Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą internet. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą internet. Pokaż wszystkie posty

sobota, 24 września 2022

Nie tylko o jesieni

 230922

Jesień zaczęła się dzisiaj nad ranem, kilka minut po trzeciej naszego czasu.

Niemal wszystko co publikuję na blogu pierwotnie zapisuję w „dopiskach” zmienianych z początkiem października, a więc już za tydzień, z dodanym kolejnym numerem porządkowym. Aktualne dopiski, dwudzieste, zacząłem tekstem o zachowaniu się słońca w okolicach biegunów, i wydaje się, że zakończę, ponad sto stron niżej, podobnym tematem, mianowicie wyjaśnieniem, głównie sobie, jak to jest z początkiem jesieni.

Wczoraj szukałem informacji na ten temat, ponieważ nagle okazało się, że mam wątpliwości. Miałem kłopot, ponieważ zdecydowana większość stron powtarza banały (obficie poprzetykane reklamami), i zamieszcza dziurawe formuły niewiele wyjaśniające albo wprost błędne. Niżej wklejam przykład takiej informacji:

„To cykliczne zjawisko, kiedy noc „zrównuje się” z dniem, a jedno i drugie trwa po około 12 godzin. Niestety po równonocy każdy dzień będzie krótszy niż 12 godzin – aż do grudniowego przesilenia zimowego.”

Gdzie błąd? Do przesilenia zimowego dzień będzie się skracał, później wydłużał, ale krótszy niż 12 godzin będzie do pierwszego dnia wiosny, a napisano inaczej.

Na drugim biegunie są strony fachowe, czyli za trudne, bo nafaszerowane wzorami i hermetycznym słownictwem.

Oto „astronomiczna” definicja początku jesieni skopiowana ze strony Wikipedii, powtarzana na nieskończonej ilości stron:

„Punkt Wagi – jeden z dwóch punktów przecięcia się ekliptyki z równikiem niebieskim. Moment przejścia Słońca przez punkt Wagi wyznacza początek astronomicznej jesieni na półkuli północnej, stąd punkt ten nazywany jest także punktem równonocy jesiennej.”

Próbowałem sobie wyobrazić, cóż to tak naprawdę znaczy, ale początkowo miałem z tym obrazem trudności. Nie znalazłem strony, na której starano by się po ludzku, prosto i zrozumiale, wyjaśnić tę definicję, próbowałem więc sam, także dla siebie samego.

Ekliptyką jest płaszczyzną po której (pozornie) porusza się Słońce i rzeczywiście Ziemia. Tajemniczy niebieski równik to płaszczyzna którą w przestrzeni wyznaczyłaby linia wychodząca z środka obracającej się Ziemi i przez równik biegnąca w kosmos, czyli rozdmuchany w przestrzeń równik Ziemi. Te dwie płaszczyzny nie są do siebie równoległe, ponieważ Ziemia krąży wokół Słońca (po ekliptyce) pochylona. Skoro tak, to zawsze są dwa miejsca w przestrzeni kosmicznej, gdzie te płaszczyzny się krzyżują, czy przenikają przez siebie, ale Słońce pojawia się tam tylko przez chwilę dwa razy w roku, w dniach równonocy.

Tak mówi definicja astronomów, ale mnie dalej było trudno wyobrazić sobie ów przełomowy moment. Poszło łatwiej, gdy wyszedłem od wyobrażenia sobie Słońca nad równikiem.

W dzień równonocy (wiosennej i jesiennej) obie półkule Ziemi oświetlone są identycznie, po równo. Znaczy to, że dzień i noc trwa po 12 godzin, oraz że Słońce tak samo jest widziane na obu biegunach. Co musi się stać, żeby tak było? Jak ma się ustawić nasza planeta względem Słońca? Tutaj odpowiedź nasunęła mi się szybko: Słońce ma świecić nad równikiem, być pionowo nad nim, czyli w zenicie, bo równik dzieli kulę ziemską na połowy. Dzień wcześniej Słońce nie było w zenicie nad równikiem, a odrobinę bliżej zwrotnika północnego, czyli Raka, a jutro będzie w zenicie nieco na południe od równika, czyli bliżej Zwrotnika Koziorożca. Tak będąc ustawione, nie oświetli już obu półkul równomiernie.

Oczywiście trzeba tutaj zaznaczyć, że starym ludzkim zwyczajem zacząłem dobrze, a później pisałem tak, jakby Ziemia była nieruchomym centrum, ale pamiętamy przecież, że to tylko niezatarty w naszym myśleniu i języku ślad minionych tysiącleci, a nie fakt fizyczny.

Teraz wrócę do definicji: Słońce w punkcie przecięcia się równika niebieskiego i ekliptyki jest chwilą zmiany pory roku. Pamiętamy, że równik niebieski jest rozdmuchanym równikiem Ziemi. Równikiem „przeniesionym” w kosmos, czyli skoro Słońce świeci nad równikiem pionowo z góry, będąc w zenicie, jednocześnie jest w płaszczyźnie równika niebieskiego. Punkt Wagi (lub w marcu Barana) to styk ekliptyki i równika niebieskiego, a jeśli jest tam i Słońce, mamy równonoc i zmianę pory roku.

Całość definicji można uprościć, będzie łatwiejsza do zrozumienia i równie poprawna chociaż mniej naukowa: jesień (lub wiosna) zaczynają się, gdy Słońce jest w zenicie nad równikiem. Koniec, kropka.

Dzieje się tak dwa razy w roku – we wrześniu i w marcu. Obserwowana moment wcześniej czy później zmiana oświetlenia oczywiście nie będzie zauważalna gołym okiem, ale jak najbardziej możliwa do precyzyjnego wyliczenia. Ów przełom, zmiana lata w jesień, jest chwilą, a skoro tak, to gdzie nastąpił? Gdzie było Słońce w zenicie, gdy u nas była godzina 3.04? Nie znalazłem (chociaż na pewno można) tabel czy wzorów do odpowiednich wyliczeń, jedynie w przybliżeniu zorientowałem się, że południe w sensie godziny 12 było wtedy nad Oceanem Spokojnym, gdzieś w okolicy Papui Nowej Gwinei. Tam i wtedy przez mgnienie oka Słońce stało w zenicie nad równikiem. Tam się zaczęła zmiana obowiązująca na całej Ziemi: jesień dla północnej półkuli i wiosna dla południowej. Następnym razem Słońce będzie w zenicie na równiku za pół roku, chociaż w innym miejscu (a więc i o innej godzinie naszego lokalnego czasu), co wynika z ułamkowego podziału roku na dni; tak myślę, a jeśli się mylę, proszę o sprostowanie.

Zmiany są nieustanne i płynne, dlatego dzisiaj w południe na naszej długości geograficznej Słońce nie będzie już w zenicie nad równikiem, a odrobinę bardziej na południe, i dlatego tam, czyli na południowej półkuli, dzień będzie minimalnie dłuższy niż u nas, na półkuli północnej. Co się będzie działo ze Słońcem w następne dni? Każdego kolejnego będzie w zenicie odrobinę bardziej na południe, a zakończy tą swoją drogę, to przesuwanie górowania, na Zwrotniku Koziorożca w grudniu, w najdłuższy dzień roku na półkuli południowej. Od tej chwili Słońce zrobi zwrot (zwrotnik!) i miejsce zenitu będzie się przesuwało ku równikowi, gdzie będzie w równonoc wiosenną i dalej zacznie przesuwać się na północ, ku Zwrotnikowi Raka, gdzie dotrze w czerwcu. Tak więc między zwrotnikami Słońce jest w zenicie dwa razy w roku, na zwrotnikach po razie. Z analizy tego ruchu wynika, że są takie miejsca w obszarze między zwrotnikami, gdzie Słońce jest w zenicie w tym i będzie w przyszłym tygodniu, później przez prawie rok nie wznesie się tak wysoko. Są miejsca, gdzie ta przerwa jest mniejsza, są i z przerwą większą. Czy ktoś napisze, dlaczego?

Na wielu stronach znalazłem informację o długości dnia i nocy wynoszących około 12 godzin, a nie równo 12, jak przecież być powinno. Pełnego wyjaśnienia nie znalazłem, ale akurat tę zagadkę łatwo wyjaśnić. Jeden powód przedstawiłem wyżej: to ciągłość zmian, także w obrębie jednej doby. Równomierne oświetlenie półkul Ziemi nie występuje całą dobę, a chwilę. W tym roku ta chwila była nad Oceanem Spokojnym. Drugim powodem jest sposób liczenia długości dnia i nocy. W chwili ich zrównania trwają po 12 godzin, jeśli liczyć dzień od momentu pojawienia się i zniknięcia połowy tarczy Słońca, a uznajemy, że skoro już (i jeszcze) widać skrawek Słońca, jest dzień. Czasy wschodu i zachodu trwają kilka minut, co razem prowadzi do pozornej nierówności długości dnia i nocy.

Nie wiem, czy komukolwiek cokolwiek wyjaśniłem, ale sobie owszem, wyjaśniłem.


Tutaj  autorzy przystępnie tłumaczą wiele tajników związanych z astronomią, na przykład dlaczego w pobliżu równika zmierzch trwa minuty, a przy biegunach wiele dni.

 

Parę uwag dotyczących języka.

W internecie nagle się zaroiło od wyrażeń w rodzaju „elektrownia południowoukraińska”, a to przy okazji relacji z wojny w Ukrainie. Nagłość, liczebność i podobieństwo wyraźnie wskazują na wzajemne ściąganie od siebie wiadomości i wyrażeń, przy czym nikt nie zwracał uwagi na ich prawidłowość. Tutaj jej nie ma, bo nie ma Ukrainy Południowej, jak jest Korea Południowa. Można napisać o elektrowni południowokoreańskiej, ale tylko o elektrowni na południu Ukrainy.


Z reklamy zegarków naręcznych: „Szwajcarski mechanizm mechaniczny.” Niewątpliwie mechanizm jest mechaniczny, nawet ten szwajcarski. Inne ple-ple mające reklamować kosmetyk: „Serum regenerum regeneracyjne.” Wydaje mi się, że środkowe słowo ma być nazwą, ale któż może przeniknąć zamierzania twórców takich kulfonów?…


Trwa moda na pisanie wielką literą całych nagłówków artykułów publikowanych w internecie. Pod jednym z filmów na YT tak opisanych zapytałem o powód. Powiedziano mi, że algorytmy Googli lubią wielkie litery, a internet to biznes. Odpowiedź podpisano skrótem „pzdr”.

