Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ruch drogowy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ruch drogowy. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 14 kwietnia 2024

Nie tylko o wiatrakach

 070424

WIATRAKI

Będąc na Roztoczu zobaczyłem w oddali kilka wiatraków, których rok temu nie było, i oczywiście poszedłem zobaczyć je z bliska. Okazało się, że stoi tam 10 dużych turbin o mocy 3,6 MW każda. Dla porównania: średnie zapotrzebowanie jednorodzinnego domu mieszkalnego wynosi ok. 2 kW, czyli taki wiatrak pracujący pod pełnym obciążeniem zasili 2 tysiące domów, a więc duże osiedle w mieście. Porównanie czyni wrażenie, ale czytajcie dalej. W internecie trafiłem na stronę poświęconą energetyce, a na niej informację o kosztach budowy farm wiatrowych.





Dla nieobeznanych: 1 GW (gigawat) = tysiąc MW (megawatów) = milion kW (kilowatów) = miliard W (watów). Moc żarówki to 5-20 W, telewizora 70-150 W, a czajnika 2000 W czyli 2 kW.

Na wspomnianej stronie podawany jest koszt wiatraków w granicach 5 do 7 milionów złotych za 1 MW; to znaczy, że każdy z widzianych dzisiaj wiatraków kosztował jakieś 20 mln, a cała farma 200. Ogromne pieniądze, ale każdy rodzaj elektrowni kosztuje bardzo dużo. Parę lat temu oglądałem nową elektrownię wodną na Bobrze pod Jelenią Górą. W skałach wydrążone są kanały, położone wielkie rury, stoi duży budynek wypełniony specjalistycznymi urządzeniami, a to wszystko w górach, z dala od dróg. Moc? Raptem 1 MW. Kosztów tej konkretnej inwestycji nie poznałem, ale dowiedziałem się, że średni koszt jednego megawata elektrowni wodnej wynosi w Polsce 8,5 mln zł. Dla porównania: w elektrowni atomowej ten współczynnik wynosi 14,5 mln, czyli jeden zespół prądotwórczy (reaktor atomowy, turbina i generator) o mocy 1 GW kosztuje kilkanaście miliardów.

MOC A ENERGIA

Bardzo często w internecie, nawet na technicznych stronach, piszą bzdury myląc moc z energią. Moc to waty, energię liczy się w watogodzinach. Nie można pisać o mocy 100 watów na godzinę, bo to dokładnie tak, jakbyśmy napisali, że nasz termos mieści litr herbaty na godzinę, a silnik samochodu ma moc 100 kW na pół godziny.

Tak właśnie napisane jest tutaj:

Moc po prostu nie ma związku z czasem, to inna jednostka niż energia, aczkolwiek możemy powiedzieć, że ów przykładowy silnik rozwijał moc 100 kW przez 30 minut, a litr herbaty z termosu wypijemy w ciągu godziny.

Płacimy za zużytą energię, czyli mocy pobieraną w określonym czasie. Jeśli nasz telewizor pobiera 100 watów (czyli 0,1 kW), to w godzinę swojej pracy zużyje 0,1 kWh, czyli jedną dziesiątą kilowatogodziny energii elektrycznej, i za taką ilość zapłacimy. Ledowa żarówka o mocy 10 W, czyli 0,01 kW, świecąca cały zimowy wieczór, powiedzmy, że 10 godzin, zużyje energii 0,01 kW razy 10 h = 0,1 kWh, a czajnik wykorzysta tyle energii w ciągu paru minut.

Jeszcze o nazewnictwie. Wiatraki nazywane są też turbinami albo elektrowniami wiatrowymi. Uważam, że wszystkie te nazwy są prawidłowe, a tutaj wyjaśnię znaczenie technicznego określenia „turbina”. Otóż jest to rodzaj silnika, w którym obrót uzyskiwany jest przez działanie wiatru, wody, spalin lub pary wodnej na łopatki zamocowane na osi. Tak więc dziecięcy wiatraczek jest turbiną, w elektrowniach wodnych są turbiny obracane lejącą się z wysokości wodą (bo wtedy z większą siłą działa na łopatki), a w omawianych wiatrakach łopatkami turbiny jest trzyramienne śmigło na które działa wiatr. Generator natomiast to urządzenie generujące czyli wytwarzające coś technicznego, na przykład prąd. Najmniejszy i kiedyś powszechnie stosowany był montowany w rowerach i wytwarzał prąd do oświetlenia. Żeby generator działał, musi się kręcić. W elektrowniach napędzany jest turbinami, w rowerze wiadomo, a po co w takim razie reaktor w elektrowniach atomowych? Bo my nie potrafimy wytwarzać energii elektrycznej bezpośrednio z rozpadu pierwiastków promieniotwórczych, a to właśnie się dzieje w reaktorach atomowych. Robimy to okrężną i dość prymitywną drogą: w czasie tego rozpadu pierwiastków uwalniana jest ogromna ilość ciepła, które wykorzystuje się do gotowania wody i zbierania pary pod dużym ciśnieniem. Dalej jest tak samo jak w elektrowniach opalanych węglem lub gazem: owa para puszczana jest na łopatki turbiny, ta się kręci i napędza generator. No i mamy prąd w gniazdku.

 Tutaj są zdjęcia turbin parowych stosowanych w elektrowniach, a jak wyglądają turbiny wiatrowe, widać na moich zdjęciach wyżej albo w ręku dziecka.

POJEMNOŚĆ

Skoro już się wymądrzam, wyjaśnię często spotykane nieporozumienie związane z pojemnością akumulatorów. Ta pojemność jest oczywiście miarą ich zdolności przechowywania energii elektrycznej, i do tej pory używano do tego celu jednostki zwanej amperogodziną, w skrócie Ah. Ten parametr wskazywał, ile amper prądu może oddać akumulator przez określony czas, a tworzony był przez pomnożenie prądu i czasu jego pobierania. Na przykład typowy akumulator samochodu osobowego mający 50 Ah pojemności, jeśli jest w dobrym stanie i w pełni naładowany, może dać 5 A przez 10 godzin albo 1A przez 50 godzin. Iloczyn w obu przypadkach wynosi 50 Ah, czyli znamionową pojemność akumulatora. Ta jednostka wystarczała do określania wielkości akumulatorów rozruchowych w samochodach spalinowych, jednak do wielkich baterii akumulatorów w samochodach elektrycznych się nie nadaje, bo tak naprawdę nic nie mówi o ilości zgromadzonej energii. Dlaczego? Bo energia elektryczna to moc pobierana w określonym czasie. Moc, nie prąd (ampery), a moc jest iloczynem napięcia i prądu. Aby naprawdę wiedzieć, ile energii gromadzi akumulator, trzeba uwzględnić napięcie mnożąc przez nie amperogodziny, a wtedy otrzymujemy znane już watogodziny (Wh) i tysiąc razy większe kilowatogodziny (kWh). Przykład obrazujący różnicę: akumulator o napięciu 12 V i pojemności 50 Ah, czyli jak w naszych osobówkach, zgromadzić może 0,6 kWh energii (12 V razy 50 Ah = 600 Wh = 0,6 kWh). Akumulator o takiej samej pojemności 50 Ah ale napięciu 120 V, ma dziesięciokrotnie większą zdolność przechowywania energii, ponieważ 120 V razy 50 Ah = 6 kWh. Na pierwszym samochód elektryczny przejedzie około 3 km, na drugim 30.

Tak więc aby mieć pełne rozeznanie w wielkości baterii samochodów elektrycznych, dodano napięcie otrzymując kilowatogodziny i takich jednostek się używa.

MAGAZYNOWANIE ENERGII

Energii elektrycznej nie da się wytworzyć i odłożyć na półkę jak zwykłego towaru. Musi być jednocześnie wytwarzana i pobierana czyli zużywana. Prąd jest zorganizowanym ruchem elektronów, zatrzymanie tego przepływu to zanik prądu. Żadne akumulatory nie przechowują prądu, a w procesie ładowania wykorzystują jego energię do procesów chemicznych, które są odwracalne, to znaczy przebiegając jakby w drugą stronę wytwarzają prąd.

