040123
Ponownie zapraszam do lektury cytatów z książki „Homo sapiens.
Meandry ewolucji” Marcina Ryszkiewicza.
Chcę nimi wesprzeć tezę, która zapewne nie jest odkrywcza, ale
jest wyłącznie moja. Nie dowiedziałem się o niej z książek czy
internetu, a wysnułem ją sam, obserwując ludzi i ich zachowania.
Przedstawię ją pod cytatami. Ich początek i koniec oznaczyłem
znakami >> <<, a skróty wprowadzone przeze mnie tak:
(...)
* * *
>>Co się dzieje, gdy dobór naturalny
przestaje działać? Japoński genetyk
Terumi Mukai przeprowadził
fascynujący eksperyment, które
przynosi odpowiedź na to pytanie. I
choć doświadczenia prowadzone były
na muszkach owocowych, to ich wyniki
odnoszą się przede wszystkim do ludzi1.
(…)
Mukai, który jako genetyk miał często do
czynienia z drozofilami, postanowił
stworzyć im iście rajskie warunki, tak by
niczego im nie brakło i nie groziły im
żadne niebezpieczeństwa. Do
eksperymentu wybrał grupę
szczęśliwców, którym zapewnił
prawdziwe luksusy: zawsze miały pod
dostatkiem pożywienia, żyły w warunkach
idealnej higieny, w optymalnej
temperaturze, wilgotności
powietrza, bez żadnych naturalnych
wrogów (takich jak ptaki czy inni muszkożercy)
i w warunkach, gdy nigdy nie groziło im
przegęszczenie. (…)
Raz na dziesięć pokoleń takich bezstresowo
chowanych muszek Mukai przeprowadzał
eksperyment, który można by nazwać
ekwiwalentem wygnania z raju: przywracał
im naturalne, tzn. nieprzewidywalne
i groźne środowisko, w którym musiały
sobie radzić same, bez pomocy dobrotliwego
opiekuna. Były więc zmuszone same szukać
pożywienia, dobierać partnerów,
radzić sobie z chorobami i z
drapieżnikami. Musiały — innymi
słowy — walczyć o byt. A Mukai sprawdzał,
jak sobie z tym dawały radę.
Wynik? Szło im coraz gorzej. W porównaniu
z muszkami kontrolnymi, którym
nigdy nie stworzono cieplarnianych
warunków, muszki pozbawione
czynników selekcyjnych traciły
witalność — średnio o 1–2 procent na
pokolenie (mierzono to stosunkiem
jaj złożonych do tych, z których wyrastały
dorosłe, zdolne do prokreacji osobniki).
Z każdym kolejnym pokoleniem
pojawiało się coraz więcej jaj
wadliwych, coraz więcej zdeformowanych
lub niezdolnych do samodzielnego życia
muszek, aż w końcu następowała
katastrofa i populacja wymierała.
Balast złych genów okazywał się zbyt wielkim
obciążeniem. (…)
Badania prowadzone były na drozofilach,
ale analogie z ludźmi — czy raczej z ludźmi
żyjącymi w najbardziej cywilizowanych
krajach — są aż nadto oczywiste.
Eliminacja zagrożeń ze strony
środowiska, higiena, obfitość
pożywienia, brak drapieżników i
ograniczenie patogenów to już
standard we współczesnym świecie. Kontrola
urodzin i — w pewnym stopniu — prawnie
usankcjonowana monogamia w
świecie ludzi to niemal doskonały
odpowiednik stłumienia aktywności
doboru płciowego, co Mukai praktykował
na swoich drozofilach. I efekty są też
podobne: gromadzenie się niekorzystnych
mutacji, akumulacja błędów, utrata
behawioralnej plastyczności,
czyli zdolności do radzenia sobie w
nieprzewidywalnym świecie, z którego
ten element nieprzewidywalności
został w znacznym stopniu usunięty. Jest
tylko jedna różnica — Mukai mógł w
każdej chwili przerwać swój eksperyment
i przywrócić muszkom świat, z którego…
wygnał je do raju. My na to nie możemy liczyć.
