Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Głazy Krasnoludków. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Głazy Krasnoludków. Pokaż wszystkie posty

sobota, 7 grudnia 2019

Góry czartów, krasnoludków i dinozaurów

241119

Góry Stołowe:

Głazy Krasnoludków i Diabelska Maczuga pod Gorzeszowem. Czartowskie Skały między wsiami Różana i Łączna.


Nie pamiętam, kto z nas wspomniał o Głazach Krasnoludków, dość, że pomysł przypadł nam do gustu i krótko po rozwidnieniu się dotarliśmy do parkingu przy rezerwacie.

Byłem tam tylko raz, osiem lat temu, pora więc była najwyższa odwiedzić miejsca zapamiętane jako ładne.

Zarówno wtedy, jak i dzisiaj, sądziłem, że jadę w Góry Kamienne, dopiero po powrocie, chcąc nabrać pewności, zajrzałem do Internetu i ze zdumieniem dowiedziałem się, że byliśmy w Górach Stołowych, w paśmie Zaworów.

Czasami granice podziałów gór wydają mi się dziwne, czasami zbyt dokładne, gdy czytam o wątpliwościach dotyczących przynależności niewielkiego wzgórza, tutaj jednak wspomnę podobieństwo widzianych dzisiaj form skalnych do klasycznych grzybów i zwierzaków stojących właśnie w Górach Stołowych. Nie wiem, jak jest z ukształtowaniem terenu, ale z powodu kształtów skał, odwiedzone miejsca niewątpliwie są w tych właśnie górach.

Rezerwat Głazy Krasnoludków utworzono dla ochrony roślin, zwierząt i form skalnych. Na długości ponad kilometra, na uskoku terenu, wznoszą się skały, jedna przy drugiej, o wysokości do kilkunastu metrów. Od góry zbocza ich szczyty są tak niskie, że łatwo podziwiać je można nie tylko od dołu, patrząc na nie z zadartą głową, albo i stojąc na nich. Parking jest sto metrów od skał, wspinaczki nie ma żadnej, chociaż ostrożność jest potrzebna wobec obłości kształtów, można więc skupić się wyłącznie na swoich wrażeniach i na skałach

A te oszałamiają. Są tam skalne ściany, mury ze zdobieniami i basztami, skalne szczeliny, bloki zaklinowane w swoim locie ku ziemi, ale najliczniejszą grupą są głowy zwierząt, a zwłaszcza dinozaurów. Podobieństwo jest duże także z powodu wyraźnie zaznaczonych paszcz tych skalnych zwierząt.

Otóż zbudowane są piaskowców i to bynajmniej nie monolitycznych. Słowo wyjaśnienia:

Kiedyś jakieś góry, których ludzkie oko nie widziało, w ciągu milionów lat swojego istnienia uległy procesom niszczącym, stając się małymi drobinkami skalnymi znanymi nam pod nazwą piasku. Ich pokłady zalewała woda morza, na warstwy piasku opadały inne materiały, na przykład pyły wulkaniczne, szczątki roślin i zwierząt, albo osady przyniesione nurtem rzeki. Warstw przybywało, ich ciężar rósł, materiał ulegał sprasowaniu i sklejeniu stając się nową skałą, piaskowcem, a z racji pochodzenia mówi się o skale osadowej. Później morze znikło, pokłady zostały wypiętrzone tajemniczymi procesami wewnątrz Ziemi, przy czym ogromne płyty nie zostały uniesione równo, a pod skosem. W efekcie odsłonięcia się pokładów piaskowców, uruchomił się nowy proces ich niszczenia. Natura ma cierpliwych, wolno działających, ale niestrudzonych niszczycieli: to woda, wiatr, różnice temperatur, słońce.

Skała jest osadowa, a jej warstwy cechuje zmienność w składzie i odporności na te wszystkie procesy, które rozdrabniają kamienie. Jeśli się zdarzy tak, że pod warstwą twardszą jest skała mniej spoista, tworzą się kształty rodem z filmów fantasy: górą szersze, mniej zniszczone, dołem bardziej. Pojawiają się szczeliny, monolit dzieli się na oddzielne skały, a te stoją na coraz cieńszych podstawach, póki ich ciężar ma jeszcze oparcie. Widziałem piękne głowy zwierząt na długich i wąskich szyjach, w pozycjach bliskich utraty stabilności, widziałem też taką, która dawno temu przewróciłaby się, gdyby nie oparła się o sąsiednią skałę, mniej podciętą u podstawy. Widziałem też obłe skały leżące w dole, a na zboczu niewielkie wzgórki – resztki rozpadłych skalnych form.

