Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą religia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą religia. Pokaż wszystkie posty

środa, 18 listopada 2020

Cierpienie i strajki

 

041120

Szukając informacji o przebiegu strajków kobiet, znalazłem artykuł noszący tytuł „Katolicka normalność – gatunek zagrożony”.

Oto fragment, który bardzo mnie poruszył.

>>(…) już z łoża śmierci biskup Jan Niemiec pytał katolików popierających możliwość aborcji: „jakie ktoś dał prawo człowiekowi, by zabierał bliźniemu możliwość otrzymania krzyża od Chrystusa? Jakie prawo ma katolik, by dopuszczać w ogóle samą możliwość odebrania komuś krzyża, który może stanowić dla tamtego jedyną drogę do zbawienia? Przecież kto nie bierze swego krzyża, nie jest godzien Chrystusa. A czy ktoś, kto nie dopuszcza, aby inny wziął swój krzyż, jest Go godzien?”<<

W tłumaczeniu na język osoby niewierzącej, na klasyczną polszczyznę, zapytanie biskupa brzmiałoby tak: kto dał prawo człowiekowi odbierać bliźniemu możliwość cierpienia?

Pierwsza myśl, jaka mi się nasunęła, była o medycynie: umniejszając ludzkie cierpienie swoją sztuką leczenia, czy nie powinna być potępiona przez katolickiego biskupa Niemca?

Chyba niechcący, skupiając się drodze ku Bogu, ten człowiek przyznał, że zakaz aborcji prowadzi do zwiększenia ilości cierpienia na świecie.

Okropny jest ten zawsze istniejący w katolicyzmie nurt cierpienia zsyłanego przez Boga jako drogi do Niego. Czasami, jak jasno wynika z tekstu, jedynej drogi.

Wsłuchajcie się w te słowa hierarchy organizacji nazywanej Kościołem miłości i nadziei.

„Kto dał prawo człowiekowi, by zabierał bliźniemu możliwość otrzymania krzyża od Chrystusa?”

Słyszycie w nich rozciągnięte na wieki jęki „grzeszników” cierpiących już tutaj, na Ziemi?

Przeraża mnie takie wyobrażenie Boga i wizja świata rządzonego według reguł tak rozumianego chrześcijaństwa.

Biskup Niemiec pytał o prawo katolików – i na tym można by poprzestać, z tym ograniczeniem się zgodzić. Niech (niektórzy) katolicy godzą się na cierpienie, skoro upatrują w nim drogi do Boga, ale niech nie narzucają swoich standardów moralnych i swoich dogmatów religijnych ogółowi społeczeństwa, bo u ludzi tak rozumiana religia miłości budzi naturalny odruch obronny i wstręt.

Czytałem wypowiedź pewnego człowieka widzianego kiedyś w telewizorni, a zapamiętanego przeze mnie z powodu dziwnego zwyczaju stukania kubkiem w stół. Mówił, że okrzyki protestujących kobiet są dla niego krzykami potępionych wleczonych przez diabłów do piekieł.

Pogarda wobec innych, poczucie wyższości, przekonanie o byciu kimś lepszym, ocenianie innych przez pryzmat swojej religii i pogarda raz jeszcze. Dość typowy zestaw dla katolickiego ortodoksy.

Boję się takich ludzi. Mając z nimi kontakt, niechby tylko via Internet, czuję się tak, jakbym w bagno się zanurzał.

Czuję niesmak graniczący z obrzydzeniem i chęć ucieczki.

Całe rozumowanie takich katolików, jak ci dwaj, opiera się na wierze w Boga, który znajduje upodobanie w naszym cierpieniu, a przynajmniej patrzy na cierpiących przychylniej. Na Bogu, który zsyła na nas cierpienia.

Tą swoją dziwaczną, by nie powiedzieć paskudną, wizję Boga próbują nieustannie, od wieków, narzucić wszystkim ludziom, mając te swoje dziwne zasady za szczytowe osiągnięcie ludzkiej moralności. Tyle że niewierzącemu dają w rezultacie tylko poczucie grzeszności i cierpienie jako wybawienie.

Przy tym mają bardzo charakterystyczny sposób oceniania innych: niewiele ważą u nich cechy charakteru i serca, natomiast wiele sama wiara, także przekonania polityczne. Fakt ten każe mi widzieć w religii katolickiej, może szczególnie w jej polskim wydaniu, pewnego rodzaju ideologię na poły polityczną, w której daremno szukam przesłania Jezusa.

Tacy katolicy potrafią chwalić i popierać ludzi prymitywnych, agresywnych, nietolerancyjnych, naładowanych złością a nawet nienawiścią do innych, byle tylko wierzyli w ich wersję Boga.

Efekt widzę corocznie przy okazji rocznicy odzyskania niepodległości.

Nam zostaje wstydzić się za nich i za tworzony obraz Polski.


Mam przyjaciela, osobę wierzącą. W naszych rozmowach niewiele jest o wierze, ale czasami zdarza się nam rozmawiać o Bogu. Za jego zgodą wklejam niżej fragment listu otrzymanego w odpowiedzi na słowa biskupa Niemca.

>>Brakuje mi Kościoła. Nie tego z mojej parafii, nie Kościoła byle jakiego, z głupimi kazaniami i beznadziejną spowiedzią, brakuje mi mszy u zakonników, tego spokoju, który tam odczuwam, półmroku i cudnego śpiewu scholi, wyraźnego poczucia tego, w co wierzę: że Bóg jest dobry, jest miłosierny, że jestem ważniejszy niż całe stado wróbli, że zna mnie jak nikt i wie, co jest w moim sercu, że jest ze mną. Tam, w tym półmroku zamykam oczy i czuję, że On jest. (…)

WIEM, że On jest zawsze przy mnie, tylko nie zawsze to CZUJĘ...

I absolutnie Bóg nie jest okrutnikiem. Bóg jest miłością.

Jak można mówić o Jego miłości i straszyć Nim? Brak logiki.<<


W mojej ocenie zarówno cytowany biskup, jak i ten człowiek od kubków, a z nimi pewna część wiernych i hierarchów, powinni od mojego przyjaciela uczyć się chrześcijaństwa, ponieważ to, co sami wyznają, jest jaskrawym zaprzeczeniem nauki Jezusa z Nazaretu.

Ktoś powiedział, że chrześcijanie nie palą już ludzi na stosach nie dlatego, że mają nakazaną miłość bliźniego, a dlatego, że tej miłości nie pozwala się im okazywać.

Gorzkie słowa i oczywiście dotyczące tylko części chrześcijan, ale ich prawdziwość potwierdza historia Kościoła. Wypowiedzi tych dwóch ludzi, o których napisałem, budzą obawy o losy niewierzących w świecie przez nich rządzonym. Wierzących też.

Gorzką prawdą jest nadawanie tonu nie przez te miliony chrześcijan wierzących w dobrego Stwórcę, jak wierzy mój przyjaciel, a przez tych nielicznych, którzy cechy swojego zimnego i okrutnego serca przypisują Bogu.

Niech więc prawdziwe będzie stwierdzenie zawarte w tytule artykułu, którego fragment cytowałem.

Ludzkość tylko zyska na tym.


Jestem zniechęcony zmianami w Strajku Kobiet.

Od początku nie podobały mi wulgaryzmy, jeszcze bardziej zbliżanie się do kościołów, a szczególnie próby wchodzenia do środka.

