Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą park. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą park. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 września 2019

Ronda, drzewa i praca

100919
Klasyczny „tir” jest połączeniem dwóch pojazdów, ciągnika siodłowego oraz naczepy, i ma długość 16,5 metra. Spotyka się nieco dłuższe, ale i te nie przekraczają dwudziestu metrów. W lunaparku trudno o tak krótki zestaw pojazdów. Moja ciężarówka i ciągniona przyczepa, mierzą blisko 27 metrów długości.
Jak się czymś takim jeździ? Po prostej normalnie, jak krótkim pojazdem, natomiast w ostrych zakrętach zupełnie inaczej. Niżej przedstawiam technikę przejeżdżania ciasnych rond, a takie u nas przeważają. Zauważam osobliwą zależność: im nowsze rondo, tym ciaśniejsze. Już w parę miesięcy po oddaniu go do użytku, ma rozjeżdżone krawężniki. Dlaczego tak się dzieje? Nie znam przyczyny robienia takich rond, ale praktyczny powód rozjeżdżania krawężników znam: to lenistwo kół. Przednie, kierowane, jadą tam, gdzie każe im kierowca, tylne, zwłaszcza te na samym końcu zestawu pojazdów, właśnie z lenistwa wybierają drogę najkrótszą. W slangu kierowców mówi się, że ścinają zakręt. Im dłuższy jest zestaw pojazdów, im większa odległość między osiami i im ciaśniejszy skręt, tym więcej tylne koła ścinają zakręt, czyli toczą się bliżej środka zataczanego łuku.
Żeby tył ciągnionej przyczepy nie wjechał na krawężnik czy znaki drogowe, po małym rondzie jedzie się osobliwą trajektorią.
Na zdjęciu zaznaczyłem kolorem zielonym tor przednich kół długiego zestawu pojazdów, niebieskim tylnych kół.

„Wyciągam zestaw” ile się da, to znaczy wjeżdżając na rondo jadę prosto na wysepkę, i dopiero tuż przed nią szybko i ostro skręcam w prawo. Gdybym trzymał się pasa ruchu i zgodnie w jego biegiem skręcił w prawo, tyłem rozjechałbym znaki drogowe. Teraz objeżdżam wysepkę, która u nas, w Polsce, jest szeroka, nierzadko murowana, i wznosi się nad rondem niczym reduta Ordona, ale i tutaj wymagana jest odpowiednia technika. Skręt w lewo, a tak się przecież objeżdża ronda w ruchu prawostronnym, skutkuje chęcią wjechania lewego tylnego koła na wysepkę, co wymaga odsunięcia zestawu pojazdów od jej krawężnika. Czyli po dojechaniu do wysepki, muszę szybko skręcać w prawo, na zewnątrz ronda, i objeżdżając rondo pilnować w lusterku lewych tylnych kół.
Opuszczając rondo nie wjeżdżam w drogę wylotową normalnie, jak to robią samochody osobowe, a jadę tak, jakbym miał minąć wyjazd, i dopiero w ostatniej chwili ostro skręcam w prawo, lewym lusterkiem o centymetry mijając znaki stojące na środkowej wysepce drogi wylotowej. Dzięki temu manewrowi odsuwam prawe tylne koła od zewnętrznych krawężników. Jeśli się da, po minięciu znaków czasami wjeżdżam na wysepkę (niektóre mają specjalne, niskie i łagodne, krawężniki), żeby tym manewrem dodatkowo zwiększyć promień skrętu, a tym samym zmniejszyć ścinanie łuku przez prawe tylne koła zestawu.
To samo prawo lenistwa tylnych kół wymaga stosowania odpowiedniej techniki jazdy na ciasnych łukach drogi. Na łuku w lewo kabinę samochodu należy prowadzić jak najbardziej na zewnątrz, prawym przednim kołem tuż przy brzegu jezdni, a to dla zrównoważenia efektu ścinania łuku, przez który tylne koła wjeżdżają na środek jezdni. Odwrotnie przy łuku w prawo: kabinę należy prowadzić bliżej środka jezdni, a to dla uniknięcia zjechania z niej prawych tylnych kół. Czasami, gdy łuk jest ciasny, trzeba jechać środkiem jezdni. Bywa, że przed takim łukiem muszę zwolnić lub nawet zatrzymać się, żeby przepuścić samochód jadący z naprzeciwka, ponieważ nie mogę wtedy jechać środkiem jezdni.
Tego rodzaju szczegółów nie muszą znać kierowcy samochodów osobowych, powinni jednak wiedzieć o ścinaniu łuków przez długie zestawy pojazdów. A nie znają. Przeciętny kierowca nie ma zielonego pojęcia już nawet nie o opisanej tutaj technice, nie wie nawet o zależności między długością pojazdu, promieniem łuku, a wielkością ścięcia. Nie wie, że należy unikać jazdy na prawo od kabiny ciężarówki, ponieważ może nie być widoczny: dolna krawędź szyby jest powyżej dachu samochodu osobowego, a lusterko patrzy nad dachem osobówki do tyłu.
Ta ich niewiedza wymusza stosowanie odpowiednich technik zabezpieczających. Na przykład: jeśli do skrętu na skrzyżowaniu są wyznaczone dwa pasy ruchu a łuk jest ciasny, pod światłami staje się okrakiem na środku, zajmując obydwa pasy, w przeciwnym razie po chwili będzie się miało samochód osobowy przy swoim boku, co nierzadko uniemożliwia bezkolizyjną z nim jazdę. W podziękowaniu widzi się błyskanie światłami lub środkowy palec kierowcy.
Dlaczego piszę o tym wszystkim?
Ponieważ coraz bardziej jestem zmęczony uciążliwościami mojej pracy. Jedną z nich jest oglądanie ordynarnych gestów. Zdarza się, że kierowca jadący przez rondo za mną i nie mogący mnie wyprzedzić (z powodu mojego lawirowania po jezdni), wyprzedza za rondem, blokuje drogę i daje upust swoim nerwom, jak mniema, ale tak naprawdę swojej ignorancji i elementarnemu brakowi kultury. A ja już nie chcę mieć do czynienia z takimi ludźmi. Jadąc swoim samochodem osobowym, mijam ich „bezkolizyjnie”.
Na zakończenie zagadka dla dociekliwych.
W Żaganiu jest rondo w kształcie nerki.

Proszę określić prawidłowy tor jazdy po tym rondzie długiego zestawu pojazdów.
Jeszcze jedno, dla jasności: moje umiejętności kierowania są przeciętne. Zaznaczam ten fakt, ponieważ nie chcę uchodzić za kogoś, kim nie jestem. Owszem, jeżdżę, jakoś daję radę, ale tylko tyle. Moje jeżdżenie jest okazjonalne, skoro w ciągu roku przejeżdżam tyle, ile zawodowiec w ciągu tygodnia czy dwóch.

