Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą agaty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą agaty. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 listopada 2016

Barwy zachodu


201116

Z Janochowa Miejską Ścieżką do Lubiechowej, wzgórza Piekarz, Piaskowa Góra i Łomy, powrót do Janochowa. Przejazd samochodem pod Wielisławkę, przejście pod las drogą do Gozdna.




Miejsca nazwane trzeba poznać, a ja, tyleż już dni włócząc się po tych górach, nie szedłem Miejską Ścieżką. Ponieważ w pobliżu są też nieznane mi wzgórza, plan trasy został ustalony.

Trudno było mi się pozbierać nad ranem, głowa bolała, nie czułem się całkiem zdrowy, dlatego nieco spóźniony zabrałem Janka i sporo po szóstej ruszyliśmy w stronę gór. W małej osadzie, przy szosie prowadzącej do Jeleniej Góry, w poznanym już wcześniej miejscu, zostawiłem samochód i poszliśmy szukać początku Ścieżki. Nad lasem za nami jaśniała zorza Jutrzenki, ale niżej, wokół nas, było szaro i mokro; po chwili ciemne chmury zasłoniły zorzę i tylko szarość listopadowego ranka została. Drogę szybko znaleźliśmy, tym razem mapa okazała się być dokładna: droga zaczyna się parędziesiąt metrów przed mostkiem nad strumieniem Radzynka. Gdyby nie ta pomoc, trudno było dostrzec w zaniedbanym i podmokłym dukcie drogę, która kiedyś zapewne była często używana, będąc częścią nieistniejącego już ciągu komunikacyjnego. Po paru minutach marszu wyszliśmy na otwarte przestrzenie, błotnisty dukt zamienił się w ładną polną drogę, rozjaśniło się, horyzont uciekł daleko, a nad nami zobaczyliśmy krążące duże ptaki drapieżne. Poczułem przypływ dobrego nastroju: to będzie dobry dzień, pomyślałem. Szliśmy rozglądając się i rozmawiając. Na jednym ze skrzyżowań polnych dróg najwyraźniej wybrałem niewłaściwą odnogę, jako że w wiosce wyszliśmy w niespodziewanym miejscu, ale to dobrze: mam powód wybrać się tam ponownie.

Wioska Lubiechowa leży w płytkiej, ale rozległej niecce: pola są tam niemal płaskie, wzgórza malutkie, a pasma Gór Kaczawskich wznoszą się wokół wioski, bliżej lub dalej. Najbliższe podchodzi stokami pod domy wioski – to wysoki i długi masyw Okola i Leśniaka; najwyższy szczyt wznosi się 400 metrów nad domami wioski. Przy nim szukane przez nas wzgórze było kupką ziemi, małym jej wybrzuszeniem, którego z większej odległości trudno było dostrzec. Jednak gdy już stanęliśmy na nim, uznaliśmy, że tutaj, w tym miejscu, pod trzema drzewami rosnącymi na szczycie, będzie dobre miejsce na postawienie domu. Nawet ustaliliśmy miejsce wschodu słońca i odpowiednie usytuowanie okien salonu. Widok stamtąd jest naprawdę ładny – daleki i urozmaicony, a słońce świeciłoby w okna niemal cały dzień.


Co prawda później doszliśmy do wniosku, że sąsiedni szczyt, zalesiony, jest nieco wyższy, co i mapa potwierdziła, więc wzniesienie z ustawionym już domem raczej nie było poszukiwanym Piekarzem, a jednym z tak wielu bezimiennych wzgórz kaczawskich. Wśród dębów rosnących na tamtym szczycie Janek dostrzegł sporo czerwonych owoców konwalii. Może więc – pomyślałem – to wzgórze przemianować na Konwaliowe?

