Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ewolucja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ewolucja. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 16 kwietnia 2023

Trawy i ludzkość

 060423

Pamiętacie ostrzeżenia o głodzie milionów ludzi w Afryce jako skutku zablokowania wywozu zboża z Ukrainy? Czy dostrzegacie związek tej sytuacji z trawami? Jeśli nie, to przeczytajcie. Tekst jest o rozlicznych i głębokich związkach ludzkości z tymi roślinami.

Cytuję tutaj książkę „Ziemia i życie. Rozważania o ewolucji i ekologii” Marcina Ryszkiewicza. W paru miejscach tekst skróciłem, miejsca zaznaczając wielokropkiem w nawiasach (…).

Zdjęcia zrobiłem w Górach Kaczawskich w ciągu kilku ostatnich lat.


>>Obawiam się, że tym razem wstęp będzie dłuższy od rozwinięcia, a liczba dygresji przewyższy liczbę przykładów do tzw. tematu wiodącego. W przyrodzie jednak wszystko jest ze sobą połączone, obiekty izolowane w ogóle nie istnieją (…), może zatem właśnie takie swobodne unoszenie się na fali skojarzeń daje nam czasem lepszy wgląd w złożoność otaczającej nas rzeczywistości od rygorystycznego trzymania się tematu. Nie można zrozumieć drzew badając tylko pień – bez korzeni, na których spoczywa, i bez gałęzi, w które się rozrasta.

Jeśli trawy dały asumpt do całej tej skłębionej sieci dygresji, to dlatego, że są one organizmami, których wielkim wynalazkiem ewolucyjnym było wymknięcie się z tego morderczego „wyścigu zbrojeń” przez niezwykły fortel. Zamiast unikać za wszelką cenę możliwych konsumentów, trawy oparły swą strategię na zupełnie innej zasadzie – dać się zjeść i wyciągnąć z tego korzyści. Odnieść zwycięstwo dzięki swej słabości.

Trawy pojawiły się późno w ewolucji roślin. Ich szczątki kopalne pochodzą z połowy trzeciorzędu (sprzed niespełna 30 milionów lat), są więc młodsze niż takie wielkie grupy roślin, jak mchy, paprotniki, szpilkowce, czy większość kwiatowych. Trawy osiągnęły jednak wkrótce niebywały sukces ewolucyjny: prerie Ameryki Północnej i pampasy Ameryki Południowej, stepy Eurazji i sawanny Afryki to olbrzymie obszary kuli ziemskiej, na których stanowią one dominujący, nieomal jedyny element roślinny.

Co przesądziło o ich sukcesie? Kiedy kosimy trawnik kosiarką, trawa nie zamiera, przeciwnie, wtedy właśnie rośnie najbujniej i jest najbardziej produktywna. Spróbujmy podobnie traktować inne rośliny, a ich ucięte pędy nigdy już się nie wyciągną, liście nie odrosną. Porządna pielęgnacja trawnika polega na jego częstym strzyżeniu – nie tylko dlatego, że to pomaga trawom, ale i dlatego, że przeszkadza wszystkim innym roślinom. W rezultacie – trawy zostają same.

Oczywiście, trawy nie przystosowały się do kosiarek (…) i nie im zawdzięczają swoje sukcesy. Lecz w tej roli człowiek zastąpił tylko olbrzymie rzesze trawożernych zwierząt (głównie ssaków), które od milionów lat obgryzały liście i pędy traw całego świata, przyczyniając się do ich sukcesu. Bez zwierząt trawożernych nie byłoby i traw, a w każdym razie stepów (i wszystkich ich lokalnych odmian). A bez stepów, nawiasem mówiąc, nie byłoby i człowieka. Nasze losy i losy traw sprzęgły się nierozerwalnie.

Sukces traw polegał na zerwaniu z niemal wszystkimi tak zwanymi trendami ewolucyjnymi, które się w dziejach roślin zarysowały. (…) wróciły do znacznie starszej ewolucyjnie wiatropylności (…). Trawy zredukowały do minimum swą morfologię – do prostego pędu i kilku długich, niczym nie wyróżniających się liści – uprościły też swe korzenie, które stały się gęstwiną prawie identycznych, nie zróżnicowanych odrostów. Ale największym zapewne wynalazkiem było odwrócenie „filozofii wzrostu”. Zamiast rosnąć od czubka, trawy przyrastają od dołu. Co to oznacza?

Wzrost to złożony i skomplikowany proces. Rośliny rozwiązały ten problem, wytwarzając wyspecjalizowane organy, tzw. ośrodki wzrostu, w których komórki dzielą się intensywnie, inne organy zostały tych funkcji pozbawione (…). U roślin wzrost odbywa się, mówiąc najogólniej, w górę (lub w dół w przypadku korzeni) oraz na boki, i oba te rodzaju wzrostu mają swe własne ośrodki, zwane merysytemami. Wzrost ku górze odbywa się się w stożku (wierzchołku) wzrostu, zazwyczaj na szczycie każdego pędu. Gdy ten szczyt utniemy lub gdy odgryzie go zwierzę, pęd przestaje rosnąć (przynajmniej na długości).

Otóż trawy, jak mówiliśmy, przeniosły swój „wierzchołek” wzrostu do podstawy pędów i liści (…). Gdy odetniemy wierzchołek trawy (pędu lub liścia), trawa odrasta; gdy obcinać będziemy często, trawa będzie odrastać szczególnie intensywnie. (…)

Wiatr daje możliwość „taniego” rozsiewania pyłku i nasion, ale tylko na otwartych przestrzeniach. Trawy właśnie skorzystały z tej nadarzającej się okazji, przechodząc na wiatropylność. By ich strategia była w pełni skuteczna, dżungle tropikalne, których gęstwina zatrzymuje wiatr niemal zupełnie, musiały jednak ustąpić miejsca terenom możliwie jak najbardziej otwartym. I trawy nie tylko wykorzystały powstanie takich właśnie terenów, lecz także jak najefektywniej przyczyniły się do ich ekspansji. Jak widzieliśmy, „cel” ten osiągnęły dwiema metodami: przez przywabienie (a nawet, poniekąd, stworzenie) odrębnej klasy stadnych, trawożernych zwierząt, których nieustająca aktywność uniemożliwia wzrost siewek większości roślin, oraz przez stworzenie warunków do częstych, choć krótkotrwałych pożarów, niszczących wszystko to, czego zwierzęta zniszczyć nie zdążyły. (ale ocalenie korzeni traw – dopisek K.G.)

W ten sposób niewielkie zrazu obszary porośnięte trawami poczęły się w szybkim tempie powiększać, a stepy i sawanny opanowywać coraz większe obszary lądów. Za nimi coraz to nowe grupy zwierząt przechodziły na trawożerność, przyczyniając się tym samym do jeszcze większego sukcesu traw. Co więcej, zamieniając obszary leśne, dające liczne możliwości kryjówki, na otwarte stepowe przestrzenie, zwierzęta zaczęły się skupiać w stada, gdyż tylko tak unikać mogły rosnącego zagrożenia ze strony coraz liczniejszych, przywabionych łatwo widoczną zdobyczą, drapieżników. Stadność zachowań, rozbudowane życie społeczne, rosnąca doskonałość zmysłów, a co za tym idzie i rozwój mózgu, wszystko to są cechy, które swój rozwój zawdzięczają poniekąd trawom. W takich warunkach, w tej scenerii i wśród takich zwierząt pojawił się na Ziemi człowiek. Wiele, bardzo wiele z naszych cech zawdzięczamy trawom – dietę (zwłaszcza powszechność wypieku chleba), zachowania społeczne, może nawet psychikę.

Naukowcy są zgodni, że powstanie człowieka wiązało się bezpośrednio z pojawieniem się wielkich, otwartych trawiastych przestrzeni, jakimi były afrykańskie i azjatyckie sawanny. Nasz los od początku splótł się z losem traw, i do dziś z żadną inną grupą roślin nie wiążą nas tak bliskie związki. Wszystkie bez wyjątku zboża należą do traw; każdy niemal lud korzysta z innego ich gatunku, od azjatyckiego ryżu, przez afrykańskie sorgo i europejskie żyto, aż po amerykańską kukurydzę. Do traw należy trzcina cukrowa, pierwszy dostawca cukru dla ludzi, i papirus, który patronował narodzinom niejeden cywilizacji. Trawą jest też, choć trudno w to uwierzyć, bambus, niezastąpiony w życiu ludów Azji południowowschodniej.

Dzięki temu, że ich odżywcze ziarna są wyjątkowo zdatne do długotrwałego przechowywania, trawy pozwoliły nam zbudować miasta i zasiedlić najbardziej niegościnne tereny. Trawom zawdzięczamy możliwość hodowli zwierząt na mięso i skóry, pośrednio dzięki nim możliwy był przez całe stulecia transport pomiędzy najodleglejszymi nawet regionami i wszystkie zwierzęta pociągowe i wierzchowe są trawożerne (…).

Żadnej innej grupie roślin nie zawdzięczamy tak wiele i dlatego warto poświęcić im naszą uwagę. Zwłaszcza, że dzięki nim możemy uświadomić sobie pewną ważną ewolucyjną naukę: słabość może być źródłem siły, jeśli tylko właściwie ją wykorzystać.<<


 






piątek, 3 marca 2023

Wenus, ewolucja i kobiety

 020323

Koniec pogodnego dnia nie styka się z nocą; między nimi jest czas stopniowej przemiany jasnego błękitu nieba w ciemny granat i czerń nocy. Zachodni horyzont jeszcze pamięta łunę zachodu, jeszcze widać na niskim niebie stopniowo zanikające ciepłe wspomnienie dnia, ale wyżej dzienny błękit zmienia się w głębokie, chociaż stopniowo ciemniejące, niebieskości. Właśnie wtedy, może pół godziny po zachodzie słońca, na niebie pojawia się Wenus. Nie widać jeszcze żadnych gwiazd, jest tylko ona – wielka, wspaniała, przyciągająca wzrok i śliczna jak na planetę bogini miłości i piękna przystało.

W ostatni dzień lutego zobaczyłem w jej pobliżu Jowisza. Był nieco mniejszy, ale to rezultat odległości: Wenus jest znacznie bliżej nas, niż ten gigant Układu Słonecznego. Długi czas, aż do pełni nocy, tylko ich dwoje świeciło na niebie, jeszcze nie całkiem nocnym. Na drugi dzień zobaczyłem ich ponownie: Jowisz znacznie zbliżył się do Wenus. Czy spotka się z nią? Czy bogini nie ucieknie potężnemu bogu?

  

Nie dowiedziałem się, ponieważ na trzeci dzień niebo było zachmurzone. Może spotkali się, a władca nieba chmurami zapewnił intymność ich spotkaniu?…

Zrobiłem serię zdjęć ich zbliżania się, ale to zadanie nie na mój sprzęt i umiejętności. Ot, widać jasne punkciki i tyle. Cały czar tych dwojga został wysoko w górze i w mojej pamięci.

Jak często w ostatnim roku myśl zakręciła w stronę wschodu. Tyle piękna dostrzec można wokół nas i nad nami, a ludzie zabijają się, zamiast całymi garściami czerpać ze skarbca Natury.

* * *

Niżej zamieszczam obszerny cytat z książki „Blizny po ewolucji” Elaine Morgan. Autorka na podstawie analizy pewnych naszych cech uzasadnia swoją oryginalną hipotezę dotyczącą ewolucji, ale akurat cytowane słowa są o … Przekonajcie się sami.