Rozumiem, że czasami, odczuwając bezsilność, brak wpływów na los swój i swojego kraju, patrząc na poczynania rządzących, chciałoby się zakląć. Mnie to się zdarza, ale gdy jestem sam albo w rozmowie z kolegą. Wiadomo, że nie można wykrzykiwać przekleństw na ulicy, bo natychmiast będzie się miało przypiętą paskudną etykietę. Wiadomo, że niechby nawet zbliżenie się do kościołów obudzi w jakiejś części wiernych odruch obrony podsycany przez wpływowe osoby. Wiadomym było, że będzie mowa o profanacji, o legionie bojowników stojących na straży murów, wartości i świętości, więc po jaką cholerę podchodzili do katolickich świątyń??

Protest był przeciwko zakazie aborcji – i na tym należało poprzestać. Rozszerzenie żądań aż do dymisji rządu jest niezrozumiałe i doprowadzi, wespół z tamtymi dwoma błędami, do przegranej kobiet.

Niestety.

Na pocieszenie dodam, że w moim przekonaniu wygrana ludzi Kościoła (a chyba też i rządu) będzie iluzoryczna i krótkotrwała, ponieważ ich poczynania prowadzą do przyśpieszonego odchodzenia ludzi, zwłaszcza młodych, od Kościoła.

piątek, 6 listopada 2020

Jesienny dzień na Pogórzu Kaczawskim

 081020

Proboszczów, Twardocice, pomnik schwenckfeldystów, polami pod Ostrzycę, wokół góry, wejście szlakiem na szczyt, powrót do wioski.

W drugim dniu wspólnego włóczenia się po Sudetach zaciągnąłem Janka w swoje góry. Wiadomo przecież, że wszędzie dobrze i ładnie, ale u siebie najlepiej i najładniej. Gdzie konkretnie? Po raz trzeci na pogórze, w okolice Twardocic, wszak wiele jest tam jeszcze zakątków i dróg mi nieznanych.

Jedną z nich poszliśmy nastawieni nie tyle na dojście w określone miejsce, co na patrzenie i zobaczenie jak najwięcej. Było pogodnie, kolorowo, jesiennie. Często zatrzymywaliśmy się coś oglądając, gdzieś patrząc, robiąc zdjęcia albo gadając. Dobrze się nam szło.

Rytmiczny, głośny i tak charakterystyczny dźwięk kazał nam podnieść głowy. Nisko leciały dwa żurawie.

– Para – powiedział Janek.

Wyciągnięte jak struny sylwetki tych wielkich ptaków, dźwięk ich lotu, myśl o ich odlocie jako symbolu końca ciepłych dni, zrobiły na mnie duże wrażenie. Widok klucza żurawi, ich klangor, ów przejmujący krzyk zwiastujący listopadowe szarugi i bliską zimę, jest przejmujący i jednocześnie wspaniały. Budzi nostalgię, smutek i pragnienie zabrania się z nimi gdzieś daleko, bliżej słońca, ale też pojawiają się niewyrażone słowami myśli o niezmiennym rytmie przyrody, o odwiecznych jej prawach, a jeszcze głębiej nutki pocieszenia i nadziei.

Z wioskowej uliczki skręciliśmy w drogę obiecującą zaprowadzić nas do pomnika schwenckfeldystów.

Nie wiedziałem, kim są; może ruch religijny, może nazwa oddziału wojskowego? Później dowiedziałem się, że byli to chrześcijanie mieszkający w tamtej okolicy, a wystarczającym powodem do ich prześladowań były niewielkie odmienności dogmatyczne, na przykład nieuznawanie chrztu dzieci czy transsubstancjacji. Nie wyjaśniam znaczenia tego pojęcia, ponieważ dotyczy dogmatu wiary, więc chrześcijanin powinien je znać.

W moim widzeniu różnice dogmatyczne między odłamami chrześcijaństwa bywają tak drobne, że czasami trudno je zrozumieć, jednak tej grupie wiernych, która miała więcej wyznawców i bliższe kontakty z władzami, zawsze wystarczały do usprawiedliwienia prześladowań a nawet mordów.W drugiej połowie XVIII wieku nieliczna grupa schwenckfeldystów wyemigrowała do USA. Ich potomkowie żyją i nadal wyznają swoją wersję chrześcijaństwa. Nie zapomnieli o przodkach i braciach w wierze: pomnik i tablica pamiątkowa są odrestaurowane na ich koszt.

Myśl o tych ludziach powróciła kilka godzin później, na zboczu Ostrzycy, gdzie przy rozwidleniu szlaków stoi tablica informacyjna. Przeczytałem o micie tłumaczącym sporą ilość mieszkających w okolicy chrześcijan nie będących katolikami. Otóż Szatan, lecąc do piekieł z workiem wypełnionym potępionymi, zaczepił o szczyt Ostrzycy. Worek się rozpruł, a innowiercy rozsypali się po okolicznych wsiach. Dla mnie to nie jest urocza stara baśń, a oznaka pychy i zarozumialstwa.

Takie opowiastki tworzone były pod wpływem nauczania Kościoła wmawiającego ludziom, że tylko oni są prawi, tylko u nich zbawienie, reszta błądzi albo nawet jest nasieniem Szatana godnym pogardy i potępienia. Zaznaczyć mi tutaj trzeba ponownie, że oskarżani i oskarżający, dręczeni i dręczyciele, byli chrześcijanami. 

Oto moralność organizacji, której funkcjonariusze chcą nas uczyć, jak się godzi postępować w życiu! 

Dość o nich, trzeba mi wrócić na pogórzańskie pola, znaleźć tam uspokojenie i oczyszczenie.

Pomnik stoi w niewielkim lasku na łagodnym zboczu rozległego pagóra. Wystarczy kilka kroków, by stanąwszy na skraju otwartej przestrzeni, móc patrzeć w dal.

 Tu i tam rozległa, wyrównana pługiem, płaszczyzna pola załamuje się tworząc niewielkie wypiętrzenie, nierzadko podkreślone uskokiem lub mały wyrobiskiem kamieniołomu. Miejsca te są zawłaszczane przez drzewa i krzewy – malutkie wysepki różnorodności na monokulturowych plantacjach. Rosną tam dęby i jesiony, brzozy i jarzębiny, klony i osiki, dzikie róże, czarne bzy, tarniny, jeżyny i oczywiście głogi. W koronach drzew widuję całe chmary ptaków, czasami wystraszona sarna wyskoczy spomiędzy krzewów i popędzi na pole, a za nią klucząc pokica zając. Urocze miejsca. Ilekroć jest okazja, zbaczam ze szlaku i poznaję je z bliska. Tak oglądane nie tracą na urodzie, chyba że jakiś wandal wyrzuci tam stos starych opon albo pordzewiałą lodówkę, co się zdarza wcale nie rzadko.

Idąc brzegiem ogromnego pola, patrzyłem na pracę dwóch wielkich traktorów ciągnących duże zestawy narzędzi rolniczych. Zdaje się, że jeden orał ściernisko i od razu rozdrabniał skiby, drugi chyba siał i coś jeszcze robił. Będąc chłopakiem trochę nauczyłem się orać konnym pługiem. Pamiętam ten mozół, to bardzo powolne przybywanie zaoranej części pola. Dzisiaj patrzyłem na dwie maszyny, które w godzinę zrobią więcej, niż tamten oracz sprzed półwiecza przez kilka dni żmudnej i ciężkiej pracy. Ceny większego z widzianych ciągników przypadkowo znam, zaczynają się od miliona. W dwóch wielkościach: wysokich cen urządzeń z jednej strony, a niskich cen mąki czy kaszy z drugiej, wydaje się tkwić sprzeczność, jednak pogodzenie i wyjaśnienie jest. To masowość już nawet nie hodowli, a po prostu na pół przemysłowej produkcji.