Nim przekroczyliśmy lokalną szosę i stromym zboczem zeszliśmy w dolinkę, której dnem płynie strumień, obejrzeliśmy pola starając się zapamiętać przebieg miedz – naszej drogi ku drugiemu wzgórzu. Strumień przekroczyliśmy w jedyny możliwy sposób – po zwalonym drzewie; dalej były łęgi olszowe, raz i drugi trafiliśmy na podmokłe miejsca i na kolejne strumienie. Cały tamten obszar jest trudno dostępny, gęsto zarośnięty, mokry, zachwaszczony. Widziałem bardzo gęste i rozłożyste kępy krzewiastych wierzb, zakamarki nie do przejścia, zarośla charakterystyczne dla mokradeł, wszędzie uschnięte badyle i liście. Widok tych gęstwin, tak dużej ilości roślin stłoczonych na każdym skrawku ziemi i walczących o życie, czynił wrażenie. Janek, miłośnik motyli, głośno marzył o zobaczeniu tych miejsc w maju. Wyobraziłem sobie zieloną dżunglę odurzającą zapachami i motyle, wiele motyli fruwających nad kwitnącymi roślinami. Pociągający widok.

Brzegiem jednego ze znalezionych tam strumieni wypadła nam dalsza droga. W ciągu dzisiejszej wędrówki wiele razy skręcaliśmy wybierając pasujące nam miedze lub drogi, szliśmy wzdłuż rowów z wodą sączącą się na dnie, wyżej porośniętych krzewami róż i głogów albo wierzbami. Szliśmy wzdłuż wysokiej i gęstej ściany drzew i krzewów róż obserwując zachowanie dużego stada ptaków, nie wiem jakich, ale ładnych, z kolorowymi plamkami na szyjach; najwyraźniej nie chciały uciekać, a tylko odsuwały się od nas, intruzów w ich miejscu. Szliśmy równymi, suchymi polnymi drogami, ale na innych drogach świeciły w słońcu długie kałuże wypełniające koleiny i mlaskało błoto. Podstępnie, nie wydając odgłosów, rozmiękła ziemia pól przylepiała się do butów, a w innych miejscach drobny żwir utwardzonej drogi chrzęścił pod podeszwami. 





W pobliżu wsi często widzieliśmy jabłonie przydrożne: stare to drzewa, powykręcane reumatyzmem, zaniedbane i spracowane, ale nadal owocujące. Pod jedną z nich, widząc czerwień wyjątkowo apetycznie wyglądających owoców, zebraliśmy po kilka jabłek do kieszeni. Okazały się być smaczne, powiedziałbym nawet, że smaczniejsze od tych ze sklepów, chociaż skórkę miały dość twardą. Dwa ostatnie jabłka zjadłem po dwóch dniach, może właśnie ich leżenie w pokoju spowodowało, że twardość zmieniły w kruchość i były wyborne. Gdy patrzy się na tę obfitość wzgardzonych plonów, na ziemię przysypaną niechcianymi owocami, trudno odeprzeć poczucie straty i czegoś, co trudno mi nazwać, czegoś bliskiego poczuciu winy wobec Natury. Jedna z tamtejszych jabłoni rodzi owoce… dzikiej róży. Tuż przy jej pniu wyrastają dwa główne pędy róży i pną się w górę, nie tracąc sił na liście czy boczne gałązki; wyżej chwytają się pierwszych konarów i wspinają się ku szczytom korony. Na samej górze, wśród gałęzi jabłoni i niewielkiej ilości jabłek, czerwienią się liczne owoce róży.

Zbocze Piaskowej Góry ozdobione jest na mapie słoneczkiem widokowego miejsca; jest ono tam, ale nie wyróżnia się, jest jednym z bardzo wielu takich miejsc w Górach Kaczawskich; doprawdy, nie wiem, czym kierują się twórcy mojej mapy ustalając jej szczegóły. Janek bardzo słusznie zauważył, iż na tę nazwę i na słoneczko bardziej zasługuje nagie wzniesienie vis a vis zaznaczonego na mapie; całkiem możliwe, że i w jego lokalizacji twórcy mapy mylą się.

