Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą konsumpcjonizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą konsumpcjonizm. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 kwietnia 2024

Rzeczywistość i marzenie

 060224

Wielokrotnie przymierzałem się do napisania tekstu o moim podejściu do posiadania dóbr i o kierunku, w którym powinna podążać ludzkość, ale odkładałem pisanie nie znajdując w sobie dość sił i argumentów uznanych za potrzebne do zmierzenia się z tym zadaniem. Nadal ich nie mam, na pewno temat ledwie zacznę wiele upraszczając i omijając, ale w końcu zdecydowałem się na pisanie dzięki dwóm wybitnym osobom: pierwszy to Ajschylos, poeta i myśliciel żyjący 2500 lat temu tam, gdzie kolebka – także przez niego kształtowana – naszej cywilizacji; drugi to zmarły niedawno profesor Aleksander Krawczuk. Był uczonym, starożytnikiem, pisarzem, mądrym i prawym człowiekiem. Trudność polega na nader łatwym zbanalizowaniu myśli i wniosków, zapewne nie uniknę tej pułapki, ale chociaż wesprę się słowami tych dwóch cenionych przeze mnie ludzi.

RZECZYWISTOŚĆ

Żądza sławy, pieniędzy i władzy działa jak narkotyk: trudno się od niej uwolnić, a dawki muszą być zwiększane dla zachowania dobrego samopoczucia. Trzeba przerwać tę niekończącą się spiralę, ale zdecydowana większość ludzi nie widzi potrzeby lub możliwości zmian. Mieszkańcy bogatych i bezpiecznych krajów uznają obecny stan za trwały, dobrobyt i stabilizację za pewnik i w przyszłości. Czy na pewno? Pandemia, później wojna blisko nas, zmieniły wiele, może nawet wszystko. Jeszcze w 2019 roku mogło się wydawać, że już tylko wzrosty przed nami i zajmowanie się modnymi trendami, ale teraz widać gołym okiem, jak cieniutka jest warstewka cywilizacji na grzbiecie jaskiniowca zwącego się homo sapiens i jak niepewna jest przyszłość Europy i szerzej – cywilizacji. Teraz widać, że czasy Stalina i Hitlera nie minęły i zamiast budować naszą dobrą przyszłość, produkujemy narzędzia zabijania szykując się do działań, którym z pasją oddajemy się od początku naszego istnienia – wzajemnego mordowania.

Wielki kraj ze wschodu nie jest wyjątkiem. Druga wojna domowa w Kongo pochłonęła ponad 5 milionów istnień ludzkich w wyniku działań zbrojnych, głodu i chorób. Syria, Jemen, Sudan, Etiopia, Strefa Gazy – to tylko nieliczne przykłady krajów, w których ludzie cierpią i giną. Szacuje się, że w ciągu ostatniego ćwierćwiecza w wojnach zginęło nie mniej niż 200 milionów ludzi, a dwa miliardy żyje na terenach objętych konfliktami zbrojnymi. W tych biednych ekonomicznie krajach nawet kilkadziesiąt procent ich nader skromnych dochodów pochłaniają walki zbrojne. W krajach, w których ludzie głodują!

Daleko od nas? Oni nie należą do lepszego Zachodu? Dwie wojny światowe rozpętane w Europie, wojna na Bałkanach, teraz w Ukrainie, zaprzeczają takim twierdzeniom. Kiedy słucham analiz sytuacji między państwami (czyli o geopolityce, jak teraz zwykło się mówić), prędzej czy później zawsze mam wrażenie bycia świadkiem narady wilków przed atakiem na sarny.

To są wielkie sprawy, a są inne, drobniejsze, wydawałoby się, przy tamtych milionach zabitych. Korupcja na najwyższych szczeblach władzy, także w krajach europejskich, kradzież publicznego grosza albo jego marnotrawienie, prawa ustalane pod zamówienia wielkich korporacji a sprzeczne z interesem społeczeństw, ograniczanie naszych swobód dla utwierdzenia władzy. To wszystko dzieje się u nas, w Europie. Nie jesteśmy lepsi od tamtych wyrzynających się Azjatów i Afrykanów, tylko mamy mniej możliwości na skutek lepszego działania prawa, czyli po prostu lepsi jesteśmy ze strachu lub pod przymusem.

Żądza pieniądza przejawia się na każdym kroku, także w formie niesprzecznej z prawem. Za istotny przykład, silnie związany z ekologią i naszą żądzą posiadania, mam produkowanie rzeczy mało trwałych i nierzadko nienadających się do naprawy, ale tańszych od tych solidnych, oraz wymuszanie na nas określonych działań w zakresie produkcji i zakupów. Mamy szybko kupować, szybko wyrzucać i znowu kupować, ponieważ w ten sposób producenci mają zyski a my mamy swoje upragnione dobra. Nadto usilnie zachęca się nas przekonywując na wszelkie sposoby, nie tylko reklamami ale i prawem, do kupowania tego, co jakoby jest dobre dla nas i dla planety, albo niekupowania i nieużywania tych uznanych za złe.

Nastawieni (i nadal nastawiani) jesteśmy na rosnącą konsumpcję dóbr wszelakich, co jest sumarycznym skutkiem skłonności tkwiących w nas od zawsze i wpajaniem nam na każdym kroku modelu szczęśliwego i nowoczesnego człowieka zwącego się homo consumens.

Każdego roku oczekujemy wzrostu gospodarczego, czyli zwiększonego wytwarzania produktów i usług. Jeśli braki dotyczą dóbr podstawowych, jak jedzenie, ubranie, mieszkanie, to trudno dopatrzeć się w takim oczekiwaniu czegoś złego, ale już tutaj ujawnia się nasza cecha, która nie tylko wiedzie nas na manowce, ale i wniwecz obraca wszelkie próby ustaleń co jest, a co nie jest, owym dobrem podstawowym. Dla jednych nędzą będzie tani obiad zjedzony w barze, dla innych luksusem, chociaż raczej już nie w naszym kraju; dla pewnej grupy ludzi jeżdżenie samochodem wartym 20 tysięcy będzie wstydem i fizyczną udręką, dla innej normą a nawet wygodą, dla jeszcze innej nieosiągalnym dobrobytem. Te oceny nie są stałe, a zmieniają się wraz ze zmianą zamożności. To, co dla początkującego biznesmena lub pracownika było luksusem, w miarę wzrostu dochodów powoli i niepostrzeżenie dla nich staje się oczekiwaną normą, a luksus znajdują na wyższym poziomie cenowym, jeszcze dla nich nieosiągalnym, przy czym i ten stan jest tymczasowy. Nie ma tu stałych granic między podstawami (naszego bytu), normami i luksusami, tak jak nie ma takiej ilości pieniędzy, którą uznamy za nadmiar.

Bardzo celnie wyraził to wszystko Richard Easterlin, amerykański profesor ekonomii.

„Wraz z rosnącym bogactwem to, co kiedyś było bytową koniecznością, czyli zaspokojenie głodu, dach nad głową, to wszystko stawało się banałem, normalnością, natomiast luksusy zamieniały się w wygody, a wygody w potrzeby.”

„Triumf wzrostu gospodarczego nie jest triumfem ludzkości nad materialnymi pragnieniami, a raczej triumfem materialnych pragnień nad ludzkością.”

Triumf materialnych pragnień nad ludzkością – jakże celne słowa! To, co miało być ledwie podstawą, zabezpieczeniem życia, zostało rozdęte do monstrualnych rozmiarów i stało się jego celem nadrzędnym. Żądza posiadania zapanowała nad nami.

Ten ekonomista sformułował, nota bene, zasadę nazwaną od jego nazwiska Paradoksem Easterlina. W skrócie: polega on na braku związku między satysfakcją a wzrostem zamożności u ludzi bardzo bogatych. W tym artykule są krótkie a celne uwagi na ten temat (chociaż nie zawsze precyzyjnie opisane w naszym języku) a dotykają one jądra tego, co chciałem opisać w tym tekście: destrukcyjnego działania naszego nienasyconego głodu posiadania.

Reklamy wołają do nas: kupować, kupować, kupować! No i kupujemy coraz więcej, kupujemy ponad potrzeby, sens, logikę i etykę. Nawet szczęście potrafimy utożsamiać z możliwością posiadania dóbr; znacie słowa Marilyn Monroe o szczęściu i zakupach, prawda?

„Wszelkie nieszczęścia nie pochodzą z braku, a z nadmiaru dobrobytu.” To słowa Lwa Tołstoja.

Dążności do zdobycia dóbr nie można z gruntu ganić, ponieważ sprzyjała i sprzyja rozwojowi gospodarczemu, a bez niego nie zastanawialibyśmy się dzisiaj nad wystarczającą dla nas jakością samochodu, a nad sposobem zdobycia czegokolwiek do zjedzenia i przetrwania przednówka, jak to było przez tysiące lat naszej historii. Jednak oczekiwanie ciągłego wzrostu dobrobytu doprowadza nas do ściany, ponieważ nie może wiecznie wzrastać gospodarka, skoro ograniczone są zasoby materiałowe Ziemi oraz jej tolerancja na nasze działania. Jeśli nawet ludzkość znajdzie sposób na usunięcie tej przeszkody, nadal pozostaje pytanie o pryncypia, a w istocie o nich pisał Easterlin. Po zabezpieczeniu naszych potrzeb materialnych logicznym byłoby zacząć żyć, nie zmieniać życia w ustawiczną pogoń za rzeczami i znaczeniem, a to właśnie robimy. Jako jednostki i jako wielkie struktury społeczne zwane państwami.

Dobra są wartością dodatnią, trudno podważać tę konstatację, ale i mają potencjalną wartość ujemną. Na pewnym poziomie, u pewnych ludzi, ich negatywne oddziaływanie można uznać za immanentne, a więc nierozłączne z faktem ich posiadania. Mówiąc wprost: pewnej (większościowej) grupie ludzi dobrobyt po prostu szkodzi, co wszyscy znamy z własnych obserwacji.

Myślę, że to miał na myśli Ajschylos pisząc w „Agamemnonie” te wersety:


„Tyle jeno miej, ile starcza,

jeśliś zdrów na duchu:

zbytek rodzi niedolę!”