Myśl ta wróciła kiedy szliśmy obok pola kukurydzy. Zawsze z fascynacją patrzę na tę roślinę, tak starannie wyselekcjonowaną przez ludzi. Jej niesamowity wysiłek skutkuje ogromną ilością kolb z nasionami. Sprawdzałem, z hektara zbiera się około dziesięciu ton nasion. Dziesięć tysięcy kilogramów z pola sto na sto metrów!

Czasami szkoda mi tych roślin. Dziwne, prawda?

Najpierw drogą, później polem, przy granicy lasu, poszliśmy pod Ostrzycę, do znanego mi widokowego miejsca. Siedząc na miedzy oddawałem się swojemu ulubionemu zajęciu: patrzeniu na kaczawskie górki.

Po drugiej stronie góry są wielkie pola, na których mają źródła dwa strumienie. Chciałem je odnaleźć i poznać, ale zobaczyliśmy ciągniki orzące ziemię i uznaliśmy, że łażąc tamtędy, będziemy intruzami, a i pora była już późna. Mam nadzieję na poznanie tych źródeł w zimie.

Byliśmy blisko szczytu góry i niewiele niżej, jakże więc go ominąć? Poszliśmy.

Niskie słońce uciekało z dolin w górę, gdy stanęliśmy na szczycie. 

 Widok tych wszystkich gór, tak dobrze mi znanych, przywołujących tyle wspomnień, pól zdobionych zagajnikami, odległych wiosek z czerwonymi dachami domów wrośniętych w ziemię, mam nadzieję zapamiętać na zawsze.

Chciałbym też zapamiętać widok nitki drogi biegnącej u stóp góry i drzew wzdłuż niej. Widziałem je parę razy, w słońcu i w chmurny dzień, ostatnio rok temu w czarownej godzinie stawania się dnia – widok wart pędzla mistrza.

Przemierzane drogi i ścieżki są moje tak, jak dokonywane wybory. Są symbolem mojej ziemskiej wędrówki.

Janek jak zwykle wypatrzył jakieś malutkie roślinki wtulone z bazaltowy załom, a ja zauważyłem obok długi korzeń rozpychający się w skalnej szczelinie. Jakże przemożne jest dążenie życia do trwania w każdym możliwym miejscu! Pokręciliśmy się jeszcze po niewielkim gołoborzu pod szczytem góry, przyjrzałem się oryginalnie wykrzywionej lipie tam rosnącej, z odrostami bardzo podobnymi do jesionowych, i zarządziliśmy powrót.

Kończył się ósmy dzień mojej sudeckiej włóczęgi, kończył urlop. Wkrótce, bo już za kilka miesięcy, mam wrócić do domu, na Lubelszczyznę. Na myśl o tej zmianie mam ambiwalentne odczucia radości i smutku.

Będę bliżej mojej rodziny, ale dalej od moich gór.
























 

niedziela, 16 lutego 2020

Chandra i jej leczenie

090220
Siedziałem w fotelu lub leżałem w łóżku i zgodnie za zaleceniem dochtorów pociłem się – chory, naburmuszony i zniechęcony. Dopiero popołudniu, gdy słońce zajrzało do pokoju i rozpaliło przesuwający się po ścianie jasny kwadrat światła, przyszła dobra odmiana: poczułem tęsknotę za wędrówką. Taką silną, wyciskającą łzy z oczu. Ona wybawiła mnie od ponurych myśli.
Tęsknota jest dobra. Dokucza, ale i leczy. Dodaje wartości podnoszących mnie w moich oczach. Budzi potrzebę marzeń i nadzieję ich spełnienia, a nade wszystko wyrywa z marazmu. Każe wstać i iść drogą.
Nierzadko mam wtedy wrażenie uciekania, zostawiania za sobą dokuczliwego świata, ale tęsknota łatwo odwraca takie myśli, pokazując mi drogę nie jako szlak ucieczki, a jako cel i środek do jego osiągnięcia.
Tęsknota jest dobra, mimo że czasami jest zołzowata. Jest jednak stałą moją towarzyszką, oswojoną w ciągu minionych lat i wierną, więc nie godzi się narzekać na nią.
Jutro trzeba mi iść do pracy – i dobrze, dość mam siedzenia. Pracując, będę wspominał moje drogi i czekał na chwilę pójścia jedną z nich. Wiem, że uśmiechnie się do mnie, a ja jak dziecko dam się jej poprowadzić.
Krótko mówiąc: trzeba mi rzucić wszystko w cholerę i pójść połazić.

Zdradzę jeden z powodów mojego przygnębienia, ponieważ nie dotyka spraw osobistych: to przeciągająca się sprawa wydania mojego romansu.
Czasami mam chęć nazwać ten tekst „love story”, ale za krótki jest do tej nazwy, a poza tym taki tytuł zbyt jednoznacznie kojarzy się z wiadomym filmem z lat siedemdziesiątych. Parę lat temu obejrzałem go ponownie, pierwszy raz od wielu lat. Cóż, sporo stracił w odbiorze, ale nadal jest tą sławną love story, a mój tekst to ledwie very short love story.
Ale jest mój.
Dziewięć miesięcy temu podpisałem umowę, książka miała się ukazać nie później niż we wrześniu. Cierpliwie czekałem, rzadko dzwoniłem, bo w takich sytuacjach czuję się niezręcznie i mam wrażenie bycia namolnym. Później wysyłałem uprzejme liściki przypominające, w końcu kilka razy zadzwoniłem do właściciela wydawnictwa. Zawsze bardzo uprzejmie zbywał mnie ogólnikami, a mnie ta jego uprzejmość wkurzała coraz bardziej, ponieważ nie pozwalała mi na twardszy ton.
Mijały kolejne miesiące. Po półroczu zastoju otrzymałem tekst z uwagami redakcyjnymi. W parę dni uporałem się z nimi, odesłałem, i…. znowu cisza. Zauważyłem, że mój telefon lub list do właściciela ma zdolność przerywania zastoju, ponieważ wtedy wydawnictwo czyni następny krok. Tak było z projektem okładki, z łamaniem tekstu, z zaakceptowaniem gotowej formy książki.
Wiem, że wielu ludzi na moim miejscu dzwoniłoby nawet codziennie, niektórzy zapewne nie przebieraliby w słowach, i taka sytuacja wcale by ich nie męczyła. Co najwyżej denerwowała, ale ja tak nie potrafię.
Czuję w sobie coraz mniej radości z powodu ukazania się tej książki, a coraz więcej zniechęcenia. Żałuję swojej decyzji powierzenia jej wydania tej właśnie oficynie. Czasami myślę, że wybrałem najgorszą z możliwych, ale zapewne tak nie jest. Taki po prostu jest rynek wydawniczy i takie zwyczaje biznesowe. Wydawnictwa otrzymują bardzo wiele tekstów, mogą wybierać, przebierać i grymasić – i tak robią, ponieważ zdecydowana większość autorów tych tekstów jest nowicjuszami. Trafić w gusta czytelników jest bardzo trudno, jeszcze trudniej sprawić, aby książkę zauważono, lepiej więc zrezygnować na rzecz kogoś ze znanym nazwiskiem. A nieodpowiadanie na listy i niedotrzymywanie terminów, jest przejawem nie tylko braku kultury, ale i wspomnianego nadmiaru tekstów nieznanych autorów.
U mnie jednak sprawa jest, a raczej powinna być, bardziej jednoznaczna, korzystniejsza dla mnie, ponieważ książka wydawana jest na mój koszt, mamy więc tutaj zwykłą umowę o dzieło między zleceniodawcą a usługodawcą.
Cóż, najwyraźniej nie ma dużej różnicy między hydraulikiem a wydawcą książek. Tyle tylko, że drugi lepiej posługuje się słowem niż pierwszy. Na ogół lepiej.
Tak to biznesowe zwyczaje wyganiają mnie na łazęgę.
Ot, po prostu machnąć ręką na wszystko i iść na wędrówkę.
Pójdę.