Publikując ten post, chciałem zrobić paniom, zwłaszcza tym mającym kłopoty z zaakceptowaniem swojej wagi, prezent z okazji Dnia Kobiet. Proszę o jego przyjęcie, od siebie dodając wyrazy szacunku dla piękniejszej połowy ludzkości.

* * *

>>Niektórzy są tłuści, inni nie. Obowiązuje milczące założenie, że szczupłość to norma, a smukłe ciała ilustrują, jakimże to zawsze chciała nas widzieć Natura. Jeśli ktoś przekracza „normę”, uważa się go za łakomego lub leniwego albo przypuszcza, że cierpi na jakieś zaburzenia metaboliczne. Otyłość nigdy nie bywa uznawana za szczególną cechę człowieka w sposób, w jaki uznaje się za nią duży mózg. Mówi się o niej, jakby była patologicznym odstępstwem od prawdziwego ludzkiego projektu, jak coś, co powinno być leczone i, w miarę możliwości, „wyleczone”.

Po pierwsze zatem należy ustalić, że podskórny tłuszcz u Homo sapiens jest szczególnym przystosowaniem ewolucyjnym, a nie po prostu karą za objadanie się. Jednym ze sposobów, by się o tym przekonać, może być rozpatrzenie przypadku osobnika ludzkiego, którego nie sposób oskarżyć o obżarstwo, mianowicie noworodka.

Około trzydziestego tygodnia ciąży zmienia się wzorzec rozwoju ludzkiego płodu. Szybki dotąd wzrost kości zaczyna zwalniać, a priorytetem staje się akumulacja tłuszczu. Część tłuszczu znajduje się głęboko wewnątrz ciała, w zwykłych u ssaków miejscach, na przykład wokół nerek. Ale zbiera się on również pod skórą, w sposób nietypowy dla zwierząt lądowych.

Pomiędzy trzydziestym a czterdziestym tygodniem ilość tłuszczu strzela w górę z 30 gramów do 430 gramów. Pod koniec ciąży tłuszcz stanowi 16 procent wagi ludzkiego dziecka, w porównaniu z 3 procentami u noworodka pawiana. Im więcej tłuszczu dziecko pozyska do czasu narodzin, tym większe jego szanse przeżycia. Co więcej – podobnie jak mózg – zapas tłuszczu utrzymuje szybkie tempo wzrostu przez kilka miesięcy po urodzeniu. To właśnie – w większym stopniu niż wielkość mózgu i w tym samym co brak owłosienia – wyróżnia ludzie niemowlę spośród niemowląt innych naczelnych. Tygodniowe ludzkie dziecko jest nagie i pulchne; tygodniowe gorylątko lub szympansiątko jest włochate i, w porównaniu z niemowlakiem, chude jak szczapa.

Wytworzenie owej warstwy tłuszczu u dziecka nakłada dodatkowy koszt na ludzkie zasoby fizyczne w późnym okresie ciąży i w czasie karmienia, którego inne naczelne nie muszą ponosić. Udział lipidów (tłuszczu) w krwi matki podnosi się o więcej niż 50 procent, aby ułatwić przekazanie zasobów żywieniowych rosnącemu płodowi. Aby odtworzyć te zapasy, matka musi zwiększyć własne spożycie o 14 procent w ostatnich fazach ciąży, i o nawet 24 procent w czasie, kiedy karmi rosnące niemowlę. Jeśli tego nie zrobi, rezerwy tłuszczu (i wapnia, i wszystkiego innego, czego nie ma w nadmiarze) zostaną pobrane z jej własnego organizmu. Natura prawie zawsze staje po stronie potomności, więc nawet jeśli w czasie ciąży kobieta cierpi na niedostatek pożywienia, waga urodzeniowa dziecka spada na ogół nie więcej niż o 10 procent.

Jednakże gdyby kobieta była poważnie niedożywiona, jej szanse na urodzenie zdolnego do przeżycia dziecka albo szanse przeżycia ciąży stałyby się znikomo małe. Przed taką ewentualnością zabezpiecza nas mechanizm polegający na tym, że kiedy zapasy tłuszczu w organizmie kobiety spadają poniżej pewnego poziomu, nie zajdzie ona w ciążę. U szesnastolatki tkanka tłuszczowa stanowi około 27 procent wagi ciała; jeśli spadnie poniżej 22 procent, nie rozpocznie się cykl miesiączkowy, a jeśli się rozpoczął, ustanie. (…)

Wydaje się jasne, że udział tłuszczu znacznie wyższy od normy u naczelnych jest u naszego gatunku nie tylko niepatologiczny, ale wręcz niezbędny do przeżycia ludzkiej rasy.

W dzisiejszych czasach w krajach rozwiniętych niewielu ludzi musi się martwić o minimalny poziom tłuszczu, jakim obdarzył nas dobór naturalny. Problem stanowi jednak to, że najwyraźniej brak jego górnego limitu. Koń, wilk, gepard lub kangur, trzymany w niewoli bez dostatecznej możliwości ruchu i nadmiernie karmiony, może nabrać nieco tłuszczu. Ale nie spowoduje to trzy – lub czterokrotnego wzrostu jego wagi. (…)

Ludzie mogą te cechy rozwinąć, ponieważ jeden z głównych magazynów tłuszczu u Homo sapiens znajduje się tuż pod skórą. U większości ssaków główne magazyny znajdują się wewnątrz ciała, więc ich ekspansję ogranicza ściana ciała lub klatka piersiowa; skutek okazuje się też mniej widoczny. Ale nasza skóra jest tak elastyczna, że praktycznie nie nakłada żadnych limitów na ilość tłuszczu, która może się pod nią akumulować.

Inna zauważalna różnica to liczba adipocytów, w którą jesteśmy wyposażeni. Adipocyty to komórki, które zwierają tłuszcz. Kiedy puste, są praktycznie płaskie, ale każda może spuchnąć, zaokrąglić się i rozrosnąć, nie pękając, do trzykrotności początkowych rozmiarów. Stąd istotnym czynnikiem decydującym o tym, jak grubi możemy być, jest liczba posiadanych adipocytów.

(…) „W stosunku do masy ciała mamy co najmniej 10 razy więcej adipocytów niż można by się spodziewać w wyniku porównania ze zwierzętami dzikimi czy w niewoli. Pod względem odchylenia od ogólnego trendu ludzie biją na głowę takie notoryczne tłuściochy, jak borsuki, niedźwiedzie, świnie i wielbłądy (…)”.

Musi być powód dla istnienia tych komórek w liczbie około 25 miliardów, dziesięć razy większej niż u innych lądowych zwierząt naszych rozmiarów, i dziesięć razy większej, niż obecnie potrzebujemy. (…)

Dzisiaj w ludziach, którzy mają „nadwagę”, wywołuje się pewnego rodzaju poczucie winy, jakby byli zdegenerowanymi dziedzicami nieskończonej linii szczupłych przodków i w jakiś sposób zdradzili dziedzictwo, pozwalając sobie na zaniedbanie.

W rzeczywistości nie zdradzili swego dziedzictwa. To dziedzictwo zdradziło ich. Przyszli na świat ze zdolnością do tycia, której nie dzielą z innymi naczelnymi. Gdyby ich ciało nie miało nadmiarowych adipocytów, nie można by ich było wypełnić tłuszczem. (…)

Instruktorzy w klubach odchudzania wyznaczają swoim klientom limit wagi, jaki rzekomo „powinni” utrzymać lub jaki jest dla nich „właściwy”. „Strażnicy wagi” mają zmierzać do tego celu i chudnąć zgodnie z rzekomą wolą Natury. (…)

Wydaje się nieco dziwne, że właśnie w okolicach menopauzy, kiedy nie zanosi się już na dzieci, które trzeba donosić i wykarmić, u kobiet wszystkich ras pojawia się ogólna tendencja do tycia. Wiemy jednak obecnie, że tkanka tłuszczowa pełni dodatkowe funkcje (…). Oprócz tego, że bierze stały udział w przepływie paliw w organizmie, ma zdolność do przechowywania sterydów (hormonów) i wpływa zarówno na ilość estrogenu, żeńskiego hormonu płciowego, w krwiobiegu, jak i na jego siłę działania.

Estrogen występuje w dwóch formach – względnie nieaktywnej oraz silnie działającej. Szczupłe kobiety mają podwyższony poziom słabego typu estrogenu, podczas gdy otyłe kobiety mają wyższy poziom silnego. U tłustszych kobiet estrogen krąży również swobodniej we krwi. Do 1975 roku uważano, że estrogen powstaje tylko w jajnikach; wtedy okazało się jednak, że produkują go również komórki tłuszczowe, przetwarzając androgen (męski hormon znajdujący się w niewielkich ilościach w kobiecym osoczu) na estrogen.

Możemy sobie wyobrazić, że „brzuszek wieku średniego”, z którym walczy tak wiele kobiet, wyewoluował jako przystosowanie dobroczynne. Dzięki niemu organizm zyskiwał tkankę tłuszczową, będącą dodatkowym źródłem estrogenu w organizmie. Kiedy jajniki przestawały pracować, tłuszcz minimalizował objawy abstynencyjne. Pozwalał ciału stopniowo dostosować się do spadku poziomu estrogenu – nie dochodziło do gwałtownego „odstawienia”.<<

* * *

Dla porządku: znakami (…) zaznaczyłem miejsca poczynionych przeze mnie skrótów. Na początku i na końcu cytatu są znaki >> <<.

Zwracam uwagę na słowa, które zrobiły na mnie wrażenie:

Jeśli tego nie zrobi, rezerwy tłuszczu (i wapnia, i wszystkiego innego, czego nie ma w nadmiarze) zostaną pobrane z jej własnego organizmu. Natura prawie zawsze staje po stronie potomności (…)”.

Tak po prostu: jeśli czegoś będzie brakowało rozwijającemu się płodowi, odpowiednie składniki zostaną wzięte z organizmu kobiety, a więc możliwa jest sytuacja, w której rozwój płodu odbywać się będzie jej kosztem. Fakt w zasadzie znany, ale tak wprost przypomniany tutaj uwidacznia swoistą bezwzględność natury, ale też i podobieństwo zachowań urodzonego już dziecka: czyż nie jest ono bezwzględne dla swojej matki? Czyż nie wymaga stałej gotowości do służenia mu niezależnie od pory doby i stanu zdrowia matki?

Właśnie ta zbieżność mechanizmów rozwoju płodu i zachowań dziecka zwróciła moją uwagę na ten fragment.

A nasze potyczki z wagą? Niemal bez zastrzeżeń podzielam pogląd autorki. Obecnie obowiązujący ideał kobiecego ciała stoi w rażącej sprzeczności z cechami i wrodzonymi skłonnościami ludzkich organizmów, zwłaszcza dojrzałych kobiet.

Także w tym mają trudniej niż jest mężczyznom.




czwartek, 5 stycznia 2023

O ubocznych skutkach dobrobytu

 040123

Ponownie zapraszam do lektury cytatów z książki „Homo sapiens. Meandry ewolucji” Marcina Ryszkiewicza.

Chcę nimi wesprzeć tezę, która zapewne nie jest odkrywcza, ale jest wyłącznie moja. Nie dowiedziałem się o niej z książek czy internetu, a wysnułem ją sam, obserwując ludzi i ich zachowania.

Przedstawię ją pod cytatami. Ich początek i koniec oznaczyłem znakami >> <<, a skróty wprowadzone przeze mnie tak: (...)