Skoro jestem w Żaganiu, nie mogłem nie pójść między drzewa parku – tym bardziej, że teraz jest ostatnia okazja do ich zobaczenia.
Przywitałem się ze znajomymi drzewami, ale i nowe okazy, dziwnym przypadkiem niezauważone wcześniej, zwróciły moją uwagę. Podziwiałem wyjątkowo grube graby i niesamowicie wysokie, niemal strzeliste dęby. Przecież – mówiłem sobie stojąc pod nimi z zadartą głową i szukając końca ich strzały – te drzewa są niskie, przysadziste, a pierwsze konary mają na wysokości kilku metrów. Niekoniecznie, jak się okazuje. W tym parku także lipy są bardzo wysokie, a i akację, czyli robinię akacjową, taką znalazłem.


Kiedy pod wieczór pierwszego dnia poszedłem szukać swojego kampingu w labiryncie wozów zaplecza, znalazłem go postawionym pod kępą wiązów. Z satysfakcją rozpoznałem je po korze, a gdy podniosłem wzrok, zobaczyłem dość już liczne ładnie żółknące liście. W nocy pierwszy przymrozek uczynił trawy siwymi. Uznałem tę właśnie noc za granicę między latem a jesienią.
Jesień, pora więc zacząć sezon górski.
Jeśli nic się nie zmieni w ostatniej chwili, za tydzień pojadę w moje góry.

140919
Chodzę labiryntem zaplecza i rozglądam się, zauważając odmienność w moim postrzeganiu.




Zwracam uwagę na schnące ubrania powieszone w czasami dziwnych miejscach, na buty leżące na kołach pod wozami, na rower przypięty przez kogoś do dyszla. Tu i tam leżą rozrzucone śmieci, puszkami i butelkami przepełniony jest śmietnik, w otwartej skrzyni ładunkowej kuchni widzę zapasowe butle gazu i worki ziemniaków – ślady mieszkania tutaj wielu ludzi.
Odruchowo rejestruję pordzewiałe drzwi scanii, schody ustawione w takiej ciasnocie, że trudno wejść nimi do pokoju, plątaninę czarnych węży przewodów i rozdzielnię prądu najeżoną włożonymi w nią wtykami, traktor rozkraczony na pochyłości. Stoję przed wejściem do mojego warsztatu patrząc na schody, którymi wchodziłem tysiące razy i otwierałem drzwi. Wychylam się zza mojej scanii i w szpalerze wozów widzę ścianę mojego kampingu, w którym setki wieczorów przesiedziałem nad słowami. Ledwie kilka tygodni temu widywałem jego drzwi otwarte, a wtedy wiedziałem, że w środku jest moja żona.
Z satysfakcją patrzę na składaną konstrukcję windy do rozładunku wózków autodromu i chwilę zastanawiam się, w którym roku ją zrobiłem. Pamięć podsuwa mi szereg obrazów z tamtej zimy. Obok stoi nowa kuchnia z jadalnią, moja praca sprzed paru lat, tam kolejne dzieło moich rąk i dalej następne.
Chodzę po śpiącym jeszcze lunaparku, obudzi się w południe, teraz jest cichy i znieruchomiały. Patrzę i słucham siebie. Lekki smutek miesza się mi z radością i coraz wyraźniejszym wrażeniem patrzenia z zewnątrz, ale jednocześnie widzę ślady swoich rąk, a dużo się ich nazbierało przez piętnaście lat pracy tutaj, i wpływają na postrzeganie tych lat. Patrzę i chwilami mam łzy w oczach; czuję, że miniony czas jest mi drogi.
Starannie oddzielam go od firmy i charakteru pracy w niej. Wspomniana radość, ale też ulga, pojawia się na myśl o bliskim już końcu tej pracy, smutkiem zabarwione poczucie końca dotyczy wyłącznie mojego czasu, lat tutaj minionych. Drogich mi, bo moich, a teraz, w ten ranek, materialnym ich obrazem są prace tutaj wykonane.
Nie znajduję dobrych cech tej pracy, ale jednocześnie wiem, że tylko dzięki mieszkaniu w tej części Polski, miałem możliwość nawiązania kilka cennych dla mnie znajomości, poznałem też i ukochałem moje góry, napisałem książki o nich. Przeżyłem wiele dobrego w tym czasie, ale to dobro zawsze działo się poza pracą.
Życia nie powinno się dzielić w ten sposób – na czas prywatny i czas służbowy – ponieważ kroimy wtedy coś, co podzielne nie jest, ale nierzadko byłem zmuszony tak robić dla ratowania swojego ducha, inaczej nie potrafiąc znieść psychicznych obciążeń.
W te dni, ostatnie dni ostatniego mojego sezonu karuzelowego, blednie wszystko co z pracą związane, a intensywności nabiera poczucie cenności mojego czasu.

czwartek, 9 maja 2019

Trzy tematy

070519

Żagańskie drzewa.

Przez pięć dni pracowałem w parku w Żaganiu. Oczywiście parę razy wyszedłem na spacer, będący tak naprawdę zwykłym gapieniem się drzewa. Do dwóch największych drzew parku, platana i topoli, wracałem kilka razy, nie mogąc się nadziwić ich wielkości. Przy pniach położyłem miarę wyciągniętą na długość jednego metra; dzięki niej lepiej widać wielkość drzew.

Zwróciłem też uwagę na parkowe dęby: nierzadko są wysokimi drzewami o prostych pniach, czym odbiegają nieco od typowego, przysadzistego, pokroju tych drzew. Na wielu rośnie bluszcz. Owszem, dodaje uroku jeśli nie jest duży, ale, wspomniawszy ogromny bluszcz widziany w kaczawskich Chełmach, nie mogłem powstrzymać się przed mściwym zrywaniem lub przecinaniem ich pędów. Niech mi Pani Flora wybaczy.

Coraz częściej zdarza mi się rozpoznać wiąz jedynie po wyglądzie kory, co cieszy mnie wobec długiej wcześniejszej bezradności, mimo iż do nieomylności wiele mi jeszcze brakuje.






Parę słów o optyce.

Kolory liści drzew różnią się między sobą, co każdy widzi, ale właściwie dlaczego? Można pisać o barwnikach, o chemii, i będzie to dobrym wytłumaczeniem, ale przyczyna pierwotna tkwi nie w chemii, a w optyce. Rzecz jest białego koloru wtedy, gdy odbija całe światło słoneczne, a czarna, gdy całe pochłania; dlatego biała trudno się nagrzewa, czarna łatwo. Roślina używa energii światła do napędzania swoich procesów produkcji substancji organicznych ze związków nieorganicznych. Z wody i dwutlenku węgla (plus drobne ilości innych pierwiastków) wytwarza ziemniaki i banany zatrudniając energię słońca. Światło jest pochłaniane przez liście, ale w niejednakowym stopniu. Najmniej zużywane jest zielone światło, a to znaczy, że najwięcej jest dobijane od liści, dlatego właśnie widzimy je zielone.