Poszliśmy do kamieniołomu na zboczu Łomów, jako że góra nieodległa była od nas, a chciałem też pokazać Jankowi ścianę, w której widać siedzące agaty niczym rodzynki w cieście. Czarno-szare ściany starego wyrobiska z nielicznymi nagimi drzewami rozpaczliwie trzymającymi się skalnych urwisk, czynią wrażenie swoją ponurością, jednak pójść tam warto dla zobaczenia resztek agatów (resztek, jako że wszystkie odsłonięte zostały uszkodzone przy próbach ich wyłupania ze skał) i skalnych złomów z licznymi kolorowymi wtrąceniami nieznanych mi minerałów.




Około cztery kilometry drogi powrotnej wypadło szosą, a że staram się unikać marszu asfaltem, raz i drugi zdecydowałem się na skróty, które co prawda drogi nie skróciły, ale niewątpliwie uczyniły ją ciekawszą. Może mój towarzysz zapamięta przeprawę przez ogrodzenie z drutu kolczastego i gęstwinę maliniaka :-)

Godzinę przed zachodem zaparkowałem samochód na początku drogi prowadzącej z Sędziszowej do Gozdna. Jest to polna droga utwardzona żwirem, trudno znaleźć ją na mapach drogowych (na załączonej mapie zaczyna się na dole, przy symbolu stacji paliw).


 Kiedyś, kręcąc się wokół Wielisławki, trafiłem na nią i od tamtej pory kilka już razy przyjeżdżałem tutaj dla niej. Sama droga i okoliczne dróżki, jej bliskie okolice, a także dalsze i najdalsze widoki z tej drogi, są po prostu piękne i bardzo rozległe: od szczytów Gór Wałbrzyskich po lewej, przez Sokoliki i Śnieżkę, wiele bliższych i dalszych szczytów kaczawskich, po Ostrzycę wychylającą zza Skąpej swoją szyję i bliską Wielisławkę zamykającą horyzont po prawej. Bywało, że przejeżdżałem przez wioskę nie planując odwiedzenia drogi, ale widząc ją hamowałem, parkowałem i szedłem, chociaż tylko kawałek, jeśli było już późno, żeby chociaż zobaczyć ją.

Gdy szliśmy pod górę, niskie słońce mieliśmy z tyłu, wisiało nad masywem Okola, trudno więc było fotografować, skoro patrzyło w obiektyw. Janek uznał, iż drogę powinniśmy nazwać Drogą Poranną, jako że rano liczne pasma górskie widoczne z niej oświetlone byłyby słońcem świecącym za plecami. Mój towarzysz nie chował aparatu i w ogóle zachowywał się cokolwiek dziwnie, rozkojarzony i gadatliwy :-)

Im niższe było słońce, tym więcej kolorów miało niebo, a ściany górskich łańcuchów ciemniały coraz głębszą niebieskością. Gdy biel słonecznego światła znikła zastąpiona szafranami i pomarańczami, góry stały się czarną, falującą linią granicy między jasnością a ciemnością. Na szczycie Śnieżki zapłonęło słońce odbite w oknie budynku obserwatorium, a świeciło długo, jaskrawe niczym reflektor. Niebo, wielekroć podkreślone świecącymi śladami samolotów i pasemkami białych kłaczków, jaśniało powoli zmieniającymi się barwami. Obok przeważających żółtych i pomarańczowych, na obwodzie, bliżej niebieskości nieba, pojawiały się seledynowe pasma, a wszystkie kolory były coraz bardziej nasycone. W chwilach najintensywniejszego świecenia nieba, gdy zdawało się, że zaraz zapłonie, tamte kłaczki zaświeciły różowo, ale niewiele później na krańcach horyzontu pokazały się granatowe i sine chmurki. Wypływały gdzieś zza horyzontu coraz ciemniejsze, w końcu jasne barwy nieba poczęły ciemnieć powoli.