Wyróżnia się jedna, cienka i ciemna, warstwa osadów. Właśnie po jej biegu widać nierówne wypiętrzenie skorupy i to ona, ciemna krecha, tworzy pyski skalnych zwierząt. Z niektórych nawet sterczą wiechcie traw czy paproci, niczym nieprzełknięte resztki pokarmu tych zwierząt.

 Na równi z kształtami fascynuje mnie ten pobieżnie opisany proces nieustających przemian powierzchni Ziemi. To właśnie te metamorfozy są wieczne, nie skały i nie łańcuchy górskie.
Głazy Krasnoludków utworzone zostały z resztek nieistniejących gór. Można na te skały spojrzeć inaczej, z perspektywy milionów lat. Wtedy łatwo zauważyć nie tylko ich chwilowość, tylko dla człowieka niemal wieczną, a w piasku leżącym u ich stóp dostrzec zaczyn, z którego może powstaną nowe góry w świecie wyglądającym zupełnie inaczej od nam znanego.

Jednak nadal będzie to Ziemia. Chciałbym wierzyć w możliwość zobaczenia tych nowych gór przez ludzi.

Zwracały moją uwagę korzenie drzew. Wiele z nich rośnie na nagich skałach, a życiodajnej ziemi szukają niżej, wypuszczając bardzo długie i nierzadko powykrzywiane korzenie. Kilka razy odniosłem wrażenie ich niezdecydowania, a raczej szukania ziemi. Te korzenie jakby zawracały, nie znajdując jej tam, gdzie próbowały.

Na wielu skałach rosną małe świerki, czasami są to miniaturowe laski z poszyciem, bo i krzaczki jagód tam rosną, są paprocie i trawy. Niektóre kojarzą się z czupryną włosów na głowie, wszystkie dziwią witalnością, życiem w skrajnie trudnych warunkach.

Skały w rezerwacie już opisywałem, ale zgodnie z moją zasadą, teraz nie czytałem starego tekstu, nie chcąc się sugerować czy ograniczać. Wtedy tekst może być tylko nieco podobny, na pewno nie będzie kalką ani też sztucznym omijaniem tych samych tematów.



Zbliżając się do Czartowskich Skał, obaj zwróciliśmy uwagę na urokliwą okolicę. To klasyczne pogórze, jakby cudem przeniesione z moich gór. Stojąc później na porębie pod szczytem Bieśnika, góry wznoszącej się nad Skałami, głodnym wzrokiem myszkowałem po urokliwej okolicy. Nie, obaj tam staliśmy i obaj podziwialiśmy krajobraz. Już wyszukiwałem przejścia ku widocznej w oddali ładnej przełęczy, gdy uświadomiłem sobie, że przecież nie są to moje góry. Zdziwiony byłem siłą przeżytych odczuć: zawodu, smutku, tęsknoty, ale i czegoś na kształt oszukania mnie. Jakby zabrano mi te okolice, uniemożliwiono ich poznanie, no bo jakże mi tam iść, skoro nie są to Góry Kaczawskie??

Jeśli bogowie pozwolą, pójdę ku tamtej nieznanej mi przełęczy. Wydaje mi się, że patrzyliśmy na fragment pogórza Gór Wałbrzyskich.


U podnóża Bieśnika biegnie droga, którą zapamiętałem będąc tutaj osiem lat temu. Nic się nie zestarzała, nic nie straciła ze swojej urody, nadal czarując mnie i budząc pragnienie jej poznania.


Oczywiście weszliśmy na wierzch Czartowskich Skał. Janek wynalazł ścieżynkę doprowadzającą do pionowej ściany piaskowca z najprawdziwszymi oknami i niewielką jaskinią. Zrobiła wrażenie swoim umiejscowieniem nie w ziemi, a pod samym szczytem skały. Ponieważ okna nie miały szyb, przez jedno z nich przeszliśmy na drugą stronę. Kiedy po wyprostowaniu się spojrzałem za siebie, wiedziałem, dlaczego nie poznałem tego przejścia będąc po tej stronie poprzednio: ścieżki właściwie nie widać, tylko krawędź urwiska.


Pamiętam, że przed laty zszedłem z tych skał zadowolony z decyzji wejścia, ale i z ulgą.

Dzisiaj moja ulga wydała mi się większa.