* * *

>>Co się dzie­je, gdy do­bór na­tu­ral­ny prze­sta­je dzia­łać? Ja­poń­ski ge­ne­tyk Te­ru­mi Mu­kai prze­pro­wa­dził fa­scy­nu­ją­cy eks­pe­ry­ment, któ­re przy­no­si od­po­wiedź na to py­ta­nie. I choć do­świad­cze­nia pro­wa­dzo­ne były na musz­kach owo­co­wych, to ich wy­ni­ki od­no­szą się przede wszyst­kim do lu­dzi1. (…)

Mu­kai, któ­ry jako ge­ne­tyk miał czę­sto do czy­nie­nia z dro­zo­fi­la­mi, po­sta­no­wił stwo­rzyć im iście raj­skie wa­run­ki, tak by ni­cze­go im nie bra­kło i nie gro­zi­ły im żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwa. Do eks­pe­ry­men­tu wy­brał gru­pę szczę­śliw­ców, któ­rym za­pew­nił praw­dzi­we luk­su­sy: za­wsze mia­ły pod do­stat­kiem po­ży­wie­nia, żyły w wa­run­kach ide­al­nej hi­gie­ny, w opty­mal­nej tem­pe­ra­tu­rze, wil­got­no­ści po­wie­trza, bez żad­nych na­tu­ral­nych wro­gów (ta­kich jak pta­ki czy inni musz­ko­żer­cy) i w wa­run­kach, gdy nig­dy nie gro­zi­ło im prze­gęsz­cze­nie. (…)

Raz na dzie­sięć po­ko­leń ta­kich bez­stre­so­wo cho­wa­nych mu­szek Mu­kai prze­pro­wa­dzał eks­pe­ry­ment, któ­ry moż­na by na­zwać ekwi­wa­len­tem wy­gna­nia z raju: przy­wra­cał im na­tu­ral­ne, tzn. nie­prze­wi­dy­wal­ne i groź­ne śro­do­wi­sko, w któ­rym mu­sia­ły so­bie ra­dzić same, bez po­mo­cy do­bro­tli­we­go opie­ku­na. Były więc zmu­szo­ne same szu­kać po­ży­wie­nia, do­bie­rać part­ne­rów, ra­dzić so­bie z cho­ro­ba­mi i z dra­pież­ni­ka­mi. Mu­sia­ły — in­ny­mi sło­wy — wal­czyć o byt. A Mu­kai spraw­dzał, jak so­bie z tym da­wa­ły radę.

Wy­nik? Szło im co­raz go­rzej. W po­rów­na­niu z musz­ka­mi kon­tro­l­ny­mi, któ­rym nig­dy nie stwo­rzo­no cie­plar­nia­nych wa­run­ków, musz­ki po­zba­wio­ne czyn­ni­ków se­lek­cyj­nych tra­ci­ły wi­tal­ność — śred­nio o 1–2 pro­cent na po­ko­le­nie (mie­rzo­no to sto­sun­kiem jaj zło­żo­nych do tych, z któ­rych wy­ra­sta­ły do­ro­słe, zdol­ne do pro­kre­acji osob­ni­ki). Z każ­dym ko­lej­nym po­ko­le­niem po­ja­wia­ło się co­raz wię­cej jaj wa­dli­wych, co­raz wię­cej zde­for­mo­wa­nych lub nie­zdol­nych do sa­mo­dziel­ne­go ży­cia mu­szek, aż w koń­cu na­stę­po­wa­ła ka­ta­stro­fa i po­pu­la­cja wy­mie­ra­ła. Ba­last złych ge­nów oka­zy­wał się zbyt wiel­kim ob­cią­że­niem. (…)

Ba­da­nia pro­wa­dzo­ne były na dro­zo­fi­lach, ale ana­lo­gie z ludź­mi — czy ra­czej z ludź­mi ży­ją­cy­mi w naj­bar­dziej cy­wi­li­zo­wa­nych kra­jach — są aż nad­to oczy­wi­ste. Eli­mi­na­cja za­gro­żeń ze stro­ny śro­do­wi­ska, hi­gie­na, ob­fi­tość po­ży­wie­nia, brak dra­pież­ni­ków i ogra­ni­cze­nie pa­to­ge­nów to już stan­dard we współ­cze­snym świe­cie. Kon­tro­la uro­dzin i — w pew­nym stop­niu — praw­nie usank­cjo­no­wa­na mo­no­ga­mia w świe­cie lu­dzi to nie­mal do­sko­na­ły od­po­wied­nik stłu­mie­nia ak­tyw­no­ści do­bo­ru płcio­we­go, co Mu­kai prak­ty­ko­wał na swo­ich dro­zo­fi­lach. I efek­ty są też po­dob­ne: gro­ma­dze­nie się nie­ko­rzyst­nych mu­ta­cji, aku­mu­la­cja błę­dów, utra­ta be­ha­wio­ral­nej pla­stycz­no­ści, czy­li zdol­no­ści do ra­dze­nia so­bie w nie­prze­wi­dy­wal­nym świe­cie, z któ­re­go ten ele­ment nie­prze­wi­dy­wal­no­ści zo­stał w znacz­nym stop­niu usu­nię­ty. Jest tyl­ko jed­na róż­ni­ca — Mu­kai mógł w każ­dej chwi­li prze­rwać swój eks­pe­ry­ment i przy­wró­cić musz­kom świat, z któ­re­go… wy­gnał je do raju. My na to nie mo­że­my li­czyć.

A więc nowa ni­sza, któ­rą za­czy­na­my so­bie stwa­rzać, nie bę­dzie wol­na od za­gro­żeń, tyl­ko będą to (już są) cał­kiem nowe za­gro­że­nia. Rów­nież ta­kie, któ­rych nikt się nie spo­dzie­wał. Dwa z nich — znów na za­sa­dzie pars pro toto — po­zna­my te­raz nie­co bli­żej. Ich ce­chą szcze­gól­ną jest … fan­to­mo­wa pa­mięć po „am­pu­to­wa­nych” cho­ro­bach. (…)

Do cze­go słu­ży wy­ro­stek ro­bacz­ko­wy?

Je­śli wy­ro­stek ro­bacz­ko­wy jest na­rzą­dem szcząt­ko­wym, a tak uwa­ża więk­szość lu­dzi (le­ka­rzy nie wy­łą­cza­jąc) to oczy­wi­ście nie słu­ży do ni­cze­go. A przy­najm­niej nie do tego, do cze­go słu­żył kie­dyś. Bo taka jest de­fi­ni­cja na­rzą­dów szcząt­ko­wych, ta­kich jak np. zde­ge­ne­ro­wa­ne oczy ryb ja­ski­nio­wych, czy ki­ku­to­wa­te „skrzy­dła” nie­lot­ne­go pta­ka kiwi.

Jak pa­mię­ta­my, wszyst­kie ga­tun­ki są nie­ja­ko ma­ga­zy­na­mi ta­kich szcząt­ko­wych hi­sto­rycz­nych po­zo­sta­ło­ści, bo u wszyst­kich nie­któ­re funk­cje ule­ga­ją wy­łą­cze­niu i prze­sta­ją być uży­tecz­ne. Czło­wiek jest pod tym wzglę­dem szcze­gól­nie ob­cią­żo­ny. W na­szych daw­niej­szych i cał­kiem nie­daw­nych dzie­jach ra­dy­kal­nie zmie­nia­li­śmy zwy­cza­je i śro­do­wi­ska, więc wie­le z wcze­śniej­szych ad­ap­ta­cji już prze­sta­ło być po­trzeb­nych. Ich li­sta, wciąż uak­tu­al­nia­na, obej­mu­je oko­ło stu osiem­dzie­się­ciu po­zy­cji i z pew­no­ścią jesz­cze się wy­dłu­ży. Ale sy­tu­acja z wy­rost­kiem jest inna, dużo bar­dziej za­gma­twa­na i fa­scy­nu­ją­ca. Nie­sie też waż­ne prze­sła­nie, któ­re do­pie­ro cał­kiem nie­daw­no uda­ło się roz­szy­fro­wać. Po pierw­sze za­uważ­my, że nasz wy­ro­stek nie za­nikł i — choć mniej­szy niż u bliż­szych i dal­szych krew­nych czło­wie­ka (gry­zo­ni, ko­pyt­nych, dra­pież­nych), obec­ny jest u wszyst­kich lu­dzi i nie ob­ser­wu­je­my ra­czej ten­den­cji do jego za­ni­ka­nia. Po dru­gie — wy­ro­stek bywa groź­ny, dość czę­sto sta­je się źró­dłem za­pa­leń, a same za­pa­le­nia, nie­ope­ro­wa­ne, mogą pro­wa­dzić do śmier­ci (śred­nio je­den czło­wiek na szes­na­stu cier­pi na ostre za­pa­le­nie wy­rost­ka, a po­ło­wa nie­ope­ro­wa­nych przy­pad­ków koń­czy się śmier­cią). Nie mamy więc tu do czy­nie­nia z na­rzą­dem nie­zau­wa­ża­nym przez do­bór, bo cza­sem sta­je się on aż nad­to wi­docz­ny — przed­wcze­sna śmierć to wszak je­den z naj­po­tęż­niej­szych czyn­ni­ków wzmac­nia­ją­cych se­lek­cyj­ne na­ci­ski. Po trze­cie wresz­cie — usu­nię­cie tego na­rzą­du nie po­wo­du­je w funk­cjo­no­wa­niu czło­wie­ka żad­nych wi­docz­nych zmian, co zresz­tą za­wsze było przed­sta­wia­ne jako głów­ny do­wód, że mamy do czy­nie­nia z nie­funk­cjo­nal­nym ru­dy­men­tem. Moż­na wręcz od­nieść wra­że­nie, że je­dy­ną jego funk­cją jest szko­dze­nie2; jest jak tkwią­ca w środ­ku na­szych ciał mina: w każ­dej chwi­li może wy­buch­nąć, choć nie za­wsze tak robi. (…)

(…) nie jest to u nas na­rząd za­ni­ka­ją­cy. A sko­ro tak, ro­dzi się po­dej­rze­nie, że peł­ni on jed­nak ja­kąś funk­cję. Tyl­ko jaką?

Wy­ro­stek ro­bacz­ko­wy nie jest pu­sty. Gdy przyj­rzeć mu się do­kład­nie, moż­na za­uwa­żyć, że jest sie­dli­skiem nie­zli­czo­nych bak­te­rii, wy­ście­la­ją­cych jego ścia­ny. To te bak­te­rie sta­no­wią śmier­tel­ne za­gro­że­nie dla cier­pią­cych na za­pa­le­nie wy­rost­ka — gdy jego ścia­ny pęk­ną, wy­do­sta­ją się do jamy cia­ła i mogą wy­wo­ły­wać ostre in­fek­cje. Choć ope­ra­cje usu­wa­nia wy­rost­ków wy­ko­nu­je się ru­ty­no­wo od dzie­siąt­ków lat i choć wy­rzu­co­no w tym cza­sie do ko­sza set­ki ty­się­cy ta­kich nie­po­trzeb­nych „or­ga­nicz­nych resz­tek”, do­pie­ro w roku 2007 dwóch ba­da­czy, Ran­dal Bol­lin­ger i Wil­liam Par­ker, spoj­rza­ło na ten na­rząd w zu­peł­nie nowy spo­sób. Ich teza, choć na po­zór ba­nal­na, była re­wo­lu­cyj­na: może wy­ro­stek nie jest tyl­ko uciąż­li­wym (dla nas) schro­nie­niem dla bak­te­rii, ale słu­ży do tego celu. I to słu­ży nam, nie tyl­ko bak­te­riom.