Niebo zachowało jeszcze trochę jasności i resztki kolorów, ale w dole całe otoczenie, bliskie i dalekie, traciło szczegóły w ciemnościach. Widać było tylko nieco jaśniejszą wstążkę naszej drogi, a na niej małe kałuże odbijające resztkę światła zachodu. Podobał mi się kontrast barw i natężenia światła: w górze jeszcze wyraźne kolorowe światło, na dole szarość drogi ledwie widocznej wśród czerni – i na tym tle oczka wody świecące wspomnieniem słońca. Próbowaliśmy zrobić zdjęcia, ale mój aparat nie zobaczył tych subtelnych odcieni ciemności na dole; nieco lepiej widziała Jankowa lustrzanka.


Zmierzch był inny od ciemności chmurnego listopadowego wieczoru – płaskiej, bezbarwnej i smutnej; dzisiejszy bardziej przypominał koniec letniego dnia zabarwionego odrobiną niebieskości i pogodnego nastroju. Wokół nas i nad nami noc już była, tylko nad samym Okolem, szczytem, za który schowało się słońce, zorza długo jeszcze jaśniała pamięcią dnia. Gdy doszliśmy do samochodu, w ciemnościach widać było pierwsze gwiazdy, ale nad tym szczytem ślady barw jeszcze nie zanikły.

Janek przysłał mi jedną z panoram swojego autorstwa i za jego pozwoleniem zamieszczam tutaj adres. Przesuwa się ją przyciskami w lewo i w prawo. W połowie długości widać daleką Śnieżkę tak wyraźną, że dostrzec można zarys budynku na szczycie. Na jej prawym boku jeszcze są ślady białych chmurek osiadłych tam przed zachodem, wtedy świecących mleczną barwą, a wyżej, na niebie, widać podłużną, wyraźnie zarysowaną chmurę. Stała tam niezmieniona, a jedynie zmieniając swoje barwy, przez cały czas naszego patrzenia; stała, gdy odjeżdżaliśmy.

Może tak jak i my patrzyła na zachód słońca?





piątek, 23 stycznia 2015

W deszczowy dzień


Cały mój dzisiejszy plan, to szwendanie się po Sokołowskich Wzgórzach.


Po miesięcznej przerwie w wyjazdach tak bardzo brakowało mi wędrówki, że nie chciałem słuchać informacji synoptyków zapowiadających wyjątkowo brzydką pogodę.

Eee, pewnie znowu się pomylą – mówiłem sobie, ciesząc się wyjazdem jak dziecko nowym dniem.

Im jestem starszy, tym bardziej zazdroszczę dzieciom intensywności radosnego przeżywania. Dla dziecka nie ma jutra ani wczoraj – jest tylko obecna chwila rozciągnięta w czasie całego dnia, chwila pełna zachłyśnięć, zdumień i fascynacji; radości wolnej od zmartwień wyprzedzających swoje powody, jak to się dzieje u dorosłych. Dziecko potrafi cieszy się drobiazgami: ślimakiem chowającym rogi, bajką czytaną przez ojca czy psem merdającym ogonem – dorosły rzadko kiedy to potrafi. Nam mało, my potrzebujemy czegoś więcej żeby się cieszyć, a że więcej nie mamy, cieszymy się rzadko. W swoim zaślepieniu, w mniemaniu swojej mądrej dorosłości, posunęliśmy się do uznawania radości dziecka za mało wartościową; „dziecinna”, mówimy, co w naszych ustach potrafi brzmieć lekceważąco, a przecież dziecko umie to, czego my już nie umiemy, lub potrafimy tylko czasami: potrafi cieszyć się życiem swobodnie, naturalnie, bez wspomagania się intelektem i filozofią, które tutaj są protezami.

W piątkowe popołudnie chyba coś mi się przypomniało z tamtych odległych już czasów, bo cieszyłem się i radosną myślą obejmowałem mój czas. Wędrówka rozmokłymi drogami, wśród zapłakanych wzgórz, słuchając szumu wiatru i werblu deszczu na kapturze, taka wędrówka wydała mi się pociągająca. Potrzebowałem jej.

