27 czerwca.
Otwieram oczy i widzę
słoneczne cienie gałęzi mirabelki na ścianie. Słońce liczy mi książki stojące
na półce i zagląda do szklanki z ranną kawą, słońce mam na twarzy, i nawet gdy
zamknę oczy, mam je pod powiekami. Jasny dzień wita mnie słońcem, zorza zachodu
usypia. Jak zatrzymać ten słoneczny czas? Jak zatrzymać czas?
Czy nie będzie marnotrawstwem
spędzić taki dzień pod naprawianym samochodem, jak planowałem? Będzie.
Pobieżną naprawę samochodu
zrobiłem w piątkowy i sobotni wieczór, a skoro dodałem sił fordowi, przyszła
pora dodać ich sobie. Więc szybki wybór celu, zrobienie kanapek, wycięcie kępki
włosów na głowie sklejonych czarnym mazidłem do konserwacji podwozi - i spać.
O czwartej rano zobaczyłem
nową kieckę Eos: dołem miała barwę płonącego złota, wyżej była błękitno-złota,
a górą granatowa. Podobała mi się.
Tym razem nic nie
zapomniałem, nawet kanapki wyjąłem z zamrażarki (to sposób na zachowanie ich
świeżości; jeszcze w południe były zimne), i już przed siódmą przemknąłem przez
puste ulice Wrocławia. Dalej była górska droga, klasycznymi serpentynami pnąca
się po zboczach, ale ostatnia droga, dwumetrowa wstążka asfaltu nieustannie
uciekająca w bok przed samochodem, wciskająca się między głazy i drzewa, była
najpiękniejsza; jadąc nią miałem wrażenie jechania jedną z tych wąskich dróg we
wschodniej Walii – siostry tej, która dzisiaj prowadziła mnie ku Kletna u stóp
Śnieżnika. Zauroczony trasą i widokami, postanowiłem wybrać się kiedyś w
samochodową podróż po Sudetach bocznym drogami, tymi bez imion i bez numerów
bocznymi dróżkami bocznych dróg.
Pierwszą atrakcją w drodze na
Śnieżnik, jaskinią Niedźwiedzią, wzgardziłem, bo z powodu ceny biletu powinna
nazywać się raczej jaskinią Zbójnicką; słowem: nie miałem pieniędzy.
Śnieżnik, a później zdecyduję
– postanowiłem.
Dobrze, powiem prawdę: po
prostu miałem mało pieniędzy. Ledwie na paliwo, a wszystko przez tych Fenicjan,
którzy wymyśliwszy pieniądze, wymyślili ich za mało. Z lenistwa chyba.
Już na szlaku, przeglądając
przewodnik, poznałem etymologię dziwnej nazwy góry z masywie Śnieżnika -
Trójmorskiego Wierchu. Otóż z jego zboczy spływają strumienie zasilające rzeki
trzech mórz: Bałtyku, Morza Północnego i Morza Czarnego. Niesamowite. Styk
trzech zlewni. Gdzie Sudety, a gdzie Morze Czarne?
Przede mną otwierała się
wąska a długa i głęboka dolina, z miasteczkami maleńkimi stąd jak budowle
krasnoludków; z mapy wynikało, że gdzieś tam w dole biegnie granica, że wielki
masyw górski po lewej stronie jest czeski, a prawy, zakończony Trójmorskim Wierchem zwieńczonym widoczną aż
stąd wieżą widokową, jest nasz, polski. Granica… Wspomniałem ostatni odcinek
trasy na szczyt Śnieżnika, słupki graniczne mijane raz z lewej, raz z prawej.
Przestrzeń jest jedna. Jedna i niepodzielna, tylko człowiek dzieli ją
bezsensownie, jak dzieli czas i wszystko. To prawda, ale wiedząc, że góra z
lewej była czeska, patrzyłem na nią jakoś inaczej, z mniejszym
zainteresowaniem. Nie moja ona. Tamta jest moja – pożądliwie spojrzałem na
Trójmorski Wierch.
Czy nie mogło być tak –
przyszło mi do głowy - że jakiś
przypadkowo leżący głaz zmusił strumień do zmiany swojego łożyska, kierując go
w ten sposób do innego morza? Mogło tak być – podpowiedziała mi nielicząca się
z niczym wyobraźnia. A gdyby tak udało się mi przestawić ten kamień, i tym
sposobem zmienić bieg strumyka? Rzecz warta spróbowania, bo wtedy mógłbym górę
przemianować na Dwumorski Wierch. Pójdę. Spróbuję. Spojrzałem na górę, tak
dobrze widoczną na końcu górskiego grzbietu: dwie godziny drogi? Było ponad
trzy, a po drodze kilka szczytów i głęboka przełęcz.
Szczyt był rozległy, jak to
często bywa w Sudetach, i pewnie tylko dlatego nie udało się mi znaleźć tego
kamienia dzięki któremu góra otrzymała swoją nazwę, ale nie żałuję, bo do
słońca pod powiekami dodałem widoki dalekich horyzontów, bajkowych osad
rozsianych w dolinach, i tego samotnego domku wśród świerków, u stóp góry.
Gdzieś przeczytałem, że widok
z Wysokiego Kamienia w Izerskich jest jednym z najpiękniejszych, i faktycznie
takim jest, ale rozległemu, panoramicznemu widokowi z Trójmorskiego dorównuje
chyba tylko widok z Kalenicy w Górach Sowich. Na czeskiej stronie nieznane
osady w dolinie zamkniętej wysoką ścianą gór, na polskiej stronie wzrok leciał
w poprzek całej Kotliny Kłodzkiej, hen,
ku sinym szczytom Gór Bystrzyckich, a niżej, blisko, tylko rękę wyciągnąć, z
doliny wyrastała góra jak miniaturka; wieńczyła niskie pasmo wzniesień
wrzynających się w dolinę, wśród szachownicy pól, i była po prostu piękna.
Urwista, dowiedziałem się z mapy jej nazwy, jest 300 metrów niższa. Pójdę tam –
myśl odruchowa. Nie zdążę, daleką mam drogę powrotną – myśl racjonalna. Ech,
ten czas. Obejrzałem się: olbrzymi, jakby napęczniały masyw Śnieżnika ze
sterczącą na szczycie kupą kamieni zamykał dolinę. Byłem tam - szepnąłem.
Było już późno, gdy ruszyłem w czterogodzinną drogę powrotną, na
tyle szybką, na ile pozwalały mi coraz cięższe buty, zatrzymywany na krótkie
tylko chwile niezapominajkami, szmerem strumyka, kontrastem światła, gdy późnym
popołudniem, idąc dnem zalesionego żlebu, widziałem jedno jego zbocze w pełnym
jeszcze, ciepłym, złotym słońcu, podczas gdy między świerkami drugiego mrok
zbierał już swe siły – jakbym w dwóch swoich światach spotkał dwie pory dnia.
Słowo o wieżach widokowych:
stojąca na Kalenicy jest dość porządnie zrobioną konstrukcją stalową, na
Trójmorskim jest nowa, drewniana, paskudnie spartaczona. Obejrzałem ją
dokładnie tracąc rachubę błędów konstrukcyjnych i wykonawczych; odradzam
wchodzenie na wieżę za kilka lat, chyba że ktoś miłuje sporty ekstremalne.