Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Góra Łysiec. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Góra Łysiec. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 31 sierpnia 2021

W słoneczny dzień lata

 220821

Chciałem przejść jeszcze raz doliną u stóp Góry Łysiec, chciałem też spokojnie przyjrzeć się widokowi, który mignął mi w czasie jazdy samochodem gdzieś w pobliżu Kondratów, a i wioskę Jędrzejówka zamierzałem odwiedzić. Mozoliłem się nad mapą próbując pogodzić moje zamiary, ale zarys trasy z tych prób nie powstał. W końcu pojechałem do Jędrzejówki, zostawiłem samochód na parkingu (a to rzadkość!) w centrum tej wsi i ruszyłem do Chłopkowa nie zważając na powracające wątpliwości. Przecież zawsze mogę wejść w jakąś boczną drogę i pójść gdzie poprowadzi, czyli zdać się na przypadek. Właściwie połowa moich tras jest dziełem przypadku. Owszem, na ogół mam zarys planu, czasami chciałbym gdzieś dojść, ale w gruncie rzeczy niewielkie ma to znaczenie, ponieważ w każdej chwili, gdziekolwiek jestem, nie idę do celu, a u celu jestem. Świadomość tego faktu wiele zmienia. Przede wszystkim pozwala dostrzec urodę mijanych miejsc i mijających chwil.

Asfalt szybko się skończył, szutrówka wyprowadziła mnie z lasu i zamieniła się w gruntową drogę wiodącą środkiem długiej a płytkiej doliny. Przestrzeń między dwiema ścianami lasów wypełniały pola i plantacje na łagodnych wzgórzach, a nie zabrakło zawsze ładnych polnych drzew i tarnin na miedzach dzielących pola fantazyjnych kształtów.



Był ciepły, pogodny letni ranek; wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ostatni prawdziwie letni. Miałem przed sobą cały dzień nieśpiesznego szwendania się po Roztoczu.

Jak w każdej mijanej wiosce, szedłem przez Chłopków patrząc na domy. Wiele z nich jest nowych bądź odnowionych, ich otoczenie jest ładnie urządzone i zadbane, ale spotyka się też stare domy, chylące się ku upadkowi. Rzadko, ale zdarza się widzieć stare drewniane domy przywracane do życia. W wielu miejscach widziałem kontrastowe zestawienia nowego i starego.


 Nie mogąc się powstrzymać przed napisaniem tutaj paru zdań o polszczyźnie zauważę, że mógłbym tutaj w pełni zasadnie napisać o rewitalizacji tych domów, ale nie lubię tego słowa – jak wszystkich słów nadużywanych. Teraz mamy manię rewitalizacji. Inwestor pokryje ściany nowym tynkiem i krzyczy o rewitalizacji nie wiedząc (i chyba nie chcąc wiedzieć), że słowo to oznacza przywrócenie do życia, czyli tutaj doprowadzenie do użytkowania budynków nieużywanych. Zwykły remont można ostatecznie nazwać restauracją, jeśli już ktoś chce koniecznie użyć obcego słowa, chociaż lepiej pasuje ono do zabytków, ale na pewno nie rewitalizacją. Jednak tamte stare i niezamieszkałe drewniane domy faktycznie poddawane są rewitalizacji.

Na drugim końcu wioski wszedłem na polną drogę prowadzącą w stronę Hoszni; w ten sposób poznałem kolejną ładną trasę. U wylotu tej drogi, w miejscu otwierania się widoku na malowniczą dolinę rozciągniętą między Hosznią Ordynacką a Jędrzejówką, rośnie wielka lipa, jak mi się wydawało. Dopiero kiedy podszedłem do niej, zobaczyłem pomyłkę: rosną tam blisko siebie trzy lipy, a między nimi stoi kapliczka. O jej architekturze nie mnie się wypowiadać, ale otoczenie zachwalam, bo jest piękne. Niewątpliwie etnograf mógłby wiele powiedzieć o powodach sadzenia lip przy kapliczkach, wymienię jeden, najbardziej oczywisty: to uroda tych drzew i ciepłe skojarzenia z nimi związane.