Po raz pierwszy zaspałem. Ustawiłem telefon na budzenie o 3.30, ale zapomniałem, że wcześniej kazałem mu budzić mnie tylko w dni robocze. Czy mogę mieć pretensje do telefonu, skoro sam namieszałem mu w jego krzemowym móżdżku wydając sprzeczne polecenia? Przecież nie. Synoptycy tym razem nie pomylili się: gdy jechałem padało, gdy wyszedłem na szlak, lało. Co prawda okulary schowałem już po kilku minutach, bo przez zamoknięte szkła widziałem mniej niż bez nich, ale na stopach miałem buty, które jeszcze nigdy nie przemokły, zwykle noszoną wiatrówkę zamieniłem na płaszcz przeciwdeszczowy, no i w końcu mogłem wypróbować nieprzemakalne rękawice z demobilu - byłem przygotowany do deszczowej wędrówki.

Samochód zostawiłem przy szkole w Sokołowcu i poszedłem na Skąpą. Byłem tam niedawno, ale że w planach miałem poznanie ścieżek Sokołowskich Wzgórz, więc i ich bliską sąsiadkę, a moją znajomą, postanowiłem odwiedzić. Gdy byłem tutaj po raz pierwszy, góra pokazała mi się w słońcu, w ciepłych brązach i zieleniach, dzisiaj była smutna i przygaszona, ale ładną była nadal.

Rzeki wezbrały, potoki hałaśliwe pędziły zmętniałe wody, na brzegach pól, pod miedzami, a nierzadko po prostu w koleinach dróg, pojawiły się deszczowe strumyki. 


Wszędzie tam, gdzie wypłaszczone pola uniemożliwiały odpływ wody, utworzyły się szeroko rozlane kałuże odbijające szare, zapłakane niebo. 


Przeciąłem pole - tłusta, lepka ziemia oblepiła mi buty, każdy z nich ważył tonę – i wszedłem w las. Zboczami wzgórz biegnie droga, w części jest to garbaty dukt leśny, w części wyrównana szutrowa droga, a opasuje wzgórza z trzech stron, zaczynając się i kończąc w Sokołowcu. Biegnie blisko granicy lasów, nierzadko widać z niej rozległe widoki – od Wielisławki aż po Sądreckie Wzgórza. 



Deszcz przestał padać, przejaśniło się. Niebo, rano rozmyte, nijakie, szare i płaskie, teraz nabrało ostrej wyrazistości. Nad głową miałem niekończące się szeregi mięsistych, przestrzennych bałwanów, które wydawały się być granicą oddzielającą dwa światy. Nad nimi świeci słońce – pomyślałem; przypomniały mi się chwile zachwytu, gdy lecąc samolotem, z góry oglądałem morze takich mięsistych bałwanów oświetlonych słońcem.

Teraz byłem pod chmurami, słońca nie widziałem, ale powietrze nabrało takiej przejrzystości, że w którejś chwili zobaczyłem na horyzoncie ostatnie szczyty wschodniego pasma odległego o około 15 kilometrów.

Mężczyznę siedzącego na brzegu drogi spostrzegłem dopiero wtedy, gdy przywitał się ze mną – tak rzadko widuje się ludzi na kaczawskich drogach, że nie spodziewałem się spotkać kogokolwiek... A może tak zamyślony szedłem… A może taki gapa ze mnie… Rozmawialiśmy chwilę, okazał się być zbieraczem kamieni. Pokazał mi swoje znaleziska: garść uszkodzonych geod, parę złomków agatów, nic wartościowego ani nawet specjalnie ładnego, ale właśnie dlatego ujął mnie ten człowiek swoją pasją i poszukiwaniem. Życzę mu agatów wielkości bochna chleba.