150220
Nareszcie jutro wyjadę w góry! Po kilku tygodniach bez włóczęgi, w końcu szykowałem plecak i nastawiłem budziki. Prawdę powiedziawszy, nie powinienem jechać, nadal biorę lekarstwa, ale że czuję się nieźle, gorączki nie mam, a tęsknota bałamuci mnie szepcząc w uszy zachęty i wiele obiecując, jak to ona, więc jadę.

Poczytuję książkę amerykańskiego planetologa Carla Sagana, uczestnika kilku programów kosmicznych NASA, autora między innymi „Błękitnej kropki”. Czytanie książek, zwłaszcza popularyzujących naukę, jest moim drugim, obok wędrówek, sposobem na chandrę.
Sagan był jednym z pomysłodawców złotych płytek przytwierdzonych do korpusów Voyagerów, na których zamieszczono szereg informacji o ludziach i Ziemi. Zapis był bardzo pomysłowy: wykorzystano jedyny uniwersalny język we wszechświecie – język matematyki. Uznano, że każdy matematyk, członek cywilizacji technicznej, odczyta te dane niezależnie od swojej odmienności.

Poniżej zamieszczam myśl autora, wyrażoną przy okazji relacjonowania oporów przed przyjęciem heliocentryzmu, ogromu Wszechświata i szerzej – naukowej wizji świata:

>>W pewnych przypadkach to, co ukazuje nam nauka, powinno wzbudzać w nas większy respekt niż to, co objawia religia. Dlaczegóż żadna z wielkich religii, patrząc na naukę, nie doszła do wniosku: „Jest lepiej, niż mogliśmy przypuszczać. Wszechświat okazał się znacznie większy, niż przewidywali nasi prorocy, wspanialszy, bardziej skomplikowany, bardziej elegancki. Zatem Bóg musi być o wiele potężniejszy niż nam się wydawało”?
Zamiast tego wołają: „Nie, nie! Nasz Bóg jest malutkim bogiem i chcemy, by tak już na zawsze zostało”.
Religia, stara lub nowa, doceniająca wspaniałość Wszechświata ukazywaną przez współczesną naukę, potrafiłaby wzbudzić uczucia czci i wiary w tych, których nie poruszają tradycyjne religie. Prędzej czy później taka religia z pewnością się pojawi.<<

Ten cytat jest popularny. Google znajdują go na wielu stronach o profilach racjonalistycznych bądź ateistycznych. Przy swoich przekonaniach powinienem być częstym gościem takich stron, ale nie jestem. Nie bardzo wiem, dlaczego.
Sagan namówił szefów NASA na odwrócenie Voyagera 2, sondy badawczej, która mijała wtedy zewnętrzne planety Układu Słonecznego. Chciano z tej dalekiej perspektywy sfotografować wnętrze Układu: Słońce, i planety krążące w pobliżu. Z ociąganiem, po zrealizowaniu celów naukowych, wreszcie zgodzono się. Rozkazy wysłane drogą radiową biegły ponad pięć godzin, w każdej sekundzie pokonując trzysta tysięcy kilometrów – witamy w kosmicznej skali odległości!
Na zdjęciu widać ognisty blask Słońca i mrowie maleńkich punkcików. Niemal wszystkie są gwiazdami, ale wśród nich widać Ziemię – maleńką, niczym niewyróżniającą się kropeczkę.
Oddaję głos Saganowi.

>>Przyjrzyjmy się jeszcze raz tej kropeczce. To nasz dom. To my. Wszyscy, których kochamy, wszyscy, o których kiedykolwiek słyszeliśmy, wszyscy, który kiedykolwiek istnieli, żyli właśnie na niej. Oto siedlisko naszych radości i cierpień, tysięcy religii, ideologii i doktryn ekonomicznych; każdy łowca i każdy wędrowiec, każdy bohater i każdy tchórz, każdy twórca i każdy niszczyciel cywilizacji, każdy król i każdy wieśniak, każda zakochana para, każdy ojciec i każda matka, każde ufne dziecko, każdy wynalazca i każdy podróżnik, każdy moralista i każdy skorumpowany polityk, każda supergwiazdai każdy najwyższy wódz, każdy święty i każdy grzesznik w dziejach naszego gatunku żyli tutaj, na tej drobinie kurzu zawieszonej w strudze słonecznego światła.
Ziemia to mikroskopijna część ogromnej areny kosmosu. Pomyślcie o rzekach krwi przelanej przez tych wszystkich generałów i cesarzy, którzy w chwili triumfu i chwały stawali się panami jakiegoś fragmentu tej kropki. Pomyślcie o niekończącym się paśmie okrucieństw zadawanych przez mieszkańców jednego zakątka tego piksela niezauważalnym mieszkańcom innego zakątka; jak częste są ich konflikty; jak skorzy są, by się zabijać; jak gwałtowna jest ich nienawiść. <<

Nic dodać nic ująć do tych słów. Wykonano te zdjęcia właśnie z powodu spodziewanej ich wymowy.

Na zakończenie coś lżejszego i odrobinę uśmiechniętego, z tej samej książki:

>>Mówimy: „jaki piękny zachód słońca” albo „wstanę, zanim wzejdzie słońce”. Niezależnie od tego, co twierdzą naukowcy, w mowie potocznej nie uwzględniamy ich odkryć. Nie mówimy, że Ziemia się obraca, lecz że Słońce wschodzi i zachodzi. Spróbujmy wyrazić to w języku kopernikańskim. Czy powiedzielibyście: „Janku, bądź łaskaw wrócić do domu, zanim Ziemia obróci się tak, że Słońce zostanie zakryte przez lokalny horyzont”? Zanim skończylibyście mówić, Janka dawno by nie było. Nie udało nam się stworzyć potocznych wyrażeń, które byłyby zgodne z ideą heliocentryzmu. Przekonanie, że to my znajdujemy się w centrum, a wszystko inne obraca się wokół nas, jest zakodowane w naszym języku. W ten sposób przekazujemy je dzieciom. Jesteśmy niepoprawnymi geocentrykami, pokrytymi cienką powłoczką kopernikanizmu.<<

Cóż, mówi się, że słowa bywają trwalsze do kamieni, a ludzkie języki przechowują ślady przeszłości, czasami bardzo odległej. Wspomnę tutaj o słowie „tabu”. Co oznacza, każdy wie, dodam więc od siebie, że w takim lub podobnym brzmieniu używane jest w bardzo wielu językach na całym świecie, i to nie tylko w wielkiej rodzinie języków indoeuropejskich, do których i nasz się zalicza, ale także wśród tych, które bardzo dawno temu odłączyły się od naszej grupy językowej. To żywa skamielina licząca dziesiątki tysięcy lat. Może i pozostałości po geocentryzmie zostaną tak długo w naszym języku?


poniedziałek, 25 marca 2019

Ludzkie sprzeczności i Bóg, czyli wybór cytatów z Lema

220319
Książki Stanisława Lema towarzyszą mi od wczesnej młodości. Miałem i mam jego twórczość za szczytowe osiągnięcie gatunku science fiction, a po latach taką fascynację przeżył mój starszy syn. Czasami zabawialiśmy się zgadywankami: po usłyszeniu paru słów cytatu należało odgadnąć tytuł powieści.
Niżej cytowany fragment nie od razu zrozumiałem. Pełnej wymowy nabrał, gdy sam wszedłem w średnie lata, chociaż przesunąłbym o kilka lat w przód początek opisywanej smugi cienia. Teraz, szykując tekst do publikacji, poprosiłem google o sprawdzenie, czy aby nie zamieszczałem już tego fragmentu. Nie, ale zauważyłem, że jest popularny, cytowany na wielu stronach. Nie bez powodu.
Poznajmy Lema odmiennego od naszych wyobrażeń o nim.