Największą wadą wiatraków i paneli słonecznych jest nierównomierne wytwarzanie energii elektrycznej. Nie ma słońca albo wiatru, nie ma prądu. Mocno wieje nad ranem, jest nadmiar, itd. Niemal jedynym sposobem na usunięcie tej wady jest budowa magazynów energii, których głównym składnikiem są wielkie baterie akumulatorów. W samochodach elektrycznych ich pojemności wynoszą do 100 kWh, co wystarczy na przejechanie do około 800 kilometrów albo do zasilania domu przez 2-4 tygodnie. Te porównania pozwalają na wyobrażenie sobie wielkości akumulatorów potrzebnych w zawodowym systemie energetycznych. Są takie budowane, to dziesiątki kontenerów wypełnionych akumulatorami i elektroniką. Koszta? Ogromne, więc u nas powstaje ich mało. Powiem tylko, że taki magazyn przeznaczony do jednorodzinnego domu kosztuje 40 tysięcy złotych, ale są i droższe. Jeśli współpracuje z panelami słonecznymi odpowiedniej wielkości, zapewni stałą dostawę energii do domu i niezależność od sieci zewnętrznej. Do 40 tysięcy (sam magazyn, bez paneli) na jeden dom, a większe? Znalazłem ofertę jakiejś chińskiej firmy oferującej magazyn o pojemności 5 MWh za 4,5 miliona złotych. Na ile taki magazyn wystarczy? Przeliczyłem dane podawane przez GUS i okazało się, że 5 MWh wystarczy do zasilania przez całą dobę 450 większych domów jednorodzinnych, ale jednocześnie prosty rachunek wskazuje, że jeden z oglądanych wiatraków w ciągu niecałych dwóch godzin przy wietrznej pogodzie zapełni cały ten magazyn. Jeden wiatrak! (3,6 MW jego mocy razy 2 godziny = 7,2 MWh. To znaczy, że aby zapewnić stabilizację systemu, czyli stałą dostawę energii, do kosztów wiatraków trzeba doliczyć przynajmniej drugie tyle pieniędzy na akumulatorowe magazyny. Przy tym trzeba wiedzieć, że podaż litu stosowanego w akumulatorach jest ograniczona i niewielka, a jego uzyskanie bardzo, bardzo nieekologiczne.

Bez magazynów energii elektrownie słoneczne i wietrzne są swoistą zabawką, niewiele przydatną w systemie energetycznym. Z wielu przykładów podam jeden: jeśli jest wietrzna pogoda, zdarza się nierzadko, że dyspozytor mocy zarządza wyłączanie wiatraków, bo jest nadmiar prądu z którym nie ma co w tej chwili robić (bo brakuje magazynów energii). Zgodnie z umowami, właścicielom takich wyłączonych wiatraków wypłaca się odszkodowania, no bo przecież są stratni…

O DZIWNEJ ELEKTROWNI

Są alternatywne sposoby przechowywania energii, ale i one mają poważne wady. Wspomniałem o wielkich akumulatorach jako niemal jedynym sposobie, ponieważ od dziesiątków lat stosuje się inny sposób magazynowania energii: elektrownie szczytowo-pompowe. To dwa wielkie zbiorniki wody, jeden jest w dole, drugi dużo wyżej. Między nimi biegną monstrualne rury oraz zamontowane są turbiny z generatorami. Jeśli w systemie energetycznym jest niedobór mocy, na polecenie bardzo ważnej w kraju osoby, mianowicie głównego dyspozytora mocy, otwierane są zawory, woda płynie z góry, turbiny się obracają, generatory dają prąd. System uruchamia się w ciągu minut. Kiedy jest nadmiar mocy, dyspozytor decyduje o inicjacji procesu odwrotnego: generatory dostają prąd stając się silnikami napędzającymi turbiny pracujące wtedy jako pompy. Milion ton wody pchany jest pod górę i napełnia górny zbiornik. W ten sposób zużywa się nadmiarową moc, szkodliwą jak i niedobór, oraz przygotowuje elektrownię do nowego cyklu pracy.

Słyszałem, że planowana jest u nas budowa kolejnej takiej elektrowni. Na koniec ciekawostka obrazująca skalę trudności w zapewnieniu równowagi między podażą energii a popytem na nią: taka elektrownia więcej zużywa prądu niż go wytwarza.

W starych zbiorach znalazłem zdjęcie mojej rodziny na tle jednej z dwóch rur takiej elektrowni działającej w pobliżu Władysławowa. Co powiecie o jej wielkości?


 

PIENIĄDZE I SENS

Dlaczego o tym piszę? Bo jestem technikiem, bo kiedyś policzyłem, ile dodatkowej mocy będziemy musieli mieć, jeśli wszystkie spalinowe samochody osobowe będą zmienione na elektryczne. Ta dodatkowa moc wyniesie 7 GW czyli 7000 MW! Zaznaczam raz jeszcze: tylko do ładowania osobówek! Znalazłem w internecie informacje o stopniu wykorzystania mocy wiatraków, wynosi 27 do 40%, a to oznacza, że jeśli brakująca moc miałaby być uzyskania tylko z wiatraków, to wtedy takich ponadstumetrowych kolosów jak te dzisiaj widziane trzeba będzie postawić 6 tysięcy za jakieś 120 miliardów. Oczywiście pod warunkiem dalszego działania naszych starych elektrowni węglowych, a tak nie będzie.

Zmiana samochodów na elektryczne wymusza też radykalną zmianę i rozbudowę sieci przesyłania energii, tych wielkich słupów z rozciągniętymi między nimi przewodami, stacji transformatorowych i dziesiątków tysięcy stacji ładowania. Koszta tych ostatnich zaczynają się od dziesiątek, kończą na setkach tysięcy w przeliczeniu na jedno stanowisko do szybkiego ładowania.

W skali całego kraju potrzebne są setki miliardów, może nawet biliony, na przebudowę systemu energetycznego. Nie mamy możności sfinansowania tych wszystkich wydatków. Piszę o tym, ponieważ będąc za OZE, za dbałością o przyrodę, widzę, że nas nie tylko nie stać na całkowite przejście na odnawialne źródła energii, to jeszcze te źródła są niedopracowane, kosztowne i niezbyt – delikatnie mówiąc – ekologiczne w wytworzeniu i późniejszej utylizacji.

Wszystkie kraje Unii wytwarzają około 7% globalnej produkcji CO2, a gaz ten jest odpowiedzialny w kilku tylko procentach na efekty cieplarniane. Kilka procent z kilku procentów do drobne ułamki na poziomie pojedynczych promili, czyli tysięcznych części. Inaczej mówiąc: nawet jeśli u nas wszystko się zamknie i zaorze, to w skali świata nic to nie zmieni nie tylko dlatego, że atmosferę mamy jedną, nieznającą granic państwowych, ale po prostu z mikroskopijności efektów.

Dlaczego więc zmusza się nas do tych działań, ustala nierealne terminy i grozi karami? Dobre pytanie…

środa, 27 grudnia 2023

O kolizjach praw

 171223

W trójkę, ja i dwoje Ukraińców, obsługujemy karuzelę na jarmarku świątecznym w Białymstoku. Praca nie jest fizycznie ciężka, ale uciążliwa owszem. Trzeci tydzień tutaj jestem, a nawet przez chwilę nie widziałem słońca, niemal codziennie pada deszcz, a na grzbiecie całymi dniami noszę górę ubrań. Mijają dni chmurne, mokre i krótkie; w najbardziej ponure już o godzinie 15 zmierzch jest wyraźnie widoczny, a kwadrans później jest praktycznie ciemno. Wieczorami, a właściwie nocami, ponieważ pracę kończymy między 21.30 a 22.30, oglądam filmy przyrodnicze; ta kuracja pomaga, chociaż budzi tęsknotę za wędrówką, zielenią i słońcem. Te białostockie dni są też monotonne z powodu powtarzalności wykonywanej pracy, ale udaje mi się nie poganiać czasu. W miarę upływu lat ta sztuka wychodzi mi coraz lepiej, bo po prostu czas cenię bardziej. Częściej niż kiedyś nie tylko uświadamiam sobie jego niepowtarzalność, ale i tak czuję. Dobre dni można przeżywać właściwie niezależnie od okoliczności, od świata zewnętrznego, chociaż taka umiejętność łatwą nie jest.

Tyle tytułem wstępu, przejdę do tematu głównego.

Na co dzień mając kontakt z klientami, obserwuję ich zachowania i reagowania, także zmiany w miarę upływu lat, a w tej branży pracuję od 1982 roku, mam więc znaczną skalę porównawczą. Pisząc w największym skrócie: dawniej znacznie częściej miałem do czynienia z ordynarnymi (nierzadko wprost z chamskimi i niebezpiecznymi) ludźmi, teraz jest ich znacznie mniej, natomiast przybywa ludzi grzecznych, ale mających dziwne oczekiwania, które postrzegam jako znamię obecnych czasów.

Zmienność odczuwania upływu czasu u klientów

W ciągu tygodnia chętnych na jazdę jest mało, ale w weekendy bywa ich aż nadto. Stojąc w kolejce do kasy rozmawiają, a gdy już są przy okienku bywa, że zaczynają ustalać ile kupić biletów, kto z ich grupy chce jechać, kto ma płacić. Takie scenki potrafią trwać dłuższą chwilę i nie można poprosić o szybsze podjęcie decyzji ponieważ ryzykuje się ich ostrą reakcję. Po odejściu od kasy też mają czas: trwają rozmowy, przewijanie treści ekranów telefonów, robienie zdjęć. Zachowują się po prostu jak ludzie spokojni i nigdzie się nie spieszący, gdy jednak już się zdecydują jechać i okaże się, że w tej chwili nie mogą wejść ponieważ nie ma miejsc albo karuzela jest w ruchu, nagle ich czas przyspiesza, staje się bardzo cenny.