W isto­cie całe na­sze cia­ła są schro­nie­niem bak­te­rii, któ­re re­zy­du­ją wszę­dzie, za­rów­no w je­li­tach, jak i wszyst­kich za­ka­mar­kach skó­ry i we wło­sach. Gdy je zli­czyć, oka­zu­je się, że licz­ba ko­mó­rek bak­te­ryj­nych w czło­wie­ku jest dzie­się­cio­krot­nie więk­sza niż licz­ba jego wła­snych ko­mó­rek. Kie­dy się ro­dzi­my, je­ste­śmy wol­ni od bak­te­rii, ale ko­lo­ni­za­cja na­sze­go cia­ła na­stę­pu­je bar­dzo szyb­ko i u wszyst­kich osią­ga na­sy­ce­nie na mniej wię­cej ta­kim sa­mym po­zio­mie. Wy­glą­da to nie­mal jak ko­lo­ni­za­cja opu­sto­sza­łej wy­spy przez ga­tun­ki pio­nier­skie z po­bli­skie­go lądu — np. wy­spa Kra­ka­tau już w kil­ka­dzie­siąt lat po gi­gan­tycz­nej erup­cji wul­ka­nu mia­ła tę samą licz­bę miesz­kań­ców co przed tym ka­ta­kli­zmem. Zra­zu pu­sta, szyb­ko się wy­peł­ni­ła, a nowi ko­lo­ni­ści nie mie­li już cze­go szu­kać.

Bol­lin­ger i Par­ker zwró­ci­li uwa­gę na oczy­wi­sty (ale zwy­kle igno­ro­wa­ny) fakt, iż sta­no­wią­cy część je­li­ta śle­pe­go wy­ro­stek ro­bacz­ko­wy jest je­dy­nym frag­men­tem prze­wo­du po­kar­mo­we­go, któ­ry nie uczest­ni­czy w pro­ce­sie tra­wie­nia i po­zo­sta­je wol­ny od wpły­wów ze­wnętrz­nych. Gdy np. za­tru­je­my się lub kie­dy mamy bie­gun­kę, tyl­ko tu bak­te­rie mogą prze­cze­kać ten trud­ny okres i od razu po­tem roz­po­cząć re­ko­lo­ni­za­cję, ni­czym nowi przy­by­sze na wy­spie Kra­ka­tau po wy­bu­chu wul­ka­nu. (…)

Wszyst­ko to nie tłu­ma­czy jed­nak za­gad­ko­we­go i naj­waż­niej­sze­go fak­tu, ja­kim jest skraj­nie nie­rów­no­mier­ne wy­stę­po­wa­nie za­pa­leń wy­rost­ka ro­bacz­ko­we­go na świe­cie — tam, gdzie po­ziom hi­gie­ny i usług me­dycz­nych jest naj­wyż­szy, przy­pad­ki tego typu są naj­częst­sze, a w kra­jach za­co­fa­nych zda­rza­ją się rzad­ko, przy czym im to za­co­fa­nie jest więk­sze, tym licz­ba za­cho­ro­wań mniej­sza, w skraj­nych przy­pad­kach, czy­li tam, gdzie lu­dzie są naj­bar­dziej na­ra­że­ni są na cho­ro­by ukła­du po­kar­mo­we­go, nie­mal ze­ro­wa. Wy­ja­śnie­nie, ja­kie­go udzie­la Bol­lin­ger, wy­da­je się pa­ra­dok­sal­ne. Otóż tam, gdzie je­li­ta są wciąż po­lem bi­twy mię­dzy pa­to­ge­na­mi a ukła­dem od­por­no­ścio­wym czło­wie­ka, na­sze prze­ciw­cia­ła nadal peł­nią funk­cję, do ja­kiej zo­sta­ły po­wo­ła­ne, więc i ów Raj­ski Ogród bak­te­rii nadal dzia­ła jak re­zer­wu­ar ludz­kiej flo­ry bak­te­ryj­nej, któ­rą od­twa­rza po każ­dej cho­ro­bo­wej tra­ge­dii. W kra­jach o wy­so­kich stan­dar­dach hi­gie­ny cho­ro­by ta­kie są nie­zwy­kle rzad­kie, więc za­rów­no bak­te­rie w wy­rost­ku jak i biał­ka IgA sta­ły się bez­u­ży­tecz­ne i cza­sem za­czy­na­ją dzia­łać nie­ja­ko na oślep. (…)

Cho­ro­ba Croh­na to prze­wle­kłe i nie­ule­czal­ne za­pa­le­nie je­lit, pro­wa­dzą­ce do owrzo­dzeń róż­nych od­cin­ków prze­wo­du po­kar­mo­we­go, choć naj­czę­ściej lo­ku­je się w koń­co­wym od­cin­ku je­li­ta cien­kie­go lub na po­cząt­ku je­li­ta gru­be­go. Cho­ru­je na nią co­raz wię­cej lu­dzi na świe­cie i choć trwa­ją in­ten­syw­ne ba­da­nia nad etio­lo­gią i nad zna­le­zie­niem sku­tecz­nych le­ków, jak na ra­zie trud­no mó­wić o suk­ce­sach. Wciąż nie wia­do­mo, co ją wy­wo­łu­je, i wciąż nie zna­le­zio­no od­po­wied­niej te­ra­pii — ani far­ma­ko­lo­gicz­nej, ani chi­rur­gicz­nej. Usu­nię­cie za­ata­ko­wa­ne­go od­cin­ka je­lit jest zwy­kle nie­sku­tecz­ne, gdyż cho­ro­ba naj­czę­ściej po­wra­ca i ata­ku­je inny frag­ment prze­wo­du po­kar­mo­we­go.

Jak w wie­lu przy­pad­kach do­ty­czą­cych pro­ble­mów je­li­to­wych, pró­bo­wa­no do­szu­ki­wać się związ­ków tej cho­ro­by z obec­no­ścią ja­kichś nie­zna­nych pa­to­ge­nów — bak­te­rii lub pa­so­ży­tów i bra­kiem od­po­wied­niej hi­gie­ny, co zwy­kle sprzy­ja tego typu scho­rze­niom. Wszel­kie ta­kie spe­ku­la­cje roz­bi­ja­ły się jed­nak o pe­wien za­ska­ku­ją­cy, choć nie­ob­cy już nam fakt: cho­ro­ba roz­wi­ja się naj­in­ten­syw­niej w kra­jach naj­wy­żej roz­wi­nię­tych, gdzie przyj­mu­je ostat­nio cha­rak­ter epi­de­mii, a omi­ja kra­je bied­ne i za­co­fa­ne. (…) Dziś naj­bar­dziej za­gro­że­ni są miesz­kań­cy Da­nii i Szwe­cji — mo­de­lo­wych wręcz kra­jów gdy idzie o po­ziom hi­gie­ny, ja­ko­ści ży­cia i służ­by zdro­wia. (…)

W la­tach 90. XX wie­ku ta­jem­ni­cę cho­ro­by Croh­na po­sta­no­wił roz­wi­kłać ame­ry­kań­ski ga­stro­en­te­ro­log Joel We­in­stock, któ­ry pra­co­wał wła­śnie nad dużą książ­ką po­świę­co­ną „ro­ba­kom” je­li­to­wym, głów­nie ni­cie­niom. Wpraw­dzie nikt już wów­czas nie do­wo­dził, by scho­rze­nie to wy­wo­ły­wał ja­kiś nie­zna­ny pa­so­żyt ukła­du po­kar­mo­we­go, bo te już do­brze po­zna­no, ale We­in­stock za­uwa­żył, że pe­wien zwią­zek z pa­so­ży­ta­mi ist­nie­je — tam, gdzie w wy­ni­ku ak­cji od­ro­ba­cza­nia pa­so­ży­ty we­wnętrz­ne czło­wie­ka zo­sta­ły nie­mal zu­peł­nie wy­eli­mi­no­wa­ne, za­cho­ro­wal­ność gwał­tow­nie wzra­sta­ła. Gdy jesz­cze dwa po­ko­le­nia temu po­dob­ne ob­ja­wy do­ty­ka­ły w USA jed­ną oso­bę na dzie­sięć ty­się­cy to obec­nie udział ten wzrósł czter­dzie­sto­krot­nie (1 na 250) i da­lej ro­śnie. Myśl, że cho­ro­ba może mieć pod­ło­że ge­ne­tycz­ne, jak wie­lu po­dej­rze­wa­ło, wy­da­ła się We­in­stoc­ko­wi ab­sur­dal­na, bo jaka mu­ta­cja ge­no­wa mo­gła­by się tak bły­ska­wicz­nie roz­prze­strze­nić na tak wiel­kim ob­sza­rze? Mu­sia­ło się to wią­zać ra­czej z ja­ki­miś zmia­na­mi w śro­do­wi­sku. Ale ja­ki­mi, sko­ro nie­mal wszel­kie zna­ne za­gro­że­nia uda­ło się wła­śnie wy­eli­mi­no­wać?

Wte­dy We­in­stock po­sta­no­wił spraw­dzić po­mysł, któ­ry wie­lu wy­dał się sza­lo­ny. Może cho­ro­by Croh­na nie wy­wo­łu­je ża­den spe­cy­ficz­ny pa­so­żyt, bak­te­ria lub inny czyn­nik cho­ro­bo­twór­czy, ale wła­śnie brak ta­kich czyn­ni­ków, na któ­re or­ga­nizm był kie­dyś wy­sta­wio­ny? Ba­da­jąc ro­ba­ki je­li­to­we, We­in­stock już wcze­śniej za­ob­ser­wo­wał pa­ra­dok­sal­ne zja­wi­sko — obec­ność tych pa­so­ży­tów nie tyl­ko czę­sto nie pro­wa­dzi do sta­nów za­pal­nych, ale naj­wy­raź­niej je uśmie­rza. Jego zda­niem mógł to być efekt swo­istej ma­ni­pu­la­cji ze stro­ny „ro­ba­ków”: uci­sza­jąc układ od­por­no­ścio­wy no­si­cie­la, zwięk­sza­ły szan­se na po­zo­sta­nie w jego wnę­trzu i na ob­fi­te za­so­by po­ży­wie­nia; w koń­cu do­bry go­spo­darz to zdro­wy go­spo­darz.

W tym cza­sie epi­de­mio­lo­dzy, za­alar­mo­wa­ni roz­prze­strze­nia­niem się tzw. cho­rób au­to­im­mu­no­lo­gicz­nych (któ­re dziś nę­ka­ją po­ło­wę miesz­kań­ców „pierw­sze­go świa­ta”), sfor­mu­ło­wa­li hi­po­te­zę, że ich przy­czy­ną może być wła­śnie po­pra­wa wa­run­ków hi­gie­nicz­nych pa­nu­ją­cych w kra­jach roz­wi­nię­tych i po­wo­do­wa­na tym swo­ista bez­czyn­ność ukła­du od­por­no­ścio­we­go, któ­ry — z bra­ku in­nych ce­lów — kie­ru­je ata­ki na neu­tral­ne sub­stan­cje lub wręcz na ko­mór­ki wła­sne­go or­ga­ni­zmu. Kon­cep­cja We­in­stoc­ka ide­al­nie wpi­sy­wa­ła się w taki sce­na­riusz.