 


Obok stoją tablice informacyjne, na jednej z nich chwalone są atrakcje turystyczne tej, czyli zachodniej, części Roztocza. Autorzy napisali o kościele, dzwonnicy, ruinach kościoła, plebani, znowu o kościele, parku w wiosce, platformie widokowej; zamieścili widok miasteczka z lotu ptaka i zdjęcie macewy na cmentarzu. Tak jest na niemal wszystkich znanych mi tablicach: większość atrakcji turystycznych to kościoły bądź inne budowle. Jak to się ma do walorów Roztocza? Do widoku jakże charakterystycznych i urokliwych wąskich pól na zboczach pagórów? 

Czemu nie chwalą miedz wysokich i cichych grusz na nich siedzących? Dlaczego nie piszą o brzozie płaczącej rosnącej przy drodze i zapraszającej do skorzystania z jej cienia nie mniej skutecznie chroniącego, jak lipa u Kochanowskiego?

Dlaczego nigdzie nie napisano o urokliwych wzgórzach wokół? O lesie grabowym porastającym strome zbocza pokaźnej góry? O pysznym widoku otwierającym się po minięciu ostatnich drzew lasu? A może oni piszą o zabytkach, bo ludzie dla nich tutaj przyjeżdżają, a ja się po prostu odróżniam mając nietypowe zainteresowania i oczekiwania? To całkiem możliwe, ale wtedy czym miałoby się różnić Roztocze od starej części Lublina, gdzie wiele jest zabytkowych budowli?

W pobliżu wznosi się długi zalesiony masyw kilku pokaźnych wzgórz, wśród nich Góra Łysiec. Po zboczu najbliższego wzgórza pnie się dość stromo pole przecięte na pół nitką drogi niknącej między drzewami lasu, już blisko szczytu. Na Roztoczu wiele jest pól mocno pochyłych; czasami zastanawiam się, jak kombajn daje radę tam wjechać i jeszcze zbierać zboże. Na tym wzgórzu jest jedno z takich właśnie górskich, ekstremalnych pól. Oczywiście wszedłem tam, a pod lasem zarządziłem przerwę, mając przed sobą piękne widoki. Słabo je udokumentowałem zdjęciami, bo słońce miałem na wprost. Ja zmrużę oczy i widzę także pod światło, natomiast aparat ma co prawda czterordzeniowy procesor i miliard operacji na sekundę, ale oczu mrużyć nie potrafi.



Przez szerokość doliny zobaczyłem na tle nieba małą wieżę widokową. Obok stoi maszt antenowy GSM, powinienem trafić – pomyślałem.

Późnym popołudniem, będąc pod Jędrzejówką, rozpoznawałem trzy lipy przez szerokość doliny, a nieco na lewo widziałem nitkę drogi wspinającej się po stromym zboczu do lasu. Jak w moich górach, gdy w dali rozpoznaję drobne szczegóły, albo i nie widzę ich, ale wiem, że tam są. Tutaj, na Roztoczu, takie rozpoznawanie jest nowością.

Patrząc na duże stado jaskółek siedzących na przewodach, uświadomiłem sobie, że przecież one niedługo odlecą. Może już o tym rozmawiają ze sobą? Jak je zatrzymać? Przecież razem z nimi zniknie część uroku lata, a powietrze zrobi się puste.

Przeszedłem główną ulicą wsi Hosznia Ordynacka po raz drugi czy nawet trzeci, ale warto było z powodu uroków krajobrazu, i wszedłem na szosę prowadzącą lekko pod górę w stronę wsi Kondraty. Parę tygodni temu jechałem tędy samochodem i na górze, przy pierwszych domach wioski, na mgnienie oka otworzył się na Hosznię i okoliczne wzgórza widok tak ładny, że dzisiaj chciałem przyjrzeć się mu bez pośpiechu. Można powiedzieć, że dla jednego wspomnienia, dla jednego widoku, przeszedłem w obie strony kilka kilometrów, ale ta prawda nie byłaby pełna, ponieważ widoki, dalekie i bliskie, miałem całą drogę. Tam właśnie zobaczyłem widok, który dla mnie jest symbolem słonecznych dni końca lata i początku jesieni – najpiękniejszej pory roku: słońce, brzoza płacząca nad polną drogą, a na niej sporo już żółtych liści. Tak, wiem, banalny widok i na dokładkę zwiastujący bliską jesień, ale dla mnie po prostu piękny i ciepły.

Dali przypatrzyłem się dokładnie. Była kusząca jak zawsze, chociaż do pełnego uroku zabrakło słońca. Nic to, przyjdzie czas na powroty.