Okropne! Nie można biznesu stawiać ponad językowe reguły, a tutaj można przecież pogodzić jedno z drugim i napisać cały nagłówek wielkimi literami. No i to pzdr… Nie dość, że niewłaściwym, nie na miejscu, jest powszechny obecnie zwyczaj zastępowania wszystkich możliwych słów jakimi można zakończyć wypowiedź słowem „pozdrawiam”, to jeszcze skraca się to słowo do paru liter. Gdzieś już pisałem, ale tutaj powtórzę: człowieku, jeśli nie chce ci się poświęcić sekundy czasu na napisanie tego słowa, to daruj sobie pozdrowienie, bo szczere ono nie jest.


O dziwnym zwyczaju.

Wiele już razy widziałem filmiki z wywiadem nagrywanym w jadącym samochodzie, przy czym dziennikarz prowadzący był jednocześnie kierowcą. Widząc taką scenerię po raz pierwszy uznałem, że może udzielający wywiadu nie miał czasu, że tylko „w biegu” dało się go złapać, ale później zobaczyłem, że ta sceneria jest wcześniej przygotowywana, a więc zabieg jest celowy. Tylko jaki jest ten cel? Czemu ma to służyć? Tyle się mówi o ekologii, a tam troje ludzi (bo i technik jest na tylnym siedzeniu) kręci się pół godziny albo i dłużej właściwie bez celu. A bezpieczeństwo? Kierowca prowadzi wywiad w czasie kierowania pojazdem!

Trudno mi się oprzeć wrażeniu patrzenia na kolejną modę przywleczoną z zagranicy. Głupią, szkodliwą i potencjalnie niebezpieczną modę.

A może algorytmy Googli lubią takie wywiady?

czwartek, 23 września 2021

O ludzkiej wynalazczości

 170921

Dwa są największe wynalazki ludzkości: wzniecanie ognia i koło. Cała reszta jest skutkiem tych dwóch.

Nie poznamy nazwisk tych geniuszów, którzy uznali, że ogień, ten tajemniczy twór, ów okrutny, potężny, ale potrafiący być użytecznym byt boski można stworzyć samemu i zapanować nad nim. Nie wiadomo dokładnie, kiedy to się stało. Ogień używali już nasi ewolucyjni poprzednicy, ale umiejętność jego wzniecania pojawiła się później, może sto tysięcy lat temu.

A koło? Też powstało dawno, bo chociaż nie aż tak jak wzniecanie ognia, jednak kilka tysięcy lat liczy.

Zasadnicza trudność jego wytworzenia polegała na tym, że nie można wymyślić go po trochu. Koło albo jest całe, albo nie ma go wcale. Można powiedzieć, że koło nie podległa zmianom ewolucyjnym, i dlatego nie zostało wynalezione przez naturę. Jest czymś niesamowitym, ponieważ tkwi w nim spełnienie niemożliwego, zawiera w sobie cząstkę nieskończoności. Można obserwować obracające się koło wypatrując chwili jego końca a wtedy przekonamy się, że kręcące się koło końca nie ma. Jest ograniczoną nieskończonością, a więc pogodzeniem sprzeczności. Czymś niewyobrażalnym jest posiadanie umysłu zdolnego do wyobrażenia sobie przestrzeni nieeuklidesowej, jak to zrobił Einstein, ale dokładnie taki sam umysł musiał mieć wynalazca koła.

Później wynaleziono sposoby wykorzystania energii wody i wiatru, co bez kół nie byłoby możliwe. Następnie, już całkiem niedawno, bo około dwieście lat temu, wymyślono silnik parowy i kolei. Po raz pierwszy stworzono urządzenie mające siłę sterowaną przez człowieka; po raz pierwszy rzecz, nie żywe stworzenie, zaczęło się poruszać, pokonywać przestrzeń, wykonywać pracę za ludzi i zwierzęta. Proszę spróbować wyobrazić sobie, jak moglibyśmy wytłumaczyć osobie sprzed tysiąca lat, czemu to coś pędzi i dźwiga ciężary, kto to popycha czy ciągnie? Rzecz porusza się i jest posłuszna człowiekowi!

Od niej, od tej pierwszej maszyny parowej, wiedzie prosta droga do współczesnych samochodów i lotów kosmicznych.

W kilkadziesiąt lat później odkryto elektryczność. Zmiana tempa pojawiania się wielkich wynalazków była ogromna. Od ognia do koła minęły dziesiątki tysiącleci, od koła do samoporuszających się maszyn parę tysięcy lat, później były wieki i dziesięciolecia. Płodnym okresem był wiek XIX: wymyślono kolei, samochody, telefony, światło elektryczne, telegraf, fabryki. To wiek zakończony wynalezieniem radia przez Marconiego (a może jednak przez Teslę), owym cudem umożliwiającym przesyłanie wiadomości bez gońców, dróg i drutów, po prostu bez żadnego nośnika, co było tak niepojęte, że wymyślono eter, by poradzić sobie z tą pustką.

Istna eksplozja wynalazczości, przy czym podkreślam fakt zasadniczej wagi: nie chodzi o ulepszenie, o opracowanie sprawniejszego modelu produktu już istniejącego, a o twory ludzkiego umysłu wcześniej po prostu nieznane.

Co wymyślono w wieku XX?

Latające maszyny, energię jądrową, komputery, technikę półprzewodnikową umożliwiającą zbudowanie tanich i małych urządzeń elektronicznych. Dodam tutaj, że komputery jako maszyny liczące istniały wcześniej, były to jednak mechaniczne urządzenia, a takie, które zaczęły być podobne do współczesnych, zaczęto budować w połowie XX wieku.

Na koniec pojawił się internet – ostatni wielki wynalazek, czyli nie mający swoich poprzedników i zmieniający oblicze cywilizacji. Kiedy powstał? Początki, nieporadne i ograniczone, były w latach sześćdziesiątych. W latach osiemdziesiątych zaczął przypominać znany nam internet ze stronami www. Jaki jest teraz internet i jakie są prognozy jego rozwoju, każdy z nas wie lub przynajmniej ma pojęcie.

Smartfonów, tak powszechnych i mających wiele różnorakich funkcji małych urządzeń kojarzących się z dwudziestopierwszowieczną nowoczesnością, nie zaliczam do tej grupy wynalazków, ponieważ są połączeniem i rozwinięciem radia, wynalazku sprzed 120 lat, techniki półprzewodnikowej wynalezionej w połowie XX wieku, telefonu, wynalazku liczącego półtora wieku, oraz internetu mającego już kilka dziesiątków lat.

Dlaczego piszę o tym wszystkim?

Ponieważ zaczęła się trzecia dekada XXI wieku, a trudno wymienić chociaż jeden wielki wynalazek tych lat. Od kilkudziesięciu lat nie dokonano żadnego zasadniczo nowego wynalazku. Doskonalimy i rozpowszechniamy to, co wynaleźliśmy wcześniej. Nowoczesne porsche czy ferrari ma silnik napędzany dymem ze spalania związków organicznych, opracowany grubo ponad sto lat temu. Jego obłożenie komputerami nie zmienia faktu zasadniczego: porusza go dym ze spalania. Cud współczesnej motoryzacji, samochód tesla, ma silnik będący niedoścignionym wzorem prostoty, niezawodności, elegancji i geniuszu, ale wynaleziony został przez Teslę w końcu XIX wieku. Jedynie, co obecnie potrafimy jako ludzkość, to poprawienie tego urządzenia – żeby mniej zużywało prądu i było mniejsze. Tylko tyle. Elektrownie wiatrowe? Sercem jest urządzenie wymyślone przez Teslę, sam wiatrak liczy setki lat – i tak dalej.

Maszyna wynalazczości zwolniła, mimo prac milionów naukowców i techników wspomaganych ogromnymi w swoich możliwościach maszynami liczącymi.

Pod tym względem ludzkość drepcze w miejscu.

Gdzieś czytałem o naszym głupieniu jako przyczynie tej sytuacji, ale mam wątpliwości co do prawdziwości tego twierdzenia. Owszem, dobrobyt rozleniwia ludzi, także umysłowo, i tego twierdzenia gotów jestem bronić, jednak w miliardowym mrowisku ludzkim znajdzie się dość ludzi z wybitnymi umysłami, by utrzymać ludzką odkrywczość na dotychczasowym poziomie. Wydaje mi się, że powód główny jest inny. Dotarliśmy do miejsca, w którym jednostka, niechby wybitna, nie zdoła ogarnąć umysłem całości problemu, nad którym pracuje. Potrzebne są zespoły wybitnych ludzi, ale i ich mało: ci ludzie muszą jeszcze mieć ogromne i bardzo drogie zaplecze techniczne. Daje się zaobserwować postępującą zależność wynalazców od finansów, najogólniej mówiąc, czyli od wspomożenia technicznego. Co potrzebował nasz daleki przodek do wynalezienia sposobu wzniecania ognia? Parę patyków lub krzemieni i wolną głowę. Jak mogło wyglądać laboratorium Tesli, można się dowiedzieć w internecie. Widać wielką różnicę, ale daleko mniejszą od różnic obecnie widocznych: jak wygląda warsztat pracy uczonych badających cząsteczki elementarne materii, czyli jak wyglądają największe akceleratory na świecie? Właśnie zbudowano kolejny taki „warsztat”, większy od poprzedniego, kosztował 23 mld dolarów, czyli 23 tysiące milionów. Współczesne procesory, więc serca komputerów, mieszczą w sobie do 40 mld tranzystorów, czyli podstawowych aktywnych elementów elektronicznych. Takiego układu człowiek nie tylko nie zaprojektuje, ale nawet nie narysuje, choćby miał siedzieć nad rysunkami całymi dniami przez całe życie. Projekt jest wspólnym dziełem komputerów i ludzi.

Rośnie zasób wiedzy teoretycznej skrajnie trudnej do praktycznego zastosowania. Opanowanie i rozpowszechnienie techniki uzyskiwania energii z reakcji termonuklearnych (czyli termojądrowych) zmieniłoby oblicze cywilizacji i rozwiązało wiele problemów, chociażby z dwutlenkiem węgla, ale jak na razie postępy w tej dziedzinie są nader niewielkie. Nie z powodu zmian w ludzkich głowach, a skrajnych trudności w wytworzeniu na Ziemi i stabilnym utrzymaniu warunków panujących we wnętrzu gwiazd.