W czasie grzybobrania wiele razy chciałem zapamiętać ostatniego znalezionego grzyba, ale nie udawało mi się, bo albo trafiałem na kolejny, albo niespodziewanie, późną już jesienią, znajdowałem spóźnione grzyby. Tak było dzisiaj. Znalazłem kilka dorodnych, a przy tym czerstwych, młodych podgrzybków, tych najładniejszych, z brunatnymi łebkami. Są już ususzone, dodam je do bigosu. Ostatnie moje tegoroczne grzyby.

Nie wiedziałem też, że dzisiejsze nasze wędrowanie jest ostatnim w tym roku. Jestem teraz na delegacji, daleko od Sudetów, a do bazy wrócę w połowie stycznia. Obiecuję sobie wziąć kilka dni wolnego, bo przecież trzeba mi będzie nadrobić zaległości i nasycić potrzebę włóczęgi.

Zdjęcia ze mną oczywiście robił Janek.























środa, 19 marca 2014

Góry Krucze i Stołowe

13 marca.
Lubawka, Krucza Skała, Głazy Krasnoludków, Diabelska Maczuga, Mrayenci Vierch.

Kiedyś czytałem o grupie ładnych skał gdzieś w Sudetach, ale nie zapamiętałem gdzie one są, dopiero w czasie wybierania trasy na ten wyjazd znalazłem informację w jednym z przewodników: były to Skałki Gorzeszowkie, lub, inaczej mówiąc, rezerwat „Głazy Krasnoludków” w Górach Kruczych. Tym samym dokonałem wyboru trasy: najpierw poznanie głównego masywu pod Lubawką, później Głazy Krasnoludków, a później zobaczę.
Później nieźle dałem sobie w kość, bo zachciało mi się wejść na szczyt góry o czeskiej, dziwnej nazwie. Wszedłem, mokry i zziajany, ale nie narzekałem. Chciałem wejść na niego i wszedłem.
Samochód zostawiłem na początku zielonego szlaku, na brzegu Lubawki, u stóp Kruczej Skały; widziałem go później ze szczytu: spokojnie stał sobie czekając na mnie.
Była 7.30, gdy polną dróżką ruszyłem wprost na górę stromo wyrastającą z płaszczyzny pola, i zaraz na początku szlaku doznałem dwóch miłych wrażeń: poczułem polny wiatr, tak odmienny od szarpiących, nieprzyjemnych wiatrów wiejących w mieście. Wiatr polny jest spokojnym, równomiernym oddechem ziemi, niesie jej zapach i spokój, w nieokreślony sposób czuć w nim przestrzeń i swobodę. Po raz pierwszy w tym roku usłyszałem skowronki, polne dzwoneczki, a nawet zobaczyłem je, trzepotliwie nieruchome drobinki na tle błękitnego bezmiaru. Wiosna.
Krucza Skała jest niewysoką górą, ma 680 metrów wysokości, ale widok z niej jest piękny: miasteczko u jej podnóża, oczyszczona odległością Lubawka, wygląda jak z bajki, na prawo urokliwe, wyraźne szczyty Gór Kruczych, na lewo, po drugiej stronie głębokiej i wąskiej doliny, piętrzą się, jeden za drugim, kolejne szczyty, a daleko, na horyzoncie, bieleją zaśnieżone Karkonosze. Bliżej, zaraz za miasteczkiem, otwiera się dolina Bramy Lubawskiej, z której tu i ówdzie wyrastają niewielkie wzgórza. 

Zielony szlak obiegający wokół górski masyw jest uroczym, nie męczącym szlakiem, jednym z tych, którymi chciałoby się iść bez końca, zwłaszcza, jeśli słońce ma się za towarzysza wędrówki.