Długa droga do Jędrzejówki minęła mi nie wiedzieć kiedy. Te kilka kilometrów uznaję za jedne z najładniejszych w poznanej części Roztocza. Obok zabytkowej studni we wsi otwiera się wspaniały widok, ale nie mogłem dobrze go sfotografować, bo patrzy się tam na zachód, a było późne już popołudnie.

Nieco dalej widziałem maszt GSM, czyli gdzieś tam powinna być wieża widokowa. Była. Stoi przy wioskowej uliczce, jest drewniana i niska: podest ma na wysokości dwóch metrów, może odrobinę wyżej. Spodobała mi się ta konstrukcja. Jest prosta, tradycyjna, nie przytłacza stalą i rozmachem, nie wyróżnia się, nie panuje nad okolicą, a widoczność zapewnia dobrą, stojąc na łagodnym grzbiecie, wśród pól i plantacji. 



Podziwia się tam widoki, nie wieżę.

Doszedłszy do samochodu, zobaczyłem otwarty sklep spożywczy, mimo niedzieli i późnej pory. Tradycyjna śnieżka, przysmak pamiętany z dawnych lat, była deserem kończącym wędrówkę.

Trasa:

Z Jędrzejówka do Chłopkowa. Dalej szutrówką i polną drogą do Hoszni Ordynackiej, a z niej pod Kondraty. Powrót do Jędrzejówka częściowo inną drogą. Wejście na wieżę widokową w tej wiosce.

























niedziela, 8 sierpnia 2021

O pubie urządzonym na przewodach

 300721

Znaki niebieskiego szlaku rowerowego widziałem od rana. Pojawiały się i znikały, by dalej znowu się pojawić. W końcu zauważyłem, że szlak skręca tam, gdzie wiedzie droga wybrana przeze mnie. Po prostu przez przypadek idę niebieskim szlakiem rowerowym.

Południe było już bliskie, gdy widząc, jak ładną drogą wiedzie szlak, z żalem zostawiłem go idąc w swoją stronę – szosą do wioski. Na drugim jej końcu wyszukałem niewyraźną drogę i wszedłem na nią. Paręset metrów dalej z trudem odszukałem jej zarośnięty ślad między polami. Blisko już lasu, który musiałem przeciąć, skusiła mnie łąka z niską roślinnością. Porzucenie drogi okazało się błędem.

Za łąką były chaszcze w pokrzywami, a ja miałem na sobie krótkie spodnie. Próbowałem je ominąć, ale nie znalazłem dogodniejszego przejścia. Po dwustu metrach przedzierania się przez gęstwiny doszedłem do leśnej drogi. Niestety, wiodła poprzecznie do mojego kierunku i była błotnista. Postanowiłem jednak nie porzucać jej, mimo błota. Wybrałem tylko bardziej pasujący kierunek i poszedłem. Po przejściu kilometra wyszedłem z lasu a idąc dalej wypatrywałem jakiejkolwiek drogi w lewo. Kiedy doszedłem do takiej, skręciłem wiedząc, że wiedzie we właściwym kierunku i że mijam najdalszy punkt trasy. Południe minęło wcześniej, była godzina 14.30. Gołe nogi piekły mnie, pokąsane przez komary i pokrzywy, ale byłem po drugiej stronie lasu. Wracałem.

* * *

Wysiadłszy z samochodu, zobaczyłem jaskółki na przewodach. Każda z nich siedziała tylko chwilę, a zerwawszy się do lotu, brała udział w oszałamiającej gonitwie, której oczy ludzkie, niezdarne i zbyt wolne, śledzić nie mogły. Czy one bawiły się w ten sposób? Może to była ich rozgrzewka albo rytuał powitania dnia? Może zaklinały w ten sposób muchy lub swoje duchy? Nie można wykluczyć innej odpowiedzi: na tych przewodach urządziły sobie swój pub!

 Obok nas istnieją inne światy, a my jakże często nic nie widzimy, nie zwracamy uwagi, ignorujemy. Zawsze wydawało mi się, że jaskółki cieszą się lotem, ale przecież nie wiem, czy tak jest naprawdę. Jak się dowiedzieć, co się dzieje w świecie tak odmiennym i jednocześnie tak bliskim?

Było 15 stopni, chłodno jak dla mnie, zmarzlucha, więc wyciągnąłem wiatrówkę z plecaka, i równo o godzinie 5.30 wyruszyłem w drogę, jednak już o siódmej szedłem w samym podkoszulku i krótkich portkach. Wczesnym rankiem iść tak ubranym! Tylko tyle wystarczy, by te dni zapamiętać jako wyjątkowe i piękne, bo przecież wspominając je za pół roku, będę zdumiony letnim ubiorem, a nawet nie będę dawał wiary możliwości chodzenia rankiem w samej koszulce.