W parku żagańskim rośnie kilka wielkich buków czerwonych, a skoro ich liście widzę czerwonozielonymi, to znaczy, że te drzewa niewiele wykorzystują czerwone pasmo promieniowania słońca. To wysokoenergetyczna część widma naszej gwiazdy, co oznacza pewne upośledzenie buków czerwonych nie wykorzystujących tej energii. Gdy jednak patrzę na duże okazy tego gatunku, a kilka znam i widuję od lat, widzę mocne drzewo dobrze radzące sobie w życiu mimo tego kolorystycznego upośledzenia.

Odkąd nauczyłem się rozpoznawać jarząby szwedzkie, widuję je często, ponieważ odmienność kolorów liści – mają niebieskawy odcień – pozwala rozpoznać te drzewa czasami na pierwszy rzut oka, nawet zza kierownicy.

Stosując zasady optyki należy stwierdzić, iż ich kolor oznacza mniejszą absorpcję niebieskiego promieniowania słońca.

Może jeszcze, w ścisłym związku z tematem, napiszę o swoim zdziwieniu po zrozumieniu istoty działania kolorowych szybek barwiących światło. Tak się popularnie mówi, ale to nieprawda. Białego światła nie da się zabarwić kolorowymi szybkami, ponieważ o wrażeniu widzenia określonego koloru decyduje częstotliwość promieniowania elektromagnetycznego, jakim jest światło. Już tutaj jest wielka dziwność: widziane światło, fale radiowe i rentgenowskie, także promieniowanie podczerwone, są takimi samymi falami elektromagnetycznymi. Te widzialne wyróżnia wyłącznie fakt ich widzenia przez nasze oczy, nic więcej.

Więc szybka nie zmieni częstotliwości fali, a jedynie działa jak wybiórczy filtr: jeśli jest czerwona, najwięcej przepuści właśnie fal widzianych przez nas jako czerwone, inne mocno tłumiąc.


O przejazdach.

Zaczął się okres cotygodniowych przerzutów lunaparku do nowego miasta, a że w bazie jest jeszcze niedokończona praca zaczęta w zimie, w połowie tygodnia, zaraz po ustawieniu karuzel, przyjeżdżam do bazy. Tam pracuję do niedzieli i wieczorem tego dnia wracam do lunaparku. W poniedziałek od rana zaczyna się proces przerzutu karuzel do kolejnego miasta. Mam więc dwie swoje własne, kempingowe, przeprowadzki w tygodniu: w niedzielę i w środę lub w czwartek. Rok temu rozbito mój autokemping, kamper, jak to ludzie mówią, w zamian dostałem starą, rozlatującą się przyczepę kempingową. Miała być na tymczasem, a mieszkam w niej już ponad rok, i zapewne dotrwam do emerytury, chyba że przyczepa wcześniej się rozleci. Tak, tak: czasami obawiam się, czy aby nie przyjdzie mi zbierać swoich rzeczy rozwłóczonych na drodze po rozleceniu się kempingu; pocieszam się myślą o niedługim już końcu mojej pracy.

Wczoraj, w poniedziałek, zacząłem pracę o siódmej w Żaganiu, w porze obiadowej wyjechałem do bazy, a w trzy godziny później do Łodzi. Na miejsce przyjechałem po północy, później jeszcze musiałem zapewnić prąd do wszystkich wozów, w rezultacie pracę skończyłem o piątej rano, po 22 godzinach pracy. Ranek był bardzo zimny, ale w kampingu już wcześniej włączyłem grzejnik, więc nie marzłem. Gdy zaraz po jego przyjeździe wszedłem do środka, w światle latarki zobaczyłem totalny bałagan, ale na razie wziąłem tylko przewód zasilający i postawiłem grzejnik. Dopiero nad ranem, po skończeniu pracy, uprzątnąłem wnętrze na tyle, żeby zrobić przejście i dokonałem oględzin. Nie wypadły dobrze, ale wszelkie porządkowanie odłożyłem na popołudnie, po przespaniu kilku godzin.

Po obiedzie miałem jechać do syna, ale wyjazd odłożyłem na następny dzień, niezbyt dobrze się czując. Po tylu godzinach pracy nie mogłem należycie wyspać się, często budzony hałasem. Tutaj nikt się nie przejmuje innymi. Do wieczornego rozpoczęcia pracy miałem jeszcze cztery godziny, więc nim usiadłem do komputera, zrobiłem przegląd kempingu i porządki, ale takie od wielkiego dzwonu. Wszak nie ma sensu robić dokładnych, skoro za dwa albo za trzy dni będzie następna jazda.

Szafka oderwała się od ściany, podkoszulki wybierałem z dna powstałej tam szczeliny. Przed wyjazdem nie umyłem dwóch kubków, co okazało się błędem, ponieważ wyschnięte fusy rozsypały się po półce i blacie szafki niżej. Były zmieszane z solą, bo nie mam pomysłu na unieruchomienie solniczki nieposiadającej zamknięcia, chyba ją wyrzucę, mimo iż jest ładnym prezentem.

Coś tam jeszcze leżało pod stołem, zaświeciłem latarką: karteluszki, płyta CD i ochraniacz; gdzie jest drugi? A głośniki? Czy są całe? Były całe, chociaż przygniecione plecakiem, którego nie zaniosłem do zimowego pokoju. Może dlatego, że czynność ta będzie symbolicznym zakończeniem górskiego sezonu? A może dlatego, że nie lubię tego pokoju i nie chcę w nim mieszkać. Dlaczego nie lubię, mimo iż mój pracodawca wydał naprawdę duże pieniądze na zapewnienie dobrych warunków mieszkania tam? Bo to kołchoz, tani noclegowiec z jedenastoma pokojami i wiecznym hałasem, bez możliwości odizolowania się, bez zmiany środowiska – jakbym ciągle był w pracy.

Parę drobiazgów leżących na kanapie wpadły za poprzesuwane poduchy siedzeń, a gdy je wyciągałem, poduszka ze wszystkim co niej było, spadła pod stół. O lodówce już lepiej nic nie pisać. Nie miałem siły myć jej i suszyć; po co, skoro za dwa dni znowu popłynie. Postawiłem jedynie poprzewracane puszki i słoiki, większe sprzątanie pozostawiając na czas długiego, czyli tygodniowego, unieruchomienia kempingu.

