151018
Górne
Komarno, Ziemski Kopczyk, Folwarczna, zbocza Wysoczki i Trzmielowej
Doliny, Komarno.
W
przeddzień wyjazdu wracałem z gór nie planując dzisiejszego
nietypowego wyjazdu, skoro poniedziałkowego, ale tyle usłyszałem w
radiu zapewnień o słońcu, tyle pochwał jutrzejszej aury, że
zdecydowałem wziąć wolne i wrócić. W rezultacie po powrocie
robiłem wszystko naraz, miotając się po kampingu żeby jak
najszybciej zakończyć przygotowania i położyć się spać.
Wcześnie się nie dało, ale nie zliczę już niedospanych nocy,
więc ta jedna nie czyni różnicy. Nieco spóźniony ruszyłem w
drogę, za cel wybierając koniec szosy w Komarnie, blisko
najwyższych szczytów i mojej Trzmielowej Doliny.
Gdy
doszedłem do swojego widokowego miejsca pod Ziemskim Kopczykiem,
słońce na palec wzniosło ponad horyzont. Zamglone, czerwone, jakby
zmęczone nocnym odpoczynkiem albo całoletnim świeceniem. Szukałem
wokół siebie tego wyjątkowego światła pierwszych minut dnia, gdy
słońce świeci poziomo, mało rozjaśniając a wiele barwiąc, ale
nie zobaczyłem. Jednak nieco później, gdy wdrapało się wyżej na
nieboskłon, rozjaśniło gębusię czyniąc dzień ciepłym i
słonecznym.
Mało
było dni spędzonych w tych górach tak leniwych, jak dzisiejszy;
chyba nawet dziesięciu kilometrów nie przeszedłem, ale jeśli
miałbym miarę wrażeń i zadowolenia przyłożyć do miary
odległości, niewątpliwie okazałaby się nieporównywalnie
dłuższa. Jedynie wejście na szczyt Folwarcznej wyróżniało się
konkretnością celu.
Byłem
tam raz, kilka lat temu, jednak drogę w lesie pamiętałem dobrze i
doszedłem szybciej niż Ariadna prowadzona sznurkiem, a na szczycie
zobaczyłem widok dość charakterystyczny dla tych gór: dwie
przybite do drzewa tabliczki podające dwie nazwy szczytu i dwie
różne jego wysokości.
Wczoraj przechodziłem obok Zazdrośnika,
jednej z trzech gór o tej nazwie, a to powtórzenie nie jest
wyjątkiem. Chyba nikt nie odczuwa potrzeby ujednolicenia i
uporządkowania nazw kaczawskich. Korzystając z okazji chciałem
poznać drogę na łąki południowego zbocza, ale doszedłszy do
zapory gęstego młodniaka, poszedłem okrężną drogą. Była tam
jeszcze jedna leśna droga, może kiedyś uda mi się zbadać jej
bieg.
Wyszedłem
na otwarte przestrzenie i tam, w obrębie paru kilometrów, spędziłem
cały dzień, włócząc się gdzie chęć, widok, wspomnienie, albo
jego brak, mnie pchnęły. Odwiedzałem znane kąty, wchodziłem w
dotychczas nieznane; skręcałem z drogi zobaczywszy ładne drzewo,
grupę urodziwych brzóz, albo wspomniawszy jakąś chwilę sprzed
lat. Szedłem rozglądając się, zatrzymywałem się oddając
swojemu coraz bardziej lubianemu gapieniu na świat, siadałem na
ciepłej ziemi, patrzyłem na liście prześwietlone słońcem i
słuchałem wiatru. Kontemplowałem urodę słonecznego dnia
najpiękniejszej jesieni.
Rok
temu widziałem w zakątku Trzmielowej Doliny kępkę drzew i parę
krzewów, wśród nich mały głóg trzymający jeden jedyny swój
owoc; zobaczyłem go i dzisiaj, obejrzałem dokładnie, ale nie
znalazłem żadnego owocu. Schował przede mną? W innym miejscu dwie
jarzębiny i dąb zdecydowały żyć wspólnie, niemal w przytuleniu,
co nie omieszkała wykorzystać róża. Zwykle jej dłuższe pędy
kładą się, a ta jakby wiedziała, że jeszcze jeden wysiłek,
jeszcze niewiele centymetrów, a złapie się konaru jarzębiny –
jak to zrobiło kilka już sąsiednich pędów. Stoją więc
wyprostowane na sporej wysokości, a patrząc na nie, ma się
nieodparte wrażenie ich sięgania ku konarom drzewa. Objąwszy je
wyskakują w górę, tam sadowią się w nasłonecznionym miejscu i
intensywnie owocują. Widziałem listki i owoce róży wśród
jarzębinowych gałęzi kilka metrów nad ziemią.
Spotkawszy
gdzieś orzech włoski, wziąłem garść jego owoców, które na
biwaku próbowałem rozgnieść używając rękojeści kija jako
młotka i podeszwy buta jako kowadła, ale bezskutecznie. Później
siedząc pod lipą w Lipowej Dolince zobaczyłem kamienie, wziąłem
dwa i nareszcie dobrałem się, wielce z siebie zadowolony, do
orzechów. Ciekawe, czy mój daleki pradziad wpadłszy na taki pomysł
jako pierwszy, też był tak z siebie zadowolony?