Między trzydziestką a czterdziestką, bliżej drugiej: smuga cienia — kiedy już przychodzi akceptować warunki nie podpisanego kontraktu, narzuconego bez pytania, kiedy wiadomo, że to, co obowiązuje innych, odnosi się i do ciebie, że z tej reguły nie ma wyjątków: chociaż to przeciwne naturze, należy się jednak starzeć. Dotąd robiło to po kryjomu ciało — tego już nie dość. Wymagana jest zgoda. Młodzieńczy wiek ustanawia jako regułę gry — nie, jako jej fundament — niezmienność własną: byłem dziecinny, niedorosły, ale już jestem prawdziwym sobą i taki zostanę. Ten nonsens jest przecież podstawą egzystencji. W odkryciu bezzasadności tego ustalenia zrazu tkwi więcej zdziwienia niż lęku. Jest to poczucie oburzenia tak mocne, jakbyś przejrzał i dostrzegł, że gra, do jakiej cię wciągnięto, jest oszukańcza. Rozgrywka miała być całkiem inna; po zaskoczeniu, gniewie, oporze zaczyna się powolne pertraktacje z samym sobą, z własnym ciałem, które można by wysłowić tak: bez względu na to, jak płynnie i niepostrzeżenie starzejemy się fizycznie, nigdy nie jesteśmy zdolni dostosować się umysłowo do takiej ciągłości. Nastawiamy się na trzydzieści pięć, potem na czterdzieści lat, jakby już w tym wieku miało się zostać, i trzeba potem przy kolejnej rewizji przełamania samoobłudy, natrafiającego na taki opór, że impet powoduje jak gdyby nazbyt daleki skok. Czterdziestolatek pocznie się wtedy zachowywać tak, jak sobie wyobraża sposób bycia człowieka starego. Uznawszy raz nieuchronność, kontynuujemy grę z ponurą zaciekłością, jakby chcąc przewrotnie zdublować stawkę; proszę bardzo, jeśli ten bezwstyd, to cyniczne, okrutne żądanie, ten oblig ma być wypłacony, jeżeli muszę płacić, chociaż nie godziłem się, nie chciałem, nie wiedziałem, masz więcej, niż wynosi zadłużenie — podług tej zasady, brzmiącej humorystycznie, gdy ją tak nazwać, usiłujemy przelicytować przeciwnika. Będę ci tak od razu stary, że stracisz kontenans. Chociaż tkwimy w smudze cienia, prawie za nią, w fazie tracenia i oddawania pozycji, w samej rzeczy wciąż walczymy jeszcze, bo stawiamy oczywistości opór, i przez tę szamotaninę psychicznie starzejemy się skokami. To przeciągamy, to nie dociągamy, aż ujrzymy, jak zwykle zbyt późno, że cała ta potyczka, te samostraceńcze przebicia, rejterady, butady też były niepoważne. Starzejemy się bowiem jak dzieci, to znaczy odmawiając zgody na to, na co zgoda nasza jest z góry niepotrzebna, bo zawsze tak jest, gdzie nie ma miejsca na spór ani walkę — podszytą nadto załganiem. Smuga cienia to jeszcze nie memento mori, ale miejsce pod niejednym względem gorsze, bo już widać z niego, że nie ma nietkniętych szans. To znaczy: teraźniejsze nie jest już żadna zapowiedzią, poczekalnią, wstępem, trampoliną wielkich nadziei, bo niepostrzeżenie odwróciła się sytuacja. Rzekomy trening był nieodwołalną rzeczywistością; wstęp — treścią właściwą; nadzieje — mrzonkami; nie obowiązujące zaś, prowizoryczne, tymczasowe i byle jakie — jedyną zawartością życia. Nic z tego, co się nie spełniło, już na pewno się nie spełni; i trzeba się z tym pogodzić milcząc, bez strachu, a jeśli się da — i bez rozpaczy.”

Opowiadanie „Ananke” z cykluOpowieści o pilocie Pirxie”.

* * *
Te fragmenty natomiast pokazują takiego Lema, jakiego znamy my i kawał świata, jako że jego książki wydano w wielu krajach: człowieka o rozległej wiedzy, zafascynowanego techniką, omalże technokraty, wizjonera, ale też ateistę, logika i filozofa
Cytaty pochodzą z opowiadania „Non serviam”, co w łacinie oznacza „nie będę służyć”. Słowa przypisywane Szatanowi i zamieszczane na sztandarach dziwnych, protestujących ugrupowań.
Parokrotnie Lem posługiwał się oryginalnym pomysłem na wyrażenie swoich myśli: pisania recenzji nieistniejącej książki. Takie też jest Non serviam. Autor tej nienapisanej książki relacjonuje przebieg doświadczenia, które nadal, mimo upływu wielu lat od napisania opowiadania, jest w sferze fantazji. Otóż posługując się wielkim komputerem i specjalistycznymi programami, tworzy sztuczny świat zaludniony personoidami – złożonymi psychicznie osobowościami istniejącymi wyłącznie w komputerze. Jednak osobowości te w swoim odbiorze, w swoim pojmowaniu, nie mają o tym pojęcia, ponieważ program tworzy im także świat zewnętrzny. Taka sytuacja upodabnia eksperyment do aktu tworzenia nowego świata, a to z kolei daje możliwość przedstawienia poglądów na temat ludzkiej osobowości i świadomości oraz myśli o wierze i Stwórcy.
Pierwszy fragment, o cechach ludzkiej osobowości, jest łatwy, drugi, o Bogu, wymaga skupienia, zwłaszcza wobec złożonej czasami konstrukcji zdań i używania rzadkich form wyrazów, ale jednocześnie ciekawi wnioskami uzasadnionymi pod względem logicznym nienagannie.
W nawiasach wykropkowałem zdania niezwiązane bezpośrednio z treścią cytatów lub trudne do wyjaśnienia bez znajomości całego opowiadania. W paru miejscach wtrąciłem się dla zamieszczenia wyjaśnień uznanych za przydatne, dodając swój inicjał KG. Wyróżnienia rozstrzeleniem liter autora, natomiast pogrubienia moje. Cytaty ująłem w znaki >> <<.

* * *
>> Zbudowanie ich (personoidów, osobowości istniejących w komputerze – K.G.) ziściło nareszcie jeden z najstarszych mitów o homunkulusie. Po to, aby podobieństwo człowieka, tj. jego psychiki, stworzyć, trzeba z rozmysłem wprowadzić w informacyjny substrat określone sprzeczności, trzeba mu nadać asymetrię, tendencje odśrodkowe, trzeba go, jednym słowem, zarazem i scalić — i skłócić. Czy to racjonalne? Zapewne, wręcz nieuchronne, kiedy nie chcemy budować po prostu jakichś syntetycznych rozumów, lecz imitować myśl, a z nią razem osobowość człowieka.
Muszą się tedy w pewnej mierze sprzeczać emocje personoidów z ich racjami; muszą one dysponować tendencjami samozgubnymi w jakimś stopniu przynajmniej; muszą doznawać wewnętrznych „napięć”, owej całej odśrodkowości, już to przeżywanej jako wspaniała nieskończoność duchowych stanów, już to jako ich bolesne nie do zniesienia rozdarcie.
(...) Wiemy już, że maszyna cyfrowa nigdy by świadomością nie zapłonęła; bez względu na to, do jakiego zadania ją zaprzężemy, jakie fizyczne procesy będziemy w niej modelowali, pozostanie na zawsze trwale apsychiczna. Ponieważ chcąc człowieka wymodelować, trzeba powtórzyć pewne jego fundamentalne sprzeczności (…). Ośrodkiem grawitacyjnym jest osobowe „ja” po prostu — ale ono bynajmniej żadnej jedności w sensie logicznym ani fizycznym nie stanowi. To tylko nasze subiektywne złudzenie! Znajdujemy się, w niniejszej fazie wykładu, pośród mrowia zdumiewających zaskoczeń. Można wszak zaprogramować cyfrową maszynę w ten sposób, aby się dało z nią prowadzić rozmowy, niczym z rozumnym partnerem. Maszyna będzie używała, gdy zajdzie tego potrzeba, zaimka „ja” i wszystkich jego gramatycznych pochodnych. Jest to jednak swoiste „oszustwo”! Maszyna wciąż będzie bliższa miliardowi gadających papug — choćby papug aż genialnie wytresowanych — aniżeli najprostszemu, najgłupszemu człowiekowi. Naśladuje ona zachowanie człowieka na czysto językowej płaszczyźnie i nic ponadto. Maszyny tej nic nie rozbawi, nie zdziwi, nie zaskoczy, nie przerazi, nie zmartwi, ponieważ jest ona psychologicznie i osobowo Nikim. Jest ona Głosem wypowiadającym kwestie, udzielającym odpowiedzi na pytania, jest Logiką zdolną pobić najlepszego szachistę, jest ona — to znaczy: może się stać — najdoskonalszym imitatorem wszystkiego, niejako doprowadzonym do szczytu doskonałości aktorem, grającym każdą rolę zaprogramowaną — ale aktorem i imitatorem wewnętrznie całkiem pustym. Nie można liczyć na jej sympatię ani na jej antypatię. Na jej życzliwość jak i na wrogość. Nie dąży ona do żadnego samoustanowionego celu; w stopniu dla każdego człowieka po wieczność niepojętym jest jej „wszystko jedno” — skoro nie ma jej po prostu jako osoby… <<