Jedynie w zimie wiem, gdzie leżą rzeczy mi potrzebne, w czasie przejazdów normą jest szukanie czegoś, jak dzisiaj czapki. Akurat w tym ukrywaniu się rzeczy przede mną swój udział ma moje zapominalstwo; wspomniana czapka znalazła się w kuchni, gdzie ją zdjąłem siadając do stołu, ale bywa i tak, że szukając czegoś, znajduję drobiazg, którego nie mogłem znaleźć tydzień albo miesiąc temu i uznałem go za zaginionego bezpowrotnie.

W końcu usiadłem z komputerem na podołku, otworzyłem swoje dopiski i zacząłem pisać.

Gdy piszę, świat zewnętrzy kurczy się, niemal zanika, zostaje tylko wirtualna kartka papieru na ekranie i pojawiające się na niej litery.


poniedziałek, 17 września 2018

O drzewach

110918
Kamping stoi w ładnym, cichym miejscu, pod jaworem. Przez otwarte drzwi widzę zielone liście prześwietlone lampą uliczną, jednak dużo już opadło, uschniętych. Moje kroki szeleszczą jesiennie, ale właśnie minął kolejny gorący i słoneczny dzień. Noc też nie jest jesienna, a ciepła i pachnąca, chociaż przyznać powinienem, iż na poły jesienne są jej zapachy.
Karuzele stoją w niewielkim parku, któremu króluje duża i ładna lipa szerokolistna. Liście ma zwinięte w trąbki, chyba wody jej brakuje. Z przyjemnością stałem przy jej pochyłym, grubaśnym pniu i gapiłem się na rozłożystą koronę.



Miałem już być w bazie, ale koniec jednego sezonu i początek drugiego przesunęły się o tydzień. Dopiero w przyszłym tygodniu będę przenosić wszystkie swoje rzeczy do zimowego pokoju i na nowo przypominać sobie, gdzie co mam schowane; na nowo będę wyrabiać odruchy sięgania we właściwą stronę po nóż czy cukier. O tydzień odwleka się ta chwila, gdy klęknę przy szafie, wybiorę dwie albo trzy pary butów górskich, przeniosę je pod fotel i siedząc zacznę uważnie oglądać, jakbym nie znał każdej ich ryski. Wiem też, że te oglądanie jest wstępem, ułatwieniem podobnym otwarciu rodzinnego albumu (kto go jeszcze ma?), ponieważ zapach tych butów, szczegóły ich wykonania, owe ryski na nich, mają przedziwny dar przenoszenia mnie daleko – na szlak.
Przez dwie godziny szukałem nazwy drzewa rosnącego w żagańskim parku. Zwróciłem uwagę na jego nietypową korę, łuszczącą się cienkimi… nie płatami, a jakby włóknami oderwanymi od tkanki pnia. Po obejrzeniu mnóstwa zdjęć poddałem się. Najbardziej podobną ma cedr czerwony, ale nie jest taka sama, no i żagańskie drzewo nie ma czerwonego odcienia, jest ciemnoszare. Żałuję, że zauważyłem je późno, ponieważ przy oglądaniu zdjęć uświadomiłem sobie, jak mało zauważyłem innych szczegółów. Właściwie wiem tylko, że igliwie ma podobne do cisowego.
Może ktoś zna ten gatunek?

130918
Za murem zauważyłem grupę brzóz, a gdy podszedłem do nich, zatrzymałem się zdziwiony, a po chwili niepewny rozpoznania gatunku. Takie liście u brzozy??
Wieczorem dowiedziałem się, że pewien biolog nazwał tę odmianę brzozy mianem strzępolistna, a nazwę łacińską ustalił na betula pendula delacarlica, przyjęła się jednak inna nazwa: betula pendula laciniata.
Szczerze powiedziawszy nie mam serca do tych zawiłości taksonomicznych, chciałem tylko widzianej brzozie przydać miano, nazwać ją, wiedzieć, na jaką patrzę. A patrzyłem długo i nie raz. W ciągu tych kilku dni w Głogowie wiele razy przechodziłem obok tych brzóz, rośnie ich trzy przy alejce łączącej lunapark z parkingiem, na którym stał mój kamping. Bywało, że widząc je w słońcu nieco inaczej niż wcześniej, wracałem po aparat by zrobić tej najzgrabniejszej, najwyższej, kolejną serię zdjęć. Pozowała mi – w co chciałbym wierzyć – nie tylko cierpliwie, ale i z przyjemnością. Myślę jednak, że moja była większa, ponieważ ta brzoza wydała mi się najładniejsza z wszystkich widzianych. Tak, wiem, wkrótce zobaczę inną, niekoniecznie odmiany laciniata, i ją mianuję księżniczką urody, ale teraz ona jest najpiękniejsza. Chciałbym zobaczyć ją jesienią, gdy przebierze się w swoją żółtą szatę, ponieważ chodzi po internecie fama o szykowności jej jesiennej kreacji.
Do szosy, którą setki razy przejeżdżałem jadąc w góry, jest w linii prostej nie więcej jak 200 metrów. Tej jesieni zboczę z trasy i odwiedzę nowo poznaną laciniatę, chociaż widzieć ją będę mógł tylko w nocy, przy świetle ulicznych lamp.




Gdy w końcu oderwałem wzrok od tej ślicznotki, w głębi skweru zauważyłem kilka brzóz już na pierwszy rzut oka różniących się od znanych betuli. Wyszukiwarka podsunęła mi setki zdjęć, ale wiadomo, że nadmiar informacji jest równie utrudniający znalezienie odpowiedzi jak jej niedobór.
Liście duże, wcale nie brzozowe, w czym podobne są te drzewa do wierzb iw, które też mają niewierzbowe liście. Podobne ma brzoza Maksymowicza, ale chyba większe, no i jej kora jest wyraźnie inna. W końcu, po wielu porównaniach i wyjaśnianiu wątpliwości, uznałem, że patrzę na Betule papyrifera, brzozy papierowe. Liście tych brzóz opisane są jako jajowate. Przeczytawszy ten opis, z latarką, jako że była już noc, poszedłem pod drzewo raz jeszcze obejrzeć liście, co dowodzi dalszych moich niepewności. Boże drogi – spojrzałem na liście – jakim cudem ten kształt kojarzy się komuś z jajkiem?? Już prędzej z potocznym wyobrażeniem serca, ale tak naprawdę kształt tych liści jest klasycznie liściasty, nie jajowaty.

Kora robi wrażenie swoim łuszczeniem i kolorystyką, w której biel ustępuje miejscami… zastanawiałem się chwilę, ale przecież to róż, blady, ale jednak róż. Wracałem do tych brzóz także z powodu koloru; i dobrze, bo blady róż pojawia się rzadko, tylko na niektórych drzewach. Na ogół jest to kolor… beżowy? Niech mnie ktoś poprawi, bom kolorystyczny ślepiec.