Dwa i pół tysiąca lat mają te słowa – niewyobrażalny ogrom czasu. Jeśli uznać, że nowe pokolenie pojawia się co 30 lat, byłoby ich ponad 80. Gdy Ajschylos bronił pod Maratonem swojej ojczyzny (z czego do końca życia był dumny), żyli moi pra – powtórzone osiemdziesiąt razy – prababcia i pradziadek. Od tamtej pory świat ludzi zmienił się nie do poznania, ale jednocześnie pozostał niezmieniony. To, co dla tego Ateńczyka i niewielkiej części jego współczesnych było ideałem, a co wyraził w tych krótkich słowach, nadal rozumiana, akceptowana i stosowana jest przez nielicznych. Jest nawet gorzej, ponieważ wtedy tacy ludzie jak Ajschylos, czyli poeci i myśliciele, mieli wysoką pozycję społeczną, ich słowa miały znaczenie. Wszak nie bez powodów ten mały i biedny naród stworzył i ukształtował zespół pojęć, praw, sposobów rozumowania i widzenia świata, który do dzisiaj zachował swoje indywidualne cechy i nazywany jest zachodnią cywilizacją. Dzisiaj jednak słucha się raczej idoli niż autorytetów. Nie ludzi mądrych, wyróżniających się rozległością wiedzy i wnikliwością myśli, a ludzi potrafiących ustawić się przed kamerami mimo swojej przeciętności albo i miernocie. Wielki wpływ mają też na nas gwiazdy i gwiazdki mediów, sportu i rozrywki; wpływ wielki i negatywny, ponieważ kreowany przez nich i nam przedstawiany świat jest zwykłym błyszczącym koralikiem, a oni sami jakże często klasę i estetykę zastępują epatowaniem szokującymi zachowaniami. Jeśli sens znajdujemy w zdobywaniu pieniędzy i znaczenia, jeśli pożądamy bogactwa i popularności, pora na uświadomienie sobie miałkości naszego ducha – i szerzej: niebezpiecznej drogi społeczeństw wartościujących jednostki tylko pod kątem mamony.

Przy okazji parę słów o wspomnianym moim osiemdziesięciokrotnym pradziadku. Prosty i szybki rachunek na kalkulatorze (mamy dwoje rodziców, czworo dziadków, ośmioro pradziadków, itd.) pokazuje, że musiałem mieć więcej tych odległych dziadków niż ludzi żyjących na Ziemi, jednak paradoksu tutaj nie ma. Nie dość, że wszyscy rówieśnicy Ajschylosa byli moimi przodkami, to jeszcze ich potomkowie w różnych pokoleniach wielokrotnie łączyli się w pary i mieli wspólne dzieci. Tak jest i dzisiaj: wystarczy sięgnąć dostatecznie daleko w przeszłość (na ogół nie więcej niż kilkanaście pokoleń), by znaleźć wspólnych przodków dowolnej pary ludzi. Inaczej mówiąc: wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Szkoda, że nie pamiętamy o tym.

Obraz ludzi

Nas można tresować dokładnie tak samo jak psy. Jeśli nasz przywódca polityczny, guru czy pasterz duchowy każe nam szczerzyć kły, będziemy to robili. Jeśli każą nam zabijać dla wartości uznawanych za nadrzędne, będziemy zabijać i damy się zabić. Każdą szczytną ideę potrafimy zmienić w jej karykaturę albo wprost w morderczą ideologię. Dajemy sobie wmówić każdą głupotę i przyjmujemy każdą paranoję za prawdę objawioną, za którą warto płacić duże pieniądze a nawet cierpieć i cierpienie zadawać. Jeśli nie aż tyle, to chociaż szpilę komuś wbijemy w tyłek, bo wtedy na chwilę poczujemy się od tej osoby mądrzejszym lub sprytniejszym.

Bo tamci mając coś, czego my nie mamy, bo inaczej wyglądają i mówią, bo modlą się do innego boga, albo nawet bez żadnego powodu, z czystej bezinteresownej niechęci do innych, która siedzi w nas niczym potomstwo szatana. Bo nasz mózg nie powstał jako narzędzie do badania świata i mechanizmów społecznych, tylko jako narzędzie do zwiększenia szans przetrwania i posiadania potomstwa, a my o tym nie wiemy albo nie chcemy wiedzieć. Jedną z dróg wiodących do tych celów jest zdobycie i utrzymanie wysokiej pozycji w hierarchii swojej grupy – nieważne jakimi sposobami; w tym jesteśmy dobrzy i na tym się skupiamy. Poważnym problemem okazało się utworzenie ogromnych grup społecznych zwanych narodami i państwami, ponieważ nasza skłonność do zdobywania znaczenia i niechęć do „obcych-innych”, ma rozleglejsze pola działań, co widzimy od stuleci do teraz.

Konieczność istnienia przymusów

Muszą być przynajmniej dwie partie polityczne, bo gdyby była jedna, ich rządy szybko stałyby się dyktaturą. Muszą być przynajmniej dwie konkurujące ze sobą firmy, bo jedna mająca pozycję monopolisty bardzo szybko podniosłaby ceny swoich usług bądź towarów a obniżyłaby jakość, czego doświadczaliśmy w PRLu. Przeszkody i braki nas mobilizują, skłaniają do wysiłku fizycznego i intelektualnego, czynią nas odpornymi na nie. Musimy też mieć bat nad sobą w postaci ograniczeń, nakazów i zakazów by w miarę normalnie funkcjonować. W przeciwnym razie stajemy się gnuśni intelektualnie, przychodzą nam do głowy głupie idee szybko zmieniane w paskudne ideologie, które usilnie narzucamy innym. Stajemy się nieodporni na przeszkody, kłopoty i trudy – nawet takie zwykłe, codzienne. Tracimy sens życia albo znajdujemy go w szalonych działaniach czy ideologiach. W rezultacie zapełniamy (my i nasze dzieci) gabinety psychologów.
Obrazek a propos

Leżący na ziemi złamany konar wierzby iwy trzyma się pnia kilkoma włóknami. Na nim wyrastają nowe gałązki z baziami. Mimo tragicznej swojej sytuacji to drzewo chce żyć i puścić w świat zalążki nowego życia. Jakby wiedziało, że właśnie życie jest najważniejsze. Po prostu żyć – oto cała filozofia.

Patrząc na to drzewo pomyślałem, że ono jest mądrzejsze od człowieka. U nas istnieje wyraźna sprzeczność. Mamy mózg zdolny tworzyć kantaty i pojazdy marsjańskie, a jednocześnie są w nas cechy gorsze niż u najagresywniejszych zwierząt uznawanych przez nas za prymitywne. Nasze cechy wykształcone w zupełnie innym świecie nie pasują do naszych zdolności intelektualnych, a te mamy za duże w stosunku do naszej etyki i moralności. Ludzka zdolność zbudowania rakiety albo urządzeń elektronicznych wykazujących wszystkie z zasadzie cechy świadomego i rozumnego bytu, kontra siedzące w nas od dziesiątków tysiącleci odruchy i sposoby myślenia – oto przepis na tragedię.

MARZENIE

Najszlachetniejsze i najcenniejsze jest pozytywne przeżywanie życia w sposób możliwie mało uzależniony od pieniędzy. Piszę o względnej niezależności, ponieważ w naszym świecie nader trudna, chociaż nie niemożliwa, jest pełna rezygnacja z używania pieniędzy. Wystarczy umiar. Jeśli nasze zainteresowania, hobby, uprawiana aktywność, są zbyt drogie, wypadałoby raczej zrezygnować z nich, niż tracić czas, a nierzadko zdrowie i godność, na powiększanie stanu konta.

Kiedyś cytowałem na tym blogu fragment wiersza Williama Blake’a, teraz wesprę się słowami poety raz jeszcze.


Zobaczyć świat w ziarenku piasku

I niebo w pięknym kwiecie.

Zamknąć nieskończoność w dłoni,

A wieczność w godzinie.”

 

Ta wersja jest nieco zmienionym przeze mnie tłumaczeniem Google.

Znalazłem też inne tłumaczenie, nieznanego mi autora, i chociaż nieco odbiega od oryginału, jest piękne:

Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.”

Proszę nie zwracać uwagi na oczywistą idealizację, wszak poezja ma swoje prawa, a w odbiorze tego wiersza skupić się na istocie. Na idei przeżywania, które nie potrzebuje niesamowitych wyczynów, bycia w wyjątkowych miejscach, posiadania grubego portfela, adrenaliny ani ogłuszania zmysłów. Takie przeżywanie, takie postrzeganie świata i swojego życia, a niechby tylko starania o nie, są po prostu najwartościowsze, ponieważ swoją siłę czerpią z piękna natury, artystycznych dzieł ludzi lub bezpośrednio od nich, a nie z kupowanych wzmacniaczy.

Obcując z oszałamiającym zróżnicowaniem piękna natury i naszej twórczości może nie jest łatwo o częste i głębokie przeżywanie odciskające się w nas trwałym śladem, ale łatwo o miłe chwile dostrzeżenia i docenienia ładnego drobiazgu – i na początek tyle wystarczy. Można je znaleźć na szlakach wędrówek, niekoniecznie w licznie odwiedzanych modnych i drogich miejscach, one są i w parku po sąsiedzku, są w książkach, w muzyce, a otrzymujemy je także od naszych znajomych, przyjaciół i rodziny. Są wszędzie, tylko powinniśmy nauczyć się patrzeć. Ta nauka polega na odrzuceniu przekonania o związku między wartością naszego życia a wartością portfela i pozycji społecznej. Niewiele trzeba, ale jednocześnie wiele dla wielu, by zauważyć piękno i w jakiś sposób przeżyć go w sobie.

 Proszę uważnie obejrzeć to zdjęcie. Jest na nim mój młodszy wnuk, dziecko mojego najmłodszego dziecka. Siedzi zapatrzony w bałwana zrobionego wspólnie z ojcem. Pamiętał o zeszłorocznym bałwanie, czekał na jego tegoroczny powrót, teraz przeżywa swoje sam na sam z nowym wcieleniem tej śnieżnej postaci. Czujecie magię tego zdjęcia? Patrząc na tego małego człowieka przeżywającego chwilę, którą być może zapamięta i poniesie w swoją dorosłość, czuję wyraźnie, jak niewiele znaczy mamona, a jak wiele uczucia i zwykłe chwile dnia powszechnego.

Pozytywne przeżywanie swojego czasu.

>>Człowiekowi w gruncie rzeczy niewiele potrzeba, by zapewnić sobie znośny byt materialny. Szczęście zaś prawdziwe polega na poczuciu swobody; tę zaś może zdobyć każdy, ograniczając swoje wymogi życiowe, rozbudowując zaś świat doznań intelektualnych.