Przykłady można mnożyć, ale dość tych trzech. Wyłania się z nich mój sposób wytłumaczenia zastoju: dokonanie wcześniejszych wynalazków nie wymagało, jak wymaga obecnie, takiego wsparcia technicznego i finansowego ani współpracy zespołów badaczy, oraz, powód drugi, mimo wszystko łatwiej można je było objąć ludzkim umysłem. Czasy takich wynalazków najwyraźniej minęły.

A ludzie faktycznie głupieją, jednak o tym może innym razem.

sobota, 5 czerwca 2021

Polszczyzna i komputery

 

010521

W opisie ostatniej mojej wędrówki roztoczańskiej wspomniałem o nieśpiesznej kontemplacji wiosennej przyrody. Kilka dni później, skończywszy czytać ciekawą i zabawną książeczkę Grażyny Bacewicz, ponownie sięgnąłem po jedną z książek Aleksandra Krawczuka, tym razem była to „Starożytność odległa i bliska”. Znalazłem tam fragment, który słowu „kontemplacja” nadaje pełniejszy i chyba nie wszystkim znany sens.

Parę słów wstępu:

Zapytano kiedyś filozofa Anaksagorasa, jaki właściwie ma cel w życiu, skoro nie interesuje go nic z tego, co ludzie uważają za najważniejsze. Odpowiedział wtedy… tutaj wklejam cytat z książki profesora Krawczuka:

>> – Żyję po to, aby badać Słońce, Księżyc i niebo.

Słowa, które po polsku oddać trzeba konstrukcją omowną „aby badać” po grecku brzmią wyraziściej: eis theorian czyli: dla oglądu. Taka bowiem jest pierwotna treść wyrazu theoria, była już o tym mowa: patrzenie, ogląd, a zwłaszcza ogląd intelektualny i bezinteresowny. Odpowiedni termin łaciński to contemplatio (kontemplacja).<<


Zmieniło się znaczenie słowa teoria, wszak teraz oznacza raczej owoc oglądu, niż sam ogląd, ale dobrze jest znać dawne znaczenie i pochodzenie słowa, ponieważ taka wiedza ma zdolność wzbogacania naszych wspomnień.

* * *

O obsłudze programów komputerowych

Opis mojego widzenia programów i logiki ich twórców zacznę od wspomnienia scenek z pracy przy młynie w Krakowie.

Otóż duża część klientów, chcąc się dowiedzieć, jak długo trwa jazda młynem, zadawała dziwne pytania.

O co tu chodzi? Jak to działa? – te dwa najczęściej się powtarzały.

No i taki człek, dla którego pytania „ile trwa jazda?” i „jak to działa?” są jednoznaczne, siada później do komputera i pisze program oraz jego komunikacyjną część. Zapewne na programowaniu się zna, jednak problem tkwi w jego nieumiejętności jasnego wyrażenia swoich myśli.

Podejrzewam, że nikt nie wymaga od programistów umiejętności posługiwania się językiem ojczystym niechby w stopniu podstawowym, wystarczy, że zna język komputerów. W rezultacie mam do czynienia z dziwadłami, nad którymi łamię łepetynę. Dla jasności zaznaczę, że nie twierdzę, broń boże, iż programiści są… ciężko myślący, nie. Po latach pracy przy komputerze, oni po prostu nie potrafią się wczuć w myślenie zwykłego człowieka, który o komputerach i programach niewiele wie, dlatego to, co dla niego jest jasne i proste, dla nas może być nie do rozgryzienia albo najzwyczajniej uciążliwe w obsłudze.

Zadziwia mnie obojętność firm komputerowych i ich klientów, użytkowników programów, którzy po prostu przystosowują się do logicznych i organizacyjnych pokraczności. Mnie to przystosowanie sprawia kłopot, czuję też sprzeciw, a nawet bunt. Dlaczego mam się uczyć tego rodzaju dziwadeł? W szkole musiałem zakuwać nieinteresujące mnie wzory i daty, ale były one faktami, wiedzą, aczkolwiek encyklopedyczną, tutaj muszę naginać swoje myślenie i kojarzenie do dziwacznego, poplątanego myślenia i kojarzenia obcego mi człowieka i zakuwać jego pomysły. Dla mnie to niemal gwałt na psychice.

Kiedy tylko mogę, unikam takich programów. Na przykład są strony, które przestałem odwiedzać wyłącznie z powodu bałaganu i nieprzejrzystości obsługi.

O programie obsługującym blog pisaliśmy, ja i Grażyna, pod tekstem o kanonie piękna, tutaj zwrócę jeszcze uwagę na związek między językiem obowiązującym w technice, zwłaszcza cyfrowej, a zaśmiecaniem naszego języka, jego zubażaniem i manieryzmem.

Określone słowa angielskie mają niezupełnie takie same znaczenia jak odpowiadające im słowa polskie, czego nie biorą pod uwagę ludzie wprowadzający je do naszego języka jako tak zwane kalki. Typowymi dla mnie przykładami są pary słów: support i wsparcie, exactly i dokładnie, generate i generować.

W angielskim słowo generate ma szersze znaczenie. Zaznaczam, że nie wyrażam swojej opinii, bo język Szekspira znam bardzo słabo, a korzystam z internetowych słowników. Jeden z nich, mianowicie Googli, podaje takie znaczenia tego słowa: spowodować, stwarzać, wyprodukować, rodzić, spłodzić.

W naszym języku zakres znaczeniowy był znacznie węższy i ograniczał się do techniki, zwłaszcza wytwarzania energii lub jej nośników. Po prostu generował generator lub wytwornica. Obecnie za oznakę stylu, bycia nowoczesnym, czy cholera wie czemu jeszcze, słowo „generowanie” używane jest wszędzie, nie tylko w technice, jako wytwarzanie, uzyskiwanie, osiąganie, tworzenie, wydobywanie. To słowo rozpycha się, pojawia w nowych miejscach wypierając inne: czytałem o generatorze zysków, sukcesów a nawet druków; tak więc drukarka jest już niepotrzebna, generator załatwia wszystko. Generuje się obawy, a później te obawy same stają się generatorami, na przykład kłopotów, a te, gdy zaistnieją, generują dalej. Tylko patrzeć, jak generować się będzie słowa, myśli, dzieła sztuki, uśmiechy i pocałunki. No bo po co zapamiętywać znaczenie i pisownię tak wielu słów, skoro jednym można wyrazić tak wiele? – zdają się myśleć miłośnicy generowania.

Czasami zaglądam na strony poświęcone ekonomii i inwestowaniu. Wiele jest tam dziwnie używanych i nadużywanych słów, a najczęściej słyszanym jest dywersyfikacja. To słowo pochodzenia łacińskiego oznaczające zróżnicowanie. Nikt nigdy nie powiedział ani nie napisał o zróżnicowaniu (na przykład swoich inwestycji), zawsze używane jest słowo dywersyfikacja, nawet jeśli przed chwilą było wypowiedziane, gdy w toku wypowiedzi słyszało się je wiele już razy, nawet gdy elementarne poczucie smaku nakazuje użycie innego. Odnoszę wrażenie lubowania się ludzi w tym słowie. Używając go mlaskają ustami: znam obce słowo!

Ludzie, ta wasza mania generowania dywersyfikacji i brak dywersyfikacji generowania jest bardzo nudna. Powinniście postarać się wygenerować z siebie słowa bardziej zdywersyfikowane, bo przykro się was słucha.

* * *

Przy okazji wspomnę o słowie „program”. Autorzy słownika PWN naliczyli dziewięć znaczeń tego słowa, a w ostatnich latach Polacy dodali kolejne, zastępując audycję programem. Szczegóły tutaj:

Tak więc kiedyś zestaw audycji radiowych lub telewizyjnych nazywany był programem, teraz programem jest zestaw programów, natomiast program jest częścią programu. Proste? Prostsze, bo mamy jedno słowo, nie dwa (właściwie po co nam tyle słów!?), chociaż niekoniecznie logiczne i poprawne, ale kogo to interesuje?

Nikt i nic już tej zmiany znaczenia nie cofnie, ponieważ powszechnie jest stosowana w telewizorni, co ją po prostu utrwala.

Tak o zmianach w naszym języku pisał A. Krawczuk we wspomnianej książce:


>>Przez tysiąc lat praktycznie każdy inteligent na tej ziemi (mowa o Polsce – wyjaśnienie KG) – przyszły nauczyciel, ksiądz, lekarz, prawnik, nawet zwykły skryba w urzędzie – poznawał budowę, właściwości i funkcjonowanie swego języka ojczystego w ten sposób, że jako uczeń rok po roku pilnie i mozolnie przekładał teksty łacińskie na polski i odwrotnie. Wkuwał na pamięć paradygmaty, uczył się rozpoznawać kategorie logiczne i gramatyczne, odkrywał, w jak różny sposób można tę samą myśl wyrazić. A jeśli nawet ktoś z tych lub innych przyczyn takiego treningu nie odbył, pozostawał i tak w swoim sposobie wyrażania się niejako pod presją „łacinników”, od nich się uczył i na nich wzorował. Mowa Rzymian stanowiła prawidło myślenia i język naszych ojców, dziadów, pradziadów.

I oto nagle, właśnie w naszych czasach, zabrakło owego prawidła, wzoru, przykładu. Jakie skutki tego brutalnego zerwania z tradycją przeszłości? Są oczywiste i znane każdemu, kto ma uszy ku słuchaniu. Polszczyzna, niegdyś tak powabna, wdzięczna, kształtna, bogata, przemieniła się w papkę wywodów publicystycznych, zakalec rozpraw naukowych i „naukawych”, niemal bełkot tego, czym nas raczą pseudointelektualiści; ci bowiem ze szczególną lubością żonglują w swych pokrętnych wywodach wyrazami łacińskiego pochodzenia nazbyt często nie rozumiejąc ich sensu. Nie wspominajmy już o tym, co się słyszy, co musi się słyszeć na ulicach, w tramwajach i autobusach, w poczekalniach i parkach. A wywiady telewizyjne obnażają ze szczególnym okrucieństwem żałosną nieporadność wysłowienia, nieumiejętność wyrażania najprostszych myśli; chodzi zaś często o ludzi formalnie z wyższym wykształceniem.<<


Pamiętacie, co pisałem na początku, o klientach nie potrafiących sformułować prostego pytania?