Przy ziemi pnie tych drzew wyglądają jakby miały założone obcisłe rajstopy albo postawione były nie na swoich korzeniach:


Na pewno gęsty las tych drzew wyglądałby wielce oryginalnie i ładnie. Wspominam tutaj czystą i gęstą brzezinę na stoku Schodów na Pogórzu Kaczawskim, obiecując sobie i tamtym brzozom powrót.

Czasami na brzozie widać cienkie jak drucik patyczki. Oto jak się one tworzą:


Na koniec żarcik. Jeśli zauważycie takie harpuny (tak je nazywam), wiedzcie, że gdzieś obok rośnie kasztanowiec, nawet jeśli leżą one wśród dębowych liści. To szypułki, na których wisiały zielone kolczaste kule z kasztanami.



Może słowo z filozofii? To proszę:

A jeżeli natrafię na jakąś przeszkodę zewnętrzną?
Nie natrafisz na taką, która by ci uniemożliwiała postępować sprawiedliwie, roztropnie i rozważnie.

Marek Aureliusz.

Ta oczywista konstatacja warta jest zapamiętania z powodu uderzającej trafności, jednak w jej wysłowieniu dostrzegam błąd stylistyczny; odpowiedź powinna brzmieć raczej tak:
Nie natrafisz na taką, która by ci uniemożliwiała postępowanie sprawiedliwe, roztropne i rozważne.

A poza tym przypominam, że nie należy kupować produktów reklamowanych.

niedziela, 9 września 2018

Wydawnictwa, platan i lunapark

080918

W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy mozolnie i małymi krokami przygotowywałem teksty do drugiej książki. Miała być utworzona z moich dopisków, czyli tekstów o… O czym właściwie? O niczym i jednocześnie o chwilach najważniejszych dla nas – tych zwykłych, codziennych, o chwilach naszego życia, które mijają nas i przepadają w niepamięci. Czytelnicy tego bloga znają tego rodzaju teksty, ponieważ są one tutaj. Teksty te cenię wyżej od najlepszych opisów górskich wędrówek, jako że są najbardziej moje. Z trudem, czasami wielkim, wydobyte z siebie, jednakże wiem, że do łatwych nie należą. W gruncie rzeczy są elitarne w sensie małego kręgu odbiorców.

Mam z zanadrzu inne teksty, można z nich ułożyć parę książek, może nawet łatwiejszych w wydaniu, ale że te cenię najwyżej, od nich zacząłem swoje prace.

Mając gotowe teksty, zapoznałem się z ofertą wydawnictw i z opiniami o nich. Właśnie o tym chciałem napisać parę słów, ponieważ doznałem zdumienia i rozczarowania po lekturze kilku stron internetowych.

Że upada sztuka pisemnego wyrażania swoich myśli, więc tak naprawdę sztuka wyrażania siebie, wiedziałem, jednak nie wiedziałem o skali zmian i ich zakresie; o upadku także tam, gdzie zmian na gorsze być nie powinno: wśród autorów książek i ludzi zajmujących się ich wydawaniem. Zawsze wydawało mi się… inaczej: wierzyłem, że osoba pisząca, autor książki, to ktoś z elity – niekoniecznie inteligencji czy wykształcenia, ale na pewno z tego wąskiego grona ludzi potrafiących ubrać w słowa cząstkę swojego wnętrza. Teraz okazało się, że moja wiara nie bardzo przystaje do obecnej rzeczywistości.

Nie dowiedziałem się niczego o wydawnictwach, ponieważ na stronach z opiniami przeważają nieprawdziwie brzmiące skrajności: albo ktoś wynosi pod niebiosa wydawnictwo, albo inny wiesza na nim psy. Nie znalazłem opinii wyważonej, konkretnie uzasadnionej i podpisanej nazwiskiem. Czyż nie jest dziwne, że opinię pisze jakoby autor książki lub książek, czyli osoba godząca się na upublicznienie swojego nazwiska, a ukrywa się pod pseudonimem z gatunku używanego dla ukrycia siebie w internetowych rozmowach?

Znalazłem pozytywną opinię osoby, o której skądinąd wiem, że pracuje w chwalonym wydawnictwie, a nawet znalazłem czarną perełkę: dwie identyczne w każdym szczególe pochwały podpisane innym nickiem, nie nazwiskiem. Czyjaś prywatna inicjatywa, czy działanie na zlecenie wydawnictwa? Nie wiem, ale cóż mi wypada myśleć kulturze autora (a może i zleceniodawcy?), o sposobie traktowania czytelników, skoro nie wysilił się na niechby przestawienie kilku wyrazów, a po prostu bezmyślnie, manifestując swoje przywiązanie do bylejakości, wkleił ten sam tekst?…

Znalazłem też odpowiedzi wydawnictw, ale i w nich zobaczyłem sporo błędów, aczkolwiek nie we wszystkich. Więc ktoś, kto nie bardzo potrafi poprawnie napisać krótki tekst, ktoś, kto ma zwyczaj przed przecinkiem stawiać spację, albo dla odmiany nie stosować jej po przecinku, ktoś mający kłopoty ze zbudowaniem logicznie brzmiącego zdania złożonego, ma oceniać wartość tekstów innych osób??

Każdy list otrzymany od wydawnictw zaczyna się w taki sam kulfoniasty sposób: słowem „Witam”, przecinkiem, i od nowego wersetu treścią listu zaczynaną małą literą. Boże drogi, cóż to za zwyczaje w jaskini lwa? Wszak gdzie jak gdzie, ale w wydawnictwie powinny być zatrudniane osoby potrafiąca pisać listy. Wyobrażałem sobie, że jedną z umiejętności ludzi tam pracujących jest umiejętność posługiwania się słowem pisanym; teraz nie jestem tego pewny.

Właściwie już wcześniej wiedziałem, że styl tekstu, jego zgodność z normami językowymi, tak naprawdę niewielkie ma znaczenie, czasami nie ma żadnego znaczenia, ponieważ w większości przypadków decyduje nazwisko autora i ilość sprzedanych książek na Zachodzie.

No i w rezultacie mamy różne „Twarze Greya” – pewniaki gwarantujące zysk firmie wydającej książki.

Te wszystkie uwarunkowania i mechanizmy są dla mnie zrozumiałe i właściwie nie buntuję się przeciwko nim, mając je za naturalną konsekwencję rynkowej gospodarki, tylko trudno mi się pozbyć zakorzenionego we mnie obrazu wydawnictwa stojącego u wejścia do świątyń słów – księgarń i bibliotek.

Swoją propozycję wydawniczą wysłałem do wybranych wydawnictw, ale zrobiłem to niejako z rozpędu, nie bardzo mając nadzieję na pozytywną ocenę i na wydanie. Już na drugi dzień odpowiedziały mi dwa wydawnictwa wyrażając zgodę na wydanie, ale na mój koszt. Podane ceny nieba sięgają i są dla mnie niedostępne. Nawet gdyby były, raczej nie zapłaciłbym, ponieważ aż tak bardzo nie zależy mi na ukazaniu się książki, a nadto chciałbym, żeby wydawnictwo zdecydowało się ze względu na walory tekstu, a nie otrzymane pieniądze.

