290822
>>Lasy już zaczynały czerwienieć, czasem liść zrywał się z gałęzi, nierównym lotem – niczym okaleczony motyl – krążył ku ziemi, osiadał na wrzosowisku.<<
Co rusz pojawiają się współczesne powieści okrzykiwane jako przełomowe dla literatury wydarzenia literackie, a po poznaniu wcale nierzadko okazują się przeciętne lub nawet mierne. Po paru miesiącach, najdalej latach, nikt nie pamięta tych „wydarzeń” – są nowe, równie przełomowe. Coraz mniej liczy się samo dzieło literackie, coraz bardziej osoba autora i jak wszędzie: reklamowy szum. Nadto odnoszę wrażenie przykładania zbyt małej wagi do piękna języka na korzyść wyrażania się zbliżonego do mowy potocznej, a nawet gorszej.
Zapomina się o dziełach starszych, mimo ich przewagi jakościowej nad nowymi.
Po raz drugi przeczytałem „Bolesława Chrobrego”, napisaną 70 lat temu wielką powieść Aleksandra Gołubiewa. Dwa tysiące stron opisów życiowych przemian kilkunastu pierwszoplanowych postaci nakreślonych w sposób mistrzowski. Powieść nic nie straciła ani na aktualności poruszanych problemów, ani na urodzie języka, a nawet wprost odwrotnie: zyskała, szczególnie w porównaniu z niektórymi obecnie wydawanymi pozycjami. Czytając, czuję się ze swoimi skromnymi umiejętnościami jak mrówka przy gigancie.
Nie zamierzam pisać tutaj recenzji powieści, chciałem tylko pokazać drobny wycinek tego dzieła, mianowicie opisy przyrody, a zacznę od jesieni; później przyjdzie czas na pozostałe pory roku.
Do zasygnalizowanego tematu literatury powrócę, a teraz zapraszam do poznania jesieni widzianej oczyma Aleksandra Gołubiewa, świetnego, aczkolwiek mało znanego polskiego pisarza.
* * *
Lato nieznacznie przechodziło w jesień; na wierzbach u rzeki żółkły już pojedyncze liście; bezszelestnie się kręcąc osiadały na wodzie, leniwie płynęły prądem jak złote łódki. Ranki i wieczory były chłodne, ale w dzień zawisał nieruchomy, ciężki upał (…). Na łąkach zbierały się na wiece bociany, chodziły zadumane, przekręcając łebki i pochylając krasne nosy ku dołowi; raz po raz białym kręgiem napływał ptak, nad samą ziemią machał parę razy skrzydłami, jednym skokiem stawał na długich giczołach; potem kroczył powoli i rozważnie, reszta stada udawała, że nie dostrzega przybysza.
Po niebie wolno się snuły kłęby obłoków, świeciły śnieżnie; łączyły się w stada, znowu się rozbiegały, zmieniały kształty, rosły i malały. Pod wieczór nikły. Błękit powoli rozsrebrzał się perłową białością, potem szarzał, popielaciał, przetykał się granatem, złotymi gwoździami błyszczały gwiazdy. Na zachodzie palił się jeszcze złotawy pas purpury. Od rzeki płynęła mgła i chłód.
Snuły się ciche dni zamierającego lata.
Dzień zdawał się miodem kapać – złoty, bez powiewu, pogoda lubowała się ostatkiem słońca przed jesienną szarugą.
Dzień był pogodny, cichy, w złotym powietrzu leciały pajęczyny.
Jarzębina zasypana czerwonymi jagodami. Słońce nachyliło się nad zachodem o ćwierć nieba – jest ciepło, żółto, błękitnie. Po zrudniałych źdźbłach ścierni smugami tęczy skrzy się blask rosy. Na niebie krągłe obłoki, bardzo białe.
Wisi przejrzysta cisza. Zda się – pogoda przystanęła w biegu, zadumała się.
Nieprędki tupot oddalających się kopyt – czy to lato z wolna odciąga?
Patrzył urzeczony na szeroki kraj rozciągający się przed nim. Słońce już zachodziło i wszystko było żółte, rdzawe, rude, czerwone, nawet zieleń lasów. Kraj zdawał się zasypiać w tym pogodnym wieczorze ciepłej jesieni.
Babie lato złociło się w pełnej krasie. Tysiące pajączków, zdążających na sen zimowy do własnych, sobie tylko znanych kryjówek, snuły pajęcze gościńce, mieniące się w słońcu tęczowymi smugami.
