Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 29 września 2022

Jesień Gołubiewa

 290822

>>Lasy już zaczynały czerwienieć, czasem liść zrywał się z gałęzi, nierównym lotem – niczym okaleczony motyl – krążył ku ziemi, osiadał na wrzosowisku.<<

 




Co rusz pojawiają się współczesne powieści okrzykiwane jako przełomowe dla literatury wydarzenia literackie, a po poznaniu wcale nierzadko okazują się przeciętne lub nawet mierne. Po paru miesiącach, najdalej latach, nikt nie pamięta tych „wydarzeń” – są nowe, równie przełomowe. Coraz mniej liczy się samo dzieło literackie, coraz bardziej osoba autora i jak wszędzie: reklamowy szum. Nadto odnoszę wrażenie przykładania zbyt małej wagi do piękna języka na korzyść wyrażania się zbliżonego do mowy potocznej, a nawet gorszej.

Zapomina się o dziełach starszych, mimo ich przewagi jakościowej nad nowymi.

Po raz drugi przeczytałem „Bolesława Chrobrego”, napisaną 70 lat temu wielką powieść Aleksandra Gołubiewa. Dwa tysiące stron opisów życiowych przemian kilkunastu pierwszoplanowych postaci nakreślonych w sposób mistrzowski. Powieść nic nie straciła ani na aktualności poruszanych problemów, ani na urodzie języka, a nawet wprost odwrotnie: zyskała, szczególnie w porównaniu z niektórymi obecnie wydawanymi pozycjami. Czytając, czuję się ze swoimi skromnymi umiejętnościami jak mrówka przy gigancie.

Nie zamierzam pisać tutaj recenzji powieści, chciałem tylko pokazać drobny wycinek tego dzieła, mianowicie opisy przyrody, a zacznę od jesieni; później przyjdzie czas na pozostałe pory roku.

Do zasygnalizowanego tematu literatury powrócę, a teraz zapraszam do poznania jesieni widzianej oczyma Aleksandra Gołubiewa, świetnego, aczkolwiek mało znanego polskiego pisarza.

* * *

Lato nieznacznie przechodziło w jesień; na wierzbach u rzeki żółkły już pojedyncze liście; bezszelestnie się kręcąc osiadały na wodzie, leniwie płynęły prądem jak złote łódki. Ranki i wieczory były chłodne, ale w dzień zawisał nieruchomy, ciężki upał (…). Na łąkach zbierały się na wiece bociany, chodziły zadumane, przekręcając łebki i pochylając krasne nosy ku dołowi; raz po raz białym kręgiem napływał ptak, nad samą ziemią machał parę razy skrzydłami, jednym skokiem stawał na długich giczołach; potem kroczył powoli i rozważnie, reszta stada udawała, że nie dostrzega przybysza.

Po niebie wolno się snuły kłęby obłoków, świeciły śnieżnie; łączyły się w stada, znowu się rozbiegały, zmieniały kształty, rosły i malały. Pod wieczór nikły. Błękit powoli rozsrebrzał się perłową białością, potem szarzał, popielaciał, przetykał się granatem, złotymi gwoździami błyszczały gwiazdy. Na zachodzie palił się jeszcze złotawy pas purpury. Od rzeki płynęła mgła i chłód.

Snuły się ciche dni zamierającego lata.

Dzień zdawał się miodem kapać – złoty, bez powiewu, pogoda lubowała się ostatkiem słońca przed jesienną szarugą.

Dzień był pogodny, cichy, w złotym powietrzu leciały pajęczyny.

Jarzębina zasypana czerwonymi jagodami. Słońce nachyliło się nad zachodem o ćwierć nieba – jest ciepło, żółto, błękitnie. Po zrudniałych źdźbłach ścierni smugami tęczy skrzy się blask rosy. Na niebie krągłe obłoki, bardzo białe.

Wisi przejrzysta cisza. Zda się – pogoda przystanęła w biegu, zadumała się.

Nieprędki tupot oddalających się kopyt – czy to lato z wolna odciąga?

Patrzył urzeczony na szeroki kraj rozciągający się przed nim. Słońce już zachodziło i wszystko było żółte, rdzawe, rude, czerwone, nawet zieleń lasów. Kraj zdawał się zasypiać w tym pogodnym wieczorze ciepłej jesieni.

Babie lato złociło się w pełnej krasie. Tysiące pajączków, zdążających na sen zimowy do własnych, sobie tylko znanych kryjówek, snuły pajęcze gościńce, mieniące się w słońcu tęczowymi smugami.

Nad przesiekiem wypogodzone jesienne niebo świeciło zrazu złotem, później nasiąkłą zielenią, chłodniało, było jak zastygłe szkliwo.