No i w ten sposób zamyka się krąg możliwości.



Minęła północ, czyli zaczął się ostatni dzień mojego przedostatniego sezonu w lunaparku.

W żagańskim parku zjechały się obydwa lunaparki firmy na czas Jarmarku Świętego Michała. Karuzele każdy widział, zaplecza raczej nie, zamieszczę więc kilka zdjęć przedstawiających miasteczko złożone z kilku uliczek i kilkudziesięciu pojazdów – miejsce mojego kilkudniowego pobytu. Częstokroć dziwię się sobie, jak w tym galimatiasie trafiam do mojego kampingu; czasami nie dziwię się, ponieważ błądzę uliczkami miasteczka szukając swojego mieszkania.






Parę dni temu wziąłem długą miarę i prosząc kolegę o pomoc, zmierzyłem obwód największego platana parku. Tuż przy ziemi rozdziela się na trzy pnie, a ich wspólny obwód, mierzony przy ziemi i na wysokości piersi, wynosi 870 centymetrów. Ilekroć oglądam to majestatyczne drzewo, zadziwia mnie jego długi, poziomy konar.






Jeśli już mowa o drzewach: chyba nauczyłem się rozpoznawać wiązy po obejrzeniu kory. Sprawdzam nabytą umiejętność, nie będąc jej pewny. W kącie parku, tuż przy moim kampingu, znalazłem nieznane mi drzewo iglaste o oryginalnie łuszczącej się korze. Jutro zrobię zdjęcia i spróbuję dowiedzieć się nazwy.



Na koniec najważniejsze: już za sześć dni zacznę sezon wyjazdów na swoje włóczęgi :-)


poniedziałek, 23 kwietnia 2018

W legnickim parku

220418

Wiosnę i lato tylko widuję, gdy idąc do kolejnej pracy z ciężką skrzynką narzędziową, zatrzymam się na chwilę przy mijanym drzewie lub kwieciu. Mając głowę zajętą sprawami zawodowymi, rzadko udaje mi się odczuć urok natury tak, jak na to zasługuje, i chociaż zdarzają się zachłyśnięcia, uśmiech i duchowe rozpogodzenie, zawsze są to tylko chwile kradzione pracy. Coraz bardziej dokucza mi pośpiech (znamię wieku czy mądrości?), brak czasu na patrzenie i przeżywanie, na puszczenie myśli wolno, na kontemplację dzieł natury i człowieka. Coraz częściej patrzę, czy raczej gapię się na przyrodę, na świat wokół mnie, a wcale nie musi to być coś wyjątkowego. Liście podświetlone słońcem, jakiś kwiatek przy betonowym murku czy drzewo o ciekawym skrzywieniu pnia potrafią zatrzymać mnie, ale praca goni.

W czasie karuzelowego sezonu często zaczynam pracę o dziewiątej, więc mógłbym, wstając wcześnie, iść na spacer, czasami tak robię, ale płacę za te krótkie godziny niewyspaniem, ponieważ wieczorem szkoda mi czasu i zwlekam z położeniem się spać. Piję kawy żeby nie usnąć, kładąc się usypiam szybko, budzę się z trudem, i dopiero zimna woda lana na twarz doprowadza mnie do przytomności.

Gdy budzę się i przez uchylone okienko dachowe lub okno widzę błękit nieba, a szczególnie gdy słońce zagląda mi do kampingu, wstaję w dobrym nastroju mimo krótkiego, jak na moje potrzeby, bo z reguły sześciogodzinnego snu. Dzisiaj miałem jeszcze jeden powód do pozytywnego nastawienia.
 Parę dni temu Janek zaproponował ranny wyjazd do największego parku legnickiego, a ja z ochotą zgodziłem się wiedząc, że takiej okazji szybko mieć nie będę. Ranek był prawdziwie wiosenny: słoneczny, właściwie świetlisty, był też chłodny, ale zapowiadał się kolejny ciepły dzień cudnej tego roku wiosny. Przed nami ponad trzy godziny wśród ukwieconych i zieleniejących drzew. Uczta.
Zdjęcia, a już zwłaszcza moje, nie oddadzą wyglądu parku i drzew, ani tym bardziej mojego nastroju. Przez te parę godzin robiłem to, co chciałbym robić skończywszy pracę zawodową, i taki też byłem: uspokojony, wypogodzony, nieśpieszący się. Szwendaliśmy się wśród drzew, robiliśmy im zdjęcia (czasami sobie nawzajem), a ja dodatkowo zajmowałem się ulubionym gapieniem się na drzewa i rozpoznawaniem ich gatunku. Od razu dodam, że różnie z tym bywało, powiedzmy, że znałem połowę widzianych drzew.

Widzieliśmy je w najładniejszym czasie – gdy rozwijają swoje młode liście i kwitną. Nawet topole, drzewa w których trudno się zakochać, przyciągały wzrok ładnym i oryginalnym kolorem swoich czystych i błyszczących liści.

Wiele rośnie tam dębów, są wśród nich pomnikowe okazy – resztki z ocalałego po wichurze 2009 roku licznego starodrzewu parkowego, a sporo wśród nich jest odmiany bezszypułkowej, chyba też czerwonej. Miałem trudność w rozpoznaniu odmiany bez możliwości obejrzenia liści tych majestatycznych, prawdziwie królewskich drzew.

Widziałem też miłorząb, drzewo wyjątkowe z powodu rzadkości występowania, wieku jako gatunku i urody jesiennej. Dość powiedzieć, że miłorząb jest jedynym na świecie drzewem liściastym nagonasiennym, czyli nie mających owoców, ma jedno tylko naturalne siedlisko, na dokładkę w Chinach, i żyje od tak dawna, że starym już był gatunkiem, gdy jeszcze nie istniało wiele znanych nam drzew. Gatunek istnieje od kilkudziesięciu milionów lat, a jego przodkowie pojawili się na Ziemi ćwierć miliarda lat temu. Dwa razy w życiu widziałem miłorząb wczesną jesienią: przed pałacem w Kłonicach na Pogórzu Kaczawskim, i w ogrodzie botanicznym we Wrocławiu; dwa razy oczarowały mnie. Całe idealnie żółte, bez domieszki innych odcieni, a żółć jest z tych najładniejszych, najczystszych, najżywszych i zapewne ma swoją specjalną nazwę znaną tylko malarzom – są po prostu zjawiskowo piękne. Natomiast liście opisać jest łatwo, wystarczy porównać je do chińskiego wachlarza.