– Za ile będzie można wejść?

– Za parę minut – odpowiadam.

– To znaczy za ile? Wiem pan czy nie?

– Za 2 minuty i 28 sekund – ciekawe, czy taka odpowiedź zadowoliłaby klientów.

Ich czas ponownie zwalnia w sposób radykalny gdy skończą jazdę. Nadal będąc na karuzeli robią sobie zdjęcia, czasami całe sesje zdjęciowe z ustawianiem pozycji, opowiadają o wrażeniach, szukają swoich, prowadzą małe dzieci za ręce do wyjścia, a na schodach uczą je pokonywania stopni udzielając instrukcji krok po kroku. Blokują w ten sposób możliwość wejścia klientów oczekujących, ale broń nas Panie Boże przed pokusą poproszenia ich o pośpiech, o wzięcie dziecka na rękę albo przerwanie sesji zdjęciowej, bo przecież oni mają prawo, a my jesteśmy nieuprzejmi. Mają czas i oczywiście mają prawo.

A nowi klienci czekają. Problem w tym, że akurat ich czas już przyspieszył, co potrafią wyrażać słownie.

Aby być uczciwym dodam, że białostoccy klienci są w ścisłej czołówce mojego rankingu dobrych, bo spokojnych i kulturalnych, klientów. Wulgarne zachowania zdarzają się nader rzadko, tyle że jak wielu klientów w różnych miastach, tak i oni mają dużo praw, a gdy im to odpowiada, nawet bardzo dużo – podobnie jak oczekiwań.

Daleko od nas jest lepiej

Kiedy okrągły podest karuzeli opuszczą ostatni klienci, proszę oczekujących o zajmowanie miejsc i wtedy obserwuję stale powtarzającą się scenkę: ludzie wchodzą, część z nich skręca w lewo, część w prawo, ale nie wsiadają do najbliższych gondoli tylko pędzą dalej po obwodzie podestu. Po chwili dwie grupy ludzi idących z przeciwnych stron zderzają się ze sobą, odbijają i zaczynają szukać wolnych gondoli. Różnie z tym bywa, ponieważ idący za nimi ludzie zajmują miejsca. W rezultacie dość często słyszę żale, a bywa, że i pretensje. W ostatnich dniach dwukrotnie słyszałem taką uwagę:

– Byłam pierwsza i nie zdążyłam wsiąść!

Ten odruch obserwuję w wielu sytuacjach od lat. Pamiętam czasy zatłoczonych pociągów, gdy ludzie pędzili korytarzem wagonu mijając wolne przedziały. Gdzie i po co tak pędzili? Dalej, bo tam będzie lepiej. Dlaczego tak sądzili? Bo tkwi w nas takie spodziewanie, zapewne wrodzone jak wiele, bardzo wiele naszych zachowań i sposobów reagowania. Proszenie o zajmowanie miejsc w najbliższych gondolach (a są identyczne) niewiele daje, ponieważ nie posłuchają i pójdą dalej, albo wyrzucą z siebie oburzone pytanie:

– To ja nie mogę wybrać sobie miejsca?!

Oczywiście, że możecie, wszak macie prawo.

Moje zarobki nie zależą od ilości obsłużonych klientów, a staram się o skrócenie czasu wymiany klientów ponieważ uważam, że pracę, za którą dostaję wynagrodzenie, powinienem wykonywać dobrze.

Ze słuchaniem naszych poleceń też jest różnie. Dla mnie to naturalne, że w takich miejscach jak karuzele mam dostosować się do instrukcji osób obsługujących, ale wielu ludziom ta zasada nie jest znana, co potrafią dosadnie wyrazić.

W pracy obserwuję też rosnące oczekiwanie rodziców dbania o ich dzieci. Jest to zrozumiałe, a nawet oczywiste, w czasie korzystania dziecka z karuzeli, ale ludzie rozszerzają je także na sąsiedztwo i wtedy, gdy nie są klientami. Zdarza się, że dziecko próbuje pokonać jakieś ogrodzenie czy otworzyć barierkę, a rodzic nie reaguje. Upomniany o zajęcie się swoim dzieckiem potrafi powiedzieć, że jest „na imprezie” i dlatego to nie on (ona), a organizator ma dbać o bezpieczeństwo jego pociechy.

Bywa też odwrotnie: obserwuję nadopiekuńczość u mam. Wprowadzą dziecko, usadzą, poprawią czapkę i rękawiczki, dwukrotnie poproszą mnie o sprawdzenie zabezpieczeń, odchodzą i wracają zauważywszy źle zawiązany szalik, kolejny raz nakażą dziecku mocne trzymanie się i dalej stoją obok gondoli nie mogąc się zdecydować na zostawienie dziecka samego; idą do wyjścia dopiero na naszą prośbę. Mimo opóźniania uruchomienia maszyny nie krytykuję takich zachowań, wszak są zrozumiałe, dla mnie bywają nawet ujmujące, a opisuję jedynie dla uzupełnienia kolorytu. Przy okazji: wiele mam straszy dzieci nakazując im mocne trzymanie się aby nie wypadły, a przy tym nie słuchają naszych zapewnień o bezpieczeństwie i braku konieczności trzymania się; akurat takie ich zachowanie stanowczo mi się nie podoba, tak jak dość częste uszczęśliwianie dziecka na siłę, kiedy ono nie chce jechać.

Obowiązuje jedna cena dla dzieci i dorosłych, a karuzela jest przeznaczona dla dzieci, chociaż dorosła osoba (z trudem) się mieści. Znaczna część klientów oczekuje zniżki dla swoich pociech. W moim rozumieniu to tak, jakby pytali się w przedszkolu, jaka jest zniżka dla dzieci. Zdarzają się komiczne sytuacje, gdy zwalisty mężczyzna ważący na oko minimum 100 kilo kupuje bilet dla siebie i dziecka chcąc zniżki, no bo przecież dziecko jest małe.

Trudne do zrozumienia zachowania klientów na karuzeli, i chyba tylko tam

Najczęściej spotykanym jest ich zaskoczenie gdy słyszą prośbę o bilet.

– „Nie wiedziałem, że będzie potrzebny.” „Nie wiem, co z nim zrobiłem.” „Mąż go ma. O, tamten w brązowej kurtce!” „Nie mogę go znaleźć, ale jeśli pan nie wierzy że kupiłam, proszę zapytać kasjerki!” Przed tą pracą nie wiedziałem, jak przepastne mogą być torby damskie i jaki w nich bywa bałagan; teraz wiem, ponieważ wiele razy stałem nad klientką nerwowo przeszukującą nieskończoną ilość przegródek torby lub portfela. Rzadko, ale jednak zdarza się, że wypraszamy osobę nie mającą biletu, czy zgodnie z jej twierdzeniem nie mogącą go znaleźć, a co się wtedy nasłuchamy o naszej kulturze, to tylko my wiemy.

Pada deszcz. Gładką plastikową płaszczyznę siedzenia wycieramy ścierkami, ale do suchego się nie da, mimo zamienienia kiosku sterowniczego w suszarnię. Klientka (mężczyźni rzadziej) przed zajęciem miejsca sprawdza go ręką i mówi: „Tutaj jest mokro”. Częściej słyszę wtedy zdziwienie niż pretensje w głosie, i właśnie to zdziwienie dziwi mnie. Przecież pada deszcz; widać, jak z każdą sekundą przybywa kropel wody na wytartym przed chwilą siedzeniu.

Kiedy jest kolejka chętnych do jazdy, często znajduje się ktoś, kto żąda (nie prosi, a właśnie żąda ostrym tonem) ustawienia ich w kolejkę. Dorosłych ludzi przed jedyną bramką wejściową! Kiedyś próbowałem tak robić, ale już przy pierwszej próbie usłyszałem „Pan mi nie będzie kazał co mam robić”.

Krótko o polszczyźnie

Klienci mają do dyspozycji pedał, którego naciskanie zmienia wysokość jazdy; ponieważ ta funkcja nie jest znana, każdemu tłumaczymy działanie. W dzień dużego ruchu powtarzam te same słowa setki razy, dlatego starałem się maksymalnie skrócić instrukcję; udaje mi się wszystko zawrzeć w dziesięciu słowach.

Jedna z klientek po wysłuchaniu instruktarzu krzyknęła:

– A! Czyli generuje się podnoszenie!

To słowo stało się uniwersalne. Generować można wszystko, nie tylko dzieci, pismo na kartce, poborowych do wojska (autentyczne!) i dziesiątki najróżniejszych różności, ale też podnoszenie gondoli w karuzeli.


 


Mój pokój. Jest ciepły i czysty, ale mebli w nim niewiele. Cóż, z torbami spędziłem połowę swojego życia.