Dodam jeszcze, że autor napisał te słowa czterdzieści lat temu. Co powiedziałby teraz, słysząc wypowiedzi nieporównywalnie bardziej nasycone słownymi pokracznościami rodem z Internetu?…

wtorek, 1 grudnia 2020

Smartfonowa rzeczywistość

 201120

Pogodny zmierzch wczesnojesiennego dnia gdzieś na Pogórzu Kaczawskim. Wąska wstążka asfaltu wybiega spomiędzy domów wioski i rozpędzając się na otwartej przestrzeni pól, przekracza mostek. O jego barierkę opartych jest dwoje nastolatków, stoją blisko siebie, ale dzielą ich telefony trzymane w dłoniach.

Nim minąłem ich, zdążyłem jeszcze zobaczyć niebieskawy blask padający z ekranów na twarze. Poczułem ekscytującą atmosferę podobnych chwil przeżytych przed półwieczem i szarpiące serce poczucie przemijania, ale też obcość i… niechęć.

Obraz tych dwojga jest znamienny dla obecnych czasów, wielce wymowny i bardzo paskudny.

Patrzę na klientów w pracy. Robią sobie zdjęcia na peronie, robią w chwili wsiadania do gondoli i zaraz po zajęciu miejsc. Na wysięgniku ustawiają telefon, stroją miny i znowu pstrykają zdjęcia. Widzę ich w przesuwających się gondolach, wielu z nich siedzi z nosem w telefonie. Widzę na ulicach, w sklepach, w autobusach. Wszędzie.

My wszyscy nadużywamy smartfonów, ale ludzie urodzeni na przełomie wieków po prostu do tego urządzenia przyrośli. Ich zainteresowania, słownictwo, wiedza, właściwie całe ich życie kręci się wokół Internetu i smartfona. Żeby jeszcze wybierali z przeogromnych zasobów sieci wartościowe strony, ale nie. Karmią się papką instagramowo-facebookowo-youtubową. Używają ikonek zamiast słów, a jeśli już je używają, to w formie szczątkowych zdań, ponieważ nie potrafią wyrazić słowami myśli, albo nie mają czasu. Wszak muszą jeszcze zajrzeć w sto innych miejsc, by serduszkiem albo inną ikonką zasygnalizować swoją obecność.

Smartfony w połączeniu z wymyślnym oprogramowaniem odwiedzanych stron stają się narkotykiem tym bardziej niebezpiecznym, że w pewnej mierze inteligentnie przywiązującym do siebie ludzi, zwłaszcza młodych.

Tak, ja też zarejestrowałem się na Instagramie. Zrobiłem to chcąc promować tam swoje książki, ale bliski jestem rezygnacji. Nie tylko z powodu poczucia straty czasu i kłopotów z obsługą jako skutkiem nieznajomości tych nieszczęsnych ikonek, ale też coraz silniejszego poczucia zalewania mnie obrazkami.

Tak, jest wiele stron w internecie wartościowych, ciekawych, powiększających naszą wiedzę. Wiem o tym. Do kilku z nich zaglądam, ale one giną w zalewie bylejakości.

Wielogodzinne i codzienne używanie smartfonów musi spowodować zmiany w psychice, zwyczajach, w całym życiu tak uzależnionych ludzi. Te zmiany już widać. Rośnie nam pokolenie ludzi niezbyt zdatnych do normalnego funkcjonowania. Ludzi półprzytomnych, żyjących w dwóch światach, przy czym ten rzeczywisty bywa postrzegany jako czynnik przeszkadzający w klikaniu i w ustawicznym przewijaniu zawartości ekranu; któż nie widział złości zapatrzonego w ekran po wpadnięciu na przechodnia? Mamy pokolenie ludzi sprawdzających co lubi jakaś znana blogerka, jakie hasztagi są ważne i jakiej długości mają być skarpetki.

Wspominam o nich, ponieważ mimo zimnych dni listopadowych widuję dużo młodych ubranych w dość krótkie spodnie i jeszcze krótsze skarpetki – z nagimi kostkami. Pewnie przeczytali na FB, że teraz tak się chodzi, bo zasłonięte kostki to obciach i wioska.

Zanikają stare zwyczaje towarzyskie. Ludzie mało rozmawiają, bo po co, skoro mają Whatsapp’a, Instagram i SMS? Zresztą, jak mogą rozmawiać mając słuchawki w uszach?

Jeśli zdarzy mi się zobaczyć w gondoli młyna dwoje młodych siedzących blisko siebie, przytulających się lub rozmawiających, patrzę na nich jak na obrazek z belle epoque. Nie wiedziałem, że kiedyś będę z przyjemnością i nadzieją patrzył na tak normalny, zdawałoby się, widok.


Słyszę o spiskach, o próbach przejęcia władzy przez grupę bliżej nieokreślonych ludzi. Pewną prawdę w tych teoriach widzę i jednocześnie olbrzymie, perfidne przekłamanie.
Na pewno ten spisek (o ile można użyć tutaj tego słowa, a wątpię) nie polega na próbie wszczepienia nam chipów czy na jakikolwiek siłowych działaniach, jak to niektórzy sobie wyobrażają. Są metody subtelniejsze i zgodne z prawem. Są działania, w których na pół świadomie bierzemy udział i to się nam podoba, tego chcemy.

Takie są właśnie cechy idealnego „spisku”.

Wielkie koncerny (ostatnio mówi się raczej o korporacjach) nakłaniają swoich potencjalnych klientów, czyli praktycznie wszystkich, do określonych zachowań i sposobów wartościowania, a robią to dla zysku. Koncern Apple ma coś około 200 miliardów dolarów gotowizny, na którą dobrowolnie złożyły się miliony użytkowników ich smartfonów, laptopów i tabletów. Kosztują dużo więcej niż podobny sprzęt innych firm, ale te inne nie mają ikonki nadgryzionego jabłka, nie są to produkty Apple. Ta firma potrafiła zebrać i utrzymać ogromną rzeszę wiernych klientów, którzy kupują każdą ich nowość, ponieważ uznają, że tak trzeba dla zachowania poziomu, dla bycia trendy. Bo przecież laptop Asusa jest obciachem. Czy ktoś ich zmuszał do przyjęcia takich ocen i w efekcie do karmienia molocha wagonami pieniędzy?

Właśnie o to chodzi, że w pewien sposób zostali zmuszeni: pracą odpowiednich działów korporacji zatrudniających specjalistów od ludzkich zachowań, metodycznie i naukowo oddziaływających na ich psychikę.

Oto idealny „spisek”: spowodować, żeby ludzie sami robili to, co jest korzystne dla powodujących.


Kopacz piłki ze szczytu listy nie będzie ganiał po boisku, jeśli dostanie mniej niż tysiąc czy dziesięć tysięcy dolarów (nie znam ostatnich stawek) za jedno kopnięcie, bo się mu nie opłaca. Ludzie sami i dobrowolnie składają się na jego miliony, co jest pośrednim skutkiem oddziaływania korporacji na nas przy naszym aktywnym udziale.

Ci ludzie zarabiają jak szejkowie dlatego, że mecze piłki nożnej są popularne, a przez to ceny reklam ogromne, a są popularne także dlatego, że oni imponują nam sławą i dochodami. Popularność piłki nożnej spadłaby do poziomu zainteresowania bobslejami, gdyby zarabiali trzy tysiące złotych miesięcznie – tyle, ile dostaje sprzedawca w sklepie spożywczym.

Zarabialiby dużo mniej niż zarabiają, gdyby reklamy nie były skuteczne, czyli gdybyśmy nie byli pod ich wpływem. Są skuteczne, ponieważ tworzy się je w taki sposób, żeby przekonać nas do zakupu. Najbardziej efektywnym sposobem jest wyrobienie w nas przekonania, że nam się należy reklamowaną rzecz mieć, że powinniśmy, zapracowaliśmy, zasłużyliśmy albo tylko dlatego (dla wielu aż), by nie odróżniać się w swoim środowisku, być modnym, trendy, na topie, czy jak tam się teraz mówi.

Zarobki kopaczy piłek, ale w pewnej mierze też najpopularniejszych youtuberów czy blogerów nagrywających modną i chwytliwą papkę, nie byłyby tak wielkie, gdybyśmy nie odczuwali przemożnej chęci upodobnienia się do nich, gdyby nie imponowali nam. Ponieważ chcemy być podobni, więc kupujemy to, co za pieniądze chwalą, nie zastanawiając się nad fałszywością tych opłaconych poleceń i żałosnym skutkiem takiego upodobnienia.

Oto obraz „spisku”, w którym świadomie bierzemy udział i świadomie go finansujemy!


Sprawdź, dlaczego Olga Frycz lubi produkty…” – to tytuł maila dzisiaj otrzymanego. Każdy otrzymuje takie „wiadomości” i wielu sprawdza, co robi ktoś znany. Takimi bezwartościowymi śmieciami ludzie zapełniają swój umysł, to ich interesuje, kształtuje, to ich nakręca! Swoją drogą trochę mnie śmieszą tego rodzaju wiadomości i podobne im reklamy, a to dlatego, że po prostu nie znam tej niby tak znanej osoby i nic a nic mnie nie obchodzi, co ona dla pieniędzy chwali.

Na Instagramie widziałem zdjęcie mężczyzny w T-shircie na tle gór, a pod nim komentarz: obciachem jest pokazywanie się w takiej koszulce. Powinienem napisać w odpowiedzi, że dla mnie wielkim obciachem jest zwracanie uwagi na takie pierdoły i publiczne wytykanie obcej osobie wyimaginowanych wad ubioru, a nawet wad rzeczywistych. Autora komentarza mam za ofiarę obecnych czasów, w których ludzi ocenia się po markach używanych rzeczy, a więc po ich podążaniu za modą i nadążaniu za jej zmianami, czyli po prostu po konsumpcji.