* * *
>> (Jedna ze stworzonych osobowości – K.G.) zakłada w swym rozumowaniu Boga domagającego się czci, miłości i zupełnego oddania, a nie tylko i po prostu wiary w to, iż on sobie istnieje, i — ewentualnie — że on świat stworzył. Nie wystarczy wszak godzić się z hipotezą Boga–Sprawcy świata, aby zyskać zbawienie: trzeba ponadto być temu Sprawcy za akt stworzenia wdzięcznym, domyślać się jego woli i spełniać ją, czyli — jednym słowem — trzeba Bogu służyć. Otóż Bóg, jeżeli istnieje, jest mocen udowodnić własną egzystencję w sposób co najmniej tak samo pewny, jak poświadcza swój byt to, co można spostrzegać bezpośrednio. Nie mamy wszak wątpliwości co do tego, że pewne obiekty istnieją i że się z nich nasz świat składa. Najwyżej można żywić wątpliwości co do tego, jak one to robią, że istnieją, w jaki sposób istnieją etc. Lecz samemu faktowi ich bytowania nikt nie przeczy. Bóg mógł z taką samą mocą poświadczyć własną egzystencję. Nie uczynił tego jednak, skazawszy nas na uzyskiwanie w owym przedmiocie wiedzy okólnej, upośrednionej, wyrażanej pod postacią rozmaitych domniemań, zwanych nieraz objawieniami. Jeżeli tak postąpił, to tym samym równouprawnił stanowiska „bożąt” i „niebożąt” (bożęta to ci, którzy wierzą, niebożęta są ateistami – K.G.); nie przynaglił stworzonego do wiary bezwzględnej w swój byt, a tylko dał mu tę ewentualność. Zapewne, motywy, jakimi się powodował Stwórca, mogą być dla stworzonego nie znane. Powstaje atoli takie oto pytanie: Bóg albo istnieje, albo nie istnieje, i to, aby była trzecia możliwość (Bóg istniał, ale go już nie ma, istnieje okresowo, oscylacyjnie, istnieje raz „mniej”, a raz „bardziej”, etc.), zdaje się nader mało prawdopodobne. Tego nie można wykluczyć, lecz wprowadzenie wielowartościowej logiki w teodyceę tylko ją zamącą.
Tak tedy Bóg jest bądź go nie ma. Jeśli on akceptuje sam sytuację naszą, w której każdy z członów alternatywy ma za sobą argumenty — wszak jedni dowodzą, jako „bożęta”, istnienia Stwórcy, a inni, jako „niebożęta”, temu oponują — to pod względem logicznym mamy sytuację gry, której partnerów tworzy z jednej strony pełny zbiór „bożąt” z „niebożętami”, a z drugiej Bóg jeden. Owa gra posiada taką logiczną charakterystykę, że za niewiarę w siebie Bóg nie jest w prawie nikogo ukarać. Jeżeli nie wiadomo na pewno, czy istnieje jakaś rzecz, lecz tylko jedni mówią, że jest, a inni, że jej nie ma, i jeżeli w ogóle daje się uargumentować hipoteza, jakoby jej wcale nie było, to żaden sprawiedliwy sąd nie skaże nikogo za to, że będzie bytowi tej rzeczy zaprzeczał. Jest bowiem dla wszystkich światów tak oto: gdy nie ma zupełnej pewności, nie ma pełnej odpowiedzialności. Jest to sformułowanie czysto logicznie niepodważalne, ponieważ wytwarza symetryczną funkcję wypłaty w rozumieniu teorii gier: kto przy niepewności dalej żąda pełnej odpowiedzialności, ten narusza symetrię matematyczną gry (powstaje wówczas tak zwana gra o sumie niezerowej).
Jest tedy tak: Albo Bóg jest doskonale sprawiedliwy; a wówczas nie może posiąść prawa karania „niebożąt” za to, że są „niebożętami” (tj. że weń nie wierzą). Albo jednak będzie karał niewierzących: znaczy to, że pod względem logicznym doskonale sprawiedliwy nie jest. Co wtedy? Wtedy może już czynić wszystko, co mu się żywnie spodoba, ponieważ, kiedy w logicznym systemie pojawi się jedna, jedyna sprzeczność, to zgodnie z zasadą „ex falso quodlibet” (w dowolnym tłumaczeniu: z błędnego założenia wnioskować można wszystko – K.G.) — można z systemu wywnioskować to, co się komu żywnie spodoba. Inaczej mówiąc: Bóg sprawiedliwy nie może „niebożętom” włosa tknąć na głowie, a jeśli tak czyni, to tym samym nie jest ową wszechstronnie doskonałą i sprawiedliwą istotą, jaką zakłada teodycea.
(...) jak w tym świetle przedstawia się problem czynienia bliźnim zła.
(...) cokolwiek zachodzi tu, jest całkiem pewne; cokolwiek zachodzi „tam” — tj. poza obrębem świata, w wieczności, u Boga, etc. — jest niepewne, jako tylko wnioskowane podług hipotez. Tutaj nie należy zadawać zła, mimo iż zasady niezadawania zła logicznie udowodnić się nie da. Lecz tak samo nie da się dowieść logicznie istnienia świata. Świat istnieje, chociaż mógłby nie istnieć; zło można zadawać, ale nie trzeba tego robić. (...) to wynika z naszej zgody opartej na regule wzajemności; bądź mi, jako ja tobie jestem. Nie ma to nic wspólnego z istnieniem lub z nieistnieniem Boga. Gdybym nie zadawał zła licząc się z tym, że „tam” będę za nie ukarany, albo gdybym wyrządzał dobro licząc „tam” na nagrodę, opieram się na racjach niepewnych. Tutaj jednak nie może być pewniejszej racji od naszego porozumienia w tej sprawie. Jeżeli „tam” są inne racje, nie znam ich z taką dokładnością, z jaką tutaj znam nasze. Żyjąc prowadzimy grę o życie i jesteśmy w niej sojusznikami co do jednego. Tym samym gra jest między nami doskonale symetryczna. Postulując Boga, postulujemy dalszy ciąg gry poza światem. Uważam, że wolno postulować to przedłużenie gry tylko pod warunkiem, iż ono nie wpłynie w żaden sposób na przebieg gry tutaj. W przeciwnym razie dla kogoś, kto być może nie istnieje, poświęcić gotowiśmy to, co istnieje tutaj — na pewno. (...)
(Co wynika z możliwości istnienia Stwórcy? – K.G.)
Nic zgoła. To znaczy: nic w zakresie powinności. Sądzę, że — znów dla wszystkich światów — ważna jest taka zasada: etyka doczesności jest zawsze niezależna od etyki transcendentnego. Znaczy to, że etyka doczesności nie może mieć poza sobą żadnej sankcji, co by ją uprawomocniała. Znaczy to, że ten, kto czyni zło, jest zawsze łotrem, jak ten, kto czyni dobro, jest zawsze sprawiedliwym. Jeżeli ktoś gotów jest służyć Bogu, uznając argumenty na rzecz jego istnienia za dostateczne, nie ma przez to tutaj żadnej naddatkowej zasługi. Jest to jego rzecz. Zasada ta opiera się na założeniu, że jeśli Boga nie ma, to nie ma go ani trochę, a jeśli jest, to jest wszechmocny. Wszechmocny mógłby bowiem stworzyć nie tylko inny świat, ale także inną logikę, nie tę, co jest fundamentem mego rozumowania. Wewnątrz takiej innej logiki hipoteza etyki doczesnej byłaby koniecznie uzależniona od etyki transcendentnego. Wówczas jeśli nie dowody naocznościowe, to dowody logiczne miałyby moc zniewalającą i przymuszałyby do przyjęcia hipotezy Boga pod groźbą grzeszenia przeciwko rozumowi.
(...) być może Bóg nie pragnie sytuacji takiego zniewolenia do wiary w siebie, jaka powstałaby przy nastaniu owej innej logiki (…).
Bóg wszechmocny musi być i wszechwiedny (czyli wszechwiedzący – K.G.); wszechmoc nie jest od wszechwiedzy niezawisła, ponieważ ten, kto wszystko może, ale nie wie, jakie skutki pociągnie za sobą uruchomienie jego wszechmocy, de facto nie jest już wszechmocny; jeśliby Bóg kiedy niekiedy czynił cuda, jak o tym opowiadają, to rzucałoby na jego perfekcję nader dwuznaczne światło, ponieważ cud jest naruszeniem autonomii własnej stworzonego — jako nagła interwencja. Kto atoli produkt kreacji wyreguluje doskonale i z góry zna do końca jego zachowanie, autonomii tej nie ma potrzeby naruszać; jeśli mimo to ją narusza, pozostając wszechwiednym, oznacza to, że nie poprawia bynajmniej swego dzieła (poprawka oznaczać musi wszak niewszechwiedność wstępną), lecz daje cudem znak swojego istnienia. Otóż to jest ułomne logicznie, ponieważ dając takie znaki, wytwarza się wrażenie, jakoby się jednak naprawiało stworzone w jego lokalnych potknięciach. Wówczas bowiem analiza logiczna powstałego obrazu wygląda następująco: stworzone podlega poprawkom, które nie wychodzą z niego, ale przybywają z zewnątrz (z transcendencji, tj. z Boga), a więc należałoby właściwie uczynić cud — normą, czyli stworzone tak udoskonalić, żeby już żadne cuda nigdy więcej nie okazały się potrzebne. Cuda bowiem jako doraźne interwencje nie mogą być tylko znakami Bożej egzystencji: one zawsze przecież oprócz tego, iż objawiają ich Sprawcę, wykazują swych adresatów (są do kogoś tu skierowane pomocnie). Tak więc pod względem logicznym musi być tak oto: albo jest stworzone doskonałe, a wówczas cuda są zbędne, albo są niezbędne, a wówczas ono już doskonałe nie jest na pewno (cudownie czy niecudownie można wszak poprawić to tylko, co jakoś ułomne, bo cud wtrącający się do perfekcji potrafi ją jedynie naruszyć, czyli lokalnie pogorszyć). Inaczej mówiąc, sygnalizować cudami własną obecność to tyle, co używać najgorszego z możliwych logicznie sposobów jej zamanifestowania.
(...) czy Bóg nie może sobie właśnie życzyć alternatywy pomiędzy logiką a wiarą w siebie: może akt wiary powinien być właśnie rezygnacją z logiki na rzecz zupełnego zaufania. (...)
Jeżeli raz jeden przyjmiemy, że rekonstrukcja logiczna czegokolwiek (bytu, teodycei, teogonii itp.) może być wewnętrznie sprzeczna, to jasne jest, iż wówczas da się już udowodnić absolutnie wszystko, czyli to, co się komu żywnie spodoba. Zważcie, jak wygląda rzecz: chodzi o to, by stworzyć kogoś, by obdarować go określoną logiką, a potem żądać złożenia z niej właśnie ofiary na rzecz uwierzenia w Sprawcę wszystkiego. Jeśli ten obraz sam ma pozostać niesprzeczny, domaga się zastosowania jako metalogiki zupełnie innego typu rozumowań aniżeli tych, co są właściwe logice stworzonego. Jeżeli tak nie przejawia się po prostu ułomność Kreatora, to przejawia się cecha, którą bym nazwał nieelegancją matematyczną, swoistą nieporządnością (niekoherencją) stwórczego aktu.
(...) Być może Bóg czyni tak, pragnąc właśnie pozostać niedościgłym dla stworzonego, tj. nierekonstruowalnym podług logiki, jakiej mu dostarczył. Domaga się, jednym słowem, supremacji wiary nad logiką.
(...) Oczywiście jest to możliwe, ale jeśli nawet tak by miało być, fakt, iż wiara okazuje się wówczas nie do pogodzenia z logiką, stwarza wielce niemiły dylemat natury moralnej. Trzeba bowiem w jakimś miejscu rozumowań zawiesić je i oddać prym niejasnemu domysłowi, czyli przełożyć domysł nad logiczną pewność. Ma to być zrobione w imię zaufania bezgranicznego; przez co wchodzimy w circulus vitiosus (błędne koło w rozumowaniu – K.G.), ponieważ istnienie tego, komu tak wypadałoby zaufać, jest skutkiem rozumowań wyjściowo poprawnych logicznie; powstaje logiczna sprzeczność, nabierająca dla niektórych wartości dodatniej, nazywanej tajemnicą Boga. Otóż pod względem czysto konstrukcyjnym jest to rozwiązanie liche, a pod względem moralnym wątpliwe, ponieważ Tajemnica dostatecznie może być ufundowana na nieskończoności (a wszak nieskończonościowy jest charakter bytu), podtrzymywanie jej zaś i wzmacnianie kontradykcją wewnętrzną (sprzecznością wewnętrzną – K.G.) jest ze stanowiska każdego budowniczego perfidne. Rzecznicy teodycei nie zdają sobie na ogół sprawy z tego, że tak jest, ponieważ do pewnych jej części stosują jednak zwyczajną logikę, a do innych już nie; chcę powiedzieć, iż jeśli się wierzy w sprzeczność, należy tym samym wierzyć już tylko w sprzeczność, a nie zarazem jeszcze i w jakowąś niesprzeczność (tj. w logikę) — gdziekolwiek i indziej. Jeśli się jednak zachowuje taki dziwaczny dualizm (doczesność jest zawsze logice podległa, transcendencja tylko fragmentarycznie), to tym samym powstaje obraz stworzenia jako czegoś pod względem poprawności logicznej „łaciatego” i nie można już postulować jego perfekcji. Powstaje w sposób nieuchronny wniosek, że perfekcja to coś takiego, co musi być logicznie łaciate.
(...) czy spójnikiem owych niekoherencji nie może być miłość.
(...) Gdyby i tak miało być nawet, to nie wszelka postać miłości, ale zaślepiająca tylko. Bóg, jeśli jest, jeśli stworzył świat, zezwolił, aby ów świat urządził się, jak umie i zechce. Za to, że Bóg istnieje, nie można mu być wdzięcznym: takie bowiem postawienie sprawy zakłada ustalenie wcześniejsze, iż Bóg może nie istnieć i że to byłoby złe; przesłanka ta prowadzi do innego rodzaju sprzeczności. A więc wdzięczność za akt kreacji? I ta się Bogu nie należy. Zakłada ona bowiem zniewolenie do wiary w to, że być jest na pewno lepiej aniżeli nie być; nie pojmuję, jak by to z kolei można było udowodnić. Temu wszak, kto nie istnieje, nie można wyrządzić ani przysługi, ani krzywdy; a już jeśli Stwarzający dzięki wszechwiedzy wie z góry, że stworzony będzie mu wdzięczny i będzie go miłował, albo że mu będzie niewdzięczny i że będzie go odtrącał, tym samym wytwarza przymus, tyle iż niedostępny bezpośredniemu oglądowi stworzonego. Właśnie dlatego nie należy się Bogu nic: ani miłość, ani nienawiść, ani wdzięczność, ani wypominanie, ani nadzieja nagrody, ani lęk przed karą. Nie należy mu się nic. Kto łaknie uczuć, musi pierwej upewnić ich podmiot w tym, że ponad wszelką wątpliwość istnieje. Miłość może być zdana na domysły co do wzajemności, jaką wzbudza; to zrozumiałe. Ale miłość zdana na domysły co do tego, czy miłowany istnieje, stanowi nonsens. Kto jest wszechmocny, mógł dać pewność. Skoro jej nie dał, jeśli jest, uznał to za zbędne. Czemu zbędne? Nasuwa się domniemanie, że wszechmocny nie jest. Niewszechmocny zasługiwałby prawdziwie na uczucia pokrewne litości, a też i miłości; lecz tego wszak żadna z naszych teodycei nie dopuszcza. A więc powiadamy: służymy sobie i nikomu więcej. <<