Cichymi mgłami, zapachem butwienia i chłodu, coraz dłuższym trzaskaniem ognia w czasie wlokących się niby nić smolna wieczorów – nadciągała jesień. Natężysz ucho: zda się, słychać jej szeleszczące w liściach kroki za sennymi ścianami.

(…) cicho było; brzęk muchy, skrzyp drzewa, rozpływający się w błękicie krzyk lecących żurawi. I wszystko.

Świt różowi obłoki, rozżarza je do płomiennego złota, słońce wolno się pnie do góry, napełnia las gorzkawą wonią wczesnej jesieni, ostatnie motyle unoszą się nad łąką, na niebie krzyk dzikich gęsi i żurawi, z wolna zieleń lasu ciepleje, żółknie, potem czerwienieje, i już w oczach palą się purpurowe blaski zachodu (…)

Jesień nadciągała z wolna chłodem, wilgocią, ostrym zapachem upadłego listowia. Ptaki już odleciały. Rankiem na rudniejących trawach zimno srebrzyła się rosa. Chmury wisiały nisko, przytłaczały ciężkimi, ledwo przesuwającymi się zwałami ponurej szarzyzny, zda się – wraz opadną na ziemię, zgniotą dech w piersi. Nocami las podsuwał się pod samą chatę ciemnością i lękiem. Życie zamierało. 

Dzień przyszedł ciepły i cichy, mimo że była już późna jesień; ale tego roku pogoda zdawała się zwlekać z deszczami. Teraz zaś jakby zostawiała ostatni strzęp lata, którego nie zdołała zgasić mgłą i wiatrem. Powietrze niemal gęste od żółto-złotego blasku.

Środkiem rzeka błyszczała, koło brzegów leżał na wodzie czarny, aksamitny mrok; woda burczała przed nosem czółna, pluskała na wiosłach. (…) Drzewa szemrały nad samą wodą, osypywały liście. Z zastałych zatoczek niosło mocną wonią butwiejącego zielska. Osiadała mgła, lekka i przejrzysta, gwiazdy ledwo przez nią przebijały.

Była jesień, żółta mgła leżała płaską warstwą nad mokradłami Jelonka, Świętego i Bielidła, dalekie lasy roztapiały się w sinym, nieprzezroczystym powietrzu, dymy się słały, pachniało ostro przegniłym zbrunatniałym liściem, mokrą ziemią, bliską zimą.

W jesienne, mżyste dni łaził po opustoszałych polach, od mokrej ścierni wilgły mu skórznie i onuce, bruzdy zagonów nalane były ciemnym fioletem, czerwonawą burością; gołe gałęzie drzew ociekały, kapały wielkimi kroplami; ziemia leżała płasko, leniwa i ciężka, spoczywała; mokre wrony siedziały z przykurczonymi szyjami, nastroszone, smutne.

Przez trzy dni srożyła się burza deszczowa, niebo chlustało strugami wody, porywisty wiatr kładł je niemal poziomo, bił w ściany chat, szarpał za dachy, łamał drzewa w lesie. Kto mógł, nie wychylał się na dwór, nawet przez najlepiej utkane ściany przenikała wieja, ogień na paleniskach migał, nie dawał ciepła. Czwartego dnia zabrało siły wiatrom: nastała mglista, zamżona pogoda, równo siąpiło drobnym deszczem, cały kraj przesiąkł wilgocią, chmury spełzły nad samą ziemię, zaczepiały brzuchami o ociekające świerki. Koleiny wypełniły się wodą, wszędy kałuże i kałuże, spływające po pochyłościach potoki, szeroko zalane łąki – kępy pożółkłej trawy sterczały znad mrugającej wody; nieustanny, monotonny szum deszczu.

Ranek przyszedł słoneczny i ciepły, jeden z tych jesiennych ranków, gdy Pogoda zda się żegnać przed odejściem na zimowy wyraj. Drzewa stały obleczone błękitnawą ciszą, nieruchome zupełnie. Świat był żółty, spokojny, ukojony.

Deszcz ustał, pola były rdzawe, brunatne, smużyły się pasmami szarej mgły; pachniało późną, jesienną wilgocią, zbutwieniem, rozkisłą ziemią.

Leniwo ciekły popielate, wilgotne, jesienne dni.

 

sobota, 24 września 2022

Nie tylko o jesieni

 230922

Jesień zaczęła się dzisiaj nad ranem, kilka minut po trzeciej naszego czasu.