Z rzadziej widywanych i rozpoznanych gatunków widziałem wiąz górski wystrojony skrzydlakami, na dokładkę w odmianie pendula, ale nie wiem, czy taka odmiana występuje naturalnie, czy drzewo zostało nakłonione do płaczu przez ogrodników.

Najładniejszymi drzewami były niewątpliwie… nie jestem pewny gatunku, stawiam na japońską ozdobną odmianę wiśni. Kwiaty są lekko różowe i przypominają raczej róże, nie wiśnie, a jest ich mnóstwo. Drzewa wyglądają jak na zdjęciu o zbyt uwypuklonych kolorach, są… pomyślało mi się, że są za ładne. Wystrojone aż nadto. Postawić je obok kwitnących mirabelek byłoby tak, jakby porównywać urodę wypieszczonej i wystrojonej księżniczki do urody wiejskiej dziewczyny. Czy muszę dodawać, że pomyślawszy o tym porównaniu, odruchowo ująłem się za dziewczyną? Wrażenie jednak czyni ta księżniczka i nie byłbym facetem, gdybym nie zagapił się na nią.






Przerwę na śniadanie zrobiliśmy pod pomnikiem śpiącego lwa. Janek opowiedział lokalny mit o obudzeniu się lwa, gdy obok przejdzie pełnoletnia dziewica. Śpi od lat. Uśmiałem się z opowiastki razem z moim gospodarzem, ale później pomyślałem, że faceci są dziwni. Albo nielogiczni, ponieważ chcieliby mieć – i miewają – tę i tamtą dziewuchę, a jednocześnie oczekują cnoty u nich. Jakim cudem, u licha?

Więc śniadanie. Janek uprzedził mnie, że przygotuje i dla mnie. Z plecaka wyciągnął tradycyjnego pieczonego kurczaka. Powinienem powiedzieć „górskiego kurczaka”, ponieważ jego smak zaczyna mi się kojarzyć z Jankiem i z naszymi wyjazdami w góry, gdzie w ten sam sposób dokarmia mnie.



Wspomnę jeszcze o kwitnieniu wśród traw, a kwiatów pod nogami, spośród których rozpoznaję ledwie kilka gatunków, było tak wiele, że miejscami trudno było przejść. Najwięcej stokrotek i mniszków – tak często spotykanych, tak zwykłych, a przecież tak niezwykłych drobinek wiosny.

Jak każdy dobry czas, i ten minął zbyt szybko, do lunaparku dotarliśmy ledwie kilka minut przed rozpoczęciem mojej pracy. Widok karuzel silnie kontrastował ze świeżymi wspomnieniami. Pisząc wprost: chciałem wrócić do parku.

Dziękuję Ci, Janku, za wyciągnięcie mnie spomiędzy karuzel i pokazanie wiosny.








sobota, 17 września 2016

O słonecznych dniach i o użyteczności piękna



110916

Zgodnie z daną sobie obietnicą wstałem wcześniej i poszedłem do parku. Och, nie tak szybko. Najpierw musiałem się obudzić, wszak będąc na festynie w Żaganiu, położyłem się spać o trzeciej, ale pomogła mi zimna woda lana na twarz. Ranek był rześki i słoneczny, miałem calutką godzinę czasu, więc nieśpiesznie, rozglądając się, szedłem parkowymi alejkami w migotliwym, zielonym i złotym, świetle słońca. Gdy podszedłem do największego, najbardziej rozłożystego platana i zaplątałem wzrok w jego konarach, poczułem, jakby tego minionego roku nie było, jakbym wczoraj był tutaj i oglądał znane i lubiane drzewa tego parku.
Czy te drzewa, ten park, są tak bardzo ważne dla mnie, że pojawiło się wrażenie skurczenia się roku do chwil tutaj? – zastanowiłem się później. Przecież nie, park jest jednym z wielu miejsc lubianych i odwiedzanych, nie ma w nim nic wyjątkowego dla mnie – to tylko nasze postrzeganie czasu i sposób jego przeżywania zawęziły rok do chwili. Gdy za miesiąc, w czasie pierwszego wyjazdu w góry, stanę gdzieś na stoku i będę patrzeć w dal, na znajome wzgórza, zapewne mieć będę takie samo wrażenie. Nic w tym wyjątkowego, każdy człowiek miewa takie chwile, ale jednak jest w nich coś cennego, ważna dla ludzi – a dla mnie szczególnie – nauka: w życiu ważne są właśnie takie chwile. Chwile, które budzą w nas wspomnienia niegdyś przeżytych podobnych chwil i w swoim połączeniu ponad czasem pokazują nam znikomość tego, co między nimi.


Dopisek.
Stojąc pod platanem czułem coś, co wydawało mi się ważne, ale okazało się być trudne do uchwycenia, ponieważ wrażenie nie sprowadzało się do zacieśnienia czasu, ono było tylko na wierzchu; to, co głębiej, pozostało ukryte. Nie wiem jak uchwycić nasz czas, tutaj nie udało mi się.
Ścigam myślami istotę ludzkiego czasu, a im jestem starszy, tym usilniej się staram zafascynowany nim i jego postrzeganiem. W takich chwilach jak ta wczorajsza pod drzewem, miewam wrażenie stania u progu tajemnicy, czy raczej u wrót innego świata; dochodzi do mnie jego ledwie wyczuwalny zapach, a jest on feromonem w sile oddziaływania i w swoich tajemnych mechanizmach działania na mój umysł.
Kilka już razy podejmowałem mniej lub bardziej udane próby opisu przeżywania naszego czasu, ot, chociażby tutaj (z datą 1 listopada). Próby będę podejmować dalej dla posmakowania uroku tajemnicy i dla samej przyjemności dociekania.
Dla drogi przede mną.

Krokami zmierzyłem rozpiętość korony największego platana; robiłem to już kilkakrotnie, pierwszy raz z ciekawości, następne dla przyjemności. Przysiągłbym, że przez miniony rok drzewo zmężniało jeszcze bardziej, skoro pomiar wskazał 34 metry. Patrząc na liczne owoce platanów i lip pomyślałem, że dla nich kończy się dobry rok. Mój niech trwa jak najdłużej.

