6 września.
Wyskoczyłem do pobliskiego
sklepu po fajki, i idąc chodnikiem, tuż przy metalowym parkanie, takim zwykłym,
z wygiętych profili stalowych, kątem oka zauważyłem coś, co kazało mi zatrzymać
się. Była to dziwnie powykręcana gałąź nieznanego mi gatunku żywopłotu (na
pewno nie był to ligustr), w zadziwiającą symetryczny sposób przepleciona
między kolejnymi pionowymi gładkimi drutami parkanu, mijając je raz z jednej,
raz z drugiej strony, a co najdziwniejsze, to oplatając sobą szerszy słupek. Po
prostu rozgałęziała się, by objąć swymi dwoma ramionami metal, i zaraz za nim
ponownie łączyła się w jedno. Stałem i patrzyłem na to wyjątkowe połączenie
żywej tkanki drzewa z martwym metalem, a po chwili podniosłem głowę, i ponad
zielonym gąszczem zajrzałem do wnętrza ogrodu. W tej jednej chwili jakbym się
przeniósł o wieki i mile, znajdując się w Edenie; w głowie pojawiła się myśl o
Miltonie, i już tylko czekałem pojawienia się Adama i jego pięknej Ewy. Zdawało
mi się, że na tym skrawku ziemi, w środku miasta, o krok od ulicy szumiącej
samochodami, Stwórca powtórzył swój cud stworzenia, gromadząc w jednym miejscu
wszelką rozmaitość flory. Bo i czegoż tam nie było! Tuż przy mnie, wzdłuż
parkanu rósł żywopłot utworzony z mnogości nieprzeliczonej- zdawało się -
rodzajów drzew stojących tak blisko siebie, że przenikały się gałęziami, niczym
ramiona splecionych ciał kochanków, gdy nie wiadomo które dłonie obejmują, a
które są obejmowane; tak i tam na gęstych gałęziach tui zwieszały swe witki
powoje, końcami dotykając srebrzystej gęstwiny świerku, która mieszała się z
zielenią igliwia małej sosenki, a spomiędzy jej gałęzi wychylała się gałązka
jabłoni czerwieniąc się wianuszkiem maleńkich owoców; pół kroku dalej poznałem
wśród drobnych listeczków czarne jagody krzaka ligustra, dołem otoczonego
gęstwiną irgi wyciągającej wokół siebie długie ramiona gałązek z nanizanymi nań
rządkami ciemnych listeczków przetykanych czerwienią owoców. O krok gęścił się
krzak bukszpanu, a nad nim tamaryszek rozwijał swą zwiewną, niczym ze snu utkaną,
zieloną mgiełkę.
Stałem i patrzyłem na to pomieszanie, na różnorodność, w której wzrok się gubił, nie mogąc ogarnąć i spamiętać tej bujności gatunków. Później przypomniałem sobie o celu mojego wyjścia z pracy, i spojrzałem w lewo: poprzez szerokość ulicy widziałem karuzele lunaparku - jakbym na inny świat patrzył, oddzielony ode mnie nie tylko ulicą, ale i moją doń niechęcią. Opuszkami palców dotknąłem gałęzi oplatającej ogrodzenie, poczułem jej ciepło, westchnąłem, i przeszedłem na drugą stronę ulicy.
Stałem i patrzyłem na to pomieszanie, na różnorodność, w której wzrok się gubił, nie mogąc ogarnąć i spamiętać tej bujności gatunków. Później przypomniałem sobie o celu mojego wyjścia z pracy, i spojrzałem w lewo: poprzez szerokość ulicy widziałem karuzele lunaparku - jakbym na inny świat patrzył, oddzielony ode mnie nie tylko ulicą, ale i moją doń niechęcią. Opuszkami palców dotknąłem gałęzi oplatającej ogrodzenie, poczułem jej ciepło, westchnąłem, i przeszedłem na drugą stronę ulicy.