Non serviam” ze zbioru „Bezsenność”.

wtorek, 5 lutego 2019

Zarys manifestu programowego

050219

Po głębokim zastanowieniu się zacząłem starania o rejestrację Stowarzyszenia Obrony Kobiecości, w skrócie SOKu. Trwają właśnie intensywne rozmowy z pewną kancelarią adwokacką mającą plenipotencje do załatwienia wszystkich formalności, oraz moje prace nad statusem. Obecnie ma on kształt manifestu programowego, w którym ująłem zarys programu i cel działania, oraz skrótowo przedstawiłem drogę dojścia do idei stowarzyszenia.

Niżej przytaczam jego fragmenty, licząc na zgłaszanie się chętnych, którzy na pierwszym walnym zebraniu mają otrzymać zaszczytny tytuł Członków Założycieli. Płeć, wykształcenie, poglądy polityczne, nie mają znaczenia. Warunek jest właściwie tylko jeden: kobiecość bliska sercu. Papugi upierają się przy ograniczeniu wieku, mianowicie skończone 18 lat, oraz przyjmowaniu do SOKu wyłącznie osób fizycznych, nie organizacji. Niech im będzie.



Kobiety od zawsze miały zagorzałych wrogów lub przynajmniej ludzi im niechętnych, jednak źródłem największej i najdłużej trwającej, zorganizowanej i zinstytucjonalizowanej, akcji deprecjacji kobiet była, i w znacznej mierze jest nadal, katolicka organizacja kościelna, którą tutaj w skrócie nazywam Kościołem.

Nie zamierzam przytaczać litanii niecnych i wprost zbrodniczych działań tej organizacji, chociażby z powodu ogromnej skali takiego zamierzenia, wspomnę tylko o paru przejawach aktualnych nadal.

– Kościół odbiera kobiecie prawo do swobodnego decydowania o swoim ciele w sytuacji niechcianej ciąży.

– Niechętnie patrzy na ich emancypację oraz kategorycznie odmawia im prawa do piastowania stanowisk kapłańskich.

– Ta organizacja najchętniej widziałaby kobietę przywiązaną do kuchni i kościoła, a do łoża o tyle, o ile jest to niezbędne do zajścia w kolejną ciążę.

– Wielowiekową swoją działalnością Kościół doprowadził do wykrzywienia pojęć w sposób jaskrawo pokazujący kierunek jego dążeń. To przez tę organizację wyrażenie „niemoralne prowadzenie się kobiety” jednoznacznie utożsamiane jest z jej życiem erotycznym, a nie, na przykład, z jej zwyczajem podkradania towarów w sklepach.

– To Kościół utrwalił krzywdzący i absurdalny obraz niewinności utożsamianej z dziewictwem.

Może na razie wystarczy przykładów, pora na wskazanie ideologii nowej i w odmienny sposób zagrażającej kobiecości.

Z gender jest o tyle dziwna sprawa, że chyba każdy wyznawca tej ideologii przytaknie mi czytając tych kilka przykładów winy Kościoła. Mimo tego podobieństwa jest rosnącym w siłę zagrożeniem – może dla symetrii, wobec tracenia wpływów przez Kościół. Punkt styczny poglądów Kościoła i gender jednak znalazłby się: to pomniejszanie wyjątkowości kobiecości.

Parę rozmów z wyznawcami ideologii gender uświadomiło mi skalę trudności w jednoznacznym wskazaniu cech identyfikowanych z kobietą i kobiecością. Okazuje się, iż ten zespól cech i odmienności myślenia, wartościowania, pojmowania, dopiero razem widziany i razem doświadczany daje owe wyjątkowe, wtedy tak wyraźne, wrażenie obcowania z kobietą.

My, mężczyźni, jakże często nie rozumiemy swoich kobiet, a nawet bywa, że irytują nas, wydają się dziwnymi stworzeniami z innej planety, ale przecież ta ich odmienność przyciąga nas, fascynuje, urzeka. Wiemy, i tej wiedzy będziemy bronić, że ponad wrodzony nam pociąg seksualny, ponad wyuczone za młodu wzorce zachowań, jest w kobietach coś niepoddającego się próbie skopiowania.

Wierzymy i wspomagani wiedzą wiemy, iż kobiecość jest immanentną cechą kobiet; im tylko jest właściwa i niemożliwa do zaistnienia poza kobiecą połową świata.

Uznajemy, iż kobiecości nie można nauczyć się w szkole, w swoim środowisku czy w domu, ponieważ uważamy, że jej jądro, jej istota, tkwi najgłębiej w człowieku, a kultura może tylko zmienić niektóre formy zachowań – zewnętrzny, mało istotny płaszczyk kobiecości.

Uważam, i tego samego oczekiwałbym od członków SOKu, iż stawianie znaku równości między wyuczonymi formami zachowań a kobiecością jest jej spłycaniem, a ideologia głosząca takie tezy zagraża kobiecości kochanej i podziwianej przez mężczyzn.

Uświadamianie tych zagrożeń, wyjaśnianie uproszczeń i pomyłek, wskazywanie błędów przeszłości, ale też głoszenie wyjątkowości kobiecości, także poprzez propagowanie wybranych dzieł sztuki, będą celami statutowej działalności Stowarzyszenia Obrony Kobiecości.