Chipów nie ma potrzeby wszczepiać nam w mózg (swoją drogą bezdennie głupie jest przekonanie, że da się to zrobić strzykawką przy okazji zastrzyku) ponieważ nowoczesne molochy jak Google czy Facebook i tak wiedzą o nas bardzo wiele i wiedzieć będą coraz więcej w miarę doskonalenia swoich systemów komputerowych. Tutaj też istnieje podwójne dno: niby wiemy o tym, ale tylko niby. Za normalne i wygodne przyjmujemy podsuwane nam w Internecie treści, podpowiedzi, strony, ponieważ wyręczają nas i coraz częściej pasują nam, czyli są trafne.

Są takie, bo korporacje wiedzą o naszych zainteresowaniach kulinarnych, kulturowych, obyczajowych. Wiedzą o naszych wyborach w Internecie. Żeby zebrać tę wiedzę, nie trzeba nas śledzić, wystarczy pamiętać jakie strony odwiedzamy, w jakich godzinach, jak często. Wiedzą o nas nie dla bezpośredniego zniewolenia nas, ręcznego sterowania, nie dla zakazów i nakazów, ale dla pieniędzy: żebyśmy jeszcze bardziej się od nich uzależnili, żeby podsuwać nam pod nos towary i usługi coraz lepiej dopasowane do nas. Żebyśmy w efekcie kupowali jak najwięcej.

Mamy żyć żeby kupować. Kupować i dlatego pracować. Korporacje chcą… nie, one już z nas zrobiły posłusznych konsumentów, a zrobią posłuszniejszych.

Wobec odpornych na namowy ciągłego kupowania, wielkie firmy mają bardziej bezpośrednio działającą metodę: po prostu produkują rzeczy mało trwałe.

Starsi pamiętają samochody potrafiące przejechać blisko milion kilometrów, pralki czy lodówki działające 15 a nawet 20 lat i nadające się do naprawy. Wieżę audio kupioną w latach dziewięćdziesiątych używałem ponad 20 lat, a jest tylko przykładem.

Teraz wytwarza się badziewie z blaszek i drucików, ale za to ładnie pomalowane i wyposażone w mikroprocesor, badziewie zaprojektowane przy użyciu wyrafinowanych programów komputerowych nie dla zwiększenia trwałości, a wprost przeciwnie: dla zaprzestania działania krótko po upływie okresu gwarancji, bez możliwości opłacalnej naprawy. Te ogromne góry towarów po roku lub kilku latach zamieniają się w złom lub śmieci i lądują na składowiskach, a ich miejsce następują nowe. Firmy mają zapewnioną produkcję i zyski, my wymuszone zakupy, a Ziemia ogromne ilości śmieci i zanieczyszczeń.

Paranoiczne są przepisy, które z jednej strony wymuszają na producentach zmniejszenie emisji zanieczyszczeń i oszczędności energetyczne, z drugiej pozwalają na tak ogromne marnotrawstwo zasobów Ziemi. A może rządy nie mają dość sił wobec wielkich korporacji? Czy koncern zatrudniający dziesiątki tysięcy ludzi i mający miliardy, nie potrafi wymusić rozwiązań korzystnych dla niego? Może przecież postraszyć rząd zwolnieniem dziesięciu tysięcy ludzi albo przeniesieniem produkcji do Wietnamu, nieprawdaż? Może więc to chwalenie się pralką klasy A+++ jest mydleniem oczu ekologom wobec istnienia tamtej góry sprzętu wyrzuconego po kilku latach użytkowania?...

Tutaj widzę pole do popisu dla zwolenników wszelakich spisków, ale podpowiem im, żeby uświadomili sobie nasze rozpasanie konsumpcyjne. Ilu ludzi chciałoby jeździć trzydzieści lat tym samym samochodem? Ilu chciałoby kupić dwudziestoletni, chociaż w pełni sprawny pojazd? Przecież to obciach podobny używaniu smartfona przez kilka lat i niemodnej w tym roku kurtki, nieprawdaż?

Oto sidła konsumpcjonizmu i korporacji.


W różnym stopniu, ale niemal wszystkim nam się w głowie poprzewracało od wzrastającej trzecią już dekadę zamożności i myślimy, że przed nami tylko beztroska dobrobytu, co niekoniecznie musi być prawdą.

Chociażby z powodu ogromnego zadłużenia naszego kraju, wynoszącego obecnie ponad 1 bln złotych! Tysiąc miliardów, milion milionów, 30 tysięcy na każdego Polaka! Na starca, niemowlę, na żula spod sklepu i na nastolatka zapatrzonego z ekran smartfona! Żyjemy ponad stan, na kredyt, nawet jeśli my sami nie mamy długu. Dług zaciągnęły rządy, ale przy naszej aprobacie, niechby milczącej, niechby tylko wyborczej, bo tak przykro słuchać tych, którzy mówią o oszczędzaniu, prawda? Lepiej władzę powierzyć tym, którzy obiecują nam dać, zapewnić, zbudować.

Jak wyobraża sobie swoją przyszłość ów młody smartfonowiec? Zapewne wcale nie myśli o tym, bo on nie ma kiedy myśleć, zajęty przewijaniem stron internetowych, a coraz bardziej nie ma czym myśleć, mając obrazkowo-ikonkową sieczkę pod czerepem. Może chwilami wyobraża sobie, jak dochodowy kanał będzie prowadził na You Tube albo jaką kasę będzie kosił (to jedno z ich modnych słów) na estradzie lub, ostatecznie, w biurze korporacji. Tyle że w ten sposób nie spłaci się długów, o ile w ogóle są do spłacenia. Taką pracą nie zapełni się półek sklepowych, ponieważ dobrobyt to tyle, co dostępność dóbr, a podstawą ich piramidy są dobra materialne i żywność.

Nie jestem ekonomistą, są zależności dla mnie niezrozumiałe, ale nie trzeba być ekspertem, żeby wiadomość o wykupowaniu przez instytucje państwowe długów państwa zrobiła negatywne wrażenie, bo oznacza po prostu drukowanie nowych pieniędzy. Każdy też wie, że ich nadmiar jest inflacją i prowadzi do utraty wartości, a tym samym do wzrostu cen.

A my jak te głupki wybieramy do rządzenia nami ludzi, którzy obiecują więcej dać! Oni nie mają swoich pieniędzy. Dadzą po uprzednim zabraniu nam, albo dadzą z jeszcze wilgotną farbą, świeżo wydrukowane i coraz mniej warte.


Polska się wyludnia. W minionym roku ubyło 55 tysięcy Polaków; to tyle, ile mieszkańców ma niemałe miasto. Po prostu o tyle mniej się urodziło ludzi niż umarło. Zmniejszenie populacji może i nie byłoby złe, ale trzeba uświadomić sobie, że taki proces prowadzi do starzenie się społeczeństwa, a to z kolei oznacza mniej młodych do pracy a więcej emerytów. Staremu społeczeństwu jest trudniej utrzymać dobry stan gospodarki, bo przecież ja, emeryt, nie mam zamiaru otwierać interesu, zatrudniać pracowników i przenosić gór; jako konsument dóbr też jestem mniej aktywny.

Starzejemy się, a młodzi wolą się gapić w ekran lub bawić w modnym klubie czy pubie, niż bawić swoje dzieci.


Wypadałoby zakończyć jakimiś wnioskami, ale że musiałbym być podobny do Kasandry, nie napiszę.

Wypunktuję tylko moje preferencje i zachowania. Są wyłącznie moje, ponieważ nie zwykłem kierować się zaleceniami autorytetów, zwłaszcza obecnych, modowo-internetowych i im podobnych.


Nie kupuję towaru, jeśli widziałem jego reklamę. Nie i już. Wybieram inny.

Nie oglądam telewizorni (chyba że konkretną audycję) ani kolorowych czasopism.

Rzecz wyrzucam dopiero wtedy, gdy przestaje nadawać się do użytku: samochód przerdzewieje i jego naprawa jest nieopłacalna, a w skarpetkach są dziury. Moje ubrania są najpierw „cywilne”, wyjściowe, później stają się roboczymi, używanymi w pracy, a do śmietnika trafiają gdy się prują i rozłażą.

W nosie, a nawet w dupie, mam modę, trendy i bycie cool.

Nader rzadko używam karty bankomatowej.

Omijam internetowe strony, które nie chcą się wyświetlić bez „zgody” na ich „politykę”.

Ograniczam swoje wydatki, zwłaszcza na rzeczy i usługi uznane za zbędne. Nie z finansowej konieczności, a z wyboru.

Wolę pojechać w góry, niż kupić rzecz.

Staram się mieć oszczędności zabezpieczone w odpowiedni sposób.

Nie żałuję czasu na pisanie i czytanie ani pieniędzy na książki uznane za wartościowe; żałuję na nowy samochód, ubrania i elektronikę. Do tego stopnia, że mój pierwszy w życiu smartfon kupiłem parę lat temu za 250 zł, a używał go będę póki będzie działał.

Więcej grzechów przeciwko konsumpcjonizmowi i polityce korporacji, rządu oraz banków nie pamiętam, a tych wymienionych nie żałuję nic a nic, a nawet jestem z nich dumny, czego i Wam życzę.





czwartek, 27 sierpnia 2020

Programy i słowa, czyli marudzenie

 

170820

Zmieniono wygląd stron zarządzania blogiem. Jak zwykle zmiany w większości są nijakie i niepotrzebne, są zmianami dla zmian, w których trudno doszukać się poprawy, łatwiej zepsucia.

Tagi postów (a właściwie wszystko) umieszczono w wielkich ramkach, w efekcie nie mieszczą się na ekranie. Patrząc na wygląd stron, łatwo zauważyć, że głównym pomysłem programistów były właśnie ramki, więc dodali je, nie zwracając uwagi na sensowność, przydatność czy miejsce.

No i te mnożące się jak króliki malutkie, nieczytelne ikonki zastępujące słowa!

Na liście postów wyświetla się coś, co przypomina mi grot strzały z przyklejonym kwadratem mieszczącym znak plus. Owszem, jest i „dymek” z „wyjaśnieniem”: przywróć wersję roboczą. Cóż to znaczy – nie wiem, ponieważ nie miałem żadnej wersji roboczej: napisany tekst po prostu wkleiłem w okienko i opublikowałem. Nie wiem też, jak się to „przywracanie” ma do kwadracika, plusa i grota strzały. Ot, tajemnica programistów.