Zamierzałem obejść duży masyw leśny trzymając się polnych dróg. Po obejrzeniu zdjęć miałem zarys trasy, z wyjątkiem niepewności na jej najdalszym odcinku, ale takie drobnostki nie były niczym wyjątkowym. Później okazało się inaczej, ale nauczka, te paręset metrów pokrzywowej gęstwiny, chyba niczego mnie nie nauczy, skoro nadal lubię tak wędrować.

Pierwsze zaznaczone na mapie wzgórze, Wielką Jeżówkę, minąłem. Zawróciłem i brzegiem plantacji podszedłem nieco wyżej. Byłem na zboczu wzgórza, gdzieś przede mną był jego szczyt, ale gdzie go szukać?

 Przy okazji powinienem tam wrócić i okolicę rozpoznać lepiej.

Niewiele dalej zobaczyłem plantację odmienną od wszystkich poznanych dotychczas: cztery rzędy dużych krzewów różanych z bardzo licznymi owocami wznosiły się łagodnie ku niebu po zboczu wzgórza i znikały na linii horyzontu. Poszedłem tam. Później zmierzyłem odległości na mapie, plantacja ma długość 400 metrów. Na końcu znalazłem na pół zapomnianą polną drogę, pole kwitnącej gryki przetykanej kwiatami, mnóstwo pszczół, buczenia, ruchów i zapachów. U pszczół trwa wytężona praca; chyba krótkie są ich nocne przerwy. Czasami szkoda mi tych owadów, bo uważam, że bez skrupułów wykorzystujemy ich pracowitość.

O plantacjach róż można przeczytać tutaj.



Wyszedłszy z wąwozu, zobaczyłem zabudowania. Chwilę rozmawiałem z kobietą zbierającą maliny, to przysiółek z dwoma gospodarstwami, połączony z wioskową metropolią szutrówką długości paru kilometrów. Pozazdrościłem tym ludziom ciszy i spokoju, chociaż w zimie zapewne nie ma czego zazdrościć.

Przy drodze do nich rośnie urodziwa brzoza. Widziałem ją daleko przed sobą, widziałem będąc sporo za nią. W domu zobaczyłem ją na zdjęciach satelitarnych. W górnej części zdjęcia widać zabudowania przysiółka, a na prostym odcinku drogi między dwoma zakrętami widać drzewo, właśnie tę brzozę.

 


Dzisiaj szedłem paroma wąwozami o nieco odmiennym wyglądzie; na przykład brzegi jednego z nich upodobały sobie lipy. O ile nie dziwią pokręcone pnie muskularnych grabów uczepionych resztek ziemi między korzeniami, to widok lip dziwi, bo wydawać by się mogło, że stateczne to drzewa i daleko im do życia na krawędzi, ale okazuje się, że stać je i na to. Oczywiście wiele też widziałem buków uczepionych zboczy wąwozów i wiele wszędobylskich brzóz. Widziałem dwie kapliczki stojące w cieniu wiekowych lip; niemal na każdej wędrówce widzę kapliczki ukryte w głębokim cieniu tych drzew. Dzisiaj zadałem sobie pytanie, dlaczego uznaje się drzewa tego gatunku za najbardziej pasujące do kapliczki? Z powodu cienia nieprzepuszczającego promieni, jak to wiemy z obietnicy danej gościowi Czarnolasu? 

 Można by wymieniać i inne powody, na przykład praktyczne korzyści, wszak nie tylko o herbatę chodzi czy miód, ale i drewno, powszechnie używane kiedyś w gospodarstwach domowych, jednak wszystkie te powody można uogólnić: te drzewa są polskie tak, jak polskie są ogłowione wierzby przy drogach. Jest pewien związek, którego nie podejmuję się wyjaśnić, między swojskością lip a bliskością bóstwa w wioskowych i przydrożnych kapliczkach.