Tego nauczali Sokrates, Diogenes, Zenon, Epikur, Epiktet, Seneka, Marek Aureliusz. <<

Słowa te napisał Aleksander Krawczuk w książce „Starożytność odległa i bliska”.

Od siebie dodam drobne uzupełnienia: Krawczuk, rasowy i w sensie dosłownym klasyczny intelektualista, pisząc o doznaniach intelektualnych miał na myśli, jak mniemam, nie tylko trudniej dostępne dla zwykłych ludzi przeżycia tego rodzaju, ale i to wszystko, co pozytywnego dzieje się w naszym duchu. Wszystkie chwile naszego dobrego przeżywania świata i życia; także zapatrzenie mojego wnuka siedzącego przed swoim bałwanem i myśli budzone we mnie jego widokiem.

Drugie: autor użył słowa „ograniczenie”; trudno o lepsze, skoro w języku odbija się nasze pojmowanie życia i świata, ale budzi ono niewłaściwe skojarzenia ponieważ wiążemy je z przymusem, z niedostatkiem i uciążliwością, z pozbawieniem się tego, czego nie chcemy się pozbawiać, a o niczym takim nie ma tutaj mowy. Aby w pełni pojąć różnicę, trzeba wykonać niemałą pracę, mianowicie przemodelować swój obraz świata i miejsce w nim. Można próbować opisać go paroma słowami: bardziej być niż mieć.

Możliwe jest osiągnięcie takiego stanu ducha i takich poglądów, w których nie tylko przestajemy porównywać się do zamożnych ludzi (potocznego) sukcesu, ale i zaakceptujemy swój stan posiadania, a nawet odczujemy satysfakcję z niepodlegania pragnieniu pieniędzy i wpływów. Decyzja o rezygnacji lub o odłożeniu zakupu na później – zwłaszcza, gdy motywowana jest nie tyle brakiem możliwości, co zasadą lub racjonalnością (np. sprawnością czy dobrym stanem używanej rzeczy), staje się naturalna i uniezależniająca nas od mód i reklam. Wyzwalająca. Nie muszę tego kupować (a tym samym zabiegać o pieniądze) nie muszę tam bywać, nie muszę zajmować stanowiska i pracować pod presją, nie muszę udowadniać, wpływać, załatwiać, a więc jestem wolny.

Wolny, więc spokojniejszy, pogodniejszy, a nawet szczęśliwszy.

Bardziej trzeba nam cenić spokój wewnętrzny, duchową harmonię, niż zajmowany stopień drabiny społecznej czy zawodowej; cieszyć się raczej parogodzinną rozmową z przyjacielem niż setką polubień przez obce osoby na Instagramie; posiadane pieniądze wydać raczej na poznanie swojego (a nawet nie tylko) kraju, niż na nowe rzeczy albo nonsensownie drogie usługi. Zająć się wartościową literaturą, muzyką lub innymi dziełami sztuki, a nie oglądaniem miałkich stron internetowych, zawartości półek sklepowych lub pracą na kolejny samochód skoro posiadany jeździ, mamy w co się ubrać i co jeść. Nie wkręcajmy się w spiralę pożądania rzeczy i pracy na nie. Pamiętajmy, że przez ostatnie drzwi przejdziemy tak, jak przeszliśmy przez pierwsze, czyli nadzy, i jeśli cokolwiek mieć będziemy po drugiej stronie, to na pewno nie pieniądze i władzę. Może jednak pamięć naszych dobrych chwil ocaleje, a jeśli nie, to zawsze zostanie nam godność, której nie zagubiliśmy w walkach o znaczenie i bogactwo.

A więc przebudowa nas samych i naszej cywilizacji? Tak. Czy to nie utopia? Owszem. Nie zmienimy się jako ludzkość, więc albo wypracujemy jakieś obronne mechanizmy społeczne i prawa, postaramy się o zmianę mód i standardów, albo marny czeka nas los.

PS 1

Nie piszę tego wszystkiego z pozycji osoby, która osiągnęła to, o czym pisałem, wcale! Nie jestem przeciwnikiem posiadania, chodzi mi o pewien umiar, o rozsądek w dążeniu do pieniędzy i znaczenia. Chodzi o nieocenianie według takich zasobów siebie, innych ludzi i społeczeństw, o panowanie nad naszymi złymi skłonnościami. To i owo osiągnąłem na tym polu, jednak więcej pracy przede mną niż za mną.

Po prostu opisuję postrzeganą rzeczywistość i swoje marzenie o jej zmianie.

PS 2

Widząc, jak bardzo rozrasta się tekst, kilka pobocznych wątków usunąłem, wiele zachowanych skróciłem, a i tak tekst jest długi. Wiem, że dla wielu za długi, ale nie będę dostosowywał się do obecnych zwyczajów pisania tekstów opatrzonych nagłówkiem „Przeczytasz w dwie minuty”. Ten blog nigdy nie był i nie będzie prowadzony tak, by zyskiwał popularność.

PS 3

Na zakończenie przykłady wielkiej ilości piękna dostępnego każdemu z nas: Jan Sebastian Bach, toccata i fuga d-moll. Dzieło człowieka, który będąc obarczonym licznymi obowiązkami zawodowymi i rodzinnymi, potrafił stworzyć setki wspaniałych utworów muzycznych. Komponował je tak, jakby nosił w głowie gotowy już zapis nutowy, który wystarczyło tylko zapisać na papierze. Tak jak my napiszemy krótki liścik między jednym zajęciem a drugim, on tworzył utwór, który wielu dobrych kompozytorów mogłoby słusznie uznać za znaczące dzieło w swoim dorobku. Ten człowiek miał wyjątkową, tajemniczą i nadludzką, umiejętność sprowadzania na ten świat piękna w najczystszej postaci.

Jeśli wydaje się za długi lub trudny w odbiorze, proponuję sławne „płynące” preludium C-dur mające w katalogu dzieł Bacha numer BWV 846, tutaj w transkrypcji na gitarę:

piątek, 3 grudnia 2021

O wolności i nienasyceniu

 241121

Każdy z nas wiele razy widział napis pojawiający się zaraz po otworzeniu strony internetowej, informujący o „polityce”. Zaczyna się idiotycznie i do znudzenia jednakowo (zapewne wszyscy przepisywali treść od siebie): o poszanowaniu naszej prywatności. Tak ją szanują, że bez zgody na swoje poczynania nie otworzą strony. Owszem, na niektórych stronach można wejść w ustawienia i wyłączyć (tylko) niektóre funkcje, ale na koniec i tak trzeba wyrazić pełną zgodę, na wielu innych stronach nawet takiego wyboru nie mamy.

Uważam, że unijny przepis wymagający tej zgody został uśmiercony, nie spełnia założonych celów, ponieważ wszystko działa tutaj na opak. Wystarczy kliknąć w jeden przycisk by zgodzić się na warunki i wejść na stronę, a więc ta zgoda jest nam podsuwana pod nos, a podsuwaną powinna być anonimowość, niezapisywanie żadnych danych o nas, chyba, że ktoś chce mieć ułatwienia wynikłe z pracy „ciasteczek” i dopasowaną do siebie reklamę. Normalnie, domyślnie, jak to mówią komputerowcy, powinna być niezgoda, i po jej wyrażeniu dalej powinniśmy mieć możliwość otworzenia strony. Obecnie cała ta ochrona naszych danych została sprowadzona do konieczności kliknięcia zgody.

Albo krzyżyka w prawym górnym rogu.

Niemal zawsze zamykam stronę, jeśli bez zgody nie mogę z niej korzystać.

Płacimy kartami płatniczymi, blikami, zegarkami, telefonami, nie wiem czym jeszcze. Banki oraz firmy obsługujące karty wiedzą wtedy nie tylko o naszych przychodach i wydatkach, ale też wiedzą (albo mogą wiedzieć, jeśli będzie im to użyteczne) o czyimś częstym zwyczaju kupowania alkoholu w sklepie nocnym, o naszych wydatkach na samochód, a nawet jakie mamy upodobania kulinarne.

A my, tak miłujący wolność i prywatność, co robimy? Przy kasach bez zastanowienia wyciągamy uniwersalne narzędzie dwudziestego pierwszego wieku – smartfona – i płacimy.


Zaczęło się niewinnie, od drobnych ułatwień, bo my lubimy wygody.

Po co mamy się trudzić, a trud to zaiste wielki, przekręceniem pokrętła regulacji temperatury w samochodzie, skoro może to zrobić komputerek i skomplikowany układ napędowy? Po co mamy ustawiać fotel, skoro mogą to zrobić serwomechanizmy sterowane czipem? Po co naciskać zamek bagażnika, skoro można machnąć nogą przed czujnikiem? Komputerki są już w pralkach i lodówkach, zapewne będą w czajnikach i miotłach.

Internet stosowany jest coraz częściej i w miejscach, których jeszcze dekadę temu nie kojarzyliśmy z tą technologią. Oprócz smartfonów, do których już przywykliśmy (a nie powinniśmy) jest na przykład w samochodach. Nie tylko jako kanał dostępu dla naszej rozrywki, ale i zdalne połączenie systemów pojazdu z producentem lub serwisantem. Mogą oni ze swoich biur zdiagnozować nam usterkę, a nawet niektóre naprawić w ten sposób. Wygodne, prawda?

Parę dni temu odmówiło posłuszeństwa wiele samochodów pewnej firmy, na kilka godzin i na całym świecie, a to z powodu błędu w programie w komputerach centrali firmy.

Oto nowy wymiar tego świata! Zapowiada możliwy paraliż (komunikacyjny, energetyczny, finansowy, albo i inny) w Japonii, na Hawajach i pod Giewontem na skutek przypadkowego błędu w jakimś komputerze stojącym gdzieś daleko, na przykład w Kalifornii. Niemożność kupienia chleba nie z powodu awarii pieca w piekarni, a komputera w sklepie.

Słyszałem o awariach systemów komputerowych samochodów powodujących niemożność wyjścia z zablokowanego pojazdu, ale i czytałem o odmowie naprawy gwarancyjnej po wypadku, a na jego udowodnienie przedstawiono nagranie z kamery samochodowej. Aż trudno mi w to uwierzyć, ale jeśli to prawda, to znaczy, że także wizualnie jesteśmy inwigilowani. Na ulicach już jesteśmy nagrywani. Ciekawe, czy i obrazy z wnętrza samochodu są gdzieś przechowywane.