Niemal wszystko co publikuję na blogu pierwotnie zapisuję w „dopiskach” zmienianych z początkiem października, a więc już za tydzień, z dodanym kolejnym numerem porządkowym. Aktualne dopiski, dwudzieste, zacząłem tekstem o zachowaniu się słońca w okolicach biegunów, i wydaje się, że zakończę, ponad sto stron niżej, podobnym tematem, mianowicie wyjaśnieniem, głównie sobie, jak to jest z początkiem jesieni.

Wczoraj szukałem informacji na ten temat, ponieważ nagle okazało się, że mam wątpliwości. Miałem kłopot, ponieważ zdecydowana większość stron powtarza banały (obficie poprzetykane reklamami), i zamieszcza dziurawe formuły niewiele wyjaśniające albo wprost błędne. Niżej wklejam przykład takiej informacji:

„To cykliczne zjawisko, kiedy noc „zrównuje się” z dniem, a jedno i drugie trwa po około 12 godzin. Niestety po równonocy każdy dzień będzie krótszy niż 12 godzin – aż do grudniowego przesilenia zimowego.”

Gdzie błąd? Do przesilenia zimowego dzień będzie się skracał, później wydłużał, ale krótszy niż 12 godzin będzie do pierwszego dnia wiosny, a napisano inaczej.

Na drugim biegunie są strony fachowe, czyli za trudne, bo nafaszerowane wzorami i hermetycznym słownictwem.

Oto „astronomiczna” definicja początku jesieni skopiowana ze strony Wikipedii, powtarzana na nieskończonej ilości stron:

„Punkt Wagi – jeden z dwóch punktów przecięcia się ekliptyki z równikiem niebieskim. Moment przejścia Słońca przez punkt Wagi wyznacza początek astronomicznej jesieni na półkuli północnej, stąd punkt ten nazywany jest także punktem równonocy jesiennej.”

Próbowałem sobie wyobrazić, cóż to tak naprawdę znaczy, ale początkowo miałem z tym obrazem trudności. Nie znalazłem strony, na której starano by się po ludzku, prosto i zrozumiale, wyjaśnić tę definicję, próbowałem więc sam, także dla siebie samego.

Ekliptyką jest płaszczyzną po której (pozornie) porusza się Słońce i rzeczywiście Ziemia. Tajemniczy niebieski równik to płaszczyzna którą w przestrzeni wyznaczyłaby linia wychodząca z środka obracającej się Ziemi i przez równik biegnąca w kosmos, czyli rozdmuchany w przestrzeń równik Ziemi. Te dwie płaszczyzny nie są do siebie równoległe, ponieważ Ziemia krąży wokół Słońca (po ekliptyce) pochylona. Skoro tak, to zawsze są dwa miejsca w przestrzeni kosmicznej, gdzie te płaszczyzny się krzyżują, czy przenikają przez siebie, ale Słońce pojawia się tam tylko przez chwilę dwa razy w roku, w dniach równonocy.

Tak mówi definicja astronomów, ale mnie dalej było trudno wyobrazić sobie ów przełomowy moment. Poszło łatwiej, gdy wyszedłem od wyobrażenia sobie Słońca nad równikiem.

W dzień równonocy (wiosennej i jesiennej) obie półkule Ziemi oświetlone są identycznie, po równo. Znaczy to, że dzień i noc trwa po 12 godzin, oraz że Słońce tak samo jest widziane na obu biegunach. Co musi się stać, żeby tak było? Jak ma się ustawić nasza planeta względem Słońca? Tutaj odpowiedź nasunęła mi się szybko: Słońce ma świecić nad równikiem, być pionowo nad nim, czyli w zenicie, bo równik dzieli kulę ziemską na połowy. Dzień wcześniej Słońce nie było w zenicie nad równikiem, a odrobinę bliżej zwrotnika północnego, czyli Raka, a jutro będzie w zenicie nieco na południe od równika, czyli bliżej Zwrotnika Koziorożca. Tak będąc ustawione, nie oświetli już obu półkul równomiernie.

Oczywiście trzeba tutaj zaznaczyć, że starym ludzkim zwyczajem zacząłem dobrze, a później pisałem tak, jakby Ziemia była nieruchomym centrum, ale pamiętamy przecież, że to tylko niezatarty w naszym myśleniu i języku ślad minionych tysiącleci, a nie fakt fizyczny.

Teraz wrócę do definicji: Słońce w punkcie przecięcia się równika niebieskiego i ekliptyki jest chwilą zmiany pory roku. Pamiętamy, że równik niebieski jest rozdmuchanym równikiem Ziemi. Równikiem „przeniesionym” w kosmos, czyli skoro Słońce świeci nad równikiem pionowo z góry, będąc w zenicie, jednocześnie jest w płaszczyźnie równika niebieskiego. Punkt Wagi (lub w marcu Barana) to styk ekliptyki i równika niebieskiego, a jeśli jest tam i Słońce, mamy równonoc i zmianę pory roku.