Nad przesiekiem wypogodzone jesienne niebo świeciło zrazu złotem, później nasiąkłą zielenią, chłodniało, było jak zastygłe szkliwo.
Cichymi mgłami, zapachem butwienia i chłodu, coraz dłuższym trzaskaniem ognia w czasie wlokących się niby nić smolna wieczorów – nadciągała jesień. Natężysz ucho: zda się, słychać jej szeleszczące w liściach kroki za sennymi ścianami.
(…) cicho było; brzęk muchy, skrzyp drzewa, rozpływający się w błękicie krzyk lecących żurawi. I wszystko.
Świt różowi obłoki, rozżarza je do płomiennego złota, słońce wolno się pnie do góry, napełnia las gorzkawą wonią wczesnej jesieni, ostatnie motyle unoszą się nad łąką, na niebie krzyk dzikich gęsi i żurawi, z wolna zieleń lasu ciepleje, żółknie, potem czerwienieje, i już w oczach palą się purpurowe blaski zachodu (…)
Jesień nadciągała z wolna chłodem, wilgocią, ostrym zapachem upadłego listowia. Ptaki już odleciały. Rankiem na rudniejących trawach zimno srebrzyła się rosa. Chmury wisiały nisko, przytłaczały ciężkimi, ledwo przesuwającymi się zwałami ponurej szarzyzny, zda się – wraz opadną na ziemię, zgniotą dech w piersi. Nocami las podsuwał się pod samą chatę ciemnością i lękiem. Życie zamierało.
Dzień przyszedł ciepły i cichy, mimo że była już późna jesień; ale tego roku pogoda zdawała się zwlekać z deszczami. Teraz zaś jakby zostawiała ostatni strzęp lata, którego nie zdołała zgasić mgłą i wiatrem. Powietrze niemal gęste od żółto-złotego blasku.
Środkiem rzeka błyszczała, koło brzegów leżał na wodzie czarny, aksamitny mrok; woda burczała przed nosem czółna, pluskała na wiosłach. (…) Drzewa szemrały nad samą wodą, osypywały liście. Z zastałych zatoczek niosło mocną wonią butwiejącego zielska. Osiadała mgła, lekka i przejrzysta, gwiazdy ledwo przez nią przebijały.
Była jesień, żółta mgła leżała płaską warstwą nad mokradłami Jelonka, Świętego i Bielidła, dalekie lasy roztapiały się w sinym, nieprzezroczystym powietrzu, dymy się słały, pachniało ostro przegniłym zbrunatniałym liściem, mokrą ziemią, bliską zimą.
W jesienne, mżyste dni łaził po opustoszałych polach, od mokrej ścierni wilgły mu skórznie i onuce, bruzdy zagonów nalane były ciemnym fioletem, czerwonawą burością; gołe gałęzie drzew ociekały, kapały wielkimi kroplami; ziemia leżała płasko, leniwa i ciężka, spoczywała; mokre wrony siedziały z przykurczonymi szyjami, nastroszone, smutne.
Przez trzy dni srożyła się burza deszczowa, niebo chlustało strugami wody, porywisty wiatr kładł je niemal poziomo, bił w ściany chat, szarpał za dachy, łamał drzewa w lesie. Kto mógł, nie wychylał się na dwór, nawet przez najlepiej utkane ściany przenikała wieja, ogień na paleniskach migał, nie dawał ciepła. Czwartego dnia zabrało siły wiatrom: nastała mglista, zamżona pogoda, równo siąpiło drobnym deszczem, cały kraj przesiąkł wilgocią, chmury spełzły nad samą ziemię, zaczepiały brzuchami o ociekające świerki. Koleiny wypełniły się wodą, wszędy kałuże i kałuże, spływające po pochyłościach potoki, szeroko zalane łąki – kępy pożółkłej trawy sterczały znad mrugającej wody; nieustanny, monotonny szum deszczu.
Ranek przyszedł słoneczny i ciepły, jeden z tych jesiennych ranków, gdy Pogoda zda się żegnać przed odejściem na zimowy wyraj. Drzewa stały obleczone błękitnawą ciszą, nieruchome zupełnie. Świat był żółty, spokojny, ukojony.
Deszcz ustał, pola były rdzawe, brunatne, smużyły się pasmami szarej mgły; pachniało późną, jesienną wilgocią, zbutwieniem, rozkisłą ziemią.
Leniwo ciekły popielate, wilgotne, jesienne dni.