Komputery coraz częściej zarządzają naszym domem, także poprzez internet. Wkrótce mogą stać się powszechne lodówki zamawiające za nas jedzenie, a miotła informować będzie sprzedawcę o straceniu włosia i konieczności wymiany. My wtedy zajmiemy się zarabianiem na nowsze rzeczy, jeszcze bardziej uzależnione od elektroniki i internetu, rzeczy o precyzyjnie wyliczonym (krótkim) życiu, a w wolnym czasie oddamy się naszej pasji klikania na przemian z oglądaniem kolejnej kolorowo migoczącej audycji rozrywkowej. Chyba że padnie system i wtedy nie wejdziemy do domu albo lodówka nie zechce się otworzyć. Jest też inna możliwa ewentualność: nazajutrz po zjedzeniu przez nas kolacji zadzwoni nasz lekarz lub dietetyk i będzie nam czynił wyrzuty z powodu zjedzenia boczku, którego jeść nie powinniśmy, bo lodówka, zdrajczyni, nas podkablowała.

Korporacje tworzą nowe nasze potrzeby. Zgodnie z ich interesami mają się nam podobać efektowne błyskotki o krótkim życiu i małej przydatności, i one się nam podobają! Bez wszczepiania nam czipów, jak bredzą niektórzy. Wystarczy zespolone działanie reklam i komputerowych algorytmów podsuwających nam pożądane dla koncernów treści. To wszystko oczywiście nie jest żadnym spiskiem, a sposobami na wyciągnięcie od nas pieniędzy i uzależnienie nas na różne sposoby od usług oferowanych przez gigantów. Rzeczywiste potrzeby, ekonomia, a już zwłaszcza ekologia, nie mają tutaj znaczenia. Przesadzam? A ile rzeczy każdy z nas wyrzucił po nader krótkim ich użytkowaniu, bo nawet do naprawy się nie nadawały? Ile czasu działały kiedyś pralki czy samochody (i setki innych produktów), a ile teraz? Dla ich wytworzenia zużyto energię i materiały, więc wytworzono dwutlenek węgla i śmieci. Ludzkość produkuje ładnie opakowane badziewie; stosy kolorowych opakowań zaraz lądują na śmietniskach, same produkty niewiele później. Tymczasem Unia zajmuje się nakazem produkowania papierowych rurek do ssania napojów, bo przecież my dbamy o przyrodę!

Słyszałem głosy o braku potrzeby produkowania rzeczy trwałych, skoro ludzie i tak je szybko wymieniają, ale uważam, że tkwi w nich tylko niewielka część prawdy. Perfidia polega na urabianiu klientów pod swoje potrzeby, czyli by często kupowali nowe modele, oraz na pomieszaniu przyczyn decyzji. Dla przeciętnego Kowalskiego zakup samochodu jest dużym wydatkiem; zmienia go po kilku latach wydając kolejne pieniądze nie dlatego, że chce mieć bardziej nafaszerowany elektroniką nowszy model, ale ze względu na krótką żywotność współczesnych samochodów; on wie, że z powodu awaryjności za parę lat cena na rynku wtórnym znacznie spadnie, więc lepiej sprzedać wcześniej, póki jego pojazd ma rozsądną cenę. Oczywiście zamożni mają inne kryteria, ale tych zawsze było niewielu.


Faktem niezaprzeczalnym jest zbieranie informacji o nas przez wielkie firmy. Z drobiazgów gromadzonych latami, przy wykorzystaniu specjalistycznych programów analizujących, mogą stworzyć – i tworzą! – całkiem niezłe portrety grup wiekowych, środowiskowych czy zawodowych, a w razie potrzeby i konkretnych osób.

To wiedzy o nas, która może być niewłaściwie wykorzystana i nad którą nie mamy kontroli. Ona już bywa źle wykorzystywana, na przykład używana do manipulacji, skoro słyszy się o procesach sądowych wytaczanych internetowym potentatom. Już, ponieważ dzięki niej tworzone są skuteczniejsze techniki przekonywania nas i wmawiania nowych potrzeb.

Do tej pory chodziło o nasze pieniądze, ale nie da się wykluczyć zmian prawnych umożliwiających dostęp do informacji o nas przez urzędników czy służby specjalne – idealne narzędzie na głośnych niepokornych, a przebąkuje się o jego działaniu już teraz – i to jest powodem do niepokoju.

* * *

Nasze ciało wymaga odzienia i karmienia, także schronienia, a tym samym nie da się uciec od materialnych zabiegów, czyli od zarabiania na siebie. Nawet ci, którzy na tyle skutecznie, na ile to możliwe, oderwali się od cywilizacji, muszą pracować, chociaż w istotny sposób odmiennie, bo u siebie i dla siebie, a na dokładkę bez skarbówki, firm, zleceń, faktur, etc. Problem tkwi w pączkowaniu naszych potrzeb, które już jakiś czas temu przestały być rzeczywiście podstawowe. Nie piszę tych słów z pozycji osoby mającej te problemy za sobą, stojącej wyżej, absolutnie nie, dlatego używam formy „my”.

Czytałem wnioski z badań przeprowadzonych przez etologów obserwujących codzienne życie pewnego plemienia zbieracko-łowieckiego ze wschodniej Afryki. Okazało się, że praca, czyli zapewnienie żywności, odzienia (akurat u nich szczątkowego), schronienia, itd., zajmuje im średnio cztery godziny dziennie, resztę czasu poświęcają na pielęgnowanie wewnątrzgrupowych więzów społecznych. A my? My się uganiamy za rzeczami, pracujemy dwa, trzy razy dłużej niż tamci, coraz bardziej będąc samotnymi, znerwicowanymi i zniewolonymi, a winną obarczamy „ich”, nie siebie.

Marzy mi się przemiana ludzi polegająca na niekupowaniu rzeczy mało trwałych, a trwale podłączonych do internetu, posiadaniu niewielu dóbr i odporności na reklamę. Tak, wiem, to nierealne, ale nie z powodu koncernów, a nas samych. Ciągle chcemy mieć, a ten głód jeszcze jest podsycany przez specjalistów, więc potrzeb uznawanych za niezbędne mamy coraz więcej. Nie ma w nas poczucia nasycenia posiadaniem, a więc nie ma i nie będzie kresu naszego chcenia więcej.

Ten kres jednak jest, tkwi w ograniczeniu zasobów Ziemi i delikatności jej klimatycznej równowagi.


Dopisek o moralności.

Wrócę jeszcze do tragicznej śmierci ciężarnej kobiety w szpitalu. Zwróciły moją uwagę słowa prezydenta wyrażającego zdziwienie z powodu mówienia tylko o kobiecie, a przecież dziecko też umarło.

Faktycznie, ale powód milczenia o płodzie jest oczywisty: dla nas nie każde życie ma taką samą wartość.

Chyba nie znajdzie się osoby uznającej jednakową ważność życia płodu z wadami letalnymi i matki. Każdy zdrowo czujący człowiek powie, że matka ważniejsza, a powie tak z tego samego powodu, dla którego ja uznaję jej życie za cenniejsze od życia mężczyzny. Podobnie jest w porównaniu wartości życia osoby młodej do starej. Pamiętacie, że na wiosnę minionego roku zdarzały się we włoskich szpitalach przypadki odłączenia od respiratorów ludzi starych i schorowanych, a podłączania młodszych? Mniej nami wstrząśnie śmierć kuzyna mającego 80 lat, niż dwudziestoletniego. Bardziej rozpaczamy po śmierci dwulatka niż dwumiesięcznego płodu. Równość wszystkich jest raczej ideą, kulturowym dążeniem, natomiast zgodnie z naszym odczuwaniem, naszą moralnością, życia ludzi wartościujemy, szczególnie w sytuacjach krytycznych, jak wojna, katastrofa czy epidemia.

Może to brzmi strasznie, ale tak jest, ponieważ tak odczuwamy, tak zostaliśmy ukształtowani dawno temu. Nasza psychika i moralność dopasowana jest do niewielkiej grupy ludzi nam znanych i często widywanych, bez istnienia medycyny, na dokładkę. Silnie przeżyjemy śmierć kogoś z nich, natomiast śmierć stu nieznanych nam osób na drugim kontynencie nie będzie tragedią, a szczerzej mówiąc niewiele nas będzie obchodziła. Nie dlatego, że brakuje nam empatii, nie. Nasza zdolność odczuwania jest dopasowana do nieistniejącego już świata.

Świat zmieniamy szybko, ale zmieniamy się wolno.

środa, 1 grudnia 2021

O powieści Listowieść

 221121

Przyznam się do oporów przed napisaniem tego tekstu. Odkąd ukazały się moje książki, nie lubię pisać krytycznych uwag o książkach innych autorów, bo wytykać wady jest nieporównywalnie łatwiej niż napisać tekst bez wad. Dlatego najczęściej wybieram milczenie, ale tutaj uznałem, że nieco krytyczny głos takiego Ktosia jak ja autorowi na pewno nie zaszkodzi, jak mrówka nie zaszkodzi słoniowi.


Czytając pochwały wynoszące powieść w okolice zajmowane przez arcydzieła, inaczej ją sobie wyobrażałem. Spodziewałem się… nie wiem, czego. Zadziwienia, olśnienia? Właśnie tego. Jeszcze oryginalnej i zapadającej w pamięć fabuły. Zadziwiony byłem głównie grubością książki, olśnień nie przeżyłem, a fabuła? Dobra, tylko dobra.

Tak też oceniam całą powieść, może dodam jeszcze plus, ale do arcydzieła sporo jej brakuje. Przeczytałem wiedziony ciekawością zakończenia i nadzieją na odkrycie przyczyn jej popularności. Teraz wiem, że mieszczą się one poza treścią książki, jak to często bywa, zwłaszcza w obecnych czasach.

Już w trakcie czytania uznałem, że powieść znacznie by zyskała, gdyby straciła ze dwieście stron. Za dużo jest wątków. Mogąc niewiele czasu poświęcić lekturze w ciągu jednego dnia, czytałem powieść przez blisko miesiąc, czasami parę dni nie zaglądałem do niej, a gdy wracałem do lektury bywało, że musiałem sprawdzać na przeczytanych stronach kim jest osoba, o której czytam; w powieści jest około dziesięć postaci głównych.