Całość definicji można uprościć, będzie łatwiejsza do zrozumienia i równie poprawna chociaż mniej naukowa: jesień (lub wiosna) zaczynają się, gdy Słońce jest w zenicie nad równikiem. Koniec, kropka.

Dzieje się tak dwa razy w roku – we wrześniu i w marcu. Obserwowana moment wcześniej czy później zmiana oświetlenia oczywiście nie będzie zauważalna gołym okiem, ale jak najbardziej możliwa do precyzyjnego wyliczenia. Ów przełom, zmiana lata w jesień, jest chwilą, a skoro tak, to gdzie nastąpił? Gdzie było Słońce w zenicie, gdy u nas była godzina 3.04? Nie znalazłem (chociaż na pewno można) tabel czy wzorów do odpowiednich wyliczeń, jedynie w przybliżeniu zorientowałem się, że południe w sensie godziny 12 było wtedy nad Oceanem Spokojnym, gdzieś w okolicy Papui Nowej Gwinei. Tam i wtedy przez mgnienie oka Słońce stało w zenicie nad równikiem. Tam się zaczęła zmiana obowiązująca na całej Ziemi: jesień dla północnej półkuli i wiosna dla południowej. Następnym razem Słońce będzie w zenicie na równiku za pół roku, chociaż w innym miejscu (a więc i o innej godzinie naszego lokalnego czasu), co wynika z ułamkowego podziału roku na dni; tak myślę, a jeśli się mylę, proszę o sprostowanie.

Zmiany są nieustanne i płynne, dlatego dzisiaj w południe na naszej długości geograficznej Słońce nie będzie już w zenicie nad równikiem, a odrobinę bardziej na południe, i dlatego tam, czyli na południowej półkuli, dzień będzie minimalnie dłuższy niż u nas, na półkuli północnej. Co się będzie działo ze Słońcem w następne dni? Każdego kolejnego będzie w zenicie odrobinę bardziej na południe, a zakończy tą swoją drogę, to przesuwanie górowania, na Zwrotniku Koziorożca w grudniu, w najdłuższy dzień roku na półkuli południowej. Od tej chwili Słońce zrobi zwrot (zwrotnik!) i miejsce zenitu będzie się przesuwało ku równikowi, gdzie będzie w równonoc wiosenną i dalej zacznie przesuwać się na północ, ku Zwrotnikowi Raka, gdzie dotrze w czerwcu. Tak więc między zwrotnikami Słońce jest w zenicie dwa razy w roku, na zwrotnikach po razie. Z analizy tego ruchu wynika, że są takie miejsca w obszarze między zwrotnikami, gdzie Słońce jest w zenicie w tym i będzie w przyszłym tygodniu, później przez prawie rok nie wznesie się tak wysoko. Są miejsca, gdzie ta przerwa jest mniejsza, są i z przerwą większą. Czy ktoś napisze, dlaczego?

Na wielu stronach znalazłem informację o długości dnia i nocy wynoszących około 12 godzin, a nie równo 12, jak przecież być powinno. Pełnego wyjaśnienia nie znalazłem, ale akurat tę zagadkę łatwo wyjaśnić. Jeden powód przedstawiłem wyżej: to ciągłość zmian, także w obrębie jednej doby. Równomierne oświetlenie półkul Ziemi nie występuje całą dobę, a chwilę. W tym roku ta chwila była nad Oceanem Spokojnym. Drugim powodem jest sposób liczenia długości dnia i nocy. W chwili ich zrównania trwają po 12 godzin, jeśli liczyć dzień od momentu pojawienia się i zniknięcia połowy tarczy Słońca, a uznajemy, że skoro już (i jeszcze) widać skrawek Słońca, jest dzień. Czasy wschodu i zachodu trwają kilka minut, co razem prowadzi do pozornej nierówności długości dnia i nocy.

Nie wiem, czy komukolwiek cokolwiek wyjaśniłem, ale sobie owszem, wyjaśniłem.


Tutaj  autorzy przystępnie tłumaczą wiele tajników związanych z astronomią, na przykład dlaczego w pobliżu równika zmierzch trwa minuty, a przy biegunach wiele dni.

 

Parę uwag dotyczących języka.

W internecie nagle się zaroiło od wyrażeń w rodzaju „elektrownia południowoukraińska”, a to przy okazji relacji z wojny w Ukrainie. Nagłość, liczebność i podobieństwo wyraźnie wskazują na wzajemne ściąganie od siebie wiadomości i wyrażeń, przy czym nikt nie zwracał uwagi na ich prawidłowość. Tutaj jej nie ma, bo nie ma Ukrainy Południowej, jak jest Korea Południowa. Można napisać o elektrowni południowokoreańskiej, ale tylko o elektrowni na południu Ukrainy.