Jak z tego zjechać i nie połamać się? - pytałem się siebie stojąc z zadartą głową i patrząc na szczyt skoczni narciarskiej na jednym ze zboczy Gór Kruczych. Tam właśnie po zgubieniu szlaku schodziłem ze stromego zbocza piargów trzymając się gałęzi krzaków, a na dole w nagrodę za zejście zrobiłem sobie przerwę. Siedziałem na pieńku chłonąc widok otoczenia i słuchając siebie. Słońce świeciło mi w twarz, mała brzózka łaskotała mnie gałązkami w kark, a rosnący tuż obok świerk wydzielał dla mnie swojski żywiczny zapach kojarzący się z latem i słońcem. Po pniu ściekała woda… woda? Dotknąłem cienkiego strumyczka: lepiąca się miękkość. Żywica rozkosznie pachniała, gdy rozcierałem ją w palcach. Na twarzy czułem ciepło słońca, wiatr układał mi po swojemu włosy na głowie, nareszcie bez czapki, kawa z termosu smakowała wybornie, nogi nadal chętne drogi odpoczywały, a ja poczułem to wyjątkowe, zawsze urocze, zjednoczenie świadomości z chwilą mojego życia.
Obszedłem podnóże góry i zanurzyłem się w wąską a głęboką dolinę oddzielającą Kruczą Skałę od Sępiej Góry, chcąc zobaczyć porfirowe skały stromego zbocza góry, dla ochrony których utworzono tam rezerwat. Porfir ma czerwony odcień, jak pola w pobliżu, których ziemia była przed milionami lat takimi właśnie skałami. Skały są spękane, czynią wrażenie niesamowicie starych, ledwie stojących starców, jak ten Starzec, szczyt mijany na wierzchowinie. U stóp skał leżą zwały kamiennych złomków, a w jednym miejscu jest ich cała rzeka - odłamki góry sypiące się na dół w nieustającym ciągu przemian morfologicznych Ziemi. Do tych przemian przyłożyłem swoją rękę, zabierając ze sobą odłamek czerwonawego porfiru.
Ta wycieczka była nietypowa, ponieważ dwa razy w ciągu jej trwania podjeżdżałem do celu samochodem. Pierwszym był rezerwat Głazy Krasnoludków odległy od Lubawki o 12 km. Wymarzone miejsce na niedzielne wyjazdy w góry dla całych rodzin, ponieważ parking na końcu drogi jest o 100 metrów od pierwszych skał, a przy nim jest polana z ławkami i miejscami na ogniska. Formy skał są tak różnorodne, że ma się wrażenie zwiedzania najpiękniejszych miejsc Gór Stołowych. Na swoje potrzeby, słuchając wrażeń, nadawałem sfotografowanym skałom nazwy: neolityczną strojnisią jest kamienna głowa na długiej szyi, z bujną fryzurą z małych świerków i kęp traw; niemal idealnie równy rząd kamieni uformowany niczym kolumnada greckiej świątyni kojarzy się z mitycznym kamiennym miastem; z kamiennej podstawy wyrasta grupa dinozaurów trzymających swoje kształtne głowy na smukłych szyjach, a wydają się one uśmiechać swoimi szerokimi pyskami, z których tu i ówdzie zwisają wiechcie przeżuwanej trawy.




W sąsiedniej wiosce stoi na szczerym polu dziesięciometrowy ostatniec w murowaną tablicą podającą dwie daty: 1813 – 1913. Gdy zapytałem grupę bawiących się wokół dzieciaków o te daty, rezolutny dwunastolatek powiedział: wtedy diabeł przyniósł tutaj ten kamień. Diabelska Maczuga w Gorzeszowie. Uroczy lokalny mit, piękna skała.

Gdzie jeszcze pojechać, skoro do zmierzchu parę godzin, a nogi i oczy wołają o jeszcze?
Grupa szczytów przy samej granicy z Czechami: Sępia Góra, Polska Góra i na samej granicy Mrayenci Vierch. Gdy zatrzymałem się na parkingu przy samej granicy, szczyty, ciemne swoimi lasami, wyrastały z równiny pola przeciętego linią słupów granicznych, a tuż obok rosło małe drzewko z sześcioma swoimi pniami splecionymi w dwa idealnie równe warkocze, Warkocze Natury. Siedziałem w samochodzie jedząc kanapki i patrząc na góry przed sobą i na to drzewko. Tylko ja patrzyłem, inni jakby nie widzieli drzewa tak oryginalnego. Dlaczego? 

Właściciel kantoru i parkingu z nostalgią wspominał niedawny jeszcze czas, gdy opłaty za parkowanie pobierał według czasu parkowania.
-Daj pan dwa złote i stój pan ile chcesz. Widzi pan jak tu teraz jest… – powiedział.
Podejście na szczyt dało mi nieźle w kość: niżej szlak prowadził korytem strumienia rozlanego wiosennymi roztopami, wyżej szedłem dnem żlebu zasypanego zeskorupiałym, chrzęszczącym pod butami, śliskim śniegiem. Po co tam lazłem, skoro w jedyne miejsce widokowe na tym szlaku zostawiłem już na sobą? Nie wiem. Bo postanowiłem tam wejść pomyślawszy, że jeśli dzisiaj, teraz, nie wejdę tam, nie wejdę już nigdy. Więc wbijałem czubki butów w śnieg i szedłem, zasapany, z mokrym czołem, aż w końcu poczułem zimny wiatr: byłem na szczycie. Wszedłem. Byłem tam.