130916

Do kolejnego miasta przyjechałem wyjątkowo wcześnie, już o 22, a że w końcu kupiłem baterię do laptoka, mogłem posiedzieć godzinkę przed klawiaturą. Obudziły mnie dziwne odgłosy, jakby kaczek lub gęsi. Mozolnie wychodziłem ze snu w jawę, a gdy udało mi się otworzyć jedno oko, zobaczyłem wczesny, szary jeszcze świt. Słuchałem: tak, to był klekot kaczek. Cichł, bo po chwili znowu nasilić się, jakby falami przelewały się po niebie wielkie klucze dzikich kaczek. Już odlatują? Zaintrygowany postanowiłem wstać i zobaczyć; oczyma wyobraźni widziałem lecące stada na tle jaśniejącego nieba, a że ten wyobrażony widok spodobał mi się, wstałem, naciągnąłem portki na tyłek i wyszedłszy na dwór osłupiałem. Musiałem śmiesznie wyglądać tam, zaspany, półnagi, ze zdumieniem wypisanym na twarzy. W nocy kierowca postawił kamping na brzegu lunaparkowego placu, przy parkingu, na którym od świtu ustawiano stragany targowe. Teraz wokół mojego mieszkania stały przyczepy z piętrowymi półkami, a na nich… kaczki, gęsi i kury. Wszędzie mnóstwo ludzi, zwierzaków i samochodów, a ja w samym środku tego rozgardiaszu.

Wieczorem ustawiłem kamping pod wielopienną, ładną, oczywiście nadal zieloną wierzbą; między jej gałązkami świeci okrąglutki, wyjątkowo wyraźny, księżyc w pełni. Gdy skupiłem na nim wzrok i nie widziałem karuzel wokół, przez chwilę byłem gdzieś daleko, może na wielodniowej wyprawie z namiotem. Usiadłem przy laptoku, trochę słucham arii z bachowskich kantat, trochę pracuję nad tekstami, ale jednocześnie goni mnie na dwór chęć popatrzenia jeszcze raz na księżyc. Chłodna już ta noc wrześniowa, ale przecież ładna nie tylko księżycem, ale i wspomnieniem ciepłego i słonecznego dnia, także nadzieją na jutrzejszy słoneczny poranek. Niech taki będzie. Niech słoneczne lato zmieni się w słoneczną jesień trwającą do listopada, a gdy się skończy, niech ziemię okryje biel śniegu.



Znalezione w zakamarkach pamięci komputera.:

200409

To pierwszy tekst pisany na moim nowym laptociku:) Klawiatura działa super, tyle że moje palce jeszcze zbyt dobrze pamiętają tamtą, w starym laptoku, i mylą się trafiając w inny klawisz.

To właśnie w związku z tym moim laptopem kilka dni temu doznałem dziwnego wrażenia. Otóż kopiowałem na pendrive foldery z moimi tekstami: korespondencja wysłana i otrzymana, dopiski, książki, Biblionetka, niezliczona ilość najróżniejszych plików, po prostu wszystko. System gorliwie pokazywał mi rosnący pasek postępu wykonania zadania, a przy nim zmieniała się w szaleńczym tempie lista tytułów kopiowanych plików. Patrząc na te migające napisy, poczułem coś podobnego do żalu - do komputera, za jego nieludzką szybkość, a razem z żalem poczułem niezgodę, bunt nawet. Przecież te listy, które komputer wyrzucał ze swojej pamięci w tempie setek na sekundę, to kawał mojego życia, przecież wiele z nich pisane były godzinami wypełnionymi cichym dźwiękiem klawiszy i myślami - czasem radosnymi, a czasem wyciskającymi łzy z oczu. Pisane siódmy rok moje dopiski, te setki stron zapełnionych setkami tysięcy słów, w których starałem się zawrzeć to, co było dla mnie ważne, co poruszało mną, raniło lub fascynowało, tyle przeżyć i tyle czasu, to teksty tak ważne dla mnie - a komputer ledwie zwolnił na pół może sekundy, na tyle, abym mógł przeczytać co właśnie kopiuje - i pomknął dalej. Moje książki, setki godzin rozterek i radości, a nawet dokuczliwych zwątpień i wysokich uniesień, te moje najwspanialsze, wielomiesięczne przygody, były sekundą, w czasie której ledwie zdążyłem wspomnieć moich bohaterów - fikcyjnych, a przecież tak dla mnie prawdziwych. Szybkość tego małego urządzenia, zwykle fascynująca, była w tej chwili straszna, bo nie licząca się z ludzkim czasem i z ludzkimi uczuciami, była obca, właśnie nieludzka. Na koniec, jakby na pocieszenie, pojawiła się myśl o mojej niezaradnej, ślamazarnej, jakże często nielogicznej i poplątanej, ale jednak istniejącej wyższości. Dziwna myśl, bo przecież nikt mi tej wyższości nie odbierał - była ona jedynie moją niepotrzebną tutaj - skoro nie było wrogów – obroną mojego czasu i przeżywania.



O użyteczności piękna.

Cytat z książki „Rzeka genów” Richarda Dawkinsa w tłumaczeniu Marka Jannasza. Klub Świat Książki, Warszawa 2000.



„Samce wielu gatunków zwierząt marnują swoją energię – oczywiście z punktu widzenia ludzkiej ekonomiki – nie tylko walcząc ze sobą, ale i rywalizując w inny sposób, na przykład w ramach swoistych konkursów piękności. Tu dochodzimy do innej użyteczności, którą my, ludzie, gotowi jesteśmy uznać, mimo braku znaczenia ekonomicznego. Tą użytecznością jest piękno rozumiane w kategoriach estetycznych. Gdyby na to popatrzeć w ten sposób, można by ulec wrażeniu, że funkcja użyteczności Stwórcy bywa niekiedy podporządkowana konkursom piękności przypominającym nasze wybory miss, tyle że z samcami w roli kandydatów do tytułu. Znakomitym na to przykładem są ptaki tokujące, jak cietrzewie czy bataliony. Toki polegają na zalotnych tańcach i pozorowanych walkach samców w obecności samic. Tokujące samce przybierają zwykle dziwaczne szaty godowe, eksponowane w czasie tańców przy akompaniamencie trzepotań i różnych odgłosów. Oczywiście słowo „dziwaczny”, mające wyraźnie negatywny wydźwięk, odnosi się wyłącznie do ludzkiego, subiektywnego punktu widzenia. Możemy przypuszczać, że tokujący cietrzew wcale nie wydaje się samicy tego samego gatunku dziwaczny, lecz właśnie atrakcyjny, i tylko to się liczy. W niektórych przypadkach koncepcja piękna ptasich samic pokrywa się z naszą, dzięki czemu zachwycamy się pawim ogonem i wielobarwnością rajskich ptaków.”



* * *

Od siebie dodam jeszcze jedną zbieżność koncepcji piękna, która od wielu lat zadziwia mnie: w podobaniu się kwiatów ludziom i owadom je zapylającym. Gdy nachylamy się nad kwiatem i zdarza się nam zobaczyć w nim ucieleśnienie idei piękna, lub – idąc za William’em Blake - odbicie niebios, poświadczamy istnienie tej zbieżności. Wszak kwiaty są piękne nie dla nas, a dla owadów - dokładnie tak, jak ogon pawia jest piękny z powodu gustów pawicy.

A na zakończenie fragment wiersza wspomnianego wyżej poety angielskiego.



Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.