Z reklamy zegarków naręcznych: „Szwajcarski mechanizm mechaniczny.” Niewątpliwie mechanizm jest mechaniczny, nawet ten szwajcarski. Inne ple-ple mające reklamować kosmetyk: „Serum regenerum regeneracyjne.” Wydaje mi się, że środkowe słowo ma być nazwą, ale któż może przeniknąć zamierzania twórców takich kulfonów?…


Trwa moda na pisanie wielką literą całych nagłówków artykułów publikowanych w internecie. Pod jednym z filmów na YT tak opisanych zapytałem o powód. Powiedziano mi, że algorytmy Googli lubią wielkie litery, a internet to biznes. Odpowiedź podpisano skrótem „pzdr”.

Okropne! Nie można biznesu stawiać ponad językowe reguły, a tutaj można przecież pogodzić jedno z drugim i napisać cały nagłówek wielkimi literami. No i to pzdr… Nie dość, że niewłaściwym, nie na miejscu, jest powszechny obecnie zwyczaj zastępowania wszystkich możliwych słów jakimi można zakończyć wypowiedź słowem „pozdrawiam”, to jeszcze skraca się to słowo do paru liter. Gdzieś już pisałem, ale tutaj powtórzę: człowieku, jeśli nie chce ci się poświęcić sekundy czasu na napisanie tego słowa, to daruj sobie pozdrowienie, bo szczere ono nie jest.


O dziwnym zwyczaju.

Wiele już razy widziałem filmiki z wywiadem nagrywanym w jadącym samochodzie, przy czym dziennikarz prowadzący był jednocześnie kierowcą. Widząc taką scenerię po raz pierwszy uznałem, że może udzielający wywiadu nie miał czasu, że tylko „w biegu” dało się go złapać, ale później zobaczyłem, że ta sceneria jest wcześniej przygotowywana, a więc zabieg jest celowy. Tylko jaki jest ten cel? Czemu ma to służyć? Tyle się mówi o ekologii, a tam troje ludzi (bo i technik jest na tylnym siedzeniu) kręci się pół godziny albo i dłużej właściwie bez celu. A bezpieczeństwo? Kierowca prowadzi wywiad w czasie kierowania pojazdem!

Trudno mi się oprzeć wrażeniu patrzenia na kolejną modę przywleczoną z zagranicy. Głupią, szkodliwą i potencjalnie niebezpieczną modę.

A może algorytmy Googli lubią takie wywiady?

środa, 21 września 2022

Pierwsza jesienna wędrówka

 160922

Boisko z kącikiem do ćwiczeń, odrestaurowany pomnik, drewniana rzeźba, uliczne ławki, grupa kapliczek drogi krzyżowej, wszystko nowe i bogate. Obok parking – moje docelowe miejsce we wsi Zaburze w zachodniej części Roztocza.

W pobliżu wznoszą się wspominane już dwa równoległe i długie pasma wzgórz. Ze zboczy jednych, ponad kilkukilometrową doliną, widać zbocza wzgórz po drugiej stronie. Byłem już na jednych i drugich, ale są zbyt rozległe, by poznać je w parę dni, a nadto na każdej wędrówce widzę w oddali nowe ładne miejsca i wybieram je za cel następnego wyjazdu. Kilka dni temu byłem po drugiej stronie doliny, i z wielu miejsc widziałem… drzewo. Tak, znowu drzewo: samotne, widoczne na tle nieba z odległości (sprawdziłem na mapie) sześciu kilometrów, potrafi skutecznie wołać wędrowca niezważającego na modne szlaki i popularne miejsca.

 


Dzisiaj wyruszyłem w drogę chcąc odnaleźć i zobaczyć z bliska ten ciemny punkcik na tle błękitu nieba – samotne drzewo.

Próbowałem ustalić gdzie rośnie porównując widziane lasy do ich kształtów na mapie, ale nie zdołałem. Przeszkadzała mi diametralnie odmienna perspektywa: rzut z góry na mapie, i widok z boku w terenie. Nie drążyłem zagadki ponieważ uznałem, że jeśli siedząc przy komputerze dowiem się, gdzie jest szukane drzewo, stracę niemałą część czaru poszukiwań. Wybrałem tylko pobliską wioskę, Google podsunęły mi informację o parkingu, i tam pojechałem. Po co to dociekanie, może zapytacie? Po nic. To wartość dodana do wędrówki. Jak odrobina dobrej a nieznanej przyprawy w jedzonej potrawie.

