Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fotografia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fotografia. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 24 maja 2020

Odwiedzenie znajomych

160520

Z Kondratowa na zbocza Jastrzębnej i Pustelnika. Następnie Kondratowski Las, okolice Kondratowskiego Wzgórza i powrót do wioski.


Fotografia, podobnie jak słowa, miewa czarodziejską moc przenoszenia w czasie i budzenia wspomnień.

Chwila sprzed lat ożywa, a wokół niej gromadzą się obrazy, wrażenia i myśli z tamtego dnia.

Nasza pamięć wspomaga fotografię swoim wybiórczym pamiętaniem: łatwiej zapamiętujemy dobre chwile, te gorsze szybciej nam giną w niepamięci, jeśli były podczepione do dobrego dnia. Patrząc na  zdjęcie niżej, przypomniałem sobie przerwę na wypicie herbaty w tamten dzień: schowałem się za pień dużego jesionu przed ostrym śniegiem niesionym wiatrem.


Co prawda dzień był chmurny i mglisty, ale jednak wspominając go, czuję ciepło i nostalgiczną, nienasyconą potrzebę wędrówki. Myślę, że wrażenie ciepła, tak niezależne od aury, ma związek z moim czasem. Bliższe są nam miejsca, w których spędziliśmy jakąś cząstkę naszego czasu, pozytywnie go przeżywając. Powrót dodaje do istniejących nici kolejne, czyniąc miejsce bardziej naszym i bardziej nam potrzebnym, więc chętniej odwiedzanym.

Nie zawsze tak jest. Miewam powroty z wrażeniem bliskim rozczarowaniu, ale na szczęście rzadko, częstsze są tamte, jednak nie zawsze odgaduję przyczyny tych odmienności.
 Mam na pulpicie laptopa kilka zdjęć z moich kaczawskich wędrówek. Zapewne znalazłbym w swoich zbiorach (liczących dwanaście tysięcy) zdjęcia ładniejsze, ale nie szukam i nie porównuję, ponieważ właśnie te spodobały mi od razu i nadal podobają. Mam więc je na pulpicie i czasami otwieram.

W sąsiedztwie Jastrzębnej, kilometr od domów wioski, jest zakątek, który oczarował mnie, kiedy jesienią 2014 roku zobaczyłem go po raz pierwszy.

Właśnie to zdjęcie jest jednym z kilku trzymanych pod ręką, czyli na pulpicie.

Później odwiedzałem miejsce parokrotnie, dzisiaj po raz pierwszy widziałem je zielone, w pełni wiosny.

Kiedy próbuję analizować jego cechy by dojść przyczyn tak silnego podobania się, urok ginie, ale wystarczy po prostu patrzeć, by wrócił i był ze mną.
Tak wygląda to miejsce teraz, w maju.





Ten sobotni wyjazd miał być troszkę krótszy w czasie i w kilometrach, ponieważ nazajutrz miałem wstać przed trzecią i jechać kawał drogi w odległe góry. Myśl o odwiedzeniu miejsc pod Jastrzębną, w pobliżu Kondratowa, nasunęła się sama.

Późno, jak na moje zwyczaje, bo dopiero o siódmej, więc w pełni już dnia, poszedłem pod górę zapomnianą i zarastającą drogą, jedyną niezagrodzoną. O tej porze roku, nota bene, wiele łąk w pobliżu wiosek jest ogrodzona, czasami nawet ogrodzenie jest pod prądem, a to z powodu stad bydła tam się pasącego.

Wyszedłszy z wąwozu drogi na pola, rozejrzałem się i poczułem zdziwienie:

– Dopiero zaczynam wędrówkę, a jest już pełnia dnia, słońce wysoko? Dziwne...

Zwykle pierwsze zrobione zdjęcia są nieudane, ponieważ jest jeszcze szaro, dzisiaj słońce towarzyszyło mi od początku.

Na moim miejscu byłem rano i popołudniu, gdy wracałem. Usiadłem wtedy na krawędzi uskoku, mrówek nie było, słońce świeciło, więc siedziałem i patrzyłem. Może kiedy napatrzę się dostatecznie dużo, łatwiej mi będzie wracać na Lubelszczyznę? Może nie będę tam tęsknił? Nie bronię się przed swoimi tęsknotami, one mnie dowartościowują, ale akurat przed tą kaczawską czuję tremę.

Na Pogórzu Kaczawskim, między wzgórzami, rozpościerają się spore obszary z bardzo niewielkimi różnicami wysokości lub nawet płaskie. Po obu stronach wioski Kondratów są takie rozległe pola, a wzgórza zaznaczone są wyraźniej na mapie niż w terenie. Na horyzoncie widać spore szczyty, ale bliżej jedynie dwie góry przypominają o byciu w Sudetach: Góra Śmierci i Jastrzębna. Pierwsza byłaby ładną, gdyby nie rozległa kopalnia bazaltu pod szczytem, druga ma w sobie coś hipnotycznego, coś przyciągającego wzrok. Pod tym względem podobna jest do Ostrzycy, góry wołającej mnie, ilekroć z bliska patrzę na nią.