Ich losy, początkowo samodzielne, później się wiążą, chociaż niekoniecznie bezpośrednio. Znalazłem tutaj podobieństwo do pomysłu na fabułę „Babel”, dobrego filmu, a mało jest tak ocenianych przeze mnie obrazów filmowych. Książka jednak przegrywa w tym zestawieniu. Równie dobrze można by napisać nie dziewięć, a pięć albo piętnaście wątków, wobec nie zawsze przekonywających ich związków.

Styl jest… hmm, nierówny. Nieco razi mnie nowoczesnością czy amerykańskością. Z jednej strony dobre miejsca, umiejętności operowania słowami i tworzenia odpowiedniej atmosfery skąpą ich ilością, z drugiej słowa ordynarne, ale te skłonny jestem zaakceptować, właśnie dla atmosfery, natomiast porównania i przenośnie bywają udziwnione i sztuczne, a nawet niezrozumiałe. Wśród porównań ostatniego gatunku zwłaszcza te naszpikowane nazwiskami i faktami nieznanych powszechnie zdarzeń historycznych są liczne. Autor przywołuje też postaci z reklam, filmów albo gier.

Jako przykład podam „okulary w stylu Clarka Kenta.” Sporo jest takich porównań, także odniesień do nieznanych lub mało znanych faktów. Nie wiem, czy są najwłaściwsze. Mam trudności z ich zaakceptowaniem.

”Pocieszający jak powrót Buda.”

W wyjaśnieniu na dole strony czytam:

„Aluzja do reklamy piwa Bud’s Light, będącej z kolei aluzją do Gry o tron, w której występuje The Bud Knight.”

No i teraz już wszystko jasne!

Przepiszę kilka porównań z grupy określonej jako udziwnione i sztuczne.

„Wyglądają (rzeźby z drewna – wyjaśnienie moje) jak dzieła autystycznego panteisty z epoki neolitu.”

„Znowu coś wskazuje tym długim renesansowym palcem.”

Albo te słowa, o sekwoi:

„To nie ogrom go powala, a w każdym razie nie tylko on, lecz ta żłobkowana dorycka doskonałość czerwonobrunatnych kolumn, które spomiędzy paproci sięgających ludzkiego ramienia, zmszystego dna lasu strzelają prosto w górę, nie zwężając się ku końcowi, niby rdzawa skórzasta apoteoza.”

Skórzasta apoteoza neolitycznego panteisty z renesansowym palcem. Może w USA takie słowa są akceptowane, może nawet zrozumiałe, mające jakiś sens, w moim odczuciu to dziwadła. Jeśli autor silił się na oryginalność, to niepotrzebnie, skoro niewątpliwie potrafi pisać; jeśli natomiast pisał tak, żeby podobało się czytelnikom, to dziwię się ich gustom. Nota bene, dziwny jest ten przymiotnik „zmszystego”. Prawdopodobnie pominięto tutaj spację.

Dla równowagi i sprawiedliwości zaznaczę, że nie brakuje w powieści myśli ciekawych, trafnych i ładnie wyrażonych.

„Ale ludzie nie mają pojęcia, czym jest czas. Myślą, że to linia wysnuta z punktu położonego o trzy sekundy za ich plecami, która równie szybko znika w trzech sekundach mgły tuż przed nimi. Nie wiedzą, że czas to koncentryczne kręgi, rozrastające się ku obrzeżu, a cieniutka skórka Teraźniejszości zawdzięcza swoje istnienie ogromnej masie wszystkiego, co już obumarło.”

Porównania mające ułatwić nam wyobrażenie sobie milionów lat ewolucji przez przeliczenie jej czasu na okres jednej doby, a takie jest na stronie 589, są mi znane, ponieważ mam za sobą wiele książek o ewolucji. Nie filmików na You Tube z ulizanym gościem „Kto-ty-jesteś”, ale książek napisanych przez naukowców, więc wiedza zawarta w tej książce w większości znana mi jest skądinąd, i z tego powodu specjalnego wrażenia nie wywarła. Przyznaję jednak, że nawet proste fakty naukowe autor potrafi podać w ciekawej formie, i nie tylko wspomniane wyżej zgrabne porównanie czasów mam na myśli.

„(…) rośliny stwarzają sens, tworzą znaczenie równo łatwo, jak robią cukier i drewno z niczego, z powietrza, słońca i deszczu.”

Rośliny „(…) tworzą powietrze i jedzą słońce.”

Albo ładnie napisane zdanie o drzewie, które wyjadło z powietrza dwa kilo węgla i dodało do swojej masy; nie cytuję, bo nie zanotowałem strony.

Na ostatnich stronach powieści opisane jest układanie przez jednego z głównych bohaterów wielkiego napisu z pni drzew i gałęzi gdzieś na północnym odludziu. Ma być widoczny z kosmosu i czynić wrażenie. Podobnego zdania są Indianie, którzy mu pomagają. Jakiż to napis? Jedno słowo: „wciąż”. Zakładam, że jest w nim ukryty jakiś wielki sens zdolny ukoronować koniec tej obszernej powieści, ale ja go nie znajduję. Może przesłanie jest czytelne w oryginale amerykańskim? Jeśli tak, to lepiej byłoby zostawić je nieprzetłumaczone.

Tłumacz nie miał łatwego zadania, to widać po tekście zawierającym, jak się domyślam, fragmenty nie nadające się do dobrego przełożenia na nasz język, ale też i zdarzało się mu popełniać błędy.

„… pożar, który poczynił szkody na sumę siedmiu miliardów dolarów…”

Ludziom miliony, miliardy i biliony mylą się często, niewykluczona jest jednak przesada autora.

„Jakim cudem wyrąb miałby ustać? Nie udaje się go nawet spowolnić. Umiemy tylko iść naprzód. Coraz dalej i szybciej. Dalej i szybciej niż w zeszłym roku. Aż do krawędzi urwiska i jeszcze poza nią. Nie ma innej możliwości.”

Wymowa tej powieści wydaje się jednoznaczna: ludzie są rakiem toczącym Ziemię, i prędzej czy później ją zniszczą, bo inaczej nie potrafią. Wszystko ma być ich i chcą mieć więcej niż mają, a z roku na rok są liczniejsi.

Nie wiem, czy takie są poglądu autora, może tylko tak napisał, ja w ostatnich latach obserwuję u siebie stopniowe zbliżanie się do takiego poglądu, zgadzam się więc z wymową powieści.

Jesteśmy szkodnikami Ziemi. Niszczymy ją i w końcu zniszczymy, o ile nie zmienimy się w porę. Jest jednak we mnie nadzieja, chociaż w gorsze swoje dni myślę, że w ten sposób po prostu się bronię przed takimi katastroficznymi wizjami:

„Życie się zagotuje; morza wzbiorą. Całej planecie wyrwie płuca. A prawo do tego dopuści, bo akurat to zagrożenie nigdy nie wydawało się wystarczająco bezpośrednie. Kiedy jego bliskość mierzy się ludzką miarą, przegapia się chwilę, gdy jeszcze można było je zażegnać. Prawo musi mierzyć bezpośredniość zagrożenia według czasu drzew.”

Zwraca uwagę celne i lapidarne wyjaśnienie przyczyny nie dość zdecydowanego zapobiegania katastrofie.

To jedne z najtrafniejszych słów w tej powieści, tylko czy trzeba było zapisać ponad sześćset stron, by je ułożyć?

PS

Dobrze się stało, że ukazała się ta książka i zdobyła popularność, ponieważ pomoże zrozumieć ludziom potrzebę ochrony drzew, a i niemałą garść wiedzy przekaże. Wydaje mi się, że właśnie te czynniki, nie literackie, wzięły górę w ustalaniu decyzji gremium przyznającego Nagrodę Pulitzera.

Cytaty zaznaczyłem cudzysłowami.

Tekst opublikowałem też w Biblionetce i na stronie Lubimy Czytać.



niedziela, 14 listopada 2021

Szczepienia a nasza wolność

 071121

W związku ze szczepieniami, zwłaszcza przeciwko covid, często słyszę głosy oburzeń i protestów, a nawet twierdzenia o oszustwie. Niedawno widziałem duży profesjonalnie wydrukowany plakat na ulicy, była na nim fotografia dziewczynki i napis: „Mamo, tato, nie pozwól mnie zaszczepić. Oni nas oszukują.”

Nie wiem, czy „oni” oszukują nas w kwestii istnienia wirusa, czy skuteczności szczepionki, ale w zasadzie różnica jest niewielka. Jeśli to oszustwo istniałoby, trzeba by uznać, że władze pospołu z koncernami farmakologicznymi zmuszają całe społeczeństwa do nieracjonalnych zachowań, świadomie rujnują gospodarki, a nade wszystko że zmuszają ludzi do udziału w dziwacznych i nieuzasadnionych praktykach medycznych – w domyśle dla władzy lub pieniędzy.

Mam bardzo złe zdanie o politykach, jednak od uznawania ich za miernoty bogacące się kosztem społeczeństwa, do oskarżenia ich o działania skutkujące hekatombami ofiar, droga jest daleka. Większość tych ludzi, raczej zdecydowana większość u nas, to nieudacznicy, cwaniacy i kombinatorzy, ale nie ludobójcy. Że nie wiedzą o knowaniach korporacji? A ty, szary człowieku, wiesz? Oni mają do dyspozycji agencje wywiadowcze, laboratoria i specjalistów, i nie wiedzą o światowym spisku, a ty wiesz?? Dobrze, Polska to dziwny kraj, może akurat nasze władze nie wiedzą, ale przecież taka sytuacja jest na sześciu kontynentach. Na całym świecie przekupiono lub oszukano milion wysokich urzędników oraz lekarzy i laborantów mogących w laboratoriach dojść prawdy? A może wszyscy dobrowolnie zgodzili się wziąć udział w zamachu na ludzkość?

Paranoja i tą konstatacją zakończę temat spisku.

* * *

Nie wiem, na ile szczepionki są skuteczne, bo że są, to wiadomo od lat. Zainteresowani niech poczytają sobie o chorobach dziesiątkujących ludzi, zwłaszcza dzieci, przed czasem powszechnych szczepień.

Nie wiem, czy metody walki z covidem są najlepiej dobrane, mam co do tego wątpliwości, ale też nie znam wszystkich uwarunkowań ani nie jestem fachowcem od pandemii. Nie o tym chciałem napisać, a o protestach i twierdzeniu o ograniczaniu naszej wolności. Tak, jest ograniczana, i to od bardzo dawna. Prawdziwej wolności, czyli niczym nieskrępowanej, nie mamy od wielu wieków i mieć nie będziemy, ale z przyczyn zupełnie niezwiązanych z jakimikolwiek knowaniami kogokolwiek.