Na szlak wyszedłem późno, o ósmej, a to z powodu chronienia snu żony, zawsze budzącej się w czasie mojego szykowania się do wyjścia, ale za to spodziewałem się widzieć zachód słońca jeszcze na szlaku. Tak było. Skończył się już ten krótki czas, gdy wyjeżdżałem w drogę powrotną jeszcze za dnia. Skończyło się też lato i ciepłe dni: rano miałem pod wiatrówką dwa swetry, a w południe zdjąłem tylko jeden. Zaczął się długi czas swetrów, skończy się dopiero w maju. Dzień był chmurny, i taki też zapowiadano, ale przeglądając prognozy na następne dni uznałem, że jechać mi trzeba skoro jestem na głodzie, bo nieprędko wróci słoneczna aura. Cóż, jesień nie tylko złotą ma barwę.

 



Długa droga od wioski na szczyty wzgórz zawiodła mnie pod samotną dość dużą lipę, ale czy była ona tym szukanym drzewem – nie wiedziałem. 

 



Prosty sposób sprawdzenia, mianowicie daleki widok spod niego, nie wydał mi dostatecznym potwierdzeniem. W ciągu dnia parę innych szczegółów potwierdzało przypuszczenie, na przykład pobliskie zabudowania i wieża GSM, ale zamieszało mi w głowie inne znalezisko: dwie rosłe lipy ocieniające kapliczkę, stojące wysoko na zboczu, z rozległym widokiem wokół. Może to te drzewa, z daleka widziane jako jedno? Jednak okolica niezbyt mi pasowała. Dopiero po powrocie do domu, analizując zdjęcia z poprzedniej wędrówki, zobaczyłem nie tylko budynki i wieżę, ale i widziane dzisiaj charakterystyczne wzgórze z grupą wysokich brzóz.

Oto zdjęcia zrobione z odległości kilku kilometrów, drugie powiększyłem; nieco widać na nim wysokie brzozy.


Te same brzozy widziane dzisiaj. 

 


Tak więc szukanym drzewem okazała się lipa drobnolistna widziana już z rana przy pierwszej dzisiaj poznanej drodze. Drzewo znalazłem wyjątkowo szybko, dłużej nabierałem pewności, a przy okazji znalazłem drugie, podobne miejsce, to z dwoma lipami. Kilka zdjęć tego wyjątkowo ładnego miejsca.

 






Znalazłem też uroczą dolinę. Miejsce, czy raczej przysiółek, jako że jest tam kilka zabudowań, zwie się Doliny. Zauroczyło mnie wyjątkowo ładnymi widokami. Szczególnie jedno, ze stromego zbocza, pod rosłą czereśnią, spodobało mi się. Oczywiście jest już dopisane do elitarnej listy miejsc dobrych do postawienia domu marzeń, a musicie wiedzieć, że niełatwo dostać się na moją listę. 

 






Nie wiem jak się znalazłem na tyłach zabudowań, między ogrodzonymi polami, a jedyna dostępna droga wiodła w głąb lasu. Po obejrzeniu mapy wiedziałem, że jeśli opuszczę dukt skręcając w wybranym miejscu, po przejściu czterystu metrów wyjdę z lasu. Przejście nie było drogą, a ledwie widocznym śladem na powiększonym zdjęciu satelitarnym, i okazało się dnem starego jaru, a może żlebu, skoro wiódł stromo pod górę. Obyło się bez przedzierania przez chaszcze, chociaż zapadanie się stóp w grubej warstwie starych liści i stromizna podejścia dały się we znaki. Zawsze po takim przejściu pozostaje satysfakcja, a w pamięci obrazy dzikich, ładnych miejsc znanych tylko zwierzynie.

 


Obrazki ze szlaku 


Orzech włoski. To drzewo odniosło niezwykły sukces, chociaż nie samodzielnie, a przy pomocy ludzi: rośnie na całym świecie, wszędzie tam, gdzie nie ma zabójczego klimatu, a to dzięki swoim nasionom. Wiele ich rośnie przy roztoczańskich drogach. Dzisiaj przywiozłem do domu pół torby orzechów zebranych pod przydrożnym drzewem.

Dwie odmienne warstwy: na dole skały wapienne, ślad prastarego morza, wyżej less, krucha, mało spoista skała eoliczna. Geologowie lubują się w nadawaniu nazw rzeczom i zjawiskom, mają ich nieprzebraną ilość. Jedną z nich są mechanizmy eoliczne, czyli, mówiąc wprost, funkcjonujące dzięki wiatrom, jako że Eol był u Greków bóstwem wiatrów. Tak więc niższa warstwa powstała w wodzie, wyższa przeciwnie, w suchym klimacie.