Ro­dzi­ło to ko­lej­ne, jesz­cze bar­dziej sza­lo­ne py­ta­nie — czy przy­wró­ce­nie „ro­ba­ków” w na­szych je­li­tach nie mo­gło­by po­móc cho­rym na Croh­na? (…)

We­in­stock miał po­trzeb­ne kwa­li­fi­ka­cje. Uznał, że naj­lep­szym kan­dy­da­tem na „do­bre­go ro­ba­ka” bę­dzie ni­cień z ga­tun­ku Tri­chu­ris suis, któ­rym czę­sto — i bez żad­nych wy­raź­nie nie­ko­rzyst­nych skut­ków — za­ra­ża­ją się ho­dow­cy świń. Do ba­dań wy­brał 29 pa­cjen­tów cho­rych na Croh­na, któ­rzy wo­le­li pod­dać się wy­wo­łu­ją­cej obrzy­dze­nie ku­ra­cji z na­dzie­ją na po­pra­wę, niż zno­sić nie­usta­ją­ce do­le­gli­wo­ści. Wszyst­kim po­da­no po 2500 mi­kro­sko­pij­nych ja­je­czek pa­so­ży­ta i za­bieg ten był po­wta­rza­ny co trzy ty­go­dnie przez okres sze­ściu mie­się­cy. W roku 2005 We­in­stock i jego ze­spół mo­gli już ogło­sić re­zul­ta­ty swych pio­nier­skich ba­dań — u 23 z 29 pa­cjen­tów ob­ja­wy cho­ro­by Croh­na wy­raź­nie osła­bły6. Nie­któ­rzy od­czu­wa­li tak wiel­ką ulgę, że sami pro­si­li eks­pe­ry­men­ta­to­rów o do­dat­ko­we por­cje pa­so­ży­tów. (…)

Głów­na teza, jaka z tych ba­dań wy­ni­ka, brzmi tak: przez set­ki ty­się­cy, je­śli nie mi­lio­ny lat nie­od­łącz­ną czę­ścią na­szej ni­szy eko­lo­gicz­nej były inne or­ga­ni­zmy, któ­re wcho­dzi­ły z nami w naj­roz­ma­it­sze, mniej lub bar­dziej przy­ja­zne (lub wro­gie) re­la­cje, a ewo­lu­cyj­nie naj­waż­niej­szą z tych re­la­cji od­gry­wa­ły pa­to­ge­ny i pa­so­ży­ty. Mię­dzy nami a nimi trwał nie­ustan­ny „wy­ścig zbro­jeń”, któ­ry wy­po­sa­żał obie stro­ny w co­raz sku­tecz­niej­sze środ­ki ata­ku (ich) i obro­ny (nas). Ten pro­ces przy­spie­szył wraz z wy­na­laz­kiem rol­nic­twa i przej­ściem na osia­dły tryb ży­cia, bo wte­dy zmniej­szy­ły się od­le­gło­ści, ja­kie nas wcze­śniej roz­dzie­la­ły, oraz wzro­sła gę­stość za­lud­nie­nia, co uła­twia­ło na­szym prze­śla­dow­com za­ra­ża­nie i ko­lo­ni­za­cję ko­lej­nych no­si­cie­li. Na­stę­pu­ją­ce po so­bie fale pan­de­mii i ich tra­gicz­ne śmier­tel­ne żni­wa tyl­ko wzmoc­ni­ły nasz ga­tu­nek i wy­win­do­wa­ły go na szczyt do­stęp­ne­go w świe­cie oży­wio­nym uzbro­je­nia. Układ od­por­no­ścio­wy czło­wie­ka pra­co­wał — i pra­cu­je — na naj­wyż­szych ob­ro­tach, w każ­dej chwi­li go­to­wy do od­par­cia nie­spo­dzie­wa­ne­go ata­ku. By­li­śmy — my i oni — ni­czym dwa su­per­mo­car­stwa, uzbro­jo­ne po zęby w naj­no­wo­cze­śniej­szą broń i naj­lep­sze środ­ki obro­ny i po­nie­kąd, w tej na­szej kru­chej rów­no­wa­dze sił, bez­piecz­ne w świe­cie, któ­ry do­brze po­zna­li­śmy.

I wte­dy zda­rzy­ło się coś nie­prze­wi­dzia­ne­go — jed­no z tych su­per­mo­carstw znik­nę­ło. To dla­te­go nasz układ od­por­no­ścio­wy, przez mi­lio­ny lat nie­ustan­nie te­sto­wa­ny przez pa­to­ge­ny i pa­so­ży­ty i na­gle po­zba­wio­ny swych wro­gów, za­czy­na zwra­cać się prze­ciw­ko ko­mór­kom wła­sne­go cia­ła, jak­by szu­ka­jąc dla sie­bie za­ję­cia. W wy­ni­ku re­wo­lu­cji me­dycz­nej, sa­ni­tar­nej, prze­my­sło­wej, tech­no­lo­gicz­nej i in­for­ma­tycz­nej od­mie­ni­li­śmy w cią­gu ewo­lu­cyj­ne­go oka­mgnie­nia na­sze ży­cie tak da­le­ce, że dziś pro­ble­mem nie jest już za­gro­że­nie wy­ni­ka­ją­ce z obec­no­ści tych wszyst­kich na­szych uciąż­li­wych to­wa­rzy­szy, ale z ich co­raz bar­dziej doj­mu­ją­ce­go bra­ku. Ży­jąc w asep­tycz­nych miesz­ka­niach, pra­cu­jąc w kli­ma­ty­zo­wa­nych biu­rach i jeż­dżąc kli­ma­ty­zo­wa­ny­mi sa­mo­cho­da­mi, pi­jąc fil­tro­wa­ną, ozo­no­wa­ną i flu­oro­wa­ną wodę i je­dząc pa­ste­ry­zo­wa­ną żyw­ność, uwol­ni­li­śmy się od czy­ha­ją­cych na nas na każ­dym kro­ku bio­lo­gicz­nych za­gro­żeń. Tyl­ko nasz układ od­por­no­ścio­wy się nie zmie­nił — wiecz­nie czuj­ny i sta­le go­to­wy do obro­ny przed ata­ka­mi, któ­re nie nad­cho­dzą. (…) Ta­kie cho­ro­by jak uczu­le­nia, eg­ze­my czy wrzo­dy sta­ją się pla­gą cy­wi­li­zo­wa­ne­go świa­ta — swo­isty­mi „bó­la­mi fan­to­mo­wy­mi” po am­pu­to­wa­nych pa­so­ży­tach, ale tak­że sym­bion­tach i ko­men­sa­lach, a ich wspól­nym mia­now­ni­kiem wy­da­je się wła­śnie nadak­tyw­ny układ od­por­no­ścio­wy, któ­ry sta­ra się w ten spo­sób uspra­wie­dli­wić swo­je ist­nie­nie. Kie­dyś ma­rzy­li­śmy, by żyć w świe­cie wol­nym od „mi­kro­bów” — dziś te mi­kro­by przy­po­mi­na­ją nam bo­le­śnie, że je­ste­śmy tyl­ko ogni­wem w sie­ci współ­za­leż­no­ści i że z ota­cza­ją­cą nas przy­ro­dą mu­si­my uło­żyć so­bie ja­koś ży­cie.<<

* * *

Z biegiem lat coraz częściej dowiaduję się o poglądach tak dziwacznych, że budzących niedowierzanie, a nawet zgrozę; słyszę o ideach jaskrawo sprzecznych z nauką i pospolitym zdrowym rozsądkiem. Są wśród nich takie, które wydają się żartem, inne bynajmniej, a jeśli już, to nader ponurym.

Oto przykład, jeden z tysięcy do znalezienia w internecie.

Zwracam uwagę na skrajnie niedbałą polszczyznę tego tekstu.

Czasami, przygnieciony wymową tego rodzaju wypowiedzi, mówię sobie, że to nie może być prawdą; może ktoś tak napisał tylko dla ściągnięcia uwagi na siebie, bo przecież nie może tak myśleć, ale okazuje się, że jednak może.

Obiecałem opisać moją tezę. Już to robię.

Widzę wyraźny związek między częstością głoszenia tego rodzaju ideologii a stopniem zamożności społeczeństw. Związek jest wprost proporcjonalny: im bardziej i dłużej ustabilizowane są warunki życia, im zamożniejsze jest społeczeństwo, tym większą skłonność mają jego członkowie do dziwactw i aberracji. Dobrobyt, poprzez brak poważnych kłopotów, opiekę państwa i technikę coraz częściej i bardziej udanie wyręczającą także w myśleniu, rozleniwia ludzi umysłowo. Stajemy się podatni na najdziwniejsze ideologie, jeśli tylko przystrojone są modnymi i popularnymi hasłami.

Najwyraźniej nasz umysł działa podobnie do systemu immunologicznego: niezajęty walką o przetrwanie, staraniami zapewnienia podstawowych potrzeb naszych organizmów, gnuśnieje. Stopniowo zatraca zdolności logicznego i krytycznego myślenia. W rezultacie ludzie znajdują sobie zastępcze cele i problemy; wypaczają aż do pokracznych i szkodliwych karykatur pierwotnie słuszne idee.

Część społeczeństwa bezkrytycznie przyjmuje treści lejące się z mediów, a jednocześnie nie radzi sobie z niewielkimi nawet problemami życiowymi i ma wielce wygórowane oczekiwania, a nawet żądania wysuwane względem innych osób i społeczeństwa. Ludzie stają się niezaradni, nieodporni i egocentryczni. Mają skłonność do przekształcania swoich poglądów w ideologie ze wszystkimi ich negatywnymi cechami jak agresja, przymuszanie do przyjmowania ich przez wszystkich, i nietolerancja – córa braku elementarnej wiedzy.

Pamiętam czasy głębokiego komunizmu, jak to teraz określa się wieloletni okres szkodliwych eksperymentów socjalistycznych w naszym kraju. Pamiętam zachowania ówczesnych ideologów, ich pewność siebie, pogardę dla inaczej myślących, obrzucanie ich inwektywami, i dostrzegam cechy wspólne z zachowaniami obecnych popularyzatorów pewnych ideologii. W tamtych czasach obowiązywała skrajna dwubiegunowość: albo jesteś z nami i w całości akceptujesz nasze poglądy, albo jesteś wrogiem postępu – i obecnie kształtuje się podobna postawa. Owszem, jest wolność myśli i idei, ale pod warunkiem zgodności z obowiązującą linią, co jest współczesną odmianą słynnego powiedzenia Henry Forda o kolorach samochodów.

Na tej stronie znalazłem sentencję a propos:

Trudne czasy tworzą silnych ludzi, silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, a słabi ludzie tworzą trudne czasy.”

Kiedy słyszę poglądy wygłaszane przez niektórych ludzi, zwłaszcza młodych i z zamożniejszych środowisk wielkomiejskich, poglądy, w których absolutna pewność siebie ściga się z ignorancją, a poczucie wyższości z nietolerancją, kiedy dochodzą mnie wieści o zdarzeniach jakby żywcem skopiowanych z „Procesu” Kafki, myślę, że tak właśnie jest. Obawiam się, że cywilizacja zachodnia, a szczególnie bogatsza część Europy, jest zagrożona poważnymi negatywnymi zmianami o nieprzewidywalnych konsekwencjach. Zwłaszcza, jeśli do przejawów głupienia ludzi doda się stale rosnącą, wprost niepohamowaną, konsumpcję i wymieranie europejskich populacji.

Społeczności ludzkie zachowują się wahadło wychylające się od jednej skrajnej pozycji do drugiej, i, gnane napędzającym je mechanizmem, nie potrafiące przyjąć pozycji środkowej.

Od uznawania kobiet za gorszą i głupszą połowę ludzkości, do zaprzeczania jakimkolwiek różnicom; od okrutnego karania i bezsensownego potępiania transseksualistów, do podawania dzieciom chemii zatrzymującej ich rozwój płciowy, bo może wyrażą chęć zmiany płci; od niezatrudniania fachowca z powodu ciemnej skóry, do niezatrudniania z powodu jasnej skóry.

Jaka rada? Nie wiem. Nie jestem socjologiem. Czarno widzę przyszłość, zwłaszcza po 24 lutego 2022 roku.