 Piesi na przejściach

Każdy kierowca wie, jak w ciągu ostatnich paru lat znacznie zmieniły się zwyczaje pieszych i kierowców na przejściach oraz policjantów oceniających zachowania uczestników ruchu.

Zmiana w przepisach o ruchu drogowym była niewielka, ponieważ dodano słowa o pierwszeństwie pieszego wchodzącego na przejście. Zgodnie z logiką i definicją, te słowa powinny oznaczać moment przekraczania granicy przejścia, czyli na ogół krawężnika: jeśli pieszy jedną nogą minął już krawężnik ma pierwszeństwo, a krok wcześniej pierwszeństwa nie ma. Co z tego wyszło, wszyscy wiemy: w praktyce przepis rozszerzono prawem kaduka, i teraz można dostać mandat nawet wtedy, gdy pieszy dopiero zbliża się do przejścia. W oczywisty sposób zmniejsza to płynność ruchu i wprowadza niepewność kierowców, ale chciałem tutaj zwrócić uwagę na inny skutek tak pokracznie interpretowanego przepisu: otóż piesi jeszcze mniej niż wcześniej zwracają uwagę na zbliżające się do przejścia samochody. Wzrosła liczba ludzi wchodzących bez sprawdzenia, czy wejść mogą, czy nie ma samochodu tuż przed przejściem. Wchodzą w ogóle nie patrząc na boki! W rezultacie wzrosła o 30% ilość zdarzeń na przejściach po wprowadzeniu tej zmiany, a ściślej: jej nieprawidłowej interpretacji. Ustawodawca chciał zwiększyć bezpieczeństwo pieszych, wyszło na odwrót ponieważ… tutaj w końcu docieram do sedna. Piesi uznali, że mogą wchodzić kiedy zechcą, bo mają prawo. Tak po prostu. Mają prawo.

Uogólniając, myślenie i spodziewanie rosnącej liczby ludzi jest proste jak cep: ja mam prawa, nie mam obowiązków. Za moje bezpieczeństwo mają dbać inni, ja nie muszę. Moje prawa są najważniejsze, prawa innych ludzi mało albo wcale się nie liczą. Tylko taki stary i przez to nieprzystający do współczesności człowiek jak ja przyspiesza kroku na przejściu widząc nadjeżdżający samochód, no bo po co kierowca ma hamować, skoro mogę przejść szybciej...

Tutaj  możecie przeczytać o najbardziej znanych (i najbardziej absurdalnych) oczekiwaniach tego rodzaju.

Kobieta uciekając z dyskoteki przez okno aby uniknąć zapłacenia rachunku potłukła się i za to sąd przyznał jej odszkodowanie od właściciela lokalu! Ktoś rzucił butelkę na podłogę, po chwili przewrócił się na niej, i dostał odszkodowanie! O czym tak naprawdę świadczą te przypadki?

Nawiążę do wcześniejszego mojego tekstu w którym pisałem o szkodliwym wpływie na ludzi długotrwałego dobrobytu i spokoju. Zbytnia dbałość prawa o nas też nam szkodzi, ponieważ z reguły zamieniana jest w paranoję, której amerykańskie odszkodowania za gorącą kawę nie jedynymi są przykładami. U nas, w Europie i w Polsce, procesy przekształcania dobrych intencji w paranoję, chociaż niekoniecznie kawową, też narastają.

sobota, 18 kwietnia 2020

O rzece pędzących samochodów

080420

Każdy, kto mnie zna, wie, jak daleki jestem od konsumpcjonizmu. Czasami myślę, że gdyby wielu ludzi miało taki stosunek do posiadania dóbr materialnych, jaki ja mam, dużo firm nie miałoby co robić. To powiązanie wskazuje na moje widzenie zagadnienia, ale po kolei.
Ukułem nawet powiedzenie o klasie człowieka objawiającej się posiadaniem niewielkiej ilości rzeczy. Niewiele posiadającego nie z powodu ubóstwa, a świadomego ograniczania konsumpcji. Jest w tym stanowisku trochę filozofii greckiego antyku, ale i wiele mojej pracy nad sobą oraz rezultatów rozmyślań o naszej cywilizacji, ekologii, o nas samych i naszych potrzebach.
Jednocześnie cieszy mnie rozwój gospodarczy Polski, nasze bogacenie się, doganianie zamożnych krajów Zachodu. Mimo dostrzegania w tym połączeniu pewnych znamion niespójności, z zadowoleniem dostrzegam w miastach place budów, a między miastami nowe odcinki dróg ekspresowych. Z satysfakcją słyszę o nowoczesnych firmach i nie przeszkadza mi codzienna ludzka krzątanina, a nawet dostrzegam w niej pozytywy dla społeczeństwa. Włączam w ten nurt wzrostu zamożności kraju moją możliwość spłacenia mieszkania i jeżdżenia samochodem w góry.
Dokucza mi znaczna ilość godzin mojej pracy, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę ze swoistego handlu: mój czas dany firmie, za pieniądze od niej. Coś za coś, i – co ważne – bez przymusu zewnętrznego. Wszak nie mam finansowego noża na gardle, i gdybym uznał, że zarabiane pieniądze kosztują mnie zbyt wiele, mogę zmienić pracę.
Szczerze mówiąc, wiele razy bliski byłem zwolnienia się z pracy z powodów stosunków tutaj panujących, ale powstrzymywała mnie myśl o tej rynnie, pod którą się wpada spod deszczu. Akurat tej cechy pracy nie zmieni się. Prywatnych znajomych dobieram sobie, współpracowników nie mogę.
Mój stan posiadania uznaję za niewielki. Przykłady? Mam smartfona kupionego parę lat temu za 250 złotych, laptopa kiedyś wartego tysiąc i samochód o obecnej wartości około dwóch tysięcy złotych. Będę nim jeździł póki się nie rozleci.
Przy tym nie odczuwam żadnego dyskomfortu psychicznego, a nawet wprost przeciwnie: czuję satysfakcję z tego powodu.
Jedyną moją finansową ekstrawagancją jest właśnie samochód utrzymywany głównie z powodu wyjazdów w góry. Nie mam więc dużego apetytu na dobra, jednakże gdyby moje dochody były bliskie minimalnych, nie byłoby mnie stać na własny pojazd, a wtedy wyjazdy w góry byłyby nader rzadkie.
Żeby zapewnić sobie te „luksusy” (cudzysłów jest tutaj zamierzoną ironią), a żonie środki na wydatki domowe i zabezpieczenie naszej starości, pracuję sporo ponad ustalone normy czasowe. Nie tylko ja – czasami pocieszam się tą myślą.
Młodzi biorą ślub i rozglądają się za mieszkaniem, chyba że dostaną je od rodziców. Załatwiają kredyt i spłacają go przez dwadzieścia lat kwotą przynajmniej tysiąca złotych miesięcznie, o ile mieszkanie jest małe. Albo kupują domek w szeregowcu, z malutkim ogródkiem, i płacą dwa tysiące miesięcznie. Spłacą, gdy on będzie miał siwe włosy na skroniach. Jeśli włączy piąty bieg (czytaj: będzie pracował od rana do wieczora), spłaci przed siwizną i przed zawałem.
Czy oni chcą wiele? Czy są konsumpcjonistami? W pewnej mierze tak, są, ale jakiż mają wybór? Przez ćwierćwiecze mieszkaliśmy, ja, żona i nasze dzieci, na stancjach, bo nie było nas stać nawet na kredyt, więc musiało stać na wynajmowanie lokum. Dla wielu alternatywą jest ciasnota i niewygody wspólnego mieszkania z rodzicami, albo – wizja zupełnie nierealna – w przyczepie kempingowej, jak to widziałem na filmie z USA. Kiedyś w Bieszczadach rozmawiałem z człowiekiem, który uciekł od cywilizacji. Mieszkał w kurnej chatce, a przy niej miał stoisko z badziewiastymi pamiątkami dla turystów; wszak nawet uciekinier musi jeść.
Czy takie mają być wybory tych „konsumpcjonistów” od mieszkania?
Co jakiś czas Google podsyła mi oferty luksusowych mieszkań, źle oceniając moje możliwości finansowe. Kiedyś zajrzałem, zaciekawiony wielkością mieszkania: miało ponad 500 metrów, całe najwyższe piętro wieżowca, a kosztowało pięć czy siedem, już nie pamiętam ile milionów. Ot, ciekawostka a propos, ale nieco mówiąca o rozpiętości potrzeb, czy raczej „potrzeb”.
W obecnych czasach za 10% przeciętnego wynagrodzenia można dobrze i zdrowo się wyżywić, a za drugą taką część ubrać. Resztę wydajemy na mieszkanie i rzeczy lub usługi drugiej potrzeby, nie niezbędne dla życia, chyba że utrzymujemy ze swoich dochodów inne osoby – najważniejszy, ale nie jedyny powodów naszej codziennej gonitwy.