Oto zobrazowanie wyrażenia „enigmatyczna wskazówka” – tablice kierunkowe roztoczańskiego szlaku. Nie wiem, jakiego, ponieważ najczęściej nie po drodze mi z nimi.

Jak nie zwrócić uwagi na ten obfity dar natury? Na tak wielki wysiłek niedużej przecież rośliny? Język mi skołowaciał od cierpkości owoców tarniny, ale zagryzłem kilkoma słodkimi gruszkami leżącymi obok, pod polną gruszą.


 Las nawłoci porastającej całe zbocze wzgórza.

 




Miejsce widokowe w pobliżu Zaburza. W naszym języku zwykle pisze się „pod”, ale tutaj nie pasowało mi, bo jest ewidentnie nad wioską i to sporo. Akurat tutaj zaznaczone na mapie miejsce widokowe faktycznie takim jest, chociaż przy tej samej drodze, wyżej, jest cały szereg miejsc z rozleglejszymi widokami.

Trasa: wzgórza na wschód od Zaburza.

Przeszedłem 19 km w ciągu 11 godzin.


 












niedziela, 18 września 2022

Pożegnanie lata

 080922

Wiedząc o prognozowanym załamaniu pogody, nazajutrz po powrocie z Roztocza pojechałem ponownie. Chciałem zobaczyć początek dnia, a że nie miałem pomysłów na trasę tego nieplanowanego wyjazdu, pojechałem do Gródek. Owszem, okolica tej wioski jest mi znana, ale z domu jadę tam ledwie pięć kwadransów, a od miejsca parkowania nie jest daleko na wzgórza. Podobnie jak wczoraj, i dzisiaj zdążyłem zobaczyć kolory wschodu, ale na jutrzenkę się spóźniłem. Niech mi Eos wybaczy to zaniedbanie; tłumaczę się paroma ledwie godzinami snu i zapewniam o pamiętaniu o niej.

 

 




Wczoraj po raz pierwszy miałem na sobie jesienną zbroję: dwa swetry, wiatrówkę, rękawice i ciepłą czapkę; tak było i dzisiaj. Co prawda w najcieplejszych godzinach dnia szedłem w samym podkoszulku, ale te wyciągnięte z szafy swetry mają cechę uprzykrzonego rzepu: raz użyte, przyrastają do grzbietu na wiele miesięcy. Dobrze zrobiłem jadąc na wędrówkę, bo teraz wiem, że mimo tych swetrów, był to ostatni letni dzień. Nazajutrz zrobiło się zimno, buro i mokro; taka aura trwa już drugi tydzień. Wiem, że przyjdą jeszcze słoneczne dni, ale już nie letnie. Sporo widziałem lata, ale teraz robię sobie wyrzuty: wszak mogłem więcej, przecież wiedziałem, że lato trwa tylko chwilę! Jak każdej jesieni obiecuję sobie w przyszłym roku zostawić na boku obowiązki, i wziąć od lata wszystko – każdą jasną i ciepłą chwilę tej cudnej pory roku. Nigdy nie udało mi się nasiąknąć latem tak jak chciałbym, ale w przyszłym roku uda się na pewno!

Szwendając się po znanych drogach i wzgórzach, nie mogłem ominąć miejsc szczególnie ulubionych. Są one na północ od bukowego pięknego lasu i wzgórza Szyja; widać je w dolnej części załączonej mapy. Strome, równoległe pasma wzgórz, pola opadające na dno wąskiej doliny i szybko wbiegające na kolejne pagóry; tu mały lasek na dnie, tam wąski język zagajnika pnący się po zboczu, wiele malowniczych drzew na miedzach. Ilekroć schodzę na dno doliny idąc od lasu, zwalniam kroku, zatrzymuję się albo robię przerwę pod znajomym jaworem; chcę dłużej tam być, więcej zobaczyć i zapamiętać. Na myśl o krajobrazach klasycznie roztoczańskich pojawia się kilka obrazów, wśród nich jest widok spod mojego jawora, ten właśnie. Oglądając zdjęcia proszę pamiętać o wizualnym zmniejszaniu przez aparat różnic wysokości. Trzeba tam być i patrzeć, bo obiektywowi i zdjęciu nie równać się z naszym osobistym aparatem i obrazami w naszej pamięci.



 
Obrazki ze szlaku

Bukowy las w słoneczny letni dzień. Ołowianoszare słupy pni i zieleń liści rozjaśniona plamami słońca. Tysiące żywych organizmów, a jednocześnie nieruchoma cisza. U nas wojny i recesje, tutaj spokój – wyniosły czy obojętny na nasze szaleństwa? Jakże my, mieszkańcy jednej wspólnej Ziemi, jesteśmy odmienni!