Jeśli moje wnioski są słuszne, to wypadałoby – przez analogię do układu immunologicznego – dać bardziej przyziemne zajęcia naszym umysłom. Cóż to jednak w praktyce ma znaczyć? Przecież nie będziemy sprowadzać na siebie poważnych i rzeczywistych kłopotów. Na pewno nie, ale można zacząć od zastanowienia się nad innymi sposobami wychowania dzieci, bo czym skorupka za młodu nasiąknie… Uważam, że robimy bardzo poważne błędy starając się usunąć sprzed dzieci wszelkie przeszkody i zapewnić im wszystko, co najlepsze. Zapominamy albo zamieniamy pryncypia. Dzieciom nie są potrzebne najlepsze ubrania i zabawki, a miłość rodziców i zapewnienie potrzeb podstawowych, w tym bezpieczeństwa; tyle im wystarczy, by mieć szczęśliwe dzieciństwo i takim je zapamiętać. Moje dzieciństwo i wczesna młodość wypadły na biedne i szare lata sześćdziesiąte, a pamiętam je po prostu jako dobre.

Za szkodliwe mam nieoswajanie dzieci z ograniczeniami dorosłego życia, ze światem, który przecież nie zawsze będzie spełniał oczekiwań ani nie będzie reagował na ich tupanie nogami. Przy pierwszym pobieżnym oglądzie pomysł wydaje się łatwy do praktycznego zastosowania, ale po zastanowieniu okazuje się być inaczej. Ot, chociażby ze wspomnianymi ubraniami czy zabawkami: istnieje silna presja rówieśników na posiadanie drogich rzeczy; to przez nią brak markowych butów czy drogiego smartfona mogą być powodami poważnych kłopotów psychicznych u dzieci. Owszem, ale tego rodzaju sytuacje, takie przymusy, nie są stworzone przez dzieci, a przez rodziców, i w ich mocy jest dokonanie zmiany polegającej na ustaleniu co ważne, a co nieistotne lub mało wartościowe.

Nie dam gotowych recept, bo ich nie znam. Wiem jednak, że trzeba chcieć mniej mieć i nie przenosić na dzieci swoich dążeń do posiadania. Pamiętać, a raczej wiedzieć, co tak naprawdę ważne jest dla dziecka i dla nas samych.

Pewna moja znajoma wiele opowiadała mi o obozach harcerskich, mnie osobiście nieznanych. Teraz, myśląc o dość spartańskich warunkach panujących w takich obozach, o konieczności wykonywania samemu wielu prac, ale jednocześnie o tworzących się tam dobrych relacjach między dziećmi, wydają mi się jedną z możliwych odpowiedzi. Nad innymi powinni popracować specjaliści, ale najpierw społeczeństwo musi dostrzec taką potrzebę, a raczej nie widzi.


poniedziałek, 19 grudnia 2022

Wzgórza a genetyka

 121222

Dlaczego tak bardzo podoba mi się pogórzański krajobraz? Dlaczego widokowe niezalesione wzgórza, szczególnie z samotnymi drzewami, widzę tak bardzo urokliwymi, że wracam do nich po wielekroć?

Owszem, będąc na szlaku widzę i drogi polne, urocze uwodzicielki, jest daleki horyzont, razem zaspakajające potrzebę wędrówki, ale wzgórza z samotnymi drzewami, ich działanie na mnie, jest inne, niewywodzące się przecież z pragnienia dotknięcia horyzontu. One nie prowadzą gdzieś daleko, jak drogi, a są raczej celem wędrówki. Miejscami, za którymi się oglądam, w czym podobne są do urodziwych kobiet: tkwi w nich pewien wzorzec piękna, budzący we mnie odzew.

A może odwrotnie: wzorzec jest we mnie, a obraz takich wzgórków jest z nim zgodny?

 

Przeczytałem „Homo sapiens. Meandry ewolucji”, świetną książkę Marcina Ryszkiewicza – geologa, paleontologa, filozofa, ewolucjonisty i popularyzatora nauki.

Porusza w niej zagadnienia związane z ewolucją naszego gatunku, podaje wiele ciekawostek, wskazuje na zadziwiające i zaskakujące związki między naszymi cechami psychicznymi i fizycznymi a przeszłością sięgającą setek tysięcy lat wstecz. Niżej zamieszczam obszerny cytat dotyczący naszych preferencji krajobrazowych i szerzej: naszej estetyki.

Tytułem wprowadzenia parę zdań o naszej pierwotnej ojczyźnie.

Badacze są obecnie zgodni co do miejsca i czasu wykształcenia się naszego gatunku: to wschodnia Afryka, tam, gdzie rozciąga się sławna kraina Serengeti i Wąwóz Olduvai, część Wielkich Rowów Afrykańskich, które, jako rezultat ruchów skorupy ziemskiej, poprzez zmiany klimatu, fauny i flory, miały swój udział w wykształceniu się gatunku homo sapiens. Uznaje się naszych przodków żyjących 300 tysięcy lat temu za już tożsamych z nami, tyle więc liczy nasz gatunek. We wschodniej Afryce, na otwartych, lekko pofałdowanych przestrzeniach sawanny, czyli bez lasów a z pojedynczymi drzewami lub niewielkimi ich kępami, żyliśmy najdłużej, bo dziesiątki tysięcy lat. W końcu jakieś 100 tysięcy lat temu nasi bezpośredni przodkowie ruszyli przez Półwysep Synaj na podbój świata.

Oddaję głos autorowi.

* * *

>>Py­ta­nie brzmi: czy ist­nie­je ja­kie­kol­wiek na­tu­ral­ne i ak­tyw­nie wy­bie­ra­ne śro­do­wi­sko ży­cia Homo sa­piens, sko­ro wie­my, że ga­tu­nek ten za­sie­dla dziś prak­tycz­nie wszyst­kie ob­sza­ry lą­do­we na Zie­mi, od mroź­nej tun­dry po lasy desz­czo­we na rów­ni­ku. A je­śli taki ha­bi­tat ist­nie­je, jak go ba­dać i co z ta­kich ba­dań może wy­nik­nąć? Te py­ta­nia na­bra­ły szcze­gól­ne­go zna­cze­nia, od kie­dy w la­tach 70. ubie­głe­go wie­ku za­czę­ło sta­wać się co­raz bar­dziej praw­do­po­dob­ne, że nasz ga­tu­nek mógł po­wstać w jed­nym tyl­ko miej­scu na afry­kań­skiej sa­wan­nie i po­zo­sta­wać w tym wy­bra­nym przez sie­bie (lub ewo­lu­cję) śro­do­wi­sku przez znacz­ną część swo­jej hi­sto­rii, by po­tem opu­ścić Czar­ny Ląd i szyb­ko roz­prze­strze­nić się po ca­łym świe­cie. Od­da­la­jąc się od afry­kań­skiej oj­czy­zny, czło­wiek na­po­ty­kał po dro­dze nie­zmie­rzo­ne bo­gac­two śro­do­wisk co­raz bar­dziej od niej od­mien­nych. Czy jed­nak pa­mięć „zie­mi oj­czy­stej” po­zo­sta­ła w na­szych ge­nach i czy, wy­bie­ra­jąc so­bie nowe miej­sca do za­sie­dle­nia, kie­ro­wa­li­śmy się bio­lo­gicz­nie utrwa­lo­nym, choć pew­nie z cza­sem co­raz bar­dziej roz­my­tym, wspo­mnie­niem Raju Utra­co­ne­go? Może nadal się nim kie­ru­je­my? A może wła­śnie dziś, gdy mamy ta­kie moż­li­wo­ści, te afry­kań­skie wspo­mnie­nia sta­ra­my się od­two­rzyć, nie zda­jąc so­bie na­wet spra­wy, że kie­ru­je nami ja­kiś za­pi­sa­ny w ge­nach i wciąż czy­tel­ny ob­raz? To nie są ba­nal­ne i wy­du­ma­ne pro­ble­my, a od­po­wie­dzi na ta­kie py­ta­nia mogą mieć re­al­ne, wy­mier­ne i bar­dzo da­le­ko­sięż­ne kon­se­kwen­cje.

Pierw­szy na po­mysł zba­da­nia na­szych ukry­tych pre­fe­ren­cji wpadł w la­tach 60. XX wie­ku Ri­chard Coss, któ­ry za­po­cząt­ko­wał dzie­dzi­nę zwa­ną es­te­ty­ką ewo­lu­cyj­ną i za­czął ana­li­zo­wać na­sze re­ak­cje na dzie­ła sztu­ki i na­tu­ral­ne kra­jo­bra­zy w ka­te­go­riach bio­lo­gicz­nych od­po­wie­dzi na ty­po­we bodź­ce śro­do­wi­sko­we. (...)

Po­waż­ne i na sze­ro­ką ska­lę za­kro­jo­ne ba­da­nia pod­jął póź­niej Gor­don Orians, eko­log z Uni­ver­si­ty of Wa­shing­ton, któ­ry prze­pro­wa­dził pro­sty i po­my­sło­wy eks­pe­ry­ment. Uczest­ni­kom swo­ich ba­dań po­ka­zy­wał zdję­cia przed­sta­wia­ją­ce róż­ne kra­jo­bra­zy z róż­nych oko­lic świa­ta, pro­sząc o wy­bra­nie miej­sca, w któ­rym naj­bar­dziej chcie­li­by za­miesz­kać. Ba­da­ni wy­wo­dzi­li z róż­nych śro­do­wisk, róż­nych ras i grup et­nicz­nych i miesz­ka­li w naj­róż­niej­szych miej­scach, ale ich pre­fe­ren­cje oka­za­ły się w pew­nych klu­czo­wych punk­tach zbież­ne: więk­szość wy­bie­ra­ła otwar­te tra­wia­ste kra­jo­bra­zy z izo­lo­wa­ny­mi drze­wa­mi, fa­li­ste (ale nie gó­rzy­ste) ukształ­to­wa­nie te­re­nu i do tego stru­mie­nie lub nie­wiel­kie zbior­ni­ki wod­ne o ła­two do­stęp­nych brze­gach. Orians znał ewo­lu­cyj­ną hi­sto­rię czło­wie­ka, bez tru­du więc za­uwa­żył, że to wy­ide­ali­zo­wa­ne, po­nie­kąd ar­che­ty­po­we śro­do­wi­sko naj­bar­dziej przy­po­mi­na afry­kań­ską sa­wan­nę — choć ża­den z ba­da­nych nig­dy jej oso­bi­ście nie wi­dział i ża­den jej nie wska­zy­wał jako od­nie­sie­nia dla swych wy­bo­rów. (…)

Orians uznał, że na­sze pre­dy­lek­cje do okre­ślo­nych kra­jo­bra­zów są dzie­dzicz­nie za­ko­do­wa­ną for­mą do­sto­so­wa­nia do sie­dli­ska, a nie efek­tem dzia­ła­nia kul­tu­ro­wo uwa­run­ko­wa­nych kry­te­riów es­te­tycz­nych. Ko­lej­ne ba­da­nia, w któ­rych uczest­ni­kom mie­rzo­no fi­zjo­lo­gicz­ne i psy­cho­so­ma­tycz­ne re­ak­cje (puls, po­ce­nie się, fale mó­zgo­we, zmia­ny na­stro­ju) na po­ka­zy­wa­ne zdję­cia róż­nych lo­ka­li­za­cji, po­twier­dzi­ły, że re­ak­cje te wią­żą się z głę­bo­ko za­ko­rze­nio­ny­mi do­zna­nia­mi o cha­rak­te­rze bio­lo­gicz­nych ad­ap­ta­cji. Mo­gło to su­ge­ro­wać, że bio­lo­gicz­nie cią­gle je­ste­śmy miesz­kań­ca­mi sa­wan­ny i na­sze geny wciąż nam o tym przy­po­mi­na­ją. (…)