Właśnie próbowałem poznać funkcję tego grotu z kwadracikiem. Okazało się, że tekst postu umieszczany jest gdzieś z boku, gdzie może być otworzony w trybie edycji, czyli z możliwością wprowadzenia zmian. W jakim celu to zagmatwanie? Otworzenie tekstu w trybie edycji nie jest żadnym powrotem.

A było tak jasno i logicznie: tekst mogłem zwyczajnie wyświetlić albo otworzyć z możliwością wprowadzenia zmian. Najwyraźniej było za prosto.

Kiedyś podobną rewolucję zrobiono na allegro, i do dzisiaj nie poznałem wszystkich dziwadeł nowej strony, a ostatnio portal Wirtualna Polska, na którym od blisko trzydziestu lat mam skrzynkę pocztową, zapowiada zmiany. Już czuję kłopoty.

W jakim celu robione są takie zmiany wyglądu stron? Firmy mają nadmiar pieniędzy? Niech więc przekażą je UNICEF. A może uważają, że bez totalnego przemeblowania, bez zmuszania użytkowników do szukania funkcji, będzie nudno? Nie wiem, a z ciekawością poznałbym przyczyny tych działań. Przecież można unowocześnić program, jeśli zachodzi taka potrzeba, a wygląd strony i jej funkcjonalność zostawić bez zmian.

Po kilku miesiącach użytkowania Instagramu nadal nie wiem, jakie znaczenie ma część ikonek, na przykład kwadrat z wyszczerbionym bokiem. Nie wiem też, jak wejść na stronę innej osoby. Jeśli kliknę na ikonkę z awatarem, pojawia się coś podobnego do obrotowego słupa ogłoszeniowego, na którym wyświetlane są zdjęcia innych użytkowników, nie tego wskazanego. Z proponowanych ikonek nie korzystam nie tylko z powodu mojej niechęci do nich, ale i niewiedzy o ich znaczeniu. Nie wiem, i nie bardzo mi się chce dowiadywać, co znaczy żółta mała głowa z ustami wykręconymi w lewo, a co z ustami wykrzywionymi inaczej, i w jakim celu stosowany jest znak koperty postawionej na węższym boku. Te symbole są dla mnie nieczytelne, a "dymków" przy nich nie ma; najwyraźniej uznano, że ich znaczenie jest oczywiste.

To, co najbardziej mi doskwiera przy obsłudze programów komputerowych, to konieczność dopasowania się do sposobu myślenia, kojarzenia i wysławiania osoby (programisty), która myśli, kojarzy i mówi zupełnie inaczej niż ja. Częstokroć odbieram ten przymus jako swoje zniewolenie.

Właśnie ta konieczność naginania myślenia do myślenia innej osoby, to wbijania sobie do głowy znaczenia ikonek i słów wyjaśnień niewiele wyjaśniających, mam za największą wadę programów komputerowych.

PS

W trakcie publikacji tego tekstu zauważyłem różnej wielkości czcionkę. Parokrotnie zaznaczałem właściwą, bez skutku. No i takie są rezultaty tego rodzaju zmian...

Z mojej pracy.

Litery i słowa odchodzą na drugi plan. Teraz mamy ikonki. Jak przed tysiącami lat, gdy ludzie na kamieniu, w glinie lub na patyku rzezali znaki. W efekcie ludzie zamieniają się w analfabetów nie potrafiących logicznie sformułować prostego pytania.

W pracy często słyszę takie i podobne pytania klientów:

O co tu chodzi?

Na czym to polega?

Jak to działa?

Na ostatnie pytanie odpowiedziałem, że koło młyna jest napędzane silnikami elektrycznymi, czym bardzo zirytowałem klienta, ponieważ jemu, i tym, którzy zadawali pozostałe pytania z listy, chodziło o ilość obrotów koła młyna na jedną jazdę, czyli za jeden bilet. Proste? Logiczne?

Chcąc się dowiedzieć, ile obrotów zrobi koło młyna, pytają, o co tu chodzi. Jak nazwać taką logikę i taką nieporadność?

Otóż chodzi o to, żebyście zostawili tutaj pieniądze. To dokładna odpowiedź na wasze pytanie.


Mało ludzi podchodzących do kasy młyna czyta wywieszony przed ich oczyma informator. Zdecydowana większość pyta, a naszą prośbę o zapoznanie się z informacjami traktuje jako nieuprzejmość, a nawet wyraz lekceważenia. Bywa, że w rezultacie odchodzą, a jeśli nawet przeczytają, to częstokroć nie rozumieją. A tam jest ledwie parę krótkich informacji, może dwadzieścia słów!

Przy dużym ruchu kasjerka musi obsłużyć kilkudziesięciu klientów w ciągu godziny. Ma jedną minutę na jednego kupującego. To taśmowa praca podobna do pracy kasjerki w dużym sklepie spożywczym. Jedna i druga po prostu nie ma czasu na zajmowanie się klientem tak, jak może się nim zająć sprzedawca samochodów. Wystarczy chwila zastanowienia, żeby dojść do tego wniosku. Wystarczy też do wyobrażenia sobie uciążliwości powtarzania setki razy dziennie tych samych informacji. Uważam, że dobre wychowanie nakazuje branie tego pod uwagę, ale nie od dziś wiadomo, że człowiek z chwilą stania się klientem traci nie tylko pół rozumu, ale i połowę kultury.

Pewna część naszych klientów traci znacznie więcej. A może nie traci, bo od dawna nie ma co tracić?

Stojąc na peronie i patrząc na przesuwające się gondole, kilka razy dziennie widzę klientów trzymających buty na tapicerowanej kanapie. Pukam wtedy w szybę i palcem pokazuję im buty. Rzadko widzę zmieszanie, częściej oznaki niezrozumienia. Raz jeden, tylko raz usłyszałem przeprosiny, kiedy na koniec jazdy otwierałem drzwi gondoli, i niejako dla równowagi raz usłyszałem słowa protestu klienta nieżyczącego sobie, żebym mu cokolwiek palcem pokazywał.

Ot, wrażliwe panisko.

Obok młyna stoi mała, dziecinna kolejka kosztująca znacznie mniej niż młyn, a na szybie kasy wisiała stosowna informacja z podaną ceną. Znaczna część klientów uznawała tę niską cenę jako opłatę za jazdę młynem. Kiedy słyszeli właściwą, 30 złotych, byli rozczarowani i protestowali:

Ale tu pisze 10 złotych!

Postanowiłem przykleić cennik na tę kolejkę z boku, żeby trudniej było go zauważyć. Zmiana nic nie dała, nadal ludzie zauważali mniej widoczne 10 zł, a nie eksponowane 30. Musiałem informator zdjąć dla uniknięcia nieporozumień.

Chyba nie muszę dodawać, że cały ów cennik składał się z nazwy urządzenia i ceny, czyli z kilku wyrazów.

Klient płaci za trzy obroty koła trwające około 15 minut. Ta informacja jest w cenniku. Niżej powiesiłem drugą, o rozpoczynaniu się nowych jazd co 3 – 4 minuty. No i w ten sposób zadałem kolejnego klina klientom. No bo jak jazda młynem może trwać 15 minut, skoro co 3 – 4 minuty ludzie wsiadają i wysiadają!?

Oto pełna analogia: pociąg jedzie z miasta A do miasta B godzinę czasu, ale co kwadrans ma przystanek, na którym ludzie wsiadają i wysiadają. Jak w takim razie możliwa jest godzinna jazda od A do B??

Paranoja? Popis bezmyślności? Brak elementarnej logiki? Tak! Po trzykroć tak.


Rzadko, ale klika już razy w okresie wakacyjnym miałem klientów, którzy odmawiali przeczytania informacji zamieszczonych przy kasowym okienku, tłumacząc się w wielce oryginalny sposób:

Jestem na urlopie. Nie muszę myśleć.

Cóż, czytanie literek i składanie z nich sensownych słów bywa trudne dla niektórych.

Trudne staje się dla coraz większej ilości ludzi.


PS

Zarabiam tutaj nieźle, ale i koszta mam spore. Do największych zaliczam obniżającą się opinię o ludziach.


PS 2

Letnie dni płyną mi spokojnie, tyle że zlewają się w jeden ciąg, w którym nie można znaleźć nic wyróżniającego, nic, czego mogłaby chwycić się pamięć.

Jestem tutaj już półtora miesiąca, ale kiedy obejrzę się wstecz, ledwie garść chwil i obrazów pamiętam. Wiem jednak i pamiętam: spojony upływ dni ma swoją wartość, którą łatwo doceni ten szarpiący się z problemami.

Ile czas pozwoli, coś przeczytam i napiszę, a w pracy rozglądam się starając się zapamiętać letnie obrazki: dziewczyny ubrane w przewiewne sukienki, przyjemny cień pod zielonym drzewem, moje gołe ramiona i nogi, słońce na twarzy. Opalony jestem jak zwykle na brąz. Wieczorem uświadamiam sobie, że mimo późnej pory jestem lekko ubrany i nie jest mi zimno. Wiem, że za pół roku trudno będzie mi w to uwierzyć.

Dni są jednakowe, ponieważ wypełniają je monotonne i powtarzalne zajęcia. Cóż, mój wybór. Nie musiałem kontynuować pracy, jednak pracując zarabiam, zasilając swój prywatny fundusz górski.


PS 3

Minęła godzina druga. Zaraz muszę wyłączyć laptopa i pójść spać, ale jeszcze chwilę posłucham muzyki.

Właśnie przebrzmiała aria z bachowskiej kantaty i po chwili ciszy usłyszałem całkiem odmienne dźwięki. Poznałem je od razu: allegro non troppo z koncertu skrzypcowego D-dur Johannesa Brahmsa. Jeden z dwóch najpiękniejszych koncertów na skrzypce, jakie kiedykolwiek człowiek skomponował!

Dlaczego tylko wspomniałem o nim w swojej opowieści o Jasiach?

środa, 4 września 2019

Wirtualny świat

300819
Byłem nastolatkiem, gdy trwał wyścig mocarstw do Księżyca. Widziałem ludzi tańczących na ulicy z radości na wieść o wylądowaniu amerykańskiego statku na naszym satelicie. Co prawda później zrozumiałem, że prawdziwym źródłem ich radości była przegrana powszechnie nielubianego Związku Radzieckiego.
Program Apollo i związany z nim szybki postęp w lotach kosmicznych, spowodował przekonanie o dalszym intensywnym rozwoju kosmonautyki. Czymś normalnym było wyobrażanie sobie latających nad głową rakiet i wycieczek na Księżyc w następnym wieku. W tym wieku.
Ludzie przeniesieni z tamtych lat w obecne chyba doznaliby rozczarowania, dowiadując się o wstrzymaniu eksploracji kosmosu i mizerocie programów w kolejnych dziesięcioleciach, jednak zdumieliby się widząc realia XXI wieku.
Przyszłość jest nieodgadniona, nieprzewidywalna.

Minione dziesięciolecia nie obdarowały nas przełomowymi wynalazkami, jak kolei żelazna, samochód czy elektryczność, a te najistotniejsze dla obrazu naszych czasów związane są w elektroniką: telewizja, internet, komputery. Poza elektroniką zmiany mam za kosmetyczne, za poprawianie już istniejących wynalazków, czego klasycznym przykładem jest samochód. Czym się tak naprawdę różnią obecnie produkowane od tych sprzed pięćdziesięciu lat? Kształtem karoserii, nieco mniejszym zużyciem paliwa i nadzianiem elektroniką, równie pomocną, co i kłopotliwą oraz kosztowną. Nie, jest istotna różnica: stare samochody dobrych marek były żywotniejsze od współczesnych pojazdów produkowanych z myślą o kilkuletnim użytkowaniu.
Zacząłem pisać o skutkach łatwości przekazywania informacji, ale uznałem, że nie wyczerpując nawet podstaw tematu, uczynię tekst zbyt dużym i może nudnym, postanowiłem więc skupić się na interesującym mnie wycinku naszej dwudziestopierwszowiecznej rzeczywistości.
Na wirtualnym świecie, czyli na świecie tworzonym przez komputery i tylko w nich istniejącym.
Wielu z nas zna film Matrix. Zapewne był popularny, skoro słyszałem o nim, a nawet go oglądałem.
Tytułowy Matrix jest w tym filmie wszechogarniającym programem komputerowym tworzącym ludzkości iluzję normalnego życia. Odnoszę wrażenie tworzenia się Matrixa na naszych oczach, przy czym w przeciwieństwie do filmowej ludzkości, my wiemy o braniu udziału w fikcji. Dlaczego więc poświęcamy czas tej iluzji rezygnując tym samym z chwil i wrażeń możliwych do realnego przeżycia? – zastanawiałem się. Miałem chęć odrzucić narzucające się wytłumaczenia, gdy uświadomiłem sobie pewne podobieństwo między nałogowymi graczami komputerowymi, a swoim pisaniem, w którym tworzę fikcyjny, z reguły nierealistyczny świat i zaludniam go wymyślonymi ludźmi. Jednym z kilku powodów mojego pisania jest górujący nad rzeczywistością urok tworzonych historii – i w tym podobieństwo do wirtualnego świata. Oczywiście broniłem się przed samym sobą wskazując na istotną różnicę: mnie wiedzie li tylko bogini Wyobraźnia, a nie zamysł programistów; jeśli coś widzę, to swoim duchem, ponieważ nic nie jest mi dane z góry do zobaczenia i pokierowania, ani nic mną nie kieruje.
Co prawda w najnowszych grach i ta różnica jakby się zacierała…
Słyszałem o grach trwających tygodniami i wymagających wysokich umiejętności myślenia, grach, w których ma się przed sobą lub obok siebie nie marionetkę tworzoną przez prosty program, a drugą osobę lub wiele osób, chociaż wszyscy oni mają na ekranie, więc w sztucznym świecie, swoich awatarów – cyfrowych reprezentantów, którymi zawiadują.
Niedawno usłyszałem o mieście, w którym za 20 złotych można kupić dom, za jeszcze mniejsze pieniądze, czy nawet za darmo, można go umeblować. W tym super nowoczesnym i eleganckim mieście są fantastyczne place zabaw dla dzieci i młodzieży, są dziesiątki innych, wyrafinowanych sposobów spędzania czasu, a wszystko udziwnione, pomysłowe, ładne i za darmo. Spotykają się w nim znajomi, zawiązują się nowe znajomości, i raczej nie ma w nim odrabiania prac domowych i obowiązków, nie ma ograniczeń finansowych, a słońce świeci zawsze. Ten świat jest wirtualny, ale figurki widziane na ekranie są awatarami prawdziwych ludzi. Rozmawiając z tymi ludzikami, rozmawia się, via internet, z prawdziwym człowiekiem. Bywa, że w tym wirtualnym świecie spotykają się ludzie znający się w rzeczywistości, a nawet swoi sąsiedzi.
Dlaczego wolą taką formę kontaktów od tradycyjnej? Myślę, że powodem jest urok wirtualnego świata, jego pociągająca prostota, wygoda, brak ograniczeń istniejących w rzeczywistości, i silne ograniczenie, albo zupełny brak, skutków swojego postępowania.
Jest jeszcze druga forma wirtualizacji naszego życia, powszechnie spotykana: używanie smartfonów wszędzie i przez wszystkich. Siedzi obok siebie dwoje młodych ludzi, najwyraźniej para, ale nie rozmawiają, a trzymają smartfony i patrzą w ekran. Nierzadko bywa, że trudno o rozmowę, nawet krótką, nieprzerwaną sygnałem wiadomości lub połączenia, ponieważ w tej chwili rozmówca przestaje nim być – bierze smartfona w dłoń i znika z tego świata, zapatrzony w ekran.
Widzę w swojej pracy, jak ludzie, lokując się na siedzeniu karuzeli, robią sobie zdjęcia, jak filmują się w czasie jazdy, a przed wyjściem znowu robią zdjęcia; widzę, jak zatrzymują się przed wejściem i klikają w ekran, chcąc zobaczyć swoje zdjęcia zrobione minutę temu. Ci ludzie, a jest ich dużo, robią tyle zdjęć utrwalających chwile, że chyba nie mają czasu na przeżywanie tych chwil. Może dopiero przed ekranem komputera lub smartfona, doświadczają przeżyć? Jeśli tak jest, to czyż nie mamy do czynienia z przejawem wirtualizacji naszego życia?
Wielka łatwość informowania wszystkich o swoich poczynaniach, rozsyłania filmów i zdjęć, stwarza kolejną iluzję, tym razem uczestnictwa w życiu adresatów. Stwarza pozór bliskości. Na naszych oczach nie tylko słowo pisane jest zapominane, ale ostatnio i mowa zastępowana jest kolejnym zdjęciem, na ogół bez podpisu, bo przecież nie ma czasu na pisanie, skoro trzeba zrobić następną serię zdjęć.
Ten zwyczaj sam w sobie nie jest zły, wszak dobre zdjęcie potrafi nieść dużo informacji, jednak wbrew, a może właśnie ze względu na lawinę tych zdjęć, wrażenie spłycenia kontaktów pozostaje. Mamy tutaj kolejny zalew informacji obrazkowej, obok tej z bilbordów reklamowych i w ekranów telewizorni.
O wirtualnym pieniądzu już pisałem, teraz chciałem zwrócić uwagę na coraz częstsze oferowanie transferu danych cyfrowych do kupienia. Za umowne, niematerialne, pieniądze kupujemy coś nie do zobaczenia, a jedynie możliwego do policzenia przez komputery: gigabajty.
Dla niewtajemniczonych słowo wyjaśnienia: bajt to podstawowa jednostka informacji, na przykład (w uproszczeniu) cyfra lub litera, oznacza się literą „B”, a składa się z ciągu ośmiu zer i jedynek dwójkowego systemu, czyli z ośmiu bitów (oznaczenie „b”). Przedrostek giga natomiast używany jest wszędzie, gdzie są wielkie liczby. Ma oznaczenie „G” i wartość miliarda. 1 GB to ilość danych wystarczająca do obejrzenia filmu niezłej jakości, albo kilkuset dobrych czy tysiąca takich sobie zdjęć. 1GB to około stu tysięcy stron zwykłego tekstu formatu A4, czyli kilkaset książek. Moja druga książka ma 230 stron, a w komputerze zapisana jest ośmiuset pięćdziesięcioma tysiącami bajtów, czyli ma rozmiar 0,00085 GB. Nieco mniej niż jedna tysięczna gigabajta.
Kiedyś doświadczyłem zdumienia i osobliwego smutku, gdy patrzyłem na kopiowanie wszystkich moich pisanych latami tekstów, z komputera na pamięć zewnętrzną. Książka w dwie sekundy.
Coraz częściej widzę reklamy tych gigabajtów i prześciganie się usługodawców (których teraz nazywa się operatorami) ilością i szybkością przesyłu danych.
Gigabajty są wirtualnym dobrem, którym przyciąga się potencjalnych klientów.
O zasadniczej odmienności od dawnych realiów przekonuje wyobrażona próba wyjaśnienia osobie żyjącej w latach pięćdziesiątych, na przykład, o co tutaj chodzi; co takiego nam oferują i do czego ma to służyć.
O ile można powiedzieć „to” o czymś, co nie istnieje jako rzecz.
Wypadałoby zakończyć jakąś przepowiednią, ale jaką, skoro nie mam pojęcia, do czego doprowadzi wirtualizacja w odleglejszej przyszłości. W tej bliższej wiadomo: szybko będzie rosnąć realistyczność cyfrowego świata, zapewne będzie coraz bardziej wkraczał w rzeczywistość i mieszał się z nią, a nawet zacierać się będą granice, ale któż może wiedzieć, do czego to doprowadzi za 50 czy 100 lat?…
Może położymy się w wygodnych sarkofagach, podłączymy do SYSTEMU, i w nim będziemy przeżywać swoje życie? Mam to za prawdopodobne, ale o ile erotykę można uczynić wirtualną, to poczęcia i porodu nie, chyba że w naprawdę odległej przyszłości.
W tym fakcie można upatrywać pocieszenia, lub, jak kto woli, naszego zniewolenia cielesnością.

wtorek, 11 czerwca 2019

Praca i książki

110619
Ponad trzy godziny temu skończyłem pracę, ale jeszcze się nie umyłem. Siedzę i pocę się w diabelskiej temperaturze, a na dwór się nie przeniosę, bo tam latają wściekłe komary i tną bez litości. Kilka dni spędzonych na tym placu nad Odrą zapewne kojarzyć mi się będą ze skwarem i kąsaniem, ale chciałbym wynieść z nich coś ponad bolączki powszedniego dnia, ponieważ jestem tutaj po raz ostatni. Nie jestem związany w jakiś szczególny sposób z tym miejscem i z miastem – ot, jeszcze jedno na szlaku lunaparku, ale właśnie fakt bycia tutaj po raz ostatni – jak i we wszystkich poprzednich miastach – czyni te dni innymi. Chciałbym wyróżnić je pamięcią, unieść ze sobą chwile. Nie muszą być wyjątkowe, ale żeby były, żeby zostały w pamięci jako ważne i moje, bo oto do wydłużającego się szeregu zdarzeń i czynności przeżywanych po raz ostatni, dochodzi kolejny koniec – mojej pracy tutaj.
Jednak na razie trwa okres „tygodniówek”, czyli cotygodniowej zmiany miejsca kręcenia karuzelami.
Ledwie odeśpię przeprowadzkę, ledwie otworzymy lunapark w nowym mieście, a już zaczynam telefoniczne konsultacje, już siadam przy laptopie i uruchamiam ludzika google maps żeby ustalić, sprawdzić i opisać następną trasę przejazdu. To ważne, ponieważ jadąc wielotonowym i nadwymiarowym zestawem pojazdów (mój ma długość 27 metrów), raczej nie można pomylić trasy, albo wjechać tam, gdzie zabraknie miejsca do manewru. Gdy drogę przejazdu mam już ustaloną i sprawdzoną, zwołuję kierowców i u mnie w kampingu omawiam ją z nimi. Po ich wyjściu zaczynam wstępne prace nad opisem następnej trasy.
Po zmontowaniu urządzeń mam dwa dni względnego luzu, dłuższego spania, i oto zaczyna się festyn, czyli dudnienie do północy i obsikane przez pijanych klientów wozy zaplecza, a zaraz po nim następne pakowanie sprzętu i kolejny wieczorny wyjazd. Ponad tym całym wariactwem tyka zegar odliczający miasta i przeprowadzki do wakacji nad morzem: jeszcze pięć, jeszcze cztery, jeszcze trzy miasta i wakacje!
Wakacje, czyli lato z pracą tylko dziesięć godzin dziennie i bez szaleństwa przeprowadzek.
Jak w tym zwariowanym czasie znaleźć i zapamiętać lepsze chwile? Staram się, ale przyznam, że ze średnim skutkiem.
W nielicznych wolnych chwilach próbuję utrzymać listowną i telefoniczną łączność z rodziną i ze znajomymi oraz coś nowego napisać.
W tych tygodniach mam dodatkowe zajęcie, mianowicie korespondencję w sprawie wydania drugiej książki. Jest podobna do pierwszej, ponieważ zawiera opisy moich kaczawskich wędrówek. Teraz już trochę wiem, jednak przy pracach nad pierwszą książką byłem zdumiony ilością zajęć, różnorodnością spraw do ustalenia. Na przykład wczoraj dostałem propozycje okładki do wyboru, wybór trudny nie był, ale przy tej okazji, otworzywszy plik z tekstem przeznaczonym na okładkę, stwierdziłem, że wymaga on znacznych szlifów. Czasami bywa, nota bene. że poprawianie tekstu nie ma końca: zmieniam szczegóły i wyrazy, a wciąż uznaję, iż tekst nie jest takim, jakim być powinien, ponieważ jego treść nie oddaje tego, co tkwi we mnie, nie dając się zamienić w słowa.
Korzystając z okazji chciałem wyrazić swoje zdumienie możliwościami dawanymi przez Internet i elektronikę.
Pocztę elektroniczną używam od dwudziestu lat, ale nadal przychodzą chwile zdziwienia: przecież niezależnie od chwilowego miejsca mojego pobytu, adres mam taki sam; obojętnie gdzie jest adresat moich listów, dostaje je w ciągu sekund od ich nadania. Przesuwam palcem po ekranie smartfona, a zmienia się on w internetowe łącze, co oznacza wejście do przeogromnego świata, w którym znaleźć można nie tylko szczegóły mojej kolejnej drogi lunaparkową ciężarówką, ale i trzecie imię jednego z synów Jana Sebastiana Bacha. Wszystko.

Jestem po wstępnej wymianie listów dotyczących wydania mojej niewielkiej powieści o miłości, której dwa fragmenty są tutaj opublikowane.
Wydawnictwo ujęło mnie rzetelnością, poświęceniem czasu na tekst nieznanego autora, a trzeba wiedzieć, że wszystkie wydawnictwa są dosłownie zalewane tekstami. Zaraz po wysłaniu im mojej propozycji wydawniczej potwierdzili jej otrzymanie, obiecując napisać więcej po przeczytaniu. Faktycznie, po tygodniu dostałem list, a w nim… pochwałę tekstu. Z jej treści wynika, że faktycznie czytali, a że łasy jestem głaski, pozwolę sobie wkleić niżej fragment tamtego listu:

W Pana opowieści urzeka przede wszystkim to, że jest ona doskonałym odzwierciedleniem wrażliwej duszy człowieka, który spacerując po górach, podziwia nie tylko piękno natury, ale wpisuje w to piękno ludzkie uczucia... Najpiękniejsze wędrówki to takie, które nie tylko męczą ciało, ale przede wszystkim pozwalają marzyć :) i widzieć więcej niż widać na pierwszy rzut oka :).”

Poczułem się dowartościowany, co łatwo zrozumie każdy piszący, ale jednocześnie uświadomiłem sobie, że powieść można odbierać na różne sposoby i różne wnioski wyciągać.
Nie marzę o spotkaniu, jakie przeżył bohater powieści, jestem na to zbytnim racjonalistą, a i mój niemały pesymizm swoje dokłada. Po prostu siedząc na Lastku w Chrośnickich Kopach w Górach Kaczawskich, przyszedł mi do głowy pomysł na opowiadanie, a tamto miejsce uznałem za dobre do spotkania się bohaterów opowiadania. Ot, i tyle, chociaż… chociaż przyznaję, że miłość mam za uczucie bardzo, bardzo ważne w naszym życiu.
Umowę wydania mam podpisaną, teraz czekam na tekst po korekcie. Wiem, że gdy go otrzymam, przez parę wieczorów nie będzie mnie dla nikogo – będę zajęty szlifowaniem słów według wskazań redaktora zajmującego się korektami.
Różnie z nimi bywa, jak się okazało przy okazji prac nad książką o moich górach. Przy pierwszej książce redaktor tylko zaznaczał miejsca wymagające według jego oceny poprawy, natomiast tekst drugiej dostałem ze zmianami już wprowadzonymi, chociaż zaznaczonymi innym kolorem czcionki. Zmianami czasami tak znacznymi, że zatracane było znaczenie zdania i musiałem zmieniać nie tylko korekty, ale i swoje słowa, żeby zachować myśl zawartą w zdaniu i jednocześnie uwzględnić wskazania redakcji.
Podam dwa przykłady moich borykań się z redaktorem, a jego z moimi słowami.
Moje zdanie:
Nie szedłem szlakiem, bo ten biegł także przez las, a ja chciałem cały czas czuć słońce na twarzy.
Zdanie poprawione przez redaktora:
Ja szedłem, ale szlak biegł i nadal biegnie, ponieważ ciągle tam jest.
Tutaj komentarz chyba nie jest potrzebny, prawda?

Przykład drugi, mniej spektakularny, ale właśnie dlatego ciekawszy.
Moje zdanie:
Na północ od Bolkowa leżą rozległe pola na łagodnych wzgórzach poprzetykanych niewielkimi lasami.
Zdanie zmienione:
Na północ od Bolkowa leżą na łagodnych wzgórzach poprzetykanych niewielkimi lasami rozległe pola.

Zdania mam za poprawne, jednak w tym drugim, mającym być lepszym, rzeczownik „pola” jest na końcu zdania, a dopiero on wskazuje, o czym się mówi w całym zdaniu. Dlatego za bardziej poprawne mam swoje, ale głowy nie dam, ponieważ moja poprawność pisania nie jest wynikiem znajomości zasad pisowni, a… właściwie nie czym. Mając tak wielkie luki w wiedzy o języku, jakie ja mam, powinienem pisać bardzo niezgrabnie, a przecież tak nie jest, więc...
Oczywiście były miejsca poprawione jak najbardziej słusznie.
Przed chwilą sprawdzałem w Internecie poprawność zakwestionowanego mojego wyrażenia „będę patrzeć”. Tak napisałem uznając „patrzył” za czynność w czasie przeszłym, ale myliłem się. „Patrzeć” jest bezokolicznikiem, a czynność patrzenia w czasie przyszłym powinna mieć taką formę, jaką zaproponował redaktor: „będę patrzył”.

Może więc te kradzione snu chwile poświęcone moim książkom zabiorę ze sobą, gdy zapakuję do vectry cały swój dobytek i ruszę na wschód, do domu? Zapewne tak, ale będę się starał o więcej, o to, żeby mój mieszek wypełniony był nie tylko grosiwem, a zwykłymi-niezwykłymi chwilami mojego życia.
Tutaj zacytuję słowa, które kiedyś oczarowały mnie. Są z niewielkiej powieści Wiśniewskiego-Snerga „Nagi cel”:

"-Antonio - rozejrzała się wokoło - zapamiętaj tę chwilę.
(...)
-Więc o jakiej chwili mówisz?
-O tej zwyczajnej, jednej z wielu, która teraz obejmuje nas, całuje i odchodzi. (...)
-Dobrze. Będę ją pamiętał. I chyba zrozumiałem, jakie chwile są dla ciebie cenne. Ludzie przechowują w pamięci daty, numery dyplomów, terminy promocji, wspominają śluby i jakieś rocznice, urodziny i pogrzeby, wielkie wydarzenia oraz chwile innych znormalizowanych sukcesów i szablonowych klęsk. Gromadzą to wszystko, co zwyczaje każą im pamiętać, co pasuje do rubryk, co nie złamie trybów liczydeł statystycznych i co nie tworzy ich autentycznego życia. A kiedy u schyłku dnia przychodzi rachmistrz spisowy, oddają to wszystko i zostają z niczym, bo nie mają takich chwil jak my."