Często próbuję uchwycić obiektywem blask liści prześwietlonych słońcem, ale rzadko mi się udaje; na tym zdjęciu widać nieco ów piękny blask w kolorze zieleni z dodatkiem jasnego bursztynu czy może złota. Podobnie jest z wysokimi wiechciami traw na miedzach: one też potrafią pięknie wystroić się blaskiem słońca i równie trudno ów blask uchwycić aparatem.



Sosna i buk, przyrodni bracia z przypadku, a na następnym zdjęciu buk nazwany przeze mnie spiralnym.


Pocięte i połamane resztki łodyg uprawianych roślin, tutaj rzepaku, to normalny widok na polach. W przyszłym roku przybędą nowe szczątki, każdego roku ich przybywa, ale w ziemi nie jest ich więcej. W lesie nie przybywa uschniętych liści, a na miedzach i nieużytkach nie jest więcej uschniętego zielska. Wszystko dzięki maleńkim robaczkom i jeszcze mniejszym bakteriom wprowadzającym ich materię w ponowny obieg. W strumień życia.

Na drodze widziałem kilka miejsc z rozsypanym ziarnem. Owszem, może się to zdarzyć w pośpiechu, a że nie opłaca się zbierać i oczyszczać, więc się zostawia. Tak, to prawda, ale… Na tym niewielkim odcinku tej jednej drogi leży kilka bochenków chleba. Słyszałem, że na wszystkich etapach zbiorów, przetwarzania i spożywania marnujemy trzecią część żywności!

Nachyliłem się, wziąłem garsteczkę, przedmuchałem i wsypałem do ust.

Na Roztoczu bardzo dużo jest najróżniejszych plantacji. Od powszechnie spotykanych porzeczek i malin, do tak rzadkich jak plantacje orzechów laskowych czy ostropestu. Wśród tych pierwszych, liczniejszych, trzeba wymienić aronię. Bardzo często widuję pola z krzewami tej rośliny, przy czym wydaje mi się, że przeważają plantacje opuszczone, nieuprawiane. Codziennie widzę krzewy aronii zarośnięte chwastami i samosiejkami drzew, a nawet na części tych nieźle wyglądających plantacji owoce nie są zbierane. Dzisiaj po raz pierwszy zobaczyłem likwidowaną plantację aronii. Ta roślina jest gęstym i wysokim krzewem, a nieprzycinana wykształca tak wiele odrostów, że rosnąc w skupisku tworzy gąszcz dosłownie nie do przejścia, może tylko dla dzików, ale i tego nie jestem pewny. Mijając takie miejsca zaglądam między krzewy, nie mogąc się nadziwić żywiołowości aronii, a porównanie do dżungli nasuwa mi się nieodparcie. Oto kilka zdjęć mijanych dzisiaj plantacji; na ostatnich widać wyrwane traktorami krzewy z wielką liczbą odrostów. Proszę sobie wyobrazić, jak wygląda skupisko tych roślin, skoro sadzone są w odległości dwóch kroków jedna od drugiej.

O tej porze roku zrywam owoce aronii i wysysam z nich sok; może nie jest najlepszy w smaku (chociaż skład ma bardzo wartościowy), ale dobrze gasi pragnienie.

 





Trwa inwazja nawłoci. Rośnie wszędzie, a w wielu miejscach tworzy rozległe i gęste zarośla sięgające wyżej głowy. W czasie kwitnienia jest ładną rośliną, ale jej rozpieranie się, wypychanie naszych roślin, wciskanie się w każdy wolny metr ziemi, ładne nie jest. Zubaża florę i zaburza jej równowagę.

Dzisiaj znowu widziałem spore kępy ujmująco ładnych maleńkich różowych kwiatków, które kiedyś zidentyfikowałem jako łyszczec. Dzisiaj zwątpiłem: może to goździcznik? W Wikipedii piszą o bardzo rzadkim występowaniu tej rośliny w stanie dzikim a dość częstym łyszczeca, więc zapewne to jego widuję i podziwiam. Nota bene, nie będąc pewny pisowni, musiałem sprawdzić odmianę przez przypadki. Dobrych zdjęć nie mam. Ich sfotografowanie przekracza moje umiejętności, bo te ograniczają się do wiedzy o naciśnięciu określonego przycisku.

Zauważyliście, że po przekwitnięciu słoneczniki już się nie odwracają do słońca?

 

Trasa: drogi na południe od Gródek

Statystyka: 18,5 km, 11,5 godzin na szlaku, przerwy 4,5 godziny.