Człowiek szczerze przeciwny konsumpcjonizmowi i ogólniej: współczesnemu tempu życia, powinien, aby zachować zgodność poglądów ze swoimi czynami, pracować na pół etatu. Albo mając czterdzieści lat zwolnić się i żyć z oszczędności. Że nie ma ich? To znaczy, że poddał się ogólnemu pędowi do posiadania.
Albo jeździł sobie, jak ja, kawał drogi samochodem dla połażenia po górach.
Tutaj powiem o ciekawym fakcie: nader nieliczne grupy ludzi nadal żyjących tak, jak żyli wszyscy ludzie tysiące lat temu, pracują niewiele. Przypominam sobie wyniki obserwacji pewnego plemienia afrykańskiego: pracują cztery godziny dziennie.
Tyle że oni nie płacą abonamentu na szerokopasmowy internet, nie jeżdżą na nartach we Włoszech ani nie łażą po Sudetach li tylko dla wrażeń estetycznych.
Krytycy konsumpcjonizm niezupełnie są w zgodzie ze swoimi poglądami, decydując się kupić jakiś produkt, zwłaszcza wyrafinowany i techniczny (lub usługę nie pierwszej potrzeby) ze względu na jego niską cenę, ponieważ taką jest z powodu wytwarzania i sprzedawania rzeczy w wielkich ilościach.
Krytykując więc zjawisko, korzystają z jego rezultatów.

Jednakże widzę u nas zakupowe rozpasanie.
Kupowanie nowych rzeczy, mimo że stare są całkiem dobre. Kupowanie tylko dlatego, że stać na zakup. Rzecz ma być nowsza, nowocześniejsza, modniejsza, większa, etc. Miał samochód za trzysta, kupił za sześćset tysięcy, pewnie następny kupi za milion. Bo go stać. Bo pracuje na to – tak właśnie tłumaczy ubogość swojego życia.
Oto zobrazowanie powiedzenia jakże trafnego: to, co człowiekowi konieczne jest do życia, rozciąga się od kromki chleba do prywatnego odrzutowca.
Jedni ludzie z konieczności zaprzęgają się do kieratu, drudzy z wyboru. Bo chcą mieć coraz więcej. Bo są na tyle biedni, że nie znajdują innego uzasadnienia dla swojej wielogodzinnej pracy i nie mogą się oprzeć manii posiadania i pokazania.
Trzecia grupa tkwi pośrodku, mając trochę cech pierwszych, trochę drugich; do tej grupy i siebie zaliczam z powodu samochodu.
W rezultacie wszystko wokół nas pędzi od rana. Obok widzę jedną z głównych ulic miasta; cały dzień szumi samochodami. Gdzież tak się spieszą? Różnie. Starają się zapracować na ratę lub dołożyć kolejny tysiąc do portfela i w końcu kupić wymarzony samochód nafaszerowany gadżetami lub telewizor od ściany do ściany. A ci pędzący w przeciwną stronę jadą do sklepu sportowego po nowe narty, bo w piątek wyruszają w Alpy, albo do biedronki na cotygodniowe skromne zakupy. Różnie.
Czy ich potępiam? W tym tekście chciałem przede wszystkim pokazać, jak złożone są czynniki działające na gospodarkę i wielorakie wpływy na nas samych. Trudno więc o łatwe potępianie, jak i chwalenie bez kilku zastrzeżeń.
Każdy z tamtych ludzi na swój sposób napędza gospodarkę. Jest jednocześnie dostarczycielem dóbr i ich konsumentem.
Jeśliby przerzedzić ten niekończący się sznur samochodów, jak dzieje się teraz z powodu ograniczeń w przemieszczaniu się i zwolnionego tempa pracy wielu firm, w oszałamiająco skomplikowanym systemie połączonych rurek zwanym gospodarką, zazgrzytają zawory, utrudniając przepływ pieniędzy, towarów i usług.
Zamknięcie jednej firmy nic nie zmienia, zamknięcie tysięcy owszem, i to nieważne, w jakich branżach, ponieważ przez wspomniane połączenie, z opóźnieniem jako skutkiem kolejnych zależności, poziom obniży się wszędzie.
Pozbawiony dochodów pracownik biura turystycznego nie kupi nowej lodówki, a przez to zostanie ograniczona ich produkcja, czyli ludzie zatrudnieni w fabryce mniej zarobią i mniej kupią telewizorów i mebli. A jeśli oni nie kupią, to…

Zadziwiają mnie niskie ceny wielu artykułów. Czasami zastanawiam się, jakim sposobem producenci zarabiają na ich wytwarzaniu. Mąka kosztuje mniej niż dwa złote za kilogramowe opakowanie, a olej rzepakowy kilka złotych za litr.
Każdy, kto zna wieś, zwłaszcza dawniejszą, ekologiczną, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, wie, albo potrafi wyobrazić sobie, ogrom pracy między przygotowaniami do siewu a torebką mąki na sklepowej półce. A jednak przeciętny pracobiorca w tym kraju wymieni finansowy rezultat dnia swojej pracy na wielki wór mąki, po który musiałby podjechać busem. Pamiętam żniwa z kosami, pamiętam pierwsze kombajny i widziałem współczesne kolosy, zdolne w ciągu godziny wykonać pracę całej rodziny jeszcze przed półwieczem. Ile jednak trzeba sprzedać ziarna, żeby kupić za ponad milion duży kombajn zbożowy (a tyle kosztuje)? Ile, skoro do niego trzeba mieć cały zestaw innego sprzętu za kolejny milion?
Taniość finalnego produktu wymusza ogrom inwestycji opłacalnych tylko przy masowym zbycie, a ten istnieje tylko wtedy, gdy są nabywcy, czyli konsumenci.
Ile kosztowałby kilogram mąki wytworzonej bez udziału tych maszyn? Nie wiem. Na pewno dużo. Nie byłoby chleba za dwa złote ani równie tanich makaronów. Może byłyby za dziesięć, może za więcej złotych, zwłaszcza, gdyby rolnicy naprawdę byli eko i nie stosowali randapa (roundup, to herbicyd) powszechnie i niewłaściwie używanego do wysuszania zboża na pniu.
Chyba, żeby ludzie zarabiali dziennie nie na worek mąki, a na parę jej kilogramów, jak było przez wieki.

Bezludna, zrobotyzowana fabryka produkuje chipy – krzemowe miniaturowe płytki, na których wyrafinowanymi technikami umieszczono miliony elementów komputerowej logiki. Te płytki sprzedawane są za niewielkie pieniądze, czasami bardzo niewielkie, tylko dlatego, że roboty produkują je w oszałamiającym tempie, a chipy z taką samą szybkością znajdują nabywców – firmy produkujące smartfony, laptopy, telewizory, niemal wszystko, bo niemal wszędzie są teraz stosowane. Wczoraj zauważyłem taki chip w łazienkowej suszarce do ręczników.
Smartfony są tanie, bo są sprzedawane w ogromnych ilościach, a znajdują tylu nabywców nie tylko dlatego, że oferują wiele funkcji, ale też z powodu swojej niskiej ceny. To zamknięty krąg zależności, w którym mieszczą się też dziesiątki tysięcy masztów systemu GSM i nasze rozmowy za grosze.
Gdzież więc pędzą ludzie w tej szumiącej rzece samochodów? – zapytam raz jeszcze.
Ku mące za dwa złote, ku smartfonom za parę stówek i ku mieszkaniu z wygodami za paręset tysięcy.
Jestem przeciwnikiem produkowania rzeczy byle jak, mało trwałych, a za to tańszych, ale one tak są robione w odpowiedzi na oczekiwania ludzi. Bo chcemy mieć. Samochód robiony dawnymi metodami stosowanymi w firmach, które słynęły z niezawodności swoich maszyn, kosztowałby nie 50 czy 100 tysięcy, a dużo więcej. Nie tyle z powodu solidniejszego wykonania, bo ono nie kosztowałoby tak dużo, co głównie z powodu znikomego popytu, radykalnie podnoszącego koszt produkcji.
Uważam jednak, nota bene, że jest dużo produktów, które można by bez kłopotów zrobić solidniej, ale w sytuacji nadpodaży, ostrej konkurencji, trudno byłoby producentowi, zwłaszcza nieznanemu, przebić się ze swoim droższym produktem, szczególnie wobec istnienia firm oszukujących, zachwalających jakoby dobry i dlatego droższy towar, a sprzedających badziewie.
Ludzie chcą mieć. Chcą, żeby ich było stać. Mimo mojego sprzeciwu, mając do wyboru samochód tańszy, ale na parę lat, i wyraźnie droższy na 10 lat (piszę tutaj o pojazdach używanych), mogłoby tak być, że kupiłbym tańszy, bo na ten droższy nie byłoby mnie stać. W rezultacie musiałbym całą noc tłuc się pociągiem do domu, a w niedzielę nie pojechałbym w Sudety. Tak więc mój sprzeciw ma swoją granicę. Każdy ma tego rodzaju granice, nawet ten uciekinier z Bieszczad.