W ko­lej­nych eks­pe­ry­men­tach Orians za­jął się bar­dziej szcze­gó­ło­wy­mi kwe­stia­mi i spró­bo­wał spraw­dzić na przy­kład, czy ist­nie­je ja­kiś pre­fe­ro­wa­ny kształt i spo­sób roz­miesz­cze­nia drzew na oglą­da­nych ob­ra­zach. Ba­da­nym po­ka­zy­wał te­raz zdję­cia drzew o róż­nie ufor­mo­wa­nych ko­ro­nach i róż­nej bu­do­wie pni, a tak­że ro­sną­cych luź­no, w kę­pach lub za­gaj­ni­kach. Oka­za­ło się, że ze wszyst­kich moż­li­wych kon­fi­gu­ra­cji jed­na wzbu­dza­ła naj­bar­dziej po­zy­tyw­ne re­ak­cje — drze­wa li­ścia­ste, ro­sną­ce w roz­pro­sze­niu i, co naj­waż­niej­sze, o roz­ło­ży­stych, pa­ra­so­lo­wa­tych ko­ro­nach z naj­niż­szy­mi ga­łę­zia­mi na nie­zbyt du­żej wy­so­ko­ści. Tym ra­zem znów oczy­wi­ste roz­wią­za­nie pod­po­wia­da zna­jo­mość hi­sto­rii ro­do­wej i pa­le­ośro­do­wi­ska czło­wie­ka — wła­śnie w taki, bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób ro­sną i tak wy­glą­da­ją afry­kań­skie aka­cje (sa­wan­no­we; gdzie in­dziej ten ga­tu­nek przy­bie­ra inne kształ­ty), na któ­rych, jak moż­na się do­my­ślać, nasi przod­ko­wie spę­dza­li noce i gdzie szu­ka­li schro­nie­nia w ra­zie na­głych za­gro­żeń (ni­skie ko­na­ry uła­twia­ją wspi­nacz­kę). (…)

Na­szą es­te­ty­kę, ale i eko­lo­gicz­ne pre­fe­ren­cje dla okre­ślo­nych kra­jo­bra­zów moż­na od­na­leźć też w ma­lar­stwie pej­za­żo­wym, któ­re sta­ło się ko­lej­nym obiek­tem za­in­te­re­so­wa­nia Orian­sa. Wie­le ob­ra­zów daw­nych an­giel­skich mi­strzów tego ga­tun­ku, np. Joh­na Con­sta­ble’a, przed­sta­wia­ło do­kład­nie ta­kie wi­do­ki, ja­kie za naja­trak­cyj­niej­sze uzna­wa­li uczest­ni­cy jego ba­dań: otwar­te prze­strze­nie rzad­ko po­ro­śnię­te drze­wa­mi, cie­ki wod­ne i lek­ko po­fa­lo­wa­ny te­ren. Orian­so­wi uda­ło się w kil­ku przy­pad­kach po­rów­nać ory­gi­nal­ne lo­ka­li­za­cje uwiecz­nio­ne przez Con­sta­ble’a z jego płót­na­mi (an­giel­ski kra­jo­braz trwa znacz­nie dłu­żej niż pol­ski i nie ule­ga ta­kim zmia­nom) i wte­dy wy­szła na jaw rzecz cie­ka­wa. Otóż w sto­sun­ku do „ory­gi­na­łu” Con­sta­ble prze­pro­wa­dzał nie­raz za­bieg wy­raź­nej, choć za­pew­ne nie­świa­do­mej „sa­wan­ny­za­cji”: roz­rze­dzał drze­wo­stan, zmie­niał kształt ko­ron na bar­dziej roz­ło­ży­sty, pod­no­sił nie­wiel­kie pa­gór­ki i zmie­niał wą­skie stru­my­ki w roz­le­wa­ją­ce się rzecz­ki. Naj­wy­raź­niej pod­świa­do­mość od­bior­ców ka­za­ła pej­za­ży­ście nada­wać an­giel­skie­mu kra­jo­bra­zo­wi bar­dziej afry­kań­ski cha­rak­ter. Ta­kie naj­bar­dziej „zsa­wan­ny­zo­wa­ne” kra­jo­bra­zy po­ja­wia­ły się też czę­sto w przy­pad­ku utrzy­ma­nych w sty­lu an­giel­skim ogro­dów re­zy­den­cji bry­tyj­skiej ary­sto­kra­cji. To było ko­lej­ne in­te­re­su­ją­ce od­kry­cie Orian­sa — tam, gdzie wła­ści­ciel dys­po­no­wał środ­ka­mi i prze­strze­nią, by ak­tyw­nie kształ­to­wać swe oto­cze­nie, ka­zał two­rzyć kra­jo­braz, któ­ry naj­bar­dziej przy­po­mi­nał ów ar­che­ty­po­wy wi­dok ludz­ko­ści. Dla wie­lu było to po­dob­ne bluź­nier­stwo, jak dla hi­sto­ry­ka sztu­ki myśl, że dzie­ła ma­lar­skie oce­nia­my przez pry­zmat in­stynk­tow­nych od­ru­chów za­pi­sa­nych w ge­nach. W ar­ty­ku­le opu­bli­ko­wa­nym w „Di­sco­ver”2 Ri­chard Co­niff cy­tu­je peł­ną obu­rze­nia re­ak­cję jed­ne­go z ary­sto­kra­tów, któ­ry usły­szaw­szy, że ogro­dy ary­sto­kra­tycz­nych re­zy­den­cji mogą być da­le­kim „ge­ne­tycz­nym” wspo­mnie­niem afry­kań­skiej sa­wan­ny, za­krzyk­nął: „To ab­surd! My tyl­ko pró­bu­je­my przy­wró­cić na­tu­ral­ny cha­rak­ter an­giel­skie­go kra­jo­bra­zu”. My­lił się bar­dzo — gdy­by to mia­ło być praw­dą, po­wi­nien zmie­nić swój ogród w gę­sty las, An­glia bo­wiem była nimi po­ro­śnię­ta i zo­sta­ła ich po­zba­wio­na już w po­cząt­kach na­szej ery, głów­nie za spra­wą Rzy­mian. Po­dob­nie zresz­tą, choć na mniej­szą ska­lę, jak cała Eu­ro­pa. Jest rze­czą cie­ka­wą, że po­ja­wie­niu się lu­dzi współ­cze­snych na no­wych kon­ty­nen­tach: w Eu­ro­pie, Ame­ry­ce Pół­noc­nej czy Au­stra­lii, to­wa­rzy­szy­ło nie­mal od razu wy­pa­la­nie la­sów i za­mia­na śro­do­wisk le­śnych na otwar­te te­re­ny tra­wia­ste, zaj­mo­wa­ne cza­sem (i z cza­sem) przez upra­wy zbóż.

Ro­dzi­my się więc z na­szą we­wnętrz­ną sa­wan­ną i jest to zja­wi­sko in­try­gu­ją­ce. W koń­cu geny ko­du­ją je­dy­nie biał­ka, a więc ciąg ami­no­kwa­sów. I nic wię­cej. Czy w biał­kach da się za­pi­sać ob­ra­zy i to z ta­ki­mi de­ta­la­mi, jak kształt ko­ron drzew lub for­ma ukształ­to­wa­nia te­re­nu? Wy­da­je się to nie­moż­li­we, ale… Ge­nom i spo­sób jego funk­cjo­no­wa­nia jest wciąż dla nas w du­żej mie­rze czar­ną skrzyn­ką, o któ­rej wie­my głów­nie to, co jest „na wyj­ściu”. A są tam roz­ma­ite na­sze ulu­bio­ne ob­ra­zy, za­pi­sa­ne nie­kie­dy w ge­nach z nie­po­rów­na­nie więk­szą pre­cy­zją.

Jed­nym z ta­kich ar­che­ty­po­wych ob­ra­zów jest ka­non ludz­kiej uro­dy. Psy­cho­lo­go­wie ewo­lu­cyj­ni daw­no już zi­den­ty­fi­ko­wa­li te es­te­tycz­ne pre­fe­ren­cje, wska­zu­jąc cho­ciaż­by na na­szą nad­zwy­czaj­ną, choć rów­nie nie­świa­do­mą tę­sk­no­tę za sy­me­trią. Oka­za­ło się na przy­kład, że po­tra­fi­my bez­błęd­nie roz­po­zna­wać sy­me­trię ludz­kiej twa­rzy, na­wet je­śli obie jej po­łów­ki róż­nią się tak nie­znacz­nie, że moż­na to do­strzec je­dy­nie dzię­ki za­awan­so­wa­nej tech­ni­ce po­rów­ny­wa­nia zdjęć. Nasz mózg robi to bez­wied­nie — i bez­błęd­nie. Mózg do­brze wie, cze­go szu­kać, ja­kie ce­chy oce­niać i jak je po­rów­ny­wać z owym ide­al­nym wzor­cem, któ­ry w nim tkwi. I do­ty­czy to nie tyl­ko twa­rzy, ale i ca­łe­go cia­ła. Gdy jest to mózg mę­ski, szu­ka du­żych oczu, za­okrą­glo­nych i lek­ko za­ró­żo­wio­nych po­licz­ków, dłu­gich i fa­lu­ją­cych wło­sów, wy­smu­kłej szyi, kształt­ne­go biu­stu, wcię­tej ta­lii i roz­sze­rzo­nych bio­der (w pro­por­cjach ści­śle usta­lo­nych i na­tych­miast roz­po­zna­wal­nych), dłu­gich nóg, gład­kiej bez­wło­sej skó­ry i ty­sią­ca in­nych de­ta­li, któ­re mają ści­śle usta­lo­ną war­tość es­te­tycz­ną i któ­rych wa­lor prze­kra­cza gra­ni­ce et­nicz­ne, ra­so­we, re­li­gij­ne i ję­zy­ko­we. To naj­praw­dziw­sza bio­lo­gicz­na ad­ap­ta­cja i praw­dzi­wie wro­dzo­ny ka­non pięk­na, utrwa­lo­ny w pro­ce­sie ewo­lu­cji po to, by moż­na było szyb­ko i sku­tecz­nie wy­szu­ki­wać naj­war­to­ściow­szych part­ne­rów sek­su­al­nych. Wy­ja­śnie­nie jest oczy­wi­ste — sy­me­tria cia­ła wska­zu­je na zdro­wie i od­por­ność na pa­so­ży­ty, inne ce­chy na płod­ność, wi­tal­ność i mło­dzień­czość, tak cia­ła, jak psy­chi­ki. To dla­te­go, że te kry­te­ria są tak szcze­gó­ło­we i tak po­wszech­ne, moż­li­we są po­nad­kul­tu­ro­we i po­nadet­nicz­ne kon­kur­sy Miss Uni­wer­sum, choć pew­nie ża­den z ju­ro­rów nie zda­je so­bie spra­wy, co nim kie­ru­je. I ża­den nie wie, w jaki spo­sób w jego DNA tego typu ka­no­ny zo­sta­ły za­pi­sa­ne. Zresz­tą nie wie tego rów­nież ża­den ge­ne­tyk. <<

* * *

Książkę kupiłem w wersji elektronicznej, nie musiałem więc przepisywać, a jedynie skopiować tekst :-) Początek i koniec cytatów oznaczyłem znakami >> <<. Wykropkowania w nawiasach oznaczają miejsca skrótów wprowadzonych przeze mnie.