Nie tylko na Sokołowskich Wzgórzach widzę wiele nowych dróg leśnych budowanych przez leśników; wiadomo po co - dla wywozu drewna z lasu. Wiem, że sporą część tego drewna sprzedaje się za granicę, co napawa mnie obawami: czy nie jest tak, że dla szybkich, doraźnych korzyści, teraz i w przyszłości tracimy i będziemy tracić więcej? Las pełen rosłych drzew jest nie tylko niezastąpionym źródłem życiodajnych dla ludzi procesów, jest też domem dla niepoliczonych gatunków zwierząt i roślin, którym my, mając się za panów Ziemi, winniśmy opiekę. Musimy pamiętać o tym, że las może istnieć bez nas, my bez lasu nie bardzo.

Wielkie, stare drzewa, są dla mnie po prostu piękne swoją magią i swoim majestatem. Właśnie tak – majestatem: wiele jest miejsc na Ziemi, które chciałbym zobaczyć, wśród tej mojej elity jest las sekwoi olbrzymiej – drzew, których ogromu trudno sobie wyobrazić, drzew, które są największymi żywymi organizmami na Ziemi. Kiedyś, gdy ten niby oczywisty fakt życia drzew w pełni dotarł do mnie, był odkryciem. Od tamtej pory inaczej patrzę na drzewa.

Dzisiaj, w pochmurny dzień styczniowy, las widziałem uśpiony, nagi, z niewielką ilością kolorów, ale, jak to często u mnie, spod tych zimowych obrazów przebijał się obraz innego lasu –  zielonego, eksplodującego swoją siłą witalną, tętniącego życiem, pachnącego i uśmiechniętego - obraz malowany słońcem i moją tęsknotą.

W drzwiach „Zaczarowanego Ogrodu” w Proboszczowie, gospodyni domu przywitała mnie uśmiechem.

Uśmiech kobiety bywa podobny do słońca – ma zdolność rozjaśniania świata.



sobota, 15 marca 2014

Góry Kaczawskie. Słońce, agaty i Moja Droga

Dzień siódmy, wrzesień.
Poznawanie okolic Wielisławki, wieś Nowy Kościół, wąwóz Piekiełko, powrót pod Wielisławkę.

Po półrocznej przerwie nie miałem chwili wahania: Kaczawskie, Wielisławka i jej okolice.
Organy jeszcze drzemały w szarości świtu gdy mijałem je idąc do mojego ulubionego miejsca na południowym stoku góry, a gdy doszedłem, znalazłem je takim, jakim pamiętałem i chciałem zobaczyć: zielonym, złotym, błękitnym i moim. Po prostu pięknym. Zjadłem tam śniadanie, wypiłem gorącą kawę (a taka kawa daleko od domu, gdzieś na szlaku, smakuje wybornie), pogapiłem się i poszedłem dalej. Nie, nie od razu: wracałem się dwa razy chcąc jeszcze raz zobaczyć ten słoneczny, jasny i ciepły widok zielonych lasów, pustych już pól, i niebieskich Karkonoszy na końcu dalekiego horyzontu.


W planie miałem pójść żółtym szlakiem przez miejsce zwane Skalnym Stołem do wsi Nowy Kościół, tam przejść rzekę i poszukać agatowych miejsc, ale zaraz na początku zgubiłem szlak. Później odnalazłem go, znowu zgubiłem, w zamian odkrywając piękną dróżkę idącą granicą lasów i pól, a w końcu na wyczucie poszedłem licząc na odnalezienie szlaku. Jak się później okazało, wziąłem za bardzo w lewo, i schodząc stromym zboczem Dłużycy doszedłem do rzeki. Gdzieś za nią miał być wąwóz Piekiełko. Szedłem wzdłuż brzegu wypatrując miejsca, w którym mógłbym przejść rzekę po kamieniach, ale jeśli nawet były, to zawsze brakowało jednego aby przejść suchą stopą, aż w końcu doszedłem do mostu kolejowego. Dziwna to linia. Obrośnięte jeżynami szyny ledwie trzymają się spróchniałych podkładów, spomiędzy których wyrastają drzewa. Tak będzie wyglądała Ziemia, gdy zabraknie ludzi - pomyślałem. Szukałem strumyka zaznaczonego na mapie, i tym razem nie zabłądziłem: idąc jego brzegiem wszedłem w las i zaraz znalazłem się w innej krainie. Szedłem dnem strumyka, na szczęście niewielkiego, w głębokim, skalistym, ciemnym wąwozie, w którym mój aparat odmówił robienia zdjęć. Kto nazwał Piekiełkiem to miejsce wyjątkowo ładne swoją dzikością? Doszedłem do zwaliska drzew tak gęstego, że gdy próbowałem przejść pod pierwszą przeszkodą, zaczepiłem plecakiem. Gdzie iść? – rozejrzałem się. Po lewej była ledwie widoczna ścieżka trawersująca stromiznę zbocza, więc skorzystałem z niej, a wyżej, na niewielkiej półce, trafiłem na dziury w ziemi, ślady zostawione przez poszukiwaczy agatów.