Przez dziesiątki tysięcy lat żyliśmy w małych grupach ludzi znających się i często spokrewnionych, a w promieniu wielu kilometrów nie było nikogo, ale nawet wtedy jakieś ograniczenia były, bo żadna grupa ludzi nie może funkcjonować bez zakazów i nakazów, niechby regulujących prawa własności czy ustalających tabu.

Teraz na kilometrze mieszka nawet kilka tysięcy ludzi, więc abyśmy mogli żyć i funkcjonować w nienaturalnym dla siebie środowisku, konieczne stało się unormowanie naszych zachowań prawem coraz bardziej drobiazgowym. To proces trwający przez tysiąclecia i nie zakończony w naszych czasach.

Przynależność do społeczeństwa jest przymusowa w tym sensie, że jeśli żyjesz wśród ludzi, nie masz prawa nie uznawać ich praw. To nie wymysły korporacji ani żadne spiski, a prawa istniejące od dawna i na całym świecie.

Zaczęło się prawdopodobnie od zastrzeżenia tej włóczni i tej kobiety jako czyichś własności, później uznano, że w nocy ma być cicho by inni mogli spać, a za naruszenie tabu należy topić w bagnie. Ostatnio nakazano nam wolniejszą jazdę, zapinanie pasów, jeżdżenie w kaskach i pośrednio (poprzez różne ograniczenia) szczepienia. Zakazują stosowania starych pieców, jeżdżenia dymiącymi samochodami, wycinania lasów, a żeby postawić dom na swojej ziemi, ktoś inny musi wyrazić zgodę. Listę można znacznie wydłużyć, ponieważ ograniczeń jest coraz więcej, jednak każde z nich ma swoje konkretne powody wynikające z życia w dużych już nie grupach, a mrowiskach ludzkich, w świecie uprzemysłowionym i zurbanizowanym.

Żyjąc w dużych skupiskach skazujemy się na szereg ograniczeń i nakazów. Nie ma innej możliwości, chyba że ktoś kupi sobie wyspę albo osiedli się na Antarktydzie, chociaż i tam mogą obowiązywać pewne prawa. Chyba trzeba by całkowicie odciąć się od cywilizacji, ale wtedy czekałby nas los aborygena.

Właściwie czemu nie?…

Szczepienia, kaski, pasy, ograniczenia szybkości i wiele innych przepisów mają na celu zmniejszenie ilości kalectwa i śmierci, co leży w interesie społeczeństwa ponoszącego rozliczne koszta finansowe.

My, jako społeczeństwo, płacimy za kształcenie młodych ludzi aż do studiów włącznie, pomagamy rodzicom (różnie w różnych krajach, wiadomo), pokrywamy znaczną część kosztów leczenia dzieci i ludzi dorosłych, ale tak naprawdę, jeśli sięgnąć do praprzyczyn, okaże się, że nie robimy tego bezinteresownie. Społeczeństwo spodziewa się, że człowiek czterdziestoletnią pracą i odbieraniem mu części jego dochodów spłaci dług oraz będzie łożył na bieżące potrzeby wspólne, jak obrona czy drogi. Inwestujemy w młodego człowieka, dlatego bronimy swoich interesów zakazując obywatelom, a więc swoim członkom, tego i tamtego oraz nakazując to i owo. Nie jedź szybko, bo zabijesz siebie lub kogoś, zaszczep się, bo jeśli zachorujesz, my wszyscy poniesiemy stratę – oto finansowy powód wprowadzanych ograniczeń i przymusów.

* * *

Obejrzałem parę filmików z granicy z Białorusią. Odczucia miałem różne, tutaj napiszę o zdumieniu na wyobrażenie sobie kosztów, które my wszyscy ponosimy. Na administrację i jej biura też płacimy, niestety.

* * *

Słyszę głosy o rezygnacji z takich czy innych wymogów związanych z epidemią, bo nie można ludzi zmuszać, a jeśli ktoś zachoruje, niech płaci za leczenie. Też uważam, że tak byłoby najlepiej, ale co z tymi, którzy nie mieliby żadnego ubezpieczenia ani pieniędzy, a tacy byliby na pewno? Pozwolić im umrzeć? Problem w tym, że tak czy inaczej mamy przymus: albo wywierany na jednostkę (ubezpiecz się, bo nie będziemy za ciebie płacić), albo moralny przymus wywierany przez chorą jednostkę na społeczeństwo: leczcie mnie, bo nie mam pieniędzy!

Procedury medyczne są drogie i coraz droższe. Żadnego społeczeństwa, nawet w najbogatszych krajach, nie stać na zapewnienie wszystkim swoim obywatelom najlepszych z dostępnych na świecie metod leczenia. Czytałem o paroletnim chłopcu mającym poważną wadę rdzenia kręgowego. Można go wyleczyć niedawno opracowanym lekiem, ale koszt jest ogromny, idący w miliony. Co robić wobec ograniczonych środków finansowych? Uratować tego chłopca, czy sfinansować kilka drogich operacji innym chorym?

W związku medycyny z finansami tkwią nieistniejące wcześniej dylematy moralne. Sama medycyna swoim istnieniem tworzy takie dylematy.

Aby je zmniejszyć, a więc nie dopuścić do pozostawienia bez pomocy tamtego chorego a nieubezpieczonego, społeczeństwo finansuje jego leczenie, ale trzeba pamiętać, że dzieje się to kosztem tych, którzy nie tylko płacili składki, ale i dbali o siebie zgodnie z zaleceniami lekarzy. Dla nich zostaje mniej pieniędzy, a tym samym możliwości leczenia, dlatego mamy prawo, jako społeczeństwo, wymagać od ludzi, nawet pod rygorem prawa, zabezpieczenia swojego zdrowia. Ubezpieczyciel prywatny nie zapłaci odszkodowania, gdy dowie się, że nie stosowaliśmy się do przepisów BHP obowiązujących w pracy, natomiast od ubezpieczyciela społecznego, czyli od nas wszystkich, oczekuje się finansowania leczenia każdego chorego, nawet tego, który nie stosował się do najoczywistszych reguł.

Płacimy na leczenie częścią swoich dochodów, jednak składka dopasowana jest do naszych dochodów, a nie potrzeb wynikających z zapewnienia najlepszej z możliwych opieki medycznej. W finansowaniu służby zdrowia działa prawo wielkich liczb: osoba mało chorująca więcej wpłaci pieniędzy na potrzeby leczenia niż ich wykorzysta; u ludzi chorowitych jest odwrotnie. Póki wahania ilościowe mieszczą się w pewnym przedziale, wszystko funkcjonuje przy określonym dofinansowaniu ze skarbu państwa, ale jeśli ilość koniecznych usług medycznych wzrasta, jak obecnie, albo gdy społeczeństwo się starzeje, jak u nas, służba zdrowia więcej kosztuje, a nawet staje się niewydolna. Skarb, czyli my wszyscy, musi lukę uzupełnić. Można zabrać innym, można rozwodnić walutę drukując jej wielkie ilości, jak to teraz robi się na całym świecie, ale tak czy inaczej w ostateczności płacą członkowie społeczności podwyżkami cen i podatków, stratą wartości oszczędności, niepewnością o przyszłość i wahaniami na rynkach.

Jest jeszcze możliwość ubezpieczeń prywatnych, ale tę kwestię i jej pochodne zostawię na boku, bo nie o wadach obecnego systemu finansowania służby zdrowia miałem pisać, a o ograniczeniach jednostki żyjącej w społeczeństwie.

* * *

Jeśli uważamy, że rządzący działają na naszą szkodę, powinniśmy wybrać do rządzenia innych, a nie dla marnych srebrników głosować na obecnie rządzących. Zmienić władze i prawa zgodnie z procedurami, ponieważ alternatywą jest anarchia. Rzymianie mówili „Dura lex, sed lex”. Może dałoby się wymyślić lepszy i bardziej sprawiedliwy system finansowania naszego leczenia, ale mamy taki, jaki mamy. Podobnie z prawem, któremu jesteśmy podlegli bez względu na naszą ocenę jego jakości.

* * *

Dla jasności dodam, że nie jestem zwolennikiem ingerencji rządów w życie ludzi ani w gospodarkę. Ich rola powinna być zminimalizowana, a prawa powinny być przejrzyste i ograniczone do minimum. Staram się tylko uzasadnić konieczność istnienia wielu obowiązków jednostek wobec społeczeństwa. Nie piszę o obowiązkach wobec władzy, ponieważ ta zmieniająca się grupa ludzi powinna być traktowana jak wynajęci specjaliści do wykonania pewnych zadań, a nie jak VIPy. Wynajmującym i decydującym o wszystkim, co istotne, winno być właśnie społeczeństwo. To, co u nas stanowczo niedomaga, to niemożność odwołania wybranych przed upływem kadencji oraz system z gruntu partyjny, w którym nasi wybrańcy postępują tak, jak im szef partii nakaże, a nie jak chce suweren, czyli my wszyscy. Problem, i to bardzo poważny, tkwi także w braku elementarnej wiedzy u znacznej części członków społeczeństwa mających prawo wyborcze, co wykorzystują rządzący do umocnienia swojego poparcia.

* * *

Wspomniałem tutaj o wielkich firmach farmakologicznych, więc może zaznaczę, że one, jak właściwie wszystkie duże i zamożne firmy, modelują rynek pod swoje potrzeby, przy pomocy wszechobecnych reklam wmawiając ludziom korzystne dla nich zachowania. Cóż, sposób na nich mam prosty: nie kupować rzeczy tylko dlatego, że jest trendy i jakaś aktualna gwiazdka reklamuje, a tak postępuje większość ludzi. Jeśli ten sposób wzmocnimy drugim, mianowicie obywaniem się niewielką ilością dóbr wszelakich, korporacje stracą wpływ na nas. Dobrze byłoby zabronić reklamowania leków, żeby nie było tak wielu tak szkodliwych reklam, w których kogoś nagle powala ból, a ona lub on bierze ibuprom i po sekundzie znowu biegnie zdobywać szczyty. Na przykładzie tego typu reklam widać, jak nam wmawiają nasze „potrzeby” i jak podatni jesteśmy na prymitywne filmiki i hasełka.