 Siedząc na brzegu drogi widziałem rowy wypłukane przez deszcze, a nieco dalej wyraźne ślady spychacza. Skąd one tutaj? Nieutwardzone drogi rozmywane są przez deszcze. Kiedy ich stan uniemożliwia przejazd sprzętem rolniczym, przyjeżdża spychacz i równa drogę. Działalność deszczu i człowieka powoduje stopniowe obniżanie jej poziomu. Efekty przenoszenia w dół materiałów budujących drogę, a więc denudacji, jak to uczenie mówią geologowie, widać niemal wszędzie, a zwłaszcza tam, gdzie na skutek ukształtowania terenu wody opadowe spływają drogą po pochyłości. Podobne miejsca na drogach spotykam często, nie są niczym wyjątkowym; te dodałem tylko dla ilustracji. Prawdopodobnie właśnie dlatego tak charakterystyczne jary roztoczańskie są na zboczach wzgórz, a nie na płaskim terenie.

W Jędrzejowie, wiosce o tak stromych ulicach, że mogłaby uchodzić za wieś górską, zobaczyłem studnię. Była odnowiona, zadaszona i opatrzona tablicą: miała mieć 102 metry głębokości. Próbowałem to sprawdzić, ale miałem kłopoty z powodu znacznych nierówności ścian studni, jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę potwierdzić jej wielką głębokość – w przeciwieństwie do stosunkowo płytkiej studni w Teodorówce. Ta jest wykopana na zboczu pokaźnego wzgórza, pod jego szczytem, może dlatego tak bardzo głęboko są warstwy wodonośne. Stojąc w pobliżu, na brzegu wioskowej ulicy, a nawet na podwórzu sąsiedniego gospodarstwa, widok ma się ładny i daleki. Ciekawe, czy mieszkańcy jeszcze zwracają uwagę na uroki dali.

Zdjęcie zrobiłem na stromej wioskowej ulicy, a zamieszczam je mimo kiepskiej jakości chcąc pokazać pochyłości. Otóż odnogi wiodące do posesji są poziome, natomiast główna ulica jest pochyła. Widać pochyłości głównej ulicy wioskowej.

Byłem na wieży widokowej – po raz pierwszy na Roztoczu. Stoi na szczycie sporego wzgórza w pobliżu wioski Hosznia Ordynacka, jest drewniana, jej wysokość z trudem sięga drugiego piętra, a widoki z niej są w pełni panoramiczne i klasycznie roztoczańskie.



 Nie znalazłem wyjaśnienia słowa „hosznia”. Może ktoś wie, co oznacza? W pobliżu tej wioski wznosi się góra. Prawdziwa góra, nie rozorane pługami wzgórze, którego trudno się dopatrzeć wśród pól. Nosi miano Góry Łysiec. Oto ona:


Po powrocie szukałem w Internecie informacji o szlaku, głównie dla policzenia długości mojej trasy.

Na tej stronie opisanych jest wiele szlaków, ten mój nazywa się Jastrzębia Zdebrz. Jego długości nie policzę, ponieważ szlak rowerowy zaczyna się i kończy dalej. Trzeba mi w końcu wgrać odpowiedni program do smartfona, a biorę się za to od miesięcy z powodu dla mnie oczywistego: będą kłopoty z obsługą.

O szczegółach szlaku oraz o jego walorach sporo jest na tej stronie:

Szukałem znaczenia słowa „zdebrz”. Na wielu stronach jest ono używane, ale tak, jakby jego znaczenie było oczywiste, więc niewarte tłumaczenia. Na jednej tylko stronie znalazłem lapidarną informację: „zdebrz jest regionalnym określeniem lessowego wąwozu. Związku między jastrzębiem a zdebrzem-wąwozem nie udało mi się ustalić. Prawdopodobnie nazwa drapieżnego ptaka została użyta z powodu kojarzenia się z fantastycznymi umiejętnościami podniebnego myśliwego, także z niezależnością.

Trasę tego (bo są i inne) niebieskiego szlaku przejdę całą i to nie raz, ponieważ wiedzie pięknymi rejonami Roztocza, a co ważne dla mnie, jest nieźle oznakowana.

Na zakończenie zagadka: co to jest? Dla ułatwienia zdradzę, że nadałem zdjęciu nazwę przewrotną i oszukańczą.

 

Moja trasa:

Początek i koniec we wsi Gródki. Polnymi drogami szedłem kolejno przez Kondraty, wzgórze Wielka Jeżówka, wioski Albinów Mały i Średniówka. Przeszedłem przez las oraz wioski Jędrzejówka i Hosznia Ordynacka. Doszedłem do wieży widokowej w pobliżu tej ostatniej wioski. Dalej przez Gilów doszedłem do Gródek i zaparkowanego tam samochodu.