeśli jednak tak można, to równie dobrze można napisać o sprinterze, że wygenerował wynik dziesięć sekund na setkę. Brzmi głupio? Ale przecież słowo „wygenerować” użyłem w dokładnie takim samym znaczeniu, jak w przykładzie z silnikiem, czyli jako osiągnięcie.
Przykład ten ilustruje, jak mała jest odległość tego manieryzmu słownego od śmieszności. Miarę znudzenia to słowo już przekroczyło, ponieważ cokolwiek się czyta, z jakiejkolwiek dziedziny, wszyscy wszystko generują, i to bywa, że w co drugim zdaniu, i mało komu przychodzi do głowy wygenerowanie bardziej polskich słów.