* * *

Pozwolę sobie raz jeszcze podkreślić swoją naczelną tezę: żyjąc w wielkich ludzkich mrowiskach, w nienaturalnym dla nas zagęszczeniu populacji, nie ma najmniejszych szans na pełną wolność jednostki – i trzeba ten fakt przyjąć bez sprzeciwu jako coś naturalnego i immanentnego dla określonej sytuacji. Wolność tak naprawdę jest stanem ducha i chociaż ze światem zewnętrznym może się utożsamiać, to jednak może niewiele mieć z nim wspólnego. Inaczej mówiąc, milioner latający po świecie własnym samolotem może odczuwać więcej przymusów i ograniczeń niż smolarz z Bieszczad.

* * *

Uwaga językowa: słysząc o „wyszczepieniu” społeczeństwa wzdrygam się z obrzydzenia. Wyszczepić, o ile w ogóle, to można stado bydła, nie ludzi.

* * *

Jeśli już wspomniałem o moralności, napiszę o swoim widzeniu tragicznej śmierci młodej kobiety zmarłej w szpitalu na skutek zaniechania usunięcia jej patologicznej ciąży.

Jestem człowiekiem wartościującym tradycyjnie. W moim rozumieniu młoda kobieta ma wielką wartość dla społeczeństwa, a ściślej dla jego przyszłości. Jest skarbem, i doprowadzenie do jej śmierci jest zbrodnią większą, niż śmierć mężczyzny.

Kto za nią odpowiada? Lekarze? Sądzę, że bali się odpowiedzialności wobec obowiązywania u nas paranoicznego prawa. Twórcy tegoż prawa? Owszem, ale kto konkretnie? Sejm? Tej instytucji nie da się pociągnąć do odpowiedzialności, bo właśnie ona tworzy prawo. Szara eminencja rządząca tym krajem od lat? On chciał się tylko przypodobać właściwemu sprawcy tragedii, a może spłacić dług. Jest organizacja, która od wieków wpaja społeczeństwom swoje fobie seksualne, organizacja na wskroś niemoralna. Właśnie na naszych oczach do milionów swoich ofiar dodała kolejną, nie ostatnią.


wtorek, 1 grudnia 2020

Smartfonowa rzeczywistość

 201120

Pogodny zmierzch wczesnojesiennego dnia gdzieś na Pogórzu Kaczawskim. Wąska wstążka asfaltu wybiega spomiędzy domów wioski i rozpędzając się na otwartej przestrzeni pól, przekracza mostek. O jego barierkę opartych jest dwoje nastolatków, stoją blisko siebie, ale dzielą ich telefony trzymane w dłoniach.

Nim minąłem ich, zdążyłem jeszcze zobaczyć niebieskawy blask padający z ekranów na twarze. Poczułem ekscytującą atmosferę podobnych chwil przeżytych przed półwieczem i szarpiące serce poczucie przemijania, ale też obcość i… niechęć.

Obraz tych dwojga jest znamienny dla obecnych czasów, wielce wymowny i bardzo paskudny.

Patrzę na klientów w pracy. Robią sobie zdjęcia na peronie, robią w chwili wsiadania do gondoli i zaraz po zajęciu miejsc. Na wysięgniku ustawiają telefon, stroją miny i znowu pstrykają zdjęcia. Widzę ich w przesuwających się gondolach, wielu z nich siedzi z nosem w telefonie. Widzę na ulicach, w sklepach, w autobusach. Wszędzie.

My wszyscy nadużywamy smartfonów, ale ludzie urodzeni na przełomie wieków po prostu do tego urządzenia przyrośli. Ich zainteresowania, słownictwo, wiedza, właściwie całe ich życie kręci się wokół Internetu i smartfona. Żeby jeszcze wybierali z przeogromnych zasobów sieci wartościowe strony, ale nie. Karmią się papką instagramowo-facebookowo-youtubową. Używają ikonek zamiast słów, a jeśli już je używają, to w formie szczątkowych zdań, ponieważ nie potrafią wyrazić słowami myśli, albo nie mają czasu. Wszak muszą jeszcze zajrzeć w sto innych miejsc, by serduszkiem albo inną ikonką zasygnalizować swoją obecność.

Smartfony w połączeniu z wymyślnym oprogramowaniem odwiedzanych stron stają się narkotykiem tym bardziej niebezpiecznym, że w pewnej mierze inteligentnie przywiązującym do siebie ludzi, zwłaszcza młodych.

Tak, ja też zarejestrowałem się na Instagramie. Zrobiłem to chcąc promować tam swoje książki, ale bliski jestem rezygnacji. Nie tylko z powodu poczucia straty czasu i kłopotów z obsługą jako skutkiem nieznajomości tych nieszczęsnych ikonek, ale też coraz silniejszego poczucia zalewania mnie obrazkami.

Tak, jest wiele stron w internecie wartościowych, ciekawych, powiększających naszą wiedzę. Wiem o tym. Do kilku z nich zaglądam, ale one giną w zalewie bylejakości.

Wielogodzinne i codzienne używanie smartfonów musi spowodować zmiany w psychice, zwyczajach, w całym życiu tak uzależnionych ludzi. Te zmiany już widać. Rośnie nam pokolenie ludzi niezbyt zdatnych do normalnego funkcjonowania. Ludzi półprzytomnych, żyjących w dwóch światach, przy czym ten rzeczywisty bywa postrzegany jako czynnik przeszkadzający w klikaniu i w ustawicznym przewijaniu zawartości ekranu; któż nie widział złości zapatrzonego w ekran po wpadnięciu na przechodnia? Mamy pokolenie ludzi sprawdzających co lubi jakaś znana blogerka, jakie hasztagi są ważne i jakiej długości mają być skarpetki.

Wspominam o nich, ponieważ mimo zimnych dni listopadowych widuję dużo młodych ubranych w dość krótkie spodnie i jeszcze krótsze skarpetki – z nagimi kostkami. Pewnie przeczytali na FB, że teraz tak się chodzi, bo zasłonięte kostki to obciach i wioska.

Zanikają stare zwyczaje towarzyskie. Ludzie mało rozmawiają, bo po co, skoro mają Whatsapp’a, Instagram i SMS? Zresztą, jak mogą rozmawiać mając słuchawki w uszach?

Jeśli zdarzy mi się zobaczyć w gondoli młyna dwoje młodych siedzących blisko siebie, przytulających się lub rozmawiających, patrzę na nich jak na obrazek z belle epoque. Nie wiedziałem, że kiedyś będę z przyjemnością i nadzieją patrzył na tak normalny, zdawałoby się, widok.


Słyszę o spiskach, o próbach przejęcia władzy przez grupę bliżej nieokreślonych ludzi. Pewną prawdę w tych teoriach widzę i jednocześnie olbrzymie, perfidne przekłamanie.
Na pewno ten spisek (o ile można użyć tutaj tego słowa, a wątpię) nie polega na próbie wszczepienia nam chipów czy na jakikolwiek siłowych działaniach, jak to niektórzy sobie wyobrażają. Są metody subtelniejsze i zgodne z prawem. Są działania, w których na pół świadomie bierzemy udział i to się nam podoba, tego chcemy.

Takie są właśnie cechy idealnego „spisku”.

Wielkie koncerny (ostatnio mówi się raczej o korporacjach) nakłaniają swoich potencjalnych klientów, czyli praktycznie wszystkich, do określonych zachowań i sposobów wartościowania, a robią to dla zysku. Koncern Apple ma coś około 200 miliardów dolarów gotowizny, na którą dobrowolnie złożyły się miliony użytkowników ich smartfonów, laptopów i tabletów. Kosztują dużo więcej niż podobny sprzęt innych firm, ale te inne nie mają ikonki nadgryzionego jabłka, nie są to produkty Apple. Ta firma potrafiła zebrać i utrzymać ogromną rzeszę wiernych klientów, którzy kupują każdą ich nowość, ponieważ uznają, że tak trzeba dla zachowania poziomu, dla bycia trendy. Bo przecież laptop Asusa jest obciachem. Czy ktoś ich zmuszał do przyjęcia takich ocen i w efekcie do karmienia molocha wagonami pieniędzy?

Właśnie o to chodzi, że w pewien sposób zostali zmuszeni: pracą odpowiednich działów korporacji zatrudniających specjalistów od ludzkich zachowań, metodycznie i naukowo oddziaływających na ich psychikę.

Oto idealny „spisek”: spowodować, żeby ludzie sami robili to, co jest korzystne dla powodujących.


Kopacz piłki ze szczytu listy nie będzie ganiał po boisku, jeśli dostanie mniej niż tysiąc czy dziesięć tysięcy dolarów (nie znam ostatnich stawek) za jedno kopnięcie, bo się mu nie opłaca. Ludzie sami i dobrowolnie składają się na jego miliony, co jest pośrednim skutkiem oddziaływania korporacji na nas przy naszym aktywnym udziale.

Ci ludzie zarabiają jak szejkowie dlatego, że mecze piłki nożnej są popularne, a przez to ceny reklam ogromne, a są popularne także dlatego, że oni imponują nam sławą i dochodami. Popularność piłki nożnej spadłaby do poziomu zainteresowania bobslejami, gdyby zarabiali trzy tysiące złotych miesięcznie – tyle, ile dostaje sprzedawca w sklepie spożywczym.

Zarabialiby dużo mniej niż zarabiają, gdyby reklamy nie były skuteczne, czyli gdybyśmy nie byli pod ich wpływem. Są skuteczne, ponieważ tworzy się je w taki sposób, żeby przekonać nas do zakupu. Najbardziej efektywnym sposobem jest wyrobienie w nas przekonania, że nam się należy reklamowaną rzecz mieć, że powinniśmy, zapracowaliśmy, zasłużyliśmy albo tylko dlatego (dla wielu aż), by nie odróżniać się w swoim środowisku, być modnym, trendy, na topie, czy jak tam się teraz mówi.

Zarobki kopaczy piłek, ale w pewnej mierze też najpopularniejszych youtuberów czy blogerów nagrywających modną i chwytliwą papkę, nie byłyby tak wielkie, gdybyśmy nie odczuwali przemożnej chęci upodobnienia się do nich, gdyby nie imponowali nam. Ponieważ chcemy być podobni, więc kupujemy to, co za pieniądze chwalą, nie zastanawiając się nad fałszywością tych opłaconych poleceń i żałosnym skutkiem takiego upodobnienia.

Oto obraz „spisku”, w którym świadomie bierzemy udział i świadomie go finansujemy!