Nad linię pól niewiele wystaje niebieska, falista linia odległych gór. Z satysfakcją rozpoznawałem szczyty, a i Śnieżkę dojrzałem. Co prawda pomogła mi nowa wieża widokowa na Dłużcu. Widoczna z odległości dziesięciu kilometrów (sprawdzałem na mapie) jest ledwie punkcikiem, ale w połączeniu z wysokimi drzewami przy niej rosnącymi, tworzy charakterystyczny łatwo rozpoznawalny kształt, a jeśli rozpozna się jedną górę, łatwo nadać imiona kolejnym.

Odwiedziłem ładne i pamiętane miejsca bliżej góry, ale i wszedłem w jej lasy żeby przejść na drugą stronę, na pola nad Rzeszówkiem. Przeszedłem bez kłopotów, chociaż zapamiętanej zielonej dróżki wśród świerków już nie ma. Drzew też nie ma. Zostały pniaki i rozjeżdżona, zmaltretowana droga.

Po drugiej stronie lasu też mam swoje miejsce. Jest przy pniu uschniętego buka, na krawędzi lasu, u stóp wzgórza. Obok rośnie wielki dąb i nie mniejszy buk, obaj sięgają konarami daleko w pole, ku słońcu, a pod nimi, brzegiem pól, biegnie droga. Na rozległym polu kwitnie rzepak, a cały widoczny horyzont zamykają szczyty moich gór.



Chciałem jeszcze pójść na Kondratowskie Wzgórze i sąsiadujące z nim Dębowe Wzgórze (to moja nazwa), zrobiłem dwa zwiady w ich stronę, zaznaczone na mapie, ale musiałem zrezygnować. Na polu wokół wzgórz rośnie zboże, liczyłem na znalezienie ścieżek wygniecionych kołami maszyn rolniczych nie chcąc deptać roślin, ale akurat jeździł tam ciągnik opryskujący zboże, więc uznałem, że może innym razem.

Na pogórzu o tej porze roku inaczej się wędruje. Późną jesienią czy w zimie idę gdzie chcę, dzisiaj kilka razy okrążałem pola nie chcąc „wchodzić w szkodę”, ale obfitość łąk i polnych dróg pozwala dojść niemal wszędzie.

Do najpiękniejszej drogi wróciłem popołudniu. Biegnie płytkim wąwozem, z obu jej stron są pola, na miedzach kwitną kwiaty, mnóstwo kwiatów. Najwięcej gwiazdnic i przetaczników, ale w paru miejscach widziałem gęste i duże kępy fiołków trójbarwnych czyli bratków polnych. Samotne grusze cicho siedzące na miedzach dopełniają obrazu, jakże dla mnie urokliwego.




Przed chwilą porównywałem mapę ze zdjęciami satelitarnymi i swoją pamięcią. Znalazłem w pobliżu parę ciekawych miejsc, ale i pojawiły się pewne wątpliwości domagające się wyjaśnień, więc trzeba mi będzie wrócić pod Kondratów.

Wrócę.










piątek, 7 grudnia 2018

Panel, generator i makro, czyli parę zdań o słowach

071218

Od lat zwracam uwagę na słowa, zwłaszcza napisane. Odruchowo rejestruję błędy, nierzadko rażące, a ten mój odruch bywa czasami męczący swoją namolnością. Z mową potoczną, zwłaszcza w moim środowisku zawodowym, jest inaczej, tutaj jestem pobłażliwy. Może dlatego, że i moje słowa wypowiadane w warsztacie nie zawsze nadają się do publikacji, delikatnie mówiąc.

To, co najbardziej zwraca moją uwagę, to powtarzanie nowych słów bez zastanowienia się nad ich poprawnością, a nawet sensem. Ludzie używają dziwnych słów tylko dlatego, że używają je inni; używają nawet wtedy, gdy przypadkiem dowiedzą się o ich rzeczywistym znaczeniu. Tak jest chociażby z nieszczęsnym „bynajmniej” zamiast „przynajmniej”. Piszę o przypadku, ponieważ tutaj rzadko się zdarza dociekliwość.

Nasi politycy mają swoje słowa. Kiedyś był konsensus, obecnie zapominany (czytaj: niemodny jako słowo), od jakiegoś czasu jest panel.

Panel jest częścią całości, raczej domontowaną i wymienną, jedną z wielu standardowych części. To moja własna definicja, napisana a vista. Teraz zajrzę do Wikipedii.

Przepisuję niedosłownie: modułowy element, tablica, podzespół.

Do tej pory definicja podobna do mojej, ale dalej jest jeszcze jedna:

publiczna dyskusja z udziałem wielu dyskutantów, przedstawicieli z różnych środowisk.