A więc nowa nisza, którą zaczynamy sobie
stwarzać, nie będzie wolna od zagrożeń,
tylko będą to (już są) całkiem nowe zagrożenia.
Również takie, których nikt się nie spodziewał.
Dwa z nich — znów na zasadzie pars pro toto —
poznamy teraz nieco bliżej. Ich cechą
szczególną jest … fantomowa pamięć
po „amputowanych” chorobach. (…)
Do
czego służy wyrostek robaczkowy?
Jeśli wyrostek robaczkowy jest
narządem szczątkowym, a tak uważa
większość ludzi (lekarzy nie wyłączając)
to oczywiście nie służy do niczego. A
przynajmniej nie do tego, do czego służył
kiedyś. Bo taka jest definicja narządów
szczątkowych, takich jak np. zdegenerowane
oczy ryb jaskiniowych, czy kikutowate
„skrzydła” nielotnego ptaka kiwi.
Jak pamiętamy, wszystkie gatunki są
niejako magazynami takich
szczątkowych historycznych
pozostałości, bo u wszystkich niektóre
funkcje ulegają wyłączeniu i
przestają być użyteczne. Człowiek jest
pod tym względem szczególnie obciążony.
W naszych dawniejszych i całkiem niedawnych
dziejach radykalnie zmienialiśmy
zwyczaje i środowiska, więc wiele z
wcześniejszych adaptacji już przestało
być potrzebnych. Ich lista, wciąż uaktualniana,
obejmuje około stu osiemdziesięciu
pozycji i z pewnością jeszcze się
wydłuży. Ale sytuacja z wyrostkiem
jest inna, dużo bardziej zagmatwana i
fascynująca. Niesie też ważne
przesłanie, które dopiero całkiem
niedawno udało się rozszyfrować. Po
pierwsze zauważmy, że nasz wyrostek nie
zanikł i — choć mniejszy niż u bliższych i
dalszych krewnych człowieka (gryzoni,
kopytnych, drapieżnych), obecny jest u
wszystkich ludzi i nie obserwujemy
raczej tendencji do jego zanikania. Po
drugie — wyrostek bywa groźny, dość często
staje się źródłem zapaleń, a same
zapalenia, nieoperowane, mogą
prowadzić do śmierci (średnio jeden
człowiek na szesnastu cierpi na ostre
zapalenie wyrostka, a połowa
nieoperowanych przypadków kończy
się śmiercią). Nie mamy więc tu do czynienia z
narządem niezauważanym przez dobór,
bo czasem staje się on aż nadto widoczny —
przedwczesna śmierć to wszak jeden z
najpotężniejszych czynników
wzmacniających selekcyjne naciski.
Po trzecie wreszcie — usunięcie tego narządu
nie powoduje w funkcjonowaniu
człowieka żadnych widocznych zmian, co
zresztą zawsze było przedstawiane jako
główny dowód, że mamy do czynienia z
niefunkcjonalnym rudymentem.
Można wręcz odnieść wrażenie, że jedyną
jego funkcją jest szkodzenie2;
jest jak tkwiąca w środku naszych ciał mina: w
każdej chwili może wybuchnąć, choć nie
zawsze tak robi. (…)
(…) nie jest to u nas narząd zanikający.
A skoro tak, rodzi się podejrzenie, że
pełni on jednak jakąś funkcję. Tylko
jaką?
Wyrostek robaczkowy nie jest pusty. Gdy
przyjrzeć mu się dokładnie, można zauważyć,
że jest siedliskiem niezliczonych
bakterii, wyścielających jego
ściany. To te bakterie stanowią
śmiertelne zagrożenie dla cierpiących
na zapalenie wyrostka — gdy jego ściany
pękną, wydostają się do jamy ciała i
mogą wywoływać ostre infekcje. Choć
operacje usuwania wyrostków
wykonuje się rutynowo od dziesiątków
lat i choć wyrzucono w tym czasie do kosza
setki tysięcy takich niepotrzebnych
„organicznych resztek”, dopiero w
roku 2007 dwóch badaczy, Randal Bollinger i
William Parker, spojrzało na ten narząd w
zupełnie nowy sposób. Ich teza, choć na pozór
banalna, była rewolucyjna: może
wyrostek nie jest tylko uciążliwym (dla
nas) schronieniem dla bakterii, ale służy
do tego celu. I to służy nam, nie tylko bakteriom.