Sprawdź, dlaczego Olga Frycz lubi produkty…” – to tytuł maila dzisiaj otrzymanego. Każdy otrzymuje takie „wiadomości” i wielu sprawdza, co robi ktoś znany. Takimi bezwartościowymi śmieciami ludzie zapełniają swój umysł, to ich interesuje, kształtuje, to ich nakręca! Swoją drogą trochę mnie śmieszą tego rodzaju wiadomości i podobne im reklamy, a to dlatego, że po prostu nie znam tej niby tak znanej osoby i nic a nic mnie nie obchodzi, co ona dla pieniędzy chwali.

Na Instagramie widziałem zdjęcie mężczyzny w T-shircie na tle gór, a pod nim komentarz: obciachem jest pokazywanie się w takiej koszulce. Powinienem napisać w odpowiedzi, że dla mnie wielkim obciachem jest zwracanie uwagi na takie pierdoły i publiczne wytykanie obcej osobie wyimaginowanych wad ubioru, a nawet wad rzeczywistych. Autora komentarza mam za ofiarę obecnych czasów, w których ludzi ocenia się po markach używanych rzeczy, a więc po ich podążaniu za modą i nadążaniu za jej zmianami, czyli po prostu po konsumpcji.


Chipów nie ma potrzeby wszczepiać nam w mózg (swoją drogą bezdennie głupie jest przekonanie, że da się to zrobić strzykawką przy okazji zastrzyku) ponieważ nowoczesne molochy jak Google czy Facebook i tak wiedzą o nas bardzo wiele i wiedzieć będą coraz więcej w miarę doskonalenia swoich systemów komputerowych. Tutaj też istnieje podwójne dno: niby wiemy o tym, ale tylko niby. Za normalne i wygodne przyjmujemy podsuwane nam w Internecie treści, podpowiedzi, strony, ponieważ wyręczają nas i coraz częściej pasują nam, czyli są trafne.

Są takie, bo korporacje wiedzą o naszych zainteresowaniach kulinarnych, kulturowych, obyczajowych. Wiedzą o naszych wyborach w Internecie. Żeby zebrać tę wiedzę, nie trzeba nas śledzić, wystarczy pamiętać jakie strony odwiedzamy, w jakich godzinach, jak często. Wiedzą o nas nie dla bezpośredniego zniewolenia nas, ręcznego sterowania, nie dla zakazów i nakazów, ale dla pieniędzy: żebyśmy jeszcze bardziej się od nich uzależnili, żeby podsuwać nam pod nos towary i usługi coraz lepiej dopasowane do nas. Żebyśmy w efekcie kupowali jak najwięcej.

Mamy żyć żeby kupować. Kupować i dlatego pracować. Korporacje chcą… nie, one już z nas zrobiły posłusznych konsumentów, a zrobią posłuszniejszych.

Wobec odpornych na namowy ciągłego kupowania, wielkie firmy mają bardziej bezpośrednio działającą metodę: po prostu produkują rzeczy mało trwałe.

Starsi pamiętają samochody potrafiące przejechać blisko milion kilometrów, pralki czy lodówki działające 15 a nawet 20 lat i nadające się do naprawy. Wieżę audio kupioną w latach dziewięćdziesiątych używałem ponad 20 lat, a jest tylko przykładem.

Teraz wytwarza się badziewie z blaszek i drucików, ale za to ładnie pomalowane i wyposażone w mikroprocesor, badziewie zaprojektowane przy użyciu wyrafinowanych programów komputerowych nie dla zwiększenia trwałości, a wprost przeciwnie: dla zaprzestania działania krótko po upływie okresu gwarancji, bez możliwości opłacalnej naprawy. Te ogromne góry towarów po roku lub kilku latach zamieniają się w złom lub śmieci i lądują na składowiskach, a ich miejsce następują nowe. Firmy mają zapewnioną produkcję i zyski, my wymuszone zakupy, a Ziemia ogromne ilości śmieci i zanieczyszczeń.

Paranoiczne są przepisy, które z jednej strony wymuszają na producentach zmniejszenie emisji zanieczyszczeń i oszczędności energetyczne, z drugiej pozwalają na tak ogromne marnotrawstwo zasobów Ziemi. A może rządy nie mają dość sił wobec wielkich korporacji? Czy koncern zatrudniający dziesiątki tysięcy ludzi i mający miliardy, nie potrafi wymusić rozwiązań korzystnych dla niego? Może przecież postraszyć rząd zwolnieniem dziesięciu tysięcy ludzi albo przeniesieniem produkcji do Wietnamu, nieprawdaż? Może więc to chwalenie się pralką klasy A+++ jest mydleniem oczu ekologom wobec istnienia tamtej góry sprzętu wyrzuconego po kilku latach użytkowania?...

Tutaj widzę pole do popisu dla zwolenników wszelakich spisków, ale podpowiem im, żeby uświadomili sobie nasze rozpasanie konsumpcyjne. Ilu ludzi chciałoby jeździć trzydzieści lat tym samym samochodem? Ilu chciałoby kupić dwudziestoletni, chociaż w pełni sprawny pojazd? Przecież to obciach podobny używaniu smartfona przez kilka lat i niemodnej w tym roku kurtki, nieprawdaż?

Oto sidła konsumpcjonizmu i korporacji.


W różnym stopniu, ale niemal wszystkim nam się w głowie poprzewracało od wzrastającej trzecią już dekadę zamożności i myślimy, że przed nami tylko beztroska dobrobytu, co niekoniecznie musi być prawdą.

Chociażby z powodu ogromnego zadłużenia naszego kraju, wynoszącego obecnie ponad 1 bln złotych! Tysiąc miliardów, milion milionów, 30 tysięcy na każdego Polaka! Na starca, niemowlę, na żula spod sklepu i na nastolatka zapatrzonego z ekran smartfona! Żyjemy ponad stan, na kredyt, nawet jeśli my sami nie mamy długu. Dług zaciągnęły rządy, ale przy naszej aprobacie, niechby milczącej, niechby tylko wyborczej, bo tak przykro słuchać tych, którzy mówią o oszczędzaniu, prawda? Lepiej władzę powierzyć tym, którzy obiecują nam dać, zapewnić, zbudować.

Jak wyobraża sobie swoją przyszłość ów młody smartfonowiec? Zapewne wcale nie myśli o tym, bo on nie ma kiedy myśleć, zajęty przewijaniem stron internetowych, a coraz bardziej nie ma czym myśleć, mając obrazkowo-ikonkową sieczkę pod czerepem. Może chwilami wyobraża sobie, jak dochodowy kanał będzie prowadził na You Tube albo jaką kasę będzie kosił (to jedno z ich modnych słów) na estradzie lub, ostatecznie, w biurze korporacji. Tyle że w ten sposób nie spłaci się długów, o ile w ogóle są do spłacenia. Taką pracą nie zapełni się półek sklepowych, ponieważ dobrobyt to tyle, co dostępność dóbr, a podstawą ich piramidy są dobra materialne i żywność.

Nie jestem ekonomistą, są zależności dla mnie niezrozumiałe, ale nie trzeba być ekspertem, żeby wiadomość o wykupowaniu przez instytucje państwowe długów państwa zrobiła negatywne wrażenie, bo oznacza po prostu drukowanie nowych pieniędzy. Każdy też wie, że ich nadmiar jest inflacją i prowadzi do utraty wartości, a tym samym do wzrostu cen.

A my jak te głupki wybieramy do rządzenia nami ludzi, którzy obiecują więcej dać! Oni nie mają swoich pieniędzy. Dadzą po uprzednim zabraniu nam, albo dadzą z jeszcze wilgotną farbą, świeżo wydrukowane i coraz mniej warte.


Polska się wyludnia. W minionym roku ubyło 55 tysięcy Polaków; to tyle, ile mieszkańców ma niemałe miasto. Po prostu o tyle mniej się urodziło ludzi niż umarło. Zmniejszenie populacji może i nie byłoby złe, ale trzeba uświadomić sobie, że taki proces prowadzi do starzenie się społeczeństwa, a to z kolei oznacza mniej młodych do pracy a więcej emerytów. Staremu społeczeństwu jest trudniej utrzymać dobry stan gospodarki, bo przecież ja, emeryt, nie mam zamiaru otwierać interesu, zatrudniać pracowników i przenosić gór; jako konsument dóbr też jestem mniej aktywny.

Starzejemy się, a młodzi wolą się gapić w ekran lub bawić w modnym klubie czy pubie, niż bawić swoje dzieci.


Wypadałoby zakończyć jakimiś wnioskami, ale że musiałbym być podobny do Kasandry, nie napiszę.

Wypunktuję tylko moje preferencje i zachowania. Są wyłącznie moje, ponieważ nie zwykłem kierować się zaleceniami autorytetów, zwłaszcza obecnych, modowo-internetowych i im podobnych.


Nie kupuję towaru, jeśli widziałem jego reklamę. Nie i już. Wybieram inny.

Nie oglądam telewizorni (chyba że konkretną audycję) ani kolorowych czasopism.

Rzecz wyrzucam dopiero wtedy, gdy przestaje nadawać się do użytku: samochód przerdzewieje i jego naprawa jest nieopłacalna, a w skarpetkach są dziury. Moje ubrania są najpierw „cywilne”, wyjściowe, później stają się roboczymi, używanymi w pracy, a do śmietnika trafiają gdy się prują i rozłażą.

W nosie, a nawet w dupie, mam modę, trendy i bycie cool.

Nader rzadko używam karty bankomatowej.

Omijam internetowe strony, które nie chcą się wyświetlić bez „zgody” na ich „politykę”.

Ograniczam swoje wydatki, zwłaszcza na rzeczy i usługi uznane za zbędne. Nie z finansowej konieczności, a z wyboru.

Wolę pojechać w góry, niż kupić rzecz.

Staram się mieć oszczędności zabezpieczone w odpowiedni sposób.

Nie żałuję czasu na pisanie i czytanie ani pieniędzy na książki uznane za wartościowe; żałuję na nowy samochód, ubrania i elektronikę. Do tego stopnia, że mój pierwszy w życiu smartfon kupiłem parę lat temu za 250 zł, a używał go będę póki będzie działał.

Więcej grzechów przeciwko konsumpcjonizmowi i polityce korporacji, rządu oraz banków nie pamiętam, a tych wymienionych nie żałuję nic a nic, a nawet jestem z nich dumny, czego i Wam życzę.