Tekst mi rośnie jak mojej babci rosło ciasto pod lnianym ręcznikiem, więc tylko nakreślę jeszcze jedną cechę gospodarki, która czasami budzi sprzeciw ekologa siedzącego we mnie.
Chodzi o rozrost usług nie pierwszej potrzeby, ani nawet nie drugiej. Mnogość firm i firemek oferujących usługi, o których 30 lat temu nie było słychać, albo były marginalne. Drugą podobną działalnością jest wytwarzanie mało użytecznych produktów dla zamożnych, dla gadżeciarzy, dla chcących czymś się wyróżnić. Trzeba tutaj zaznaczyć, że wszystkie one, chociaż w różnym zakresie, zużywają materiały i energię, a więc zasoby Ziemi.
Czasami obruszam się widząc takie produkty czy słysząc o takich usługach, ale tylko do chwili zastanowienia się.
Maszyny wytwarzają jakiś produkt w tempie tysiąc na kwadrans, a kiedyś robiono je prostymi narzędziami w tempie dwóch sztuk. Były droższe, więc trudniej dostępne, ale stosowane technologie wymagały zatrudnienia ludzi. Teraz robot dmucha szklane butelki jednorazowe (dla mnie to czyste marnotrawstwo), a inne maszyny montują smartfony przez 24 godziny na dobę i to bez składek na ZUS, więc mimo skali produkcji, ludzi zatrudnionych w takich fabrykach nie jest dużo. Nie bez powodu w nowoczesnych gospodarkach jeden człowiek produkuje żywność dla kilkuset osób, a największa ilość ludzi zatrudniona jest w usługach.
Technika zwalnia ludzi, więc szukają nisz dla siebie. W jednej z takich niszowych firm pracuję.
Przez okno widzę pięćdziesięciometrowe koło widokowe, karuzelę wytworzoną wielkim nakładem pracy, surowców i energii, kosztującą miliony, a służącą zwykłej, niewyszukanej rozrywce. Życie człowieka nie byłoby o włos nawet uboższe bez tego rodzaju urządzeń, ale to ludzie dobrowolnie złożyli się na miliony potrzebne do jej wykonania.


W gospodarce wolnorynkowej nie da się zrobić inaczej, a rezultaty stosowania alternatywy wszyscy (starsi) znamy z „komunistycznych” czasów. Kiedyś w gadżeciarskim sklepie samochodowym (kolejna nisza!) zobaczyłem półki zastawione wielkimi głośnikami i wyrafinowanymi wzmacniaczami. Po co to? – pomyślałem. Po nic. Bo chcą mieć, a w wolnej gospodarce nie można odgórnie decydować, co obywatel może kupić, chyba że chce kałacha.

Myślę, że osoby chcące zwolnić, nie pędzić tak szybko, jak pędzą te samochody na ulicy, chcieliby mniej i wolniej pracować, owszem, ale nie rezygnując z wielu wygód oferowanych przez technikę. Tym samym oczekują, chyba nieświadomie, zapewnienia w miarę tanich dostaw i funkcjonowania tych dóbr przez ludzi nadal pędzących.

Chodząc po moich górach, czasami zabawiam się wyobrażeniami postawienia domku w jakimś ładnym miejscu, ale po nacieszeniu się widokami, czasami trzeźwo oceniam możliwość i koszta doprowadzenia prądu i chociażby szutrowej drogi, no bo jakże? Chodzić parę kilometrów z plecakiem na zakupy, a świecić świeczką? Można ledami zasilanymi ogniwami lub wiatrakami, mówicie? Ale to wyroby nie byle jakiego przemysłu. One kosztują, także w eksploatacji. Więc najpierw praca latami, później, gdy już ma się pieniądze, budowa domku w górach? Z telefonem GSM pod ręką, bo przecież hydrofor albo wiatrak mogą się zepsuć? To nie tyle byłaby ucieczka przed cywilizacją, co odsunięcie się od tej szumiącej rzeki samochodów. Żeby nie słyszeć hałasu.
Jesteśmy wygodni, niewielu stać na pełną rezygnację z cywilizacyjnych wygód, mimo konieczności płacenia za nie – i słusznie, bo nie takie ucieczki są nam potrzebne, a umiar w nabywaniu dóbr i dbałość o Ziemię.
Także przyzwoitość w interesach. Pazerność i nieuczciwość wielu ludzi, zarówno wielkich biznesmenów naginających prawo, jak i zwykłych Nowaków „szykujących” swoje pojazdy specjalnie na sprzedaż, znacznie gorzej działa na mnie, niż pędzące ulicą sznury samochodów.
Głębsze zmiany naszej gospodarki, mające na celu uczynienia jej niewrażliwej na wahania rynkowe – jak teraz, z powodu wirusa – oraz przewartościowanie podejścia do natury, wymagają dużych zmian nie tylko w samej gospodarce, ale i trudniejszych do wprowadzenia zmian w nas.
Mam przed oczyma wizję świata nowoczesnego i wygodnego, ale jego nowoczesność przejawiałaby się głównie dbałością o Ziemię i psychiczne dobro ludzi, a ci byliby odpowiedzialni i świadomi rezultatów swoich wyborów. To program na dziesięciolecia, a jeszcze nawet się nie zaczął. Chociaż pewne nieśmiałe i nieliczne jego zapowiedzi daje się zauważyć.
Daję swój punkt do tego programu: klasą człowieka powinna być umiejętność zaakceptowania mniejszego, mimo możliwości posiadania większego.

Obecny czas, jakże kłopotliwy dla nas samych i dla naszej gospodarki, nie jest dobrym czasem na zasadnicze przemiany, chociaż może być dobry dla zastanowienia się nad swoimi wyborami.
Jednak kiedy w końcu sytuacja się unormuje, zdecydowana większość ludzi weźmie się ostro za pracę, a spokojne życie bez pośpiechu odłoży na czas emerytury.
Nie będę ich za to ganił, ale gonić nie zamierzam. Teraz już nie.

piątek, 3 stycznia 2020

Marudzenie

030120
Jak wszystkim wiadomo, nad jezdniami polskich dróg szybkiego ruchu stoją tablice umożliwiające wyświetlanie informacji dla kierowców.
Kiedyś widziałem takie w UK, a tam bardzo szybko reagowano na zmianę warunków ruchu i przy pomocy takich tablic przekazywano kierowcom odpowiednie informacje. U nas na ogół wyświetlany jest numer telefonu do informacji o ruchu drogowym, albo tekst, który skłonił mnie do napisania tych paru zdań. Otóż wyświetlane jest przypomnienie czy uwaga, która brzmi jakoś tak: pamiętaj jechać prawą stroną.
Ki licho? – pomyślałem, gdy zobaczyłem to dziwadło po raz pierwszy. Przecież przeciętny kierowca w Polsce, a właściwie w niemal całej Europie, odruchowo jedzie prawą stroną, a na drogach szybkiego ruchu nie ma możliwości skręcenia na lewą stronę. Widziałem takie tablice w Calais we Francji, przy wyjeździe z portu promowego, ale tam ich postawienie jest uzasadnione i przydatne dla kierowców opuszczających promy płynące z Anglii i właśnie przestawiających z ruchu lewostronnego, na prawostronny, ale u nas??
Po co?
Objawienie przyszło do mnie z opóźnieniem: autorowi tej informacji nie chodziło o pamiętanie o ruchu prawostronnym, a jeździe prawym pasem ruchu!
Jest:
Pamiętaj jechać prawą stroną.
Powinno być:
Pamiętaj jechać prawym pasem ruchu.
No i tutaj docieram do meritum.
Współczesny język jest na tyle rozbudowany, że umożliwia precyzyjne wyrażenie myśli, bez żadnych niejasności i dwuznaczności. „Prawa strona” i „prawy pas” nie są synonimami.
Wszyscy drogowcy widzą ten ewidentny kulfon, i żadnemu on nie przeszkadza.
W całej Polsce ten bzdet jest wyświetlany, jakby wszyscy odpowiedzialni za organizację ruchu się zmówili, albo jakby jeden od drugiej ściągał, nie będąc w stanie samemu ułożyć prostego zdania. A może to jakiś odgórny przepis ułożony przez kogoś ważnego, dla kogo nasz język jest po prostu za trudny?
Może więc jednak nie widzą tutaj nieprawidłowości? Ale cóż w takim razie powiedzieć o ich wykształceniu, wyższym przecież? Za koszyk kurzych jaj dostali dyplom?
Podobne myśli mam czytając pokraczną informację drukowaną wszędzie, na każdym produkcie żywnościowym.
„Najlepiej spożyć przed: data na wieczku.”
Boże drogi! To tak trudno napisać proste i poprawne zdanie? Na przykład takie:
Termin przydatności do spożycia podany jest na wieczku.
Najwyraźniej trudno. Albo, co gorsza, jest to ludziom obojętne.
Tym Polakom chciałem powiedzieć, że w obecnym świecie, coraz bardziej zunifikowanym, wyróżnia nas wśród innych narodów właśnie język, oraz, że o prawo do jego używania walczyli nasi dziadowie. Był czas, gdy za posługiwanie się ojczystym językiem byliśmy szykanowani, i Polacy powinni o tym pamiętać.
Teraz sami zamieniamy język polski na polskawy, a na zwróconą uwagę reagujemy wzruszeniem ramion.
Muszę kończyć, bo zaraz krew jasna mnie zaleje z powodu moich rodaków.