I tutaj już jest inaczej, ponieważ ostatnie znaczenie słowa radykalnie odbiega od poprzednich. Nadto definicja ta jest rozszerzona aż do nielogiczności. Dyskusja panelowa znaczyć miała tyle, co dyskusja na pewien wycinek możliwych tematów, na dość ściśle określone tematy, a nie ogólnie dyskusję. Wtedy jakaś łączność z definicją panelu jako modułowego elementu byłaby, ale nie mam jej, gdy uznaje się ogólnie dyskusję za panel. Ludzie, a zwłaszcza politycy, poszli dalej: mówią o udziale w panelu, co brzmi idiotycznie, jeśli zna się znaczenie tego słowa. A jądrem znaczenia jest modułowa, wymienna część całości. Dlatego jak najbardziej klepki parkietu tworzą panelową podłogę. Jednak gdybyśmy mówili, że chodzimy po panelu, byłoby to dość głupie, prawda? No a politycy mówią o udziale w panelu i zapewne myślą, że elegancko i mądrze się wysławiają.

Tak więc ten ostatni człon definicji został dopisany. Autor poszedł tutaj za użytkownikami języka: skoro w powszechnym rozumieniu panel przestał być tylko panelem, a stał się też dyskusją, należy ten fakt uwzględnić w definicji. W taki rozumowaniu jest ukryta naczelna zasada obowiązująca w żywych językach: tworzą go użytkownicy, a jego materia jest plastyczna, zmienna w czasie. W początkowej fazie określonej zmiany językoznawcy stawiają veto, poloniści się burzą, a ludzie dalej mówią po nowemu. Po latach naukowcy uznają taką formę i odmianę, takie znacznie, za dopuszczalne, a w końcu jako prawidłowe. Czy to znaczy, że mam się zgodzić na „poszłem”? Z wiatrakami nie wygra się, ale wiedząc o tym, veto utrzymuję. Podobnie z nazywaniem dyskusji panelem. Może i kiedyś słowo „dyskusja” zaniknie zastąpiona panelem, ale póki co takie użycie tego słowa jest co najmniej dziwaczne.

* * *

Coraz częściej techniczne słowo „generowanie” używane jest daleko od techniki w miejsce słowa „wytwarzanie” albo „uzyskiwanie, osiąganie”. Firma rzadko już uzyskuje dochód, ona teraz go generuje. Kiedyś dowiedziałem się z reklamy (przebogata kopalnia słownych bzdur!), że piosenkarz, nie pamiętam jego imienia, jest generatorem przebojów.

Oto definicje przepisane z Wikipedii:

Generowanie

być miejscem wytwarzania, przyczyną czegoś,

wytwarzać pewien nośnik energii albo przekształcać jakąś energię w inną,

wytwarzać pewnie wielkości fizyczne lub matematyczne,

tworzyć nieskończony zbiór zdań za pomocą skończonej liczby zasad gramatycznych.



Cóż, zgodnie z literą definicji mogę powiedzieć, że mój samochód porusza się, ponieważ ma wbudowany generator – w sensie urządzenia przekształcającego energię. Czajnik elektryczny też jest urządzeniem przekształcającym energię elektryczną w energię cieplną, czyli jest... generatorem. Stoją przede mną głośniki, a są to urządzenia przekształcające energię elektryczną w fale dźwiękowe, czyli w drgania powietrza. Vivaldiego słucham więc z generatorów. Przykładów można podać tutaj dowolną liczbę, a wszystkie one prowadzą do absurdu chyba jeszcze większego, niż gdy polityk mówi o swoim udziale w panelu, a przecież zgodność jest pełna także z definicją „generator”: w Wikipedii piszą o maszynie lub urządzeniu do wytwarzania. Mój czajnik jest urządzeniem wytwarzającym parę i wrzątek, ergo jest generatorem.

Wyjść z tego nonsensu można tylko w jeden sposób: uznając, iż słowo generator dotyczy techniki w dość ściśle ograniczonym zakresie. Generator byłby (jak wcześniej) przede wszystkim urządzeniem wytwarzającym prąd – i niewiele nadto. Zbyt daleko idące dowolności, trzymanie się tylko litery definicji, skutkuje nazwaniem firmy lub piosenkarza generatorem, a dyskusji panelem.



Żeby pokazać wspomnianą namolność mojego zwracania uwagi na słowa, ale też moje starania logicznego myślenia, parę słów o zamieszczonej wyżej definicji.

Ostatni jej człon jest wielce oryginalny, ponieważ zgodnie z nim pisanie książki byłoby generowaniem. Jeśliby natomiast wiernie trzymać się definicji, należałoby zwrócić uwagę na słowa o nieskończonym zbiorze. Największa nawet biblioteka zawiera w swoich zbiorach skończoną ilość słów. Nawet jeśliby wziąć pod uwagę słowa wypowiadane przez ludzi na całym świecie, nieskończoności nie osiągniemy, chociaż wielkości będą trudne do nazwania. Czyli napisanