230717
Długo nosiłem się z zamiarem napisania tego
tekstu, nie chcąc pisać tutaj o negatywnych emocjach. Jednocześnie nie odczuwam
potrzeby przedstawiania się lepszym niż jestem, a z tekstów można wyciągnąć
błędny wniosek o byciu… nie wiem. Marzycielem bez skazy z głową bujającą w
obłokach, na przykład, albo wyrafinowanym estetą. Nie jestem ani jednym, ani
drugim. Pokazanie się w innym świetle byłoby więc argumentem za napisaniem,
jednakże jego waga wydawała mi się zbyt mała i dopiero dzisiejsze zdarzenie
przeważyło szalę. Nie stało się nic szczególnego, typowa w mojej pracy
historyjka, ale była tą kroplą, która przelewa dzban. Na swój sposób, pisząc,
rozprawię się nią. Raczej z nimi.
Kiedyś zapytano mnie, w jakiej branży
pracuję. Gdy powiedziałem, że w rozrywkowej, rozmówca był pewny, że śpiewam na
estradzie. Teraz zwykłem zaznaczać, że pracuję w branży technicznych urządzeń
rozrywkowych. Właśnie zastanawiałem się od kiedy i doszukałem się początku w
1982 roku. Wtedy jeszcze nie przy karuzelach, a w salonie gier telewizyjnych,
ale tym samym już w tej branży. Trzydzieści pięć lat, które zmieniły mnie i mój
osąd ludzi.
Klient klientowi nie jest równy, i nie o
naturalnych różnicach między ludźmi napiszę, a o tych samych ludziach różnie
się zachowujących w zależności od miejsca. Zwykło się mówić, iż poznać można
człowieka gdy jest pod wpływem alkoholu; to prawda, ja jednak dodaję drugą
okoliczność obnażającą człowieka: poznać go można po zachowaniu w lunaparku.
Słyszałem twierdzenie, iż człowiek stając się klientem traci część swojej
inteligencji, ja twierdzę, że także znaczną część swojej kultury. Lata pracy
tutaj pokazały mi, iż nawet człowiek uznawany przez swoje otoczenie za
sympatycznego, kulturalnego, wyrozumiałego, etc., w lunaparku potrafi
zachowywać się w sposób skrajnie niewłaściwy.
Jawnie i bezwstydnie okazywana pogarda,
nieuprzejme, złośliwe, a nierzadko wprost chamskie odzywki, podejrzliwość,
interpretowanie każdej, dosłownie każdej niezrozumiałej dla siebie sytuacji czy
słów jako prób oszukania, wyzwiska i groźby – oto codzienność tutaj, zwłaszcza
w czasie pracy w kasie.
Wyłazi z tych ludzi ich osobiste piekiełko,
ich brud, zapiekła ślepa złość i osiada na mnie, a ja, czując ohydny odór, z
obrzydzeniem zdrapuję z siebie ślady kontaktów z nimi i liczę miesiące do
emerytury, która pozwoli mi uciec tam, gdzie ich nie ma.
Myślę, że moja trudność w nawiązaniu bliskich
kontaktów z ludźmi, moje upodobanie do samotności, ale też moje odruchowe oczekiwanie
kłopotów, gdy zwraca się do mnie nieznany człowiek, jest skutkiem tak wielu lat
mojej pracy w tej branży.
Teraz najgorsze, co prawdopodobnie nie będzie
dobrze przyjęte, ale skoro temat zacząłem, będę szczery: takich ludzi jest
wielu. Być może, że większość populacji.
Czasami… miałem napisać, że bronię tych
ludzi, ale nie, nie bronię, a jedynie szukam źródeł zachowań, nie próbując ich
wybielić. Rzucająca się w oczy aprioryczność tego rodzaju zachowań podsunęła mi
wytłumaczenie, dlaczego przeciętny człowiek, wcale nie jakiś gbur, w lunaparku
nierzadko staje się nim. Otóż powodem głównym jest fizyczna i psychiczna
uciążliwość tej pracy, i związane z nią trudności w znalezieniu pracowników.
Dawniej, „za komuny”, wielu karuzelników było bezdomnymi alkoholikami, ludźmi
po wyrokach lub takimi, którzy nigdzie nie zagrzeją miejsca albo uciekają przed
komornikiem. Teraz, w czasach kapitalizmu, jest lepiej, jednak wiem, że gdyby
zaproponować mężczyznom spotkanym w pośredniaku pracę w lunaparku, z darmowym wyżywieniem
i noclegiem, z pensją wcale nie minimalną, mało który zgodziłby się, a znaczna
część z tych, którzy zgodziliby się, szybko spakowałaby manatki i uciekła stąd.
Nie każdy da radę tutaj pracować.
Już w czasach komuny utrwalił się wśród ludzi
stereotyp: karuzelnik równa się pijak i oszust. Funkcjonuje do dzisiaj. W
rzeczywistości obecnie jest tutaj dość typowe robotnicze środowisko.
Nie próbuję wybielić tych, którzy z pogardą
rzucają mi w twarz pieniądze (to nie przenośnia, a fakt!) lub oskarżenie o oszukiwanie,
ponieważ mają rozum, którym powinni się posługiwać; mają też kulturę, a jeśli
jej nie mają, powinni wejść do jaskini i nie wychodzić z niej, bo tam ich
miejsce.
Wspomniałem o traceniu przez człowieka części
inteligencji w chwili stania się klientem. Mógłbym w nieskończoność podawać
zadziwiające przykłady osobliwej logiki myślenia tych, którzy patrzą na mnie z
góry, podam tutaj jeden, zrozumiały bez obszernych wyjaśnień.
Zwykle pracuję na zapleczu zajmując się
naprawami i remontami, czasami jednak siadam do kasy. Któregoś dnia podszedł do
okienka mężczyzna z dziesięcioletnią córką i zapytał, czy to (tutaj gest ręki w
stronę małej kolejki górskiej) jedzie do tyłu.
–Tylko przez chwilę, na początku, później już
nie – odpowiedziałem.
–Nie pojedziesz – usłyszałem słowa kierowane
do dziewczyny – bo to jedzie do góry nogami.
–Ależ nie! Ta kolejka nie jedzie do góry
nogami! – zaprzeczyłem.
–Przed chwilą pan mówił, że jedzie do tyłu.
To jedzie do góry nogami czy nie? Widzę, że pan tego nie wie!
Spróbujcie porozmawiać z kimś, kto ma was za
głupków i na dokładkę zamiennie stosuje wyrażenia „jazda do tyłu” i „jazda do
góry nogami”!
Jeszcze parę słów o zwyczaju czytania.
Znaczna część klientów nie potrafi wyjaśnić,
na jakie urządzenie chcą kupić bilet. Rozumiem, że tysiące światełek miga im w
oczach, że nie wiedzą gdzie patrzeć, ale to nie tłumaczy ich typowego
zachowania:
–Poproszę bilet.
–A na co?
–Tam! – słowu towarzyszy nieokreślony gest
dłonią, nierzadko widoczne zniecierpliwienie.
–Nie wiem, proszę pokazać jeszcze raz.
–To pan nie wie, na co sprzedaje bilety?!!
Ot, logika i uprzejmość klientów lunaparku.
Owszem, niektórzy podają przeczytaną nazwę, a napisy
są na ogół wielkie, jednak takich klientów jest niewielu. Podobnie nieliczni są
ci, którzy poproszeni przeczytają nazwę karuzeli, jednak znaczna część klientów
nie dostrzega liter.
Ludzie mają coraz większe trudności z opisami, ze
słownym wyrażeniem swoich myśli. Wszyscy, nie tylko klienci lunaparków. Wraz z
upowszechnieniem telefonów robiących dobre zdjęcia, na naszych oczach
upowszechnia się zwyczaj wysyłania zdjęć w miejsce opisów. Nawet jeśli opis
byłby jednym niedługim zdaniem, wielu wysyła zdjęcie, nie próbując wyrazić
słowami myśli. Osoba odbierająca też łatwiej odczyta sens ze zdjęcia niż z
przeczytanego tekstu. Tekst wychodzi z użycia. Ta nasza magiczna umiejętność
wyrażania nawet stanów naszego ducha literami, umiejętność, do której ludzkość
dochodziła w ciągu tysiącleci, jest tracona, i to w tempie nieporównywalnie
szybszym niż kiedyś była osiągana. Przeraża mnie obojętność ludzi wobec ich
językowego barbarzyństwa. Zdarzało się nie raz, że pokazywałem mojemu
pryncypałowi błędy, na przykład w instrukcjach, albo w jego mailach zawsze
kończonych dziwacznym skrótem „PRZ”, ale zwykle odpowiedzią było wzruszenie
ramionami. On nie jest wyjątkiem. Większości ludziom nie zależy na poprawnym
wyrażaniu siebie, wystarcza im kasa i papka w telewizorni.
Właśnie, wracam do lunaparku. Jeszcze gorzej jest z
rozumieniem instrukcji wiszących na karuzelach; tutaj czasami dochodzi do
nieporozumień godnych uwiecznienia. Nagminna jest też nieznajomość różnic
znaczenia słów „to” i „tamto”, „tutaj” i „tam”, co przy nastawieniu klientów
tworzy następne nieporozumienia, tłumaczone przez nich w wiadomy sposób.
Czy można dziwić się trudnościom mojego pryncypała w
naborze pracowników?…
Kiedyś siedząc w kasie zamyśliłem się (ruch był
wtedy niewielki). Wróciłem do rzeczywistości słysząc pukanie, przy okienku
stała kobieta i uśmiechała się.
–Mogę panu przerwać?
Do dzisiaj pamiętam jej cudny uśmiech, mimo upływu
wielu lat.
Do wieczora tamtego dnia moje oczy nie mogły się
uspokoić, szukając jej wśród ludzi. Dlaczego tak rzadko przychodzą do lunaparku
tacy klienci, jak tamta kobieta?
Nie wiem, czy kobiety zdają sobie sprawę z
posiadania ogromnej władzy nad mężczyznami, jaką im daje uśmiech. Kiedyś
zapytałem o to moją znajomą. Odpowiedziała dziwnie, ale ciekawie: że mężczyźni
pewnie nie wiedzą o swojej przewadze – o męskich ramionach, w których przed
światem może się schować kobieta.
Czasami i ja chciałbym się schować, tylko głupio
byłoby mnie, facetowi, chować się w ramionach kobiety…
Dlaczego tutaj jestem? To proste: dla pieniędzy. Nie
ja stworzyłem świat oparty na pieniądzu, a siedzącego we mnie nakazu
utrzymywania moich bliskich nie jestem w stanie zmienić, nawet jeśli chciałbym.
Zresztą, po trzydziestu pięciu latach wśród karuzel, na trzy lata przed
emeryturą, gdzie pójdę? Kiedyś słyszałem rozmowę o przyczynach światowej
pozycji języka angielskiego. Słysząc wygłaszane bzdury uświadomiłem sobie, że
mógłbym od ręki, bez wgłębiania się w temat, podać kilka powodów
(historycznych, politycznych, ekonomicznych) i objaśnić je, ale kogo to
obchodzi? Mojego pracodawcę obchodzi moja umiejętność zrobienia mu kampingu z
rozsuwanymi ścianami, i za to mi płaci.
Powinien jeszcze płacić za kontakty ze swoimi
klientami. Mógłbym wtedy szybciej uciec od nich.
Uciec od ludzi.
260717
Dopisek.
Któregoś dnia klient zrobił mi wyjątkowo paskudną awanturę
o nic, a bezpośrednio po odejściu od kasy spotkał znajomych. Widziałem przez
szybę, jak beztrosko się śmieje, jak wylewnie, z widoczną radością, ich wita,
zagaduje – słowem sielanka, przykład człowieka przyjacielskiego, przychylnego
innym, lubianego i pogodnego.
Być może – snułem rozważania – ten człowiek wspomniał
swoim znajomym, z jakim typem miał do czynienia w lunaparku, a wtedy wszyscy
zdegustowani pokiwali głowami nad zdziczeniem obyczajów w obecnych czasach. A
ledwie parę minut wcześniej ten człowieka okazał mi niczym nie zasłużoną
pogardę, ubliżał mi nie mając ku temu żadnych powodów!
Obaj zapewne tak samo źle o sobie nawzajem myśleliśmy, ale
czy obaj mogliśmy mieć rację? Gdzie tutaj jest prawda? Według jakich kryteriów
oceniać mi jego i siebie? Pomyślałem, że może nie powinienem stawiać swojej
kultury i moralności nad kulturą i moralnością tamtego człowieka, chociażby
dlatego, że jeśli wystarczająco szczerze i głęboko sięgnę w głąb siebie,
wypadnie mi przyznać, że i moje zachowania wobec innych ludzi nie zawsze są
dobre. Czy w takim razie nie popełniam tego samego błędu, jaki on popełnił?:
oceniam człowieka w pierwszej minucie widzenia go, oceniam na podstawie
doświadczeń chwili. Pomyślałem, że może jednocześnie obaj mamy rację w swoich
ocenach drugiego, i jednocześnie tej racji nie mamy. Że w kontaktach
międzyludzkich nie ma ostrych granic, wyraźnych podziałów, nie ma monopolu na
całą prawdę i całą winę, a wszystko jest zamglone, nie do końca ustalone,
płynne, zmieniające się i jakże często dwuznaczne. Że w taki razie nasze
pragnienie bliskości z ludźmi jest nie do osiągnięcia, poza bardzo ograniczoną
liczbą wybranych osób. Pomyślałem o samotności w tłumie.
Jeszcze słowo wyjaśnienia dotyczące moralności. Wiem, że
sporo ludzi nieprawidłowo definiuje pojęcie moralności, krążąc wokół seksu i
zdrad małżeńskich. Tym ludziom wyjaśniam, iż seks bardzo niewiele ma wspólnego
z moralnością i tylko w określonych sytuacjach. Czynem niemoralnym nie jest
posiadanie kilku nawet kochanków przez kobietę, a skrzywdzenie kogoś.
Skrzywdzenie zarówno finansowe, jak i na duchu.
Moja znajoma uznaje, iż takich ludzi nie ma dużo, ponieważ
ona spotyka się na ogół z uśmiechem.
Polemizując, zacznę od stwierdzenia oczywistego faktu:
kobieta częściej spotka się z uśmiechem niż mężczyzna, po prostu dlatego, że
jest kobietą. Nie zaginął jeszcze całkowicie w brzydszej połowie ludzkości
zwyczaj okazywania kobiecie szacunku. Obserwuję to i w pracy – kasjerce jest
łatwiej niż kasjerowi.
To, co chciałem wyrazić, trudno uchwycić mi w słowa, może
dlatego, że wcale nie jestem pewny swoich wniosków. W tamtej chwili pod kasą
przyszło mi do głowy, że u wielu przyzwoitych ludzi może objawić się chamskie
zachowanie, czyli nie ma ludzi, bądź jest niewielu, o których można powiedzieć,
że są zawsze kulturalni, bądź nigdy tacy nie są. Nie ma tutaj ostrych granic.
Uważam, że niektórzy spośród tych uśmiechających się do mojej znajomej, w
pewnych sytuacjach są zdolni do skrajnie niekulturalnego zachowania wobec
innego człowieka. Twierdzę, że częściej zdarzają się takie ich zachowania w
miejscach, w których są anonimowi, oraz gdy mają do czynienia z ludźmi, o
których mają apriorycznie złą opinię – właśnie jak w lunaparkach. Swoją znajomą
zapraszam na kilka dni do kasy, albo wystarczy na jedną sobotę w czasie
festynu. Na drugim dzień, gdy już ochłonie po kontaktach z agresywnymi
podpitymi ludźmi, poproszę o rozmowę.
Gdyby wytknąć tym ludziom niestosowność ich zachowania,
bywa, że wprost chamskiego, jestem pewny, że żaden z nich nie uznałby się za
chama, a każdy twierdziłby, że tylko dał nauczkę czy odprawę chamowi, czyli
mnie. Proszę zauważyć, że dochodzi do sytuacji, w której dwie osoby przyznają
sobie prawo oceniania kultury tego drugiego, i obie nie dopuszczają myśli o
swojej pomyłce, o złej ocenie tego drugiego. Obie uznają swoje prawo oceniania
za niezbywalne i oczywiste.
Kto więc ma rację? Przyznałbym ją sobie uznając, iż moja
wiedza, w tym także o ludzkich zachowaniach, moje oczytanie, moja moralność,
dają mi takie prawo, tyle że te argumenty nie robią żadnego wrażenia na drugiej
osobie. Żadnego.
Świat podzielony jest nieskończoną ilością granic, także
wśród ludzi. Gdy różnice w światopoglądzie, w sposobach oceniania zjawisk
życia, a nade wszystko w wartościowaniu, przekroczą pewną krytyczną wartość,
wszelkie porozumienie między dwoma osobami przestaje być możliwe. Mimo iż mówią
tym samym językiem, żyją na tym samym świecie, będzie tak, jakby człowiek
próbował porozumieć się z kosmitą. Dwa światy zupełnie nie pasujące do siebie.
Oto przyczyna tamtej sprzeczności wzajemnych ocen. Oni po prostu oceniają
według innych skal i innych wartości. Tak, wiem, pojawia się kolejny dylemat:
która skala jest właściwa, i tutaj analizę zacząć można od początku, ale
ograniczę się tylko do spostrzeżenia, iż coraz bardziej wkraczam w dziedzinę
zwaną życiem człowieka, chcąc powiedzieć mu, co jest dobre, a co złe.
Tyle że jego to nie interesuje, on sam chciałby dokonywać
swoich wyborów.
Problem w tym, że gdy już tych wyborów dokona i je
uzewnętrzni, ja muszę dokonywać długiego i skomplikowanego oczyszczenia;
problem staje się większy, gdy uświadomimy sobie możliwość takiej samej reakcji
tej drugiej osoby.
Opowiem jeszcze pewną historyjkę, której byłem świadkiem w
lunaparku. Zdarzenie tyleż humorystyczne, co i żałosne w swojej wymowie.
Jedną z atrakcji jest mechaniczny byk: ma kształt tułowia
byka, z karku wystaje gruby sznur do trzymania się, a wokół leży gruba i
nadmuchiwana poducha chroniąca spadających. Byk zachowuje się jak prawdziwy –
kręci się i podskakuje chcąc zrzucić osobę, która siedzi mu na grzbiecie. Tempo
tych ruchów można zmieniać w bardzo szerokim zakresie, od łagodnych wahnięć,
gdy na byku siedzi dziecko, to tak ekspresyjnych ruchów, że nikt nie utrzyma
się na grzbiecie nawet paru sekund, ale tych ostatnich biegów praktycznie nigdy
się nie używa.
Gdy to urządzenie pojawiło się w lunaparku, byłem
zdziwiony jego popularnością wśród dorastających dziewczyn, ale to tylko
uśmiechnięta uwaga na boku.
Nigdy żaden klient nie doznał na byku kontuzji, aczkolwiek
otarcia skóry, siniak czy stuknięcie o korpus byka się zdarzają, co przewidzi
każdy klient, może z wyjątkiem dzieci, ponieważ wynika to z istoty zabawy.
Było ich dwoje – młodych, dorosłych osób. Chłopak wskoczył
na byka, jedną ręką trzymał się sznura, a drugą klepał po zadzie wołając:
–Majster, na maksa!! Dawaj, co tak wolno!?
Najwyraźniej trafiliśmy na autentycznego kowboja. Nie
obsługiwałem, ale widziałem po ruchach, że kolega nie ustawił najszybszego
biegu, aczkolwiek i wolny nie był. Kowboj spadł dość szybko, a w czasie swojego
lotu ku ziemi musiał stuknąć głową o byka, bo gdy się podniósł, z czoła ciekła
mi krew. Usłyszałem przeraźliwy wrzask partnerki kowboja; długi, niekończący
się krzyk mrożący krew w żyłach, jakby ta dziewczyna widziała fruwające
fragmenty ciała swojego chłopaka. Spojrzałem na niego i zobaczyłem metamorfozę
godną pióra Owidiusza: oto ten pewny siebie kowboj, ten macho, na widok którego
dziewczynom drżą kolana, zamienił się nagle w chłopczyka, który potknął się o
swoją stopę i upadając zrobił sobie kuku. Musiał usiąść, bo nie miał siły stać,
trzeba było wodą skrapiać mu twarz, bo (według oceny jego wrzeszczącej
towarzyszki) bliski był omdlenia. Oczywiście dziewczyna domagała się przyjazdu
policji i karetki, wszak wielka była rana na głowie, a i silne było podejrzenie
pęknięcia czaszki. Ktoś z biura poradził sobie z tą wielką raną kawałkiem
typowego opatrunku z przylepcem, a okazał się bardzo skutecznym lekarstwem, bo
po jego przylepieniu macho odzyskał siły i wspólnie zażądali rozmowy z
właścicielem w sprawie odszkodowania za doznane szkody na ciele i na duchu.
020817
O
względności ocen, czyli o urokach kontaktów z klientami
Tego
sprzedawałem bilety. Na kolację zmienił mnie kolega, a po powrocie opowiedział
mi zdarzenie, które wiernie zapisuję.
Do
okienka podeszła para, bilety kupował mężczyzna. Szło mu niezdarnie, jako że w
jednym ręku trzymał kebaba. Jeden z biletów (a są to plastikowe krążki) upadł
mu.
–Proszę
dać mi drugi bilet, upadł mi.
Zdumiewające
oczekiwanie, które można próbować tłumaczyć jedynie wielką otyłością mężczyzny.
–Nie
mogę, będę mieć manko. Proszę sobie podnieść.
W
tym czasie kobieta schyliła się i podniosła bilet.
–Już
nie trzeba, chamie. – powiedział klient i odszedł.