Jakieś 280 milionów lat temu, w okresie zwanym permem, ziemia tutaj była własnością Plutona i Wulkana, czyli, jeśli ktoś woli nazwy greckie, Hadesa i Hefajstosa: z jej wnętrza wylewały się rzeki ognia i magmy z uwięzionymi pęcherzami wulkanicznych wyziewów. Magma zastygła w bazalt, jak ten na zboczach Ostrzycy, wulkanicznego neku – zastygłej i ostałej gardzieli wulkanu. Z czasem pojawiła się woda niosąc rozpuszczone składniki mineralne i osadzając je w geodach, pustych przestrzeniach bazaltu pierwotnie wypełnionych gazami. Zmieniały się klimaty, ery i epoki, woda ciurkała cierpliwie, a wnętrza geodów zapełniały się pasemkami kolorowych osadów, które czas utwardził ponad twardość stali.
I oto stał się agat. Trzymałem go w ręku.
280 milionów lat trwał ten kamień! Niewyobrażalny ocean czasu! Gdyby każdy rok trwania tej bryłki materii przedstawić w czasie jeden sekundy, film o tworzeniu się agatu byłby wyświetlany non stop przez prawie 9 lat, podczas gdy historia naszej ery, ponad 2000 jej lat, byłaby przedstawiona w czasie 33 minut, a opowieść o ludzkim życiu trwałaby niewiele ponad minutę!
Zamilkły wulkany, ziemia zazieleniła się, a czas, ten niezmordowany niszczyciel i jednocześnie budowniczy, z twardego bazaltu zrobił luźne osady w których tkwiły, jakby uwolnione, rogate geody. Przyszedł człowiek podatny na uroku kamieni, rozgarnął kamienistą ziemię i wziął w rękę niepozorny kamień do złudzenia przypominający stwardniałą bryłę ziemi, być może z agatem w środku. Oczyścił bułę rękoma, przyjrzał się jej powierzchni i po raz kolejny poczuł się dziwnie – jakby sam czas trzymał w ręku.
Niezupełnie tak było, bo moje doświadczenie było zerowe: oglądałem leżące tam kamienie, ale nic w nich nie widziałem, wydawały mi się zwykłymi kawałkami skały. Byłem zniechęcony, nie podobało mi się to miejsce, te dziury w ziemi, podkopany i zwalony świerk, puszki po piwie – jakbym na miejsce przestępstwa patrzył. Czego więc się spodziewałem? Nie wiem. Może nosiłem w sobie nieuświadomiony obraz poszukiwaczy agatów znajdujących je wśród kamieni leżących na powierzchni? Chyba tak, naiwnym romantykiem byłem zawsze.
Poszedłem dalej, ale już po minucie spotkałem człowieka niosącego coś w ręku. Grzybiarz? Niósł młotek i kamienie. Był tam z żoną, szukali geodów agatowych. Pokazali mi jak je rozpoznawać i dzięki nim znalazłem tam leżące na powierzchni, wzgardzone albo niezauważone przez zawodowych poszukiwaczy, pierwsze swoje geody oraz kawałki skał z żyłkami agatów. Zapakowałem je wszystkie, podziękowałem swoim nauczycielom, stęknąłem pod ciężarem plecaka i poszedłem dalej, w górę strumienia. Z lasu na pola wyszedłem w okolicy góry Owczarnia.