Przyjrzałem
się wyjątkowo zgrabnemu świerkowi, ale patrząc na drzewo
zwątpiłem. Na pewno świerk? Podszedłem bliżej, a chcąc obejrzeć
korę wszedłem nawet pod jego niskie konary, w cień tak głęboki,
jakby świtał listopadowy dzień; świerk, ale... jakiś inny. Ech,
za mało, stanowczo za mało wiem. Patrząc na kilka innych drzew
chciałem rozpoznać gatunki po liściach, ale nie dość, że
były wymieszane, to i wiatr tak nimi szarpał, że odruchowo
podszedłem bliżej i spojrzałem na pnie. Odruch ten i jego
skuteczność wynagrodziły mi wcześniejszą niepewność, jako że
na ogół łatwiej jest rozpoznać gatunek po liściach niż po pniu.
Jeśli już o drzewach piszę, wspomnę grupę niesamowicie wysokich
i strzelistych świerków, smukłą i nieba sięgającą
brzozę-modelkę, i modrzew ze świerkiem – dwa drzewa jakże
podobne swoim pędem ku górze; niestety, była tam ogrodzona szkółka
leśna, nie mogłem podejść bliżej. Ich rzadko spotykaną sylwetkę
utrwaliłem na zdjęciu.
Zszedłem
na samo dno Trzmielowej Doliny. Są tam źródliska wielu strumyków,
miejsca wiecznie mokre, z uginającą się pod butami darnią, gdzie
łatwo wpaść w czarne rzadkie błoto, z którego trudno wyciągnąć
nogę. Są tam strumyczki łączące się kilka metrów dalej w
strumyki, które niewiele niżej wpadają do większego strumienia,
są gąszcza tarniny, prawdziwy lasek głogów, szuwary, mocny zapach
zieleni i wilgoci. Jest to matecznik zwierząt z licznymi ich
ścieżkami, a wśród splątanych gałęzi drzew słychać ptasi
harmider. Ponad niskie przedmurze krzewów wyrastają drzewa. Są
olsze, trafiają się dęby i osiki, ale wzrok przyciągają piękne
o tej porze i licznie tam rosnące czereśnie. Trudno tam wejść,
dostępu bronią kolczaste krzewy, ale gdy znajdzie się przejście,
nagła zmiana otoczenia robi wrażenie: tam rozległe jasne
przestrzenie, tutaj wzrok sięga na parę kroków, a każdy wymaga
patrzenia pod nogi, na ziemię nadzianą kamieniami i najeżoną
uschniętymi badylami.
Znalazłem
strumyk zaczynający się wyżej, na otwartej przestrzeni. Poszedłem
wzdłuż niego, po kilku krokach zobaczyłem dopływ – strumyczek
dwumetrowej długości i szerokości dziecięcej dłoni, a nieco
dalej główny strumyk schował się w szpalerze drzew. Wiadomo, że
koniec drzew na łące wskazuje źródło, więc wszedłem, czy
raczej wcisnąłem się między drzewa i zobaczyłem błyski wody
między uschniętymi badylami i gałęziami, na dnie miniaturowego
jaru. Gdyby uporządkować nieco to miejsce, byłoby urokliwe –
pomyślałem. Samo źródło było parę metrów dalej, poszedłem
tam i stanąłem porażony widokiem: między drzewami leżało kilka
gnijących bel siana, a w miejscu źródła leżała kupa złomu,
jakby stare kuchenki i pogięte blachy.
Nigdy
nikogo nie uderzyłem, chyba nawet nie wiem jak się to robi, ale
bywają chwile, gdy żałuję tej swojej nieumiejętności. Tak było
nad źródłem.
Tak
się nie robi? – powie ktoś? Bardzo źle, że się nie robi,
ponieważ do pewnej grupy ludzi tylko takie argumenty trafiają i
trafić powinny, skoro prawo jest tutaj bezsilne lub obojętne, a
tłumaczenie wandalowi nieodpowiedniości takich praktyk jest równie
skuteczne, jak próba wyjaśnienia krowie prawa ciążenia.
Z
rana trafiłem na niewykoszoną łąkę, a wśród jej wysokich traw
znalazłem kilka kań. Wziąłem je, a przez resztę dnia odruchowo
myszkowałem wzrokiem po łąkach w poszukiwaniu grzybów. Nie
znalazłem, więc kończąc łazęgę wróciłem na tamtą łąkę i
znalazłem ich jeszcze kilkanaście. W ciągu następnych dwóch dni
na obiady miałem smażone kanie. Pychotka.
Myszkując
wzrokiem wśród traw, znalazłem kilka gatunków przekwitłych
kwiatów i zaciekawiony pochyliłem się nad nimi. Właśnie tyle,
tylko tyle trzeba, żeby dać sobie szansę zobaczenia
niedostrzeganego do tej chwili uroku natury: zatrzymać się i
nachylić. Te resztki letniego kwitnienia są dla mnie anonimowe, ot,
zwykłe rośliny łąkowe, ale czyż nie są ładne nawet teraz, gdy
minął najpiękniejszy ich czas?