Podobnych zapisów będących śladami odległej przeszłości jest w nas więcej. Autor wspomina o ponad stu śladach w naszych organizmach, tutaj zasygnalizuję kilka naszych cech wynikłych ze sposobu pracy umysłu.

Nie boimy się odległych grzmotów piorunów, ale podskoczymy ze strachu słysząc bliski a niespodziewany szelest. Mamy silną skłonność identyfikowania jako ludzi rzeczy widzianych w ciemnościach, kątem oka, nawet jeśli podobieństwo jest bardzo małe. Boimy się ciasnych, ciemnych i obcych wnętrz, boimy się węży.

Parę razy miałem okazję zrobienia prostego eksperymentu: będąc w jaskini gasiłem światło. Czułem wtedy silny, do trzewi sięgający, strach; wydawało mi się, że ściany zgniotą mnie zaraz, a odgłos spadającej kropli wody był jak grzmot. Nie zliczyć przypadków, gdy na szlaku nagle odwracałem się (czasami czując niepokój), bo wydawało mi się, że widzę człowieka, a było to ułamany pień drzewa, na przykład. Parę razy w czasie swoich wędrówek szedłem lasem po zmierzchu; musiałem wtedy wysilać wolę by nie wpaść w panikę, bo często wydawało mi się, że coś słyszę za sobą.

A nasze odżywianie się? Nikt nas nie uczył niechęci do gorzkiego, z tym się rodzimy, a powód jest prosty: najczęściej to, co gorzkie, nie jest dla nas zdrowe. Zauważyliście, jak chytrze nasz umysł nakłania nas do obfitych posiłków?: sytość zawsze odczuwamy z opóźnieniem, a poczucie głodu zawsze wyprzedza rzeczywiste potrzeby organizmu. Po prostu mamy się najeść po dziurki w nosie, skoro trafia się okazja, a przez zdecydowaną większość naszego czasu zdarzała się bardzo nieregularnie. Zwracam uwagę na fakt działania tych mechanizmów bez udziału woli, świadomości czy tym bardziej wiedzy. Są to mechanizmy równie dobrze funkcjonujące u zwierząt z małymi mózgami, jak i u ludzi, a to wskazuje na ich bardzo odległy w czasie rodowód. Inaczej mówiąc: dzielimy ze zwierzętami wiele cech, także tych wykształconych przed rozdzieleniem naszych linii rodowych.

Podobnie jest z naszą moralnością, estetyką, z naszymi zachowaniami związanymi z poszukiwaniem partnera seksualnego. Z rodzicielstwem i relacjami międzyludzkimi. Owszem, z wierzchu są zwyczaje i nakazy społeczne, a więc wpływy kulturowe, ale wszystkie one zbudowane są na fundamentach tkwiących w nas od zarania dziejów ludzkości, a nawet i dłużej.

Te strachy, te skłonności naszego umysłu, są nam przekazane w genach, ponieważ przez dziesiątki tysiącleci naszej historii pomagały nam przetrwać. Teraz są na ogół (z pominięciem rzadkich przypadków i nietypowych sytuacji, na przykład w czasie wojny) nieużytecznym, nierzadko przeszkadzającym, balastem przeszłości, ale są i będą nam towarzyszyć przez kolejne tysiąclecia. Okazuje się, że najprawdopodobniej także obraz ulubionych krajobrazów odziedziczyliśmy po naszych odległych przodkach.

Czy mnie to w jakikolwiek sposób uraża? Czy odejmuje coś z mojej podmiotowości?

A czy brzoza na wzgórzu ma być z tego powodu mniej piękna, a moje ukontentowanie jej widokiem mniejsze? Przecież nie. Moim przodkom takie miejsca się podobały z przyczyn praktycznych, mnie, jak i innym ludziom obecnie żyjącym, podobają się z przyczyn estetycznych, a więc bezinteresownych. To wartość dodana, jak erotyka do seksu.

Życie postrzegam jako ciąg pokoleń, łańcuch ciągnący się od prehistorii ku nieznanej przyszłości, a siebie jako jedno ogniwo. Poprzez styczność ogniw za mną i przede mną istnieje związek między mną, a najdalszymi przodkami i potomkami. Bez pierwszych nie istnielibyśmy tacy, jacy jesteśmy, drugim przekażemy to, co otrzymaliśmy, a może nawet coś dodamy od siebie.

Skoro tematem głównym są wzgórza i samotne drzewa, zapraszam do obejrzenia kilkunastu zdjęć z moich wędrówek.

























wtorek, 13 grudnia 2022

Słoneczny dzień na szlaku

 191122

Zaparkowałem pod sklepem w Bogaczowicach i poszedłem wąską uliczką stromo pnącą się po zboczu ku miejscu oznaczonym na mapie jako widokowe. Bardzo różnie bywa z widokami z takich miejsc, ale sprawdzić zawsze warto. Świt był klasycznie zimowy: nieco mrozu, wiatru i śniegu, delikatna mgiełka na horyzoncie, a na wschodzie pogodne niebo wspaniale barwiące się odcieniami czerwieni i żółci domieszkowanych błękitem. Zapowiadał się ładny dzień. Tym razem widokowe miejsce faktycznie takie było. Stałem wśród krzewów różanych na polnej drodze przecinającej wydłużony grzbiet wzgórza, i patrzyłem na początek dnia.


 

 


Po drugiej stronie doliny wznosił się szeroki i masywny Trójgrab, nieco z boku Chełmiec budzący tyle wspomnień (o mojej niewydanej powieści, której akcja toczy się także na tej górze), w głębi czarnogranatowe Góry Kamienne przyprószone dalą i kolorami wschodu, wokół stopniowo coraz lepiej rozpoznawany górski drobiazg. Wschodzące słońce oświetliło zimowe, granatowe lasy Trójgarbu pod szczytem i rozpoczęło powolną wędrówkę w dół, do dolin. Zaczynał się kolejny dzień spędzony na sudeckich drogach. Założyłem plecak i ruszyłem ku ścianie lasu; jego brzegiem miała biec droga. Powoli przybywa znanych mi gór i dróg, wszak w Górach Wałbrzyskich spędziłem już dwadzieścia dni.

W minionym roku byłem na wzgórzach między Sadami a Bogaczowicami na Pogórzu Wałbrzyskim, dzisiaj wróciłem tam nie tylko dla niewątpliwego uroku okolicy, ale i dla zobaczenia stanu budowy drogi szybkiego ruchu S3. Na mapie jej przebieg jest zaznaczony przerywaną pomarańczową linią, przy czym północny i południowy kraniec mojej trasy wyznaczają miejsca wyłaniania się spod ziemi długiego, parokilometrowego tunelu. Wzgórza nad nim są tak ładne, że po prostu wrócić musiałem i na pewno będę wracał. Wielkie pola falujące po zboczach wzgórz z małymi szczytami zdobionymi pojedynczymi drzewami, tu i ówdzie nagłe załamanie łagodnych i wyrównanych linii zboczy z kępami drzew na tych uskokach; w paru miejscach polne dróżki uciekające gdzieś za horyzont lub chowające się między drzewami lasu, a w oddali niemal zawsze widoczne dwie pokaźne góry wznoszące się nad inne niczym władcy okolicy – Chełmiec i Trójgarb. Kiedy uświadamiałem sobie chodzenie nad tunelami, czułem zdziwienie. Krajobraz wokół w niczym nie sugeruje wielkich dziur w skałach, pracy ludzi i maszyn, a w przyszłości pędu tysięcy samochodów dziesiątki metrów pode mną. Podobała mi się ta myśl, uwypuklała kontrast między znaną i ładną powierzchnią, a ciemnym i tajemniczym wnętrzem wzgórz; między naturą a techniką, przyrodą a cywilizacją.

Na najpiękniejszym wzgórzu rośnie kilka brzóz; widać je na zdjęciach. Czuję się tak, jakbym zdradzał bliską mi osobę, ale prawdę powinienem powiedzieć: ten mały wzgórek, drzewa na nim, okolica wokół, tak mi się podobają że mam trudności w znalezieniu równie ładnego miejsca w Górach Kaczawskich; niech mi moje góry wybaczą. Dodać powinienem, że równie ładnych wzgórz jest kilka w tych górach.


 





Trzysta metrów dalej i kilkadziesiąt niżej jest ogrodzenie budowy; stojąc przy nim, niżej widać wyloty tuneli, a więc brzozy zdobiące wzgórze rosną niemal nad drogą S3.

 Krążę wokół tego wzgórka teraz tak, jak krążyłem będąc przy nim. Dlaczego takie miejsca podobają się mi? Może kogoś dziwić takie pytanie, bo co tu jest do roztrząsania, podoba się i już. Otóż nie. Zwykłem analizować swoje stany emocjonalne nie tyle z czystej ciekawości, co z chęci poznania siebie, a tutaj zgłębienia źródeł mojej estetyki. Chciałbym dotrzeć do istoty uroku takich wzgórków z pojedynczymi drzewami na nich. Ciekawą wskazówkę podał mi Marcin Ryszkiewicz, autor świetnie napisanej książki „Homo sapiens. Meandry ewolucji”, w której porusza wiele zagadnień związanych z cechami ludzkiego umysłu i ciała. Planuję napisać o tym osobny tekst, tutaj zasygnalizuję tylko możliwość istnienia ścisłego związku między naszymi upodobaniami krajobrazowymi a ewolucyjną historią homo sapiens.

Budowa S3 i dzisiaj zrobiła na mnie duże wrażenie. Patrząc na ten wielki i zróżnicowany plac budowy, wyobrażam sobie, jak trudno jest to wszystko zorganizować, jak wielka ilość pracy specjalistów od zarządzania budowami jest tutaj potrzebna i jak wiele to wszystko kosztuje. Byłem dzisiaj na terenie osiedla mieszkaniowego dla pracowników. Zbudowane jest ze stu kilkudziesięciu kontenerów, w których są pokoje mieszkalne, kuchnie, łazienki i zapewne coś jeszcze. Każdy taki kontener był przywieziony dużą ciężarówką, i każdy będzie załadowany dźwigiem i wywieziony, a trzeba pamiętać, że duża ciężarówka pali około czterdziestu litrów paliwa na setkę. Wieloosiowe wywrotki widziane na budowie spalają znacznie więcej.

 Autostrada, czy podobna jej droga szybkiego ruchu, po zakończeniu wszelkich prac, łącznie z rekultywacją terenów z nią sąsiadujących, wygląda ładnie, szczególnie z lotu ptaka. Dwie równe wstęgi szos przecinają wzgórza, doliny, pola i rzeki tak lekko i swobodnie, że nie ma się wrażenia kolizji. Tę widać teraz, w czasie budowy.

Dzień był piękny od pierwszej minuty do ostatniej. Wczesnym rankiem, późnym popołudniem i o zachodzie, słońce stroiło świat intensywnymi, czystymi barwami złotych godzin. Nie jestem fanem tej pory roku, ale dzisiaj pani Zima pokazała mi swoje najładniejsze oblicze, czym niewątpliwie chciała mnie przekupić.

Oto kolory ostatnich chwil dnia.



Obrazki ze szlaku

 Biała czapeczka.


 

Krajobraz błękitno-biały i błękitno-zielony.

 Księżycowy krajobraz na budowie drogi S3.

 Powalone drzewo przy placu budowy próbuje żyć.

 Kolory jesieni mimo klasycznie zimowej aury.

Trasa: między Nowymi i Starymi Bogaczowicami a Sadami Górnymi.

Statystyka: przeszedłem 17 km w czasie siedmiu godzin, a przerwy trwały dodatkowe 3 godziny.