W istocie całe nasze ciała są schronieniem
bakterii, które rezydują wszędzie,
zarówno w jelitach, jak i wszystkich
zakamarkach skóry i we włosach. Gdy je
zliczyć, okazuje się, że liczba komórek
bakteryjnych w człowieku jest
dziesięciokrotnie większa niż liczba
jego własnych komórek. Kiedy się rodzimy,
jesteśmy wolni od bakterii, ale
kolonizacja naszego ciała
następuje bardzo szybko i u wszystkich
osiąga nasycenie na mniej więcej takim
samym poziomie. Wygląda to niemal jak
kolonizacja opustoszałej wyspy
przez gatunki pionierskie z pobliskiego
lądu — np. wyspa Krakatau już w kilkadziesiąt
lat po gigantycznej erupcji wulkanu
miała tę samą liczbę mieszkańców co przed
tym kataklizmem. Zrazu pusta, szybko
się wypełniła, a nowi koloniści nie
mieli już czego szukać.
Bollinger i Parker zwrócili uwagę na
oczywisty (ale zwykle ignorowany) fakt,
iż stanowiący część jelita ślepego
wyrostek robaczkowy jest jedynym
fragmentem przewodu pokarmowego,
który nie uczestniczy w procesie
trawienia i pozostaje wolny od wpływów
zewnętrznych. Gdy np. zatrujemy się lub
kiedy mamy biegunkę, tylko tu bakterie
mogą przeczekać ten trudny okres i od razu potem
rozpocząć rekolonizację,
niczym nowi przybysze na wyspie Krakatau
po wybuchu wulkanu. (…)
Wszystko to nie tłumaczy jednak zagadkowego
i najważniejszego faktu, jakim jest
skrajnie nierównomierne występowanie
zapaleń wyrostka robaczkowego
na świecie — tam, gdzie poziom higieny i usług
medycznych jest najwyższy, przypadki
tego typu są najczęstsze, a w krajach zacofanych
zdarzają się rzadko, przy czym im to zacofanie
jest większe, tym liczba zachorowań
mniejsza, w skrajnych przypadkach, czyli
tam, gdzie ludzie są najbardziej narażeni
są na choroby układu pokarmowego,
niemal zerowa. Wyjaśnienie, jakiego
udziela Bollinger, wydaje się
paradoksalne. Otóż tam, gdzie jelita
są wciąż polem bitwy między patogenami
a układem odpornościowym człowieka,
nasze przeciwciała nadal pełnią funkcję,
do jakiej zostały powołane, więc i
ów Rajski Ogród bakterii nadal działa jak
rezerwuar ludzkiej flory bakteryjnej,
którą odtwarza po każdej chorobowej
tragedii. W krajach o wysokich standardach
higieny choroby takie są niezwykle
rzadkie, więc zarówno bakterie w
wyrostku jak i białka IgA stały się
bezużyteczne i czasem zaczynają
działać niejako na oślep. (…)
Choroba
Crohna to przewlekłe i nieuleczalne
zapalenie jelit, prowadzące do
owrzodzeń różnych odcinków przewodu
pokarmowego, choć najczęściej
lokuje się w końcowym odcinku
jelita cienkiego lub na początku
jelita grubego. Choruje na nią coraz
więcej ludzi na świecie i choć trwają
intensywne badania nad etiologią
i nad znalezieniem skutecznych leków,
jak na razie trudno mówić o sukcesach.
Wciąż nie wiadomo, co ją wywołuje, i
wciąż nie znaleziono odpowiedniej
terapii — ani farmakologicznej,
ani chirurgicznej. Usunięcie
zaatakowanego odcinka jelit
jest zwykle nieskuteczne, gdyż choroba
najczęściej powraca i atakuje inny
fragment przewodu pokarmowego.
Jak w wielu przypadkach dotyczących
problemów jelitowych, próbowano
doszukiwać się związków tej choroby
z obecnością jakichś nieznanych
patogenów — bakterii lub pasożytów
i brakiem odpowiedniej higieny, co
zwykle sprzyja tego typu schorzeniom. Wszelkie
takie spekulacje rozbijały się
jednak o pewien zaskakujący, choć
nieobcy już nam fakt: choroba rozwija
się najintensywniej w krajach najwyżej
rozwiniętych, gdzie przyjmuje ostatnio
charakter epidemii, a omija kraje
biedne i zacofane. (…) Dziś najbardziej
zagrożeni są mieszkańcy Danii i
Szwecji — modelowych wręcz krajów gdy
idzie o poziom higieny, jakości życia
i służby zdrowia. (…)
W latach 90. XX wieku tajemnicę choroby
Crohna postanowił rozwikłać
amerykański gastroenterolog
Joel Weinstock, który pracował właśnie
nad dużą książką poświęconą „robakom”
jelitowym, głównie nicieniom.
Wprawdzie nikt już wówczas nie dowodził, by
schorzenie to wywoływał jakiś
nieznany pasożyt układu pokarmowego,
bo te już dobrze poznano, ale Weinstock
zauważył, że pewien związek z pasożytami
istnieje — tam, gdzie w wyniku akcji
odrobaczania pasożyty
wewnętrzne człowieka zostały niemal
zupełnie wyeliminowane,
zachorowalność gwałtownie
wzrastała. Gdy jeszcze dwa pokolenia
temu podobne objawy dotykały w
USA jedną osobę na dziesięć tysięcy to
obecnie udział ten wzrósł czterdziestokrotnie
(1 na 250) i dalej rośnie. Myśl, że choroba
może mieć podłoże genetyczne, jak wielu
podejrzewało, wydała się
Weinstockowi absurdalna, bo jaka
mutacja genowa mogłaby się tak
błyskawicznie rozprzestrzenić na tak
wielkim obszarze? Musiało się to wiązać
raczej z jakimiś zmianami w środowisku.
Ale jakimi, skoro niemal wszelkie znane
zagrożenia udało się właśnie
wyeliminować?
Wtedy Weinstock postanowił sprawdzić
pomysł, który wielu wydał się szalony.
Może choroby Crohna nie wywołuje
żaden specyficzny pasożyt, bakteria
lub inny czynnik chorobotwórczy, ale
właśnie brak takich czynników, na
które organizm był kiedyś wystawiony?
Badając robaki jelitowe,
Weinstock już wcześniej zaobserwował
paradoksalne zjawisko — obecność
tych pasożytów nie tylko często nie
prowadzi do stanów zapalnych, ale
najwyraźniej je uśmierza. Jego zdaniem
mógł to być efekt swoistej manipulacji ze
strony „robaków”: uciszając układ
odpornościowy nosiciela,
zwiększały szanse na pozostanie w
jego wnętrzu i na obfite zasoby
pożywienia; w końcu dobry gospodarz
to zdrowy gospodarz.
W tym czasie epidemiolodzy, zaalarmowani
rozprzestrzenianiem się tzw. chorób
autoimmunologicznych (które
dziś nękają połowę mieszkańców
„pierwszego świata”), sformułowali
hipotezę, że ich przyczyną może być
właśnie poprawa warunków higienicznych
panujących w krajach rozwiniętych
i powodowana tym swoista bezczynność
układu odpornościowego, który —
z braku innych celów — kieruje ataki
na neutralne substancje lub wręcz na komórki
własnego organizmu. Koncepcja
Weinstocka idealnie wpisywała
się w taki scenariusz.
Rodziło to kolejne, jeszcze bardziej
szalone pytanie — czy przywrócenie
„robaków” w naszych jelitach nie
mogłoby pomóc chorym na Crohna? (…)
Weinstock miał potrzebne kwalifikacje.
Uznał, że najlepszym kandydatem na
„dobrego robaka” będzie nicień z
gatunku Trichuris suis, którym
często — i bez żadnych wyraźnie
niekorzystnych skutków — zarażają
się hodowcy świń. Do badań wybrał 29
pacjentów chorych na Crohna, którzy
woleli poddać się wywołującej
obrzydzenie kuracji z nadzieją na
poprawę, niż znosić nieustające
dolegliwości. Wszystkim podano po
2500 mikroskopijnych jajeczek
pasożyta i zabieg ten był powtarzany
co trzy tygodnie przez okres sześciu miesięcy.
W roku 2005 Weinstock i jego zespół mogli już
ogłosić rezultaty swych pionierskich
badań — u 23 z 29 pacjentów objawy
choroby Crohna wyraźnie osłabły6.
Niektórzy odczuwali tak wielką ulgę,
że sami prosili eksperymentatorów
o dodatkowe porcje pasożytów.
(…)
Główna teza, jaka z tych badań wynika, brzmi
tak: przez setki tysięcy, jeśli nie miliony
lat nieodłączną częścią naszej niszy
ekologicznej były inne organizmy,
które wchodziły z nami w najrozmaitsze,
mniej lub bardziej przyjazne (lub wrogie)
relacje, a ewolucyjnie najważniejszą
z tych relacji odgrywały patogeny
i pasożyty. Między nami a nimi trwał
nieustanny „wyścig zbrojeń”, który
wyposażał obie strony w coraz
skuteczniejsze środki ataku (ich) i obrony
(nas). Ten proces przyspieszył wraz z wynalazkiem
rolnictwa i przejściem na osiadły tryb życia,
bo wtedy zmniejszyły się odległości,
jakie nas wcześniej rozdzielały, oraz
wzrosła gęstość zaludnienia, co
ułatwiało naszym prześladowcom
zarażanie i kolonizację
kolejnych nosicieli. Następujące
po sobie fale pandemii i ich tragiczne
śmiertelne żniwa tylko wzmocniły
nasz gatunek i wywindowały go na
szczyt dostępnego w świecie ożywionym
uzbrojenia. Układ odpornościowy
człowieka pracował — i pracuje —
na najwyższych obrotach, w każdej chwili
gotowy do odparcia niespodziewanego
ataku. Byliśmy — my i oni — niczym dwa
supermocarstwa, uzbrojone po zęby w
najnowocześniejszą broń i najlepsze
środki obrony i poniekąd, w tej naszej
kruchej równowadze sił, bezpieczne w
świecie, który dobrze poznaliśmy.
I wtedy zdarzyło się coś nieprzewidzianego
— jedno z tych supermocarstw zniknęło.
To dlatego nasz układ odpornościowy,
przez miliony lat nieustannie testowany
przez patogeny i pasożyty i nagle
pozbawiony swych wrogów, zaczyna
zwracać się przeciwko komórkom własnego
ciała, jakby szukając dla siebie
zajęcia. W wyniku rewolucji
medycznej, sanitarnej, przemysłowej,
technologicznej i informatycznej
odmieniliśmy w ciągu ewolucyjnego
okamgnienia nasze życie tak dalece, że
dziś problemem nie jest już zagrożenie
wynikające z obecności tych
wszystkich naszych uciążliwych towarzyszy,
ale z ich coraz bardziej dojmującego
braku. Żyjąc w aseptycznych mieszkaniach,
pracując w klimatyzowanych
biurach i jeżdżąc klimatyzowanymi
samochodami, pijąc filtrowaną,
ozonowaną i fluorowaną wodę i
jedząc pasteryzowaną żywność,
uwolniliśmy się od czyhających na
nas na każdym kroku biologicznych
zagrożeń. Tylko nasz układ odpornościowy
się nie zmienił — wiecznie czujny i stale
gotowy do obrony przed atakami, które
nie nadchodzą. (…) Takie choroby jak
uczulenia, egzemy czy wrzody stają się
plagą cywilizowanego świata
— swoistymi „bólami fantomowymi”
po amputowanych pasożytach, ale
także symbiontach i komensalach, a ich
wspólnym mianownikiem wydaje się
właśnie nadaktywny układ odpornościowy,
który stara się w ten sposób usprawiedliwić
swoje istnienie. Kiedyś marzyliśmy,
by żyć w świecie wolnym od „mikrobów” —
dziś te mikroby przypominają nam
boleśnie, że jesteśmy tylko ogniwem
w sieci współzależności i że z
otaczającą nas przyrodą musimy
ułożyć sobie jakoś życie.<<
* * *
Z
biegiem lat coraz częściej dowiaduję się o poglądach tak
dziwacznych, że budzących niedowierzanie, a nawet zgrozę; słyszę
o ideach jaskrawo sprzecznych z nauką i pospolitym zdrowym
rozsądkiem. Są wśród nich takie, które wydają się żartem,
inne bynajmniej, a jeśli już, to nader ponurym.
Oto przykład, jeden z tysięcy do znalezienia w internecie.
Zwracam
uwagę na skrajnie niedbałą polszczyznę tego tekstu.
Czasami,
przygnieciony wymową tego rodzaju wypowiedzi, mówię sobie, że to nie może być
prawdą; może ktoś tak napisał tylko dla ściągnięcia uwagi na
siebie, bo przecież nie może tak myśleć, ale okazuje się, że
jednak może.
Obiecałem
opisać moją tezę. Już to robię.
Widzę wyraźny związek między częstością głoszenia tego
rodzaju ideologii a stopniem zamożności społeczeństw. Związek
jest wprost proporcjonalny: im bardziej i dłużej ustabilizowane są
warunki życia, im zamożniejsze jest społeczeństwo, tym większą
skłonność mają jego członkowie do dziwactw i aberracji.
Dobrobyt, poprzez brak poważnych kłopotów, opiekę państwa i
technikę coraz częściej i bardziej udanie wyręczającą także w
myśleniu, rozleniwia ludzi umysłowo. Stajemy się podatni na
najdziwniejsze ideologie, jeśli tylko przystrojone są modnymi i
popularnymi hasłami.
Najwyraźniej nasz umysł działa podobnie do systemu
immunologicznego: niezajęty walką o przetrwanie, staraniami
zapewnienia podstawowych potrzeb naszych organizmów, gnuśnieje.
Stopniowo zatraca zdolności logicznego i krytycznego myślenia. W
rezultacie ludzie znajdują sobie zastępcze cele i problemy;
wypaczają aż do pokracznych i szkodliwych karykatur pierwotnie
słuszne idee.
Część społeczeństwa bezkrytycznie przyjmuje treści lejące się
z mediów, a jednocześnie nie radzi sobie z niewielkimi nawet
problemami życiowymi i ma wielce wygórowane oczekiwania, a nawet
żądania wysuwane względem innych osób i społeczeństwa. Ludzie
stają się niezaradni, nieodporni i egocentryczni. Mają skłonność
do przekształcania swoich poglądów w ideologie ze wszystkimi ich
negatywnymi cechami jak agresja, przymuszanie do przyjmowania ich przez wszystkich, i nietolerancja – córa braku
elementarnej wiedzy.
Pamiętam czasy głębokiego komunizmu, jak to teraz określa się
wieloletni okres szkodliwych eksperymentów socjalistycznych w naszym
kraju. Pamiętam zachowania ówczesnych ideologów, ich pewność
siebie, pogardę dla inaczej myślących, obrzucanie ich inwektywami,
i dostrzegam cechy wspólne z zachowaniami obecnych popularyzatorów
pewnych ideologii. W tamtych czasach obowiązywała skrajna
dwubiegunowość: albo jesteś z nami i w całości akceptujesz nasze
poglądy, albo jesteś wrogiem postępu – i obecnie kształtuje się
podobna postawa. Owszem, jest wolność myśli i idei, ale pod
warunkiem zgodności z obowiązującą linią, co jest współczesną
odmianą słynnego powiedzenia Henry Forda o kolorach samochodów.
Na tej stronie znalazłem sentencję a propos:
„Trudne czasy tworzą
silnych ludzi, silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą
słabych ludzi, a słabi ludzie tworzą trudne czasy.”
Kiedy słyszę poglądy wygłaszane przez niektórych ludzi,
zwłaszcza młodych i z zamożniejszych środowisk wielkomiejskich,
poglądy, w których absolutna pewność siebie ściga się z
ignorancją, a poczucie wyższości z nietolerancją, kiedy dochodzą
mnie wieści o zdarzeniach jakby żywcem skopiowanych z „Procesu”
Kafki, myślę, że tak właśnie jest. Obawiam się, że cywilizacja
zachodnia, a szczególnie bogatsza część Europy, jest zagrożona
poważnymi negatywnymi zmianami o nieprzewidywalnych konsekwencjach.
Zwłaszcza, jeśli do przejawów głupienia ludzi doda się stale
rosnącą, wprost niepohamowaną, konsumpcję i wymieranie
europejskich populacji.
Społeczności ludzkie zachowują się wahadło wychylające się od
jednej skrajnej pozycji do drugiej, i, gnane napędzającym je
mechanizmem, nie potrafiące przyjąć pozycji środkowej.
Od uznawania kobiet za gorszą i głupszą połowę ludzkości, do
zaprzeczania jakimkolwiek różnicom; od okrutnego karania i
bezsensownego potępiania transseksualistów, do podawania dzieciom
chemii zatrzymującej ich rozwój płciowy, bo może wyrażą chęć
zmiany płci; od niezatrudniania fachowca z powodu ciemnej skóry, do
niezatrudniania z powodu jasnej skóry.
Jaka rada? Nie wiem. Nie jestem socjologiem. Czarno widzę
przyszłość, zwłaszcza po 24 lutego 2022 roku.
Jeśli moje wnioski są słuszne, to wypadałoby – przez analogię
do układu immunologicznego – dać bardziej przyziemne zajęcia
naszym umysłom. Cóż to jednak w praktyce ma znaczyć? Przecież
nie będziemy sprowadzać na siebie poważnych i rzeczywistych
kłopotów. Na pewno nie, ale można zacząć od zastanowienia się
nad innymi sposobami wychowania dzieci, bo czym skorupka za młodu
nasiąknie… Uważam, że robimy bardzo poważne błędy starając
się usunąć sprzed dzieci wszelkie przeszkody i zapewnić im
wszystko, co najlepsze. Zapominamy albo zamieniamy pryncypia.
Dzieciom nie są potrzebne najlepsze ubrania i zabawki, a miłość
rodziców i zapewnienie potrzeb podstawowych, w tym bezpieczeństwa;
tyle im wystarczy, by mieć szczęśliwe dzieciństwo i takim je
zapamiętać. Moje dzieciństwo i wczesna młodość wypadły na
biedne i szare lata sześćdziesiąte, a pamiętam je po prostu jako
dobre.
Za szkodliwe mam nieoswajanie dzieci z ograniczeniami dorosłego
życia, ze światem, który przecież nie zawsze będzie spełniał
oczekiwań ani nie będzie reagował na ich tupanie nogami. Przy
pierwszym pobieżnym oglądzie pomysł wydaje się łatwy do
praktycznego zastosowania, ale po zastanowieniu okazuje się być
inaczej. Ot, chociażby ze wspomnianymi ubraniami czy zabawkami:
istnieje silna presja rówieśników na posiadanie drogich rzeczy; to
przez nią brak markowych butów czy drogiego smartfona mogą być
powodami poważnych kłopotów psychicznych u dzieci. Owszem, ale
tego rodzaju sytuacje, takie przymusy, nie są stworzone przez
dzieci, a przez rodziców, i w ich mocy jest dokonanie zmiany
polegającej na ustaleniu co ważne, a co nieistotne lub mało
wartościowe.
Nie dam gotowych recept, bo ich nie znam. Wiem jednak, że trzeba
chcieć mniej mieć i nie przenosić na dzieci swoich dążeń do
posiadania. Pamiętać, a raczej wiedzieć, co tak naprawdę ważne
jest dla dziecka i dla nas samych.
Pewna moja znajoma wiele opowiadała mi o obozach harcerskich, mnie
osobiście nieznanych. Teraz, myśląc o dość spartańskich
warunkach panujących w takich obozach, o konieczności wykonywania
samemu wielu prac, ale jednocześnie o tworzących się tam dobrych
relacjach między dziećmi, wydają mi się jedną z możliwych
odpowiedzi. Nad innymi powinni popracować specjaliści, ale najpierw
społeczeństwo musi dostrzec taką potrzebę, a raczej nie widzi.