Szedłem drogą wśród pól, jedną z tych dróg, które mają dar przywoływania mnie nawet z daleka; często słyszę głos drogi, a mimo iż tak cichy, jest tak przemożny, że gdy tylko mogę, pakuję plecak i jadę do niej. Pojechałbym nawet gdyby nie wołała mnie, bo sam jej urok, tak tajemniczy i nieodparty, wystarczy, bym czekał z utęsknieniem na spotkanie. Droga biegła przede mną uroczymi meandrami, ocieniając się kępami drzew, przeskakując kałuże, chowając się pod kasztanowcem obsypującym ją połyskliwym brązem swoich owoców, lub otaczając się zielonymi miedzami pachnącymi ziołami i zapraszającymi do odpoczynku na nich. Niezdecydowana i kapryśna, jak wszystkie jej siostry, przytuliła się do ściany lasu, przez moment nawet wbiegła między drzewa, bo nagle zmienić zamiar i znowu biec polem po łagodnym zboczu góry, celując w błękit nieba. Moja droga, moje drogie drogi.
Ta jedna zdradziła mnie. Rozpłynęła się wśród zarośli, znikła niczym Syringa goniącemu ją Panowi, zostawiając mnie samego, ale nie miałem do niej żalu wiedząc o kapryśności piękna. Wyciągnąłem mapę, rozejrzałem się wokół, wybrałem kierunek i poszedłem. Wkrótce gęste, kolczaste, zarośla czepiające się kurtki zagrodziły mi drogę. Zawróciłem, próbując w innym miejscu, i zaraz na początku, w małym zagajniku brzozowym, znalazłem cztery okazałe kozaki. Stałem nad nimi niezdecydowany. Co robić, skoro w plecaku te grzyby nie mają szansy przetrwać marszu? Ale jak można zostawić takie grzyby? – odezwał się we mnie grzybiarz. Po chwili przedzierałem się przez chaszcze trzymając rękę wysoko, a w niej nogi grzybów. Doniosłem je całe, teraz schną wydzielając zapach wigilijnego bigosu.
Grzyby i ciążące mi kamienie zostawiłem w samochodzie zaparkowanym w pobliżu Organów i poszedłem ranną trasą chcąc odnaleźć tamtą uroczą drogę. Wspinała się po łagodnej pochyłości idąc od wioski, a ja chciałem poznać jej początek, wiedzieć gdzie szukać jej na dole, w wiosce, by kiedyś wrócić tutaj i pójść tą drogą raz jeszcze. Znalazłem ją. Szedłem nią powoli, rozkoszując się rozległym widokiem przede mną: po prawej dwa szczyty Wielisławki, na wprost jakaś drobnica kaczawska, po lewej grzbiet Skopca i Barańca ze sterczącą nad nim wieżą anten, garbaty kształt Połomu, a obok nich i jednocześnie wiele kilometrów dalej, budynki na szczycie Śnieżki, małego, niebieskiego stożka na granicy najdalszego horyzontu.






Pod przydrożną jabłonią leżały jabłka, mnóstwo czerwonych, apetycznie wyglądających jabłek. Dna rowu nie było widać spod grubej warstwy tego wzgardzonego przez wszystkich daru drzewa dla ludzi i zwierząt. Ponownie, jak tyle już razy, zadziwiła mnie rozrzutność Natury. Wziąłem jedno jabłko i spróbowałem, było miękkie i słodkie, więc napchałem nimi kieszenie i poszedłem dalej, pragnienie gasząc tymi dzikimi owocami.
Schodząc do wsi kończyłem dzisiejszą włóczęgę. Nic nie zdobyłem, nie byłem w żadnym znanym z przewodników miejsc, ale przeżyłem kolejny piękny dzień w Górach Kaczawskich.
Nie ostatni.