O rzepie i zaprzeczeniu prywatności
Znacie powiedzenie o rzepie czepiającym się psiego ogona? Pewnie tak, chociaż jest ono w zaniku.
Otóż dla mnie takim rzepem jest Facebook. Kilka lat temu popełniłem błąd rejestrując się tam, na stronie, która mi nie odpowiada i ma poważne niedoróbki programowe. Wyrejestrowywałem się z niej dwa razy. Dano mi spokój na parę lat, a wczoraj otrzymałem od nich list informujący o ponownym uaktywnieniu mojego konta.
Najwyraźniej nie ma możliwości wypisania się z tego grajdołka, jak nie ma możliwości uchronienia psiego ogona przed rzepami.
Jak się ma to ich namolne wykorzystywanie znajomości mojego elektronicznego adresu do sławetnego RODO, nie wiem, ale zapewne jakoś się ma, skoro całe to RODO jest w praktyce tylko sposobem wymuszania zgody na nie wiadomo co. Wypowiedziałem swoją prywatną wojnę tym przymusom, temu zaprzeczeniu prywatności, rezygnując z korzystania ze stron, które otwierają się dopiero po mojej zgodzie na elektroniczną inwigilację.
Dla mnie przepisy nazywane w skrócie RODO są doskonałym przykładem dokładnego odwrócenia zamierzeń ustawodawców, skoro prędzej posłużą złoczyńcom, niż zwykłym ludziom.

O zwyczajach
Ukrainiec niedbale obsługuje klientów trzymając telefon przy uchu, a drugi, zawiadujący kołem młyna, ogląda filmy na YouTube i zapomina o zatrzymaniu koła. Jednemu i drugiemu nie mam szans wyjaśnić niewłaściwość ich zachowania.
– Przecież ja rabotaju – mówią, rozkładając ręce w geście „co on chce ode mnie?”.
Kiedyś widziałem, jak operator dźwigu zatrzymał maszynę z ciężarem wiszącym na linach, bo zadzwonił telefon. Kiedy zwrócono mu uwagę, odpowiedział z tonem zdziwienia:
– Przecież miałem telefon.
Z niektórymi ludźmi nie można normalnie porozmawiać, ponieważ co kilka minut dzwoni ich telefon, a oni wyłączają się z rzeczywistości. Bo przecież mają telefon.
Obrazek obserwowany codziennie:
Klienci wsiadają do gondoli młyna, i wielu z nich wyciąga telefony. Ponieważ jazda trwa trzy obroty koła, widzę, co robią w przesuwających się obok mnie gondolach: przynajmniej trzecia część siedzi z nosem w smartfonie. Aż prosi się zapytać ich, po co tyle płacili za jazdę. Przecież mogli za darmo usiąść na ulicznej ławce i tam wsadzić nos w ekran.
Dzisiaj klientka z córką chciała usiąść do wybranej przez siebie gondoli, bo „będzie lepsze ujęcie”. Spora grupa ludzi czekała, a ona przed wejściem robiła zdjęcia córce.
– Kochanie, postaw nogę na progu i spójrz na mnie.
Mówią, że klient jest naszym panem.
– Proszę, dziękuję, zapraszam, do widzenia, poproszę.
Po całym dniu pracy zmęczony jestem tymi słowami wypowiadanymi setki razy, ale mówię, bo tak trzeba, co jest dla mnie zrozumiałe i akceptowane. Oczekiwałbym jednak, że ojciec zaopiekuje się swoim dwuletnim synem, a nie zajmie się telefonem, i ja nie będę musiał trzymać dziecka stającego tuż przy jadącej gondoli. Cóż powiedział ojciec? Przecież oni są na terenie imprezy, i organizator ma zadbać o bezpieczeństwo. Proste? Więc jego rola, ojca i opiekuna, kończy się w chwili wejścia na peron. Faktycznie, proste.
Coraz częściej widzę u klientów nastawienia roszczeniowe i oczekiwanie traktowania po królewsku.
Oczekiwałbym przygotowania żetonów uprawniających do wejścia.
– Poproszę żetony – mówię do ludzi przy wejściu do gondoli.
Czasami zaczyna się wielkie szukanie, zwłaszcza, jeśli szuka kobieta mająca dużą torebkę.
– Zdzisiu, nie masz naszych biletów? Sprawdź jeszcze raz w kieszeni.
Oczekiwałbym ich przygotowania nie tyle z powodu mojego czasu (w końcu jest służbowy i pracodawca za niego płaci), co czasu wielu innych ludzi oczekujących na jazdę.
A co się dzieje przy kasie! Bywa, że grupa ludzi stojąc w kolejce rozmawia, albo wpatruje się w ekrany, a gdy przyjdzie ich kolei zakupu, przy ladzie zaczynają debaty nad tym, kto jedzie, ile kupić biletów, kto ma płacić, etc.
Ale przecież klient to ho ho! To nasz pan, a może nawet w ogóle pan.
Nie akceptuję tego rodzaju zachowań, i nie ma tutaj znaczenia, że mam do czynienia z klientem. Nie akceptuję, ponieważ w takich zachowaniach wyraźna jest obojętność na innych ludzi, na ich czas i potrzeby. W tego rodzaju zachowaniach objawia się mniemanie łatwe do wyrażenia słowami:
– Ja jestem najważniejszy, inni się nie liczą.
Kto pracuje w usługach, ten wie, jak ciężka bywa ta praca.

PS
Ludzie, na miłość Boską, nie zaczynajcie swoich listów małą literą!

PS 2
Dla wytchnienia od marudzenia, dwa zdjęcia przedwieczornych Kielc. Zrobiłem je dzisiaj ze szczytu młyna.



niedziela, 15 września 2019

Ronda, drzewa i praca

100919
Klasyczny „tir” jest połączeniem dwóch pojazdów, ciągnika siodłowego oraz naczepy, i ma długość 16,5 metra. Spotyka się nieco dłuższe, ale i te nie przekraczają dwudziestu metrów. W lunaparku trudno o tak krótki zestaw pojazdów. Moja ciężarówka i ciągniona przyczepa, mierzą blisko 27 metrów długości.
Jak się czymś takim jeździ? Po prostej normalnie, jak krótkim pojazdem, natomiast w ostrych zakrętach zupełnie inaczej. Niżej przedstawiam technikę przejeżdżania ciasnych rond, a takie u nas przeważają. Zauważam osobliwą zależność: im nowsze rondo, tym ciaśniejsze. Już w parę miesięcy po oddaniu go do użytku, ma rozjeżdżone krawężniki. Dlaczego tak się dzieje? Nie znam przyczyny robienia takich rond, ale praktyczny powód rozjeżdżania krawężników znam: to lenistwo kół. Przednie, kierowane, jadą tam, gdzie każe im kierowca, tylne, zwłaszcza te na samym końcu zestawu pojazdów, właśnie z lenistwa wybierają drogę najkrótszą. W slangu kierowców mówi się, że ścinają zakręt. Im dłuższy jest zestaw pojazdów, im większa odległość między osiami i im ciaśniejszy skręt, tym więcej tylne koła ścinają zakręt, czyli toczą się bliżej środka zataczanego łuku.
Żeby tył ciągnionej przyczepy nie wjechał na krawężnik czy znaki drogowe, po małym rondzie jedzie się osobliwą trajektorią.
Na zdjęciu zaznaczyłem kolorem zielonym tor przednich kół długiego zestawu pojazdów, niebieskim tylnych kół.

„Wyciągam zestaw” ile się da, to znaczy wjeżdżając na rondo jadę prosto na wysepkę, i dopiero tuż przed nią szybko i ostro skręcam w prawo. Gdybym trzymał się pasa ruchu i zgodnie w jego biegiem skręcił w prawo, tyłem rozjechałbym znaki drogowe. Teraz objeżdżam wysepkę, która u nas, w Polsce, jest szeroka, nierzadko murowana, i wznosi się nad rondem niczym reduta Ordona, ale i tutaj wymagana jest odpowiednia technika. Skręt w lewo, a tak się przecież objeżdża ronda w ruchu prawostronnym, skutkuje chęcią wjechania lewego tylnego koła na wysepkę, co wymaga odsunięcia zestawu pojazdów od jej krawężnika. Czyli po dojechaniu do wysepki, muszę szybko skręcać w prawo, na zewnątrz ronda, i objeżdżając rondo pilnować w lusterku lewych tylnych kół.
Opuszczając rondo nie wjeżdżam w drogę wylotową normalnie, jak to robią samochody osobowe, a jadę tak, jakbym miał minąć wyjazd, i dopiero w ostatniej chwili ostro skręcam w prawo, lewym lusterkiem o centymetry mijając znaki stojące na środkowej wysepce drogi wylotowej. Dzięki temu manewrowi odsuwam prawe tylne koła od zewnętrznych krawężników. Jeśli się da, po minięciu znaków czasami wjeżdżam na wysepkę (niektóre mają specjalne, niskie i łagodne, krawężniki), żeby tym manewrem dodatkowo zwiększyć promień skrętu, a tym samym zmniejszyć ścinanie łuku przez prawe tylne koła zestawu.
To samo prawo lenistwa tylnych kół wymaga stosowania odpowiedniej techniki jazdy na ciasnych łukach drogi. Na łuku w lewo kabinę samochodu należy prowadzić jak najbardziej na zewnątrz, prawym przednim kołem tuż przy brzegu jezdni, a to dla zrównoważenia efektu ścinania łuku, przez który tylne koła wjeżdżają na środek jezdni. Odwrotnie przy łuku w prawo: kabinę należy prowadzić bliżej środka jezdni, a to dla uniknięcia zjechania z niej prawych tylnych kół. Czasami, gdy łuk jest ciasny, trzeba jechać środkiem jezdni. Bywa, że przed takim łukiem muszę zwolnić lub nawet zatrzymać się, żeby przepuścić samochód jadący z naprzeciwka, ponieważ nie mogę wtedy jechać środkiem jezdni.
Tego rodzaju szczegółów nie muszą znać kierowcy samochodów osobowych, powinni jednak wiedzieć o ścinaniu łuków przez długie zestawy pojazdów. A nie znają. Przeciętny kierowca nie ma zielonego pojęcia już nawet nie o opisanej tutaj technice, nie wie nawet o zależności między długością pojazdu, promieniem łuku, a wielkością ścięcia. Nie wie, że należy unikać jazdy na prawo od kabiny ciężarówki, ponieważ może nie być widoczny: dolna krawędź szyby jest powyżej dachu samochodu osobowego, a lusterko patrzy nad dachem osobówki do tyłu.
Ta ich niewiedza wymusza stosowanie odpowiednich technik zabezpieczających. Na przykład: jeśli do skrętu na skrzyżowaniu są wyznaczone dwa pasy ruchu a łuk jest ciasny, pod światłami staje się okrakiem na środku, zajmując obydwa pasy, w przeciwnym razie po chwili będzie się miało samochód osobowy przy swoim boku, co nierzadko uniemożliwia bezkolizyjną z nim jazdę. W podziękowaniu widzi się błyskanie światłami lub środkowy palec kierowcy.
Dlaczego piszę o tym wszystkim?
Ponieważ coraz bardziej jestem zmęczony uciążliwościami mojej pracy. Jedną z nich jest oglądanie ordynarnych gestów. Zdarza się, że kierowca jadący przez rondo za mną i nie mogący mnie wyprzedzić (z powodu mojego lawirowania po jezdni), wyprzedza za rondem, blokuje drogę i daje upust swoim nerwom, jak mniema, ale tak naprawdę swojej ignorancji i elementarnemu brakowi kultury. A ja już nie chcę mieć do czynienia z takimi ludźmi. Jadąc swoim samochodem osobowym, mijam ich „bezkolizyjnie”.
Na zakończenie zagadka dla dociekliwych.
W Żaganiu jest rondo w kształcie nerki.

Proszę określić prawidłowy tor jazdy po tym rondzie długiego zestawu pojazdów.
Jeszcze jedno, dla jasności: moje umiejętności kierowania są przeciętne. Zaznaczam ten fakt, ponieważ nie chcę uchodzić za kogoś, kim nie jestem. Owszem, jeżdżę, jakoś daję radę, ale tylko tyle. Moje jeżdżenie jest okazjonalne, skoro w ciągu roku przejeżdżam tyle, ile zawodowiec w ciągu tygodnia czy dwóch.

Skoro jestem w Żaganiu, nie mogłem nie pójść między drzewa parku – tym bardziej, że teraz jest ostatnia okazja do ich zobaczenia.
Przywitałem się ze znajomymi drzewami, ale i nowe okazy, dziwnym przypadkiem niezauważone wcześniej, zwróciły moją uwagę. Podziwiałem wyjątkowo grube graby i niesamowicie wysokie, niemal strzeliste dęby. Przecież – mówiłem sobie stojąc pod nimi z zadartą głową i szukając końca ich strzały – te drzewa są niskie, przysadziste, a pierwsze konary mają na wysokości kilku metrów. Niekoniecznie, jak się okazuje. W tym parku także lipy są bardzo wysokie, a i akację, czyli robinię akacjową, taką znalazłem.


Kiedy pod wieczór pierwszego dnia poszedłem szukać swojego kampingu w labiryncie wozów zaplecza, znalazłem go postawionym pod kępą wiązów. Z satysfakcją rozpoznałem je po korze, a gdy podniosłem wzrok, zobaczyłem dość już liczne ładnie żółknące liście. W nocy pierwszy przymrozek uczynił trawy siwymi. Uznałem tę właśnie noc za granicę między latem a jesienią.
Jesień, pora więc zacząć sezon górski.
Jeśli nic się nie zmieni w ostatniej chwili, za tydzień pojadę w moje góry.

140919
Chodzę labiryntem zaplecza i rozglądam się, zauważając odmienność w moim postrzeganiu.




Zwracam uwagę na schnące ubrania powieszone w czasami dziwnych miejscach, na buty leżące na kołach pod wozami, na rower przypięty przez kogoś do dyszla. Tu i tam leżą rozrzucone śmieci, puszkami i butelkami przepełniony jest śmietnik, w otwartej skrzyni ładunkowej kuchni widzę zapasowe butle gazu i worki ziemniaków – ślady mieszkania tutaj wielu ludzi.
Odruchowo rejestruję pordzewiałe drzwi scanii, schody ustawione w takiej ciasnocie, że trudno wejść nimi do pokoju, plątaninę czarnych węży przewodów i rozdzielnię prądu najeżoną włożonymi w nią wtykami, traktor rozkraczony na pochyłości. Stoję przed wejściem do mojego warsztatu patrząc na schody, którymi wchodziłem tysiące razy i otwierałem drzwi. Wychylam się zza mojej scanii i w szpalerze wozów widzę ścianę mojego kampingu, w którym setki wieczorów przesiedziałem nad słowami. Ledwie kilka tygodni temu widywałem jego drzwi otwarte, a wtedy wiedziałem, że w środku jest moja żona.
Z satysfakcją patrzę na składaną konstrukcję windy do rozładunku wózków autodromu i chwilę zastanawiam się, w którym roku ją zrobiłem. Pamięć podsuwa mi szereg obrazów z tamtej zimy. Obok stoi nowa kuchnia z jadalnią, moja praca sprzed paru lat, tam kolejne dzieło moich rąk i dalej następne.
Chodzę po śpiącym jeszcze lunaparku, obudzi się w południe, teraz jest cichy i znieruchomiały. Patrzę i słucham siebie. Lekki smutek miesza się mi z radością i coraz wyraźniejszym wrażeniem patrzenia z zewnątrz, ale jednocześnie widzę ślady swoich rąk, a dużo się ich nazbierało przez piętnaście lat pracy tutaj, i wpływają na postrzeganie tych lat. Patrzę i chwilami mam łzy w oczach; czuję, że miniony czas jest mi drogi.
Starannie oddzielam go od firmy i charakteru pracy w niej. Wspomniana radość, ale też ulga, pojawia się na myśl o bliskim już końcu tej pracy, smutkiem zabarwione poczucie końca dotyczy wyłącznie mojego czasu, lat tutaj minionych. Drogich mi, bo moich, a teraz, w ten ranek, materialnym ich obrazem są prace tutaj wykonane.
Nie znajduję dobrych cech tej pracy, ale jednocześnie wiem, że tylko dzięki mieszkaniu w tej części Polski, miałem możliwość nawiązania kilka cennych dla mnie znajomości, poznałem też i ukochałem moje góry, napisałem książki o nich. Przeżyłem wiele dobrego w tym czasie, ale to dobro zawsze działo się poza pracą.
Życia nie powinno się dzielić w ten sposób – na czas prywatny i czas służbowy – ponieważ kroimy wtedy coś, co podzielne nie jest, ale nierzadko byłem zmuszony tak robić dla ratowania swojego ducha, inaczej nie potrafiąc znieść psychicznych obciążeń.
W te dni, ostatnie dni ostatniego mojego sezonu karuzelowego, blednie wszystko co z pracą związane, a intensywności nabiera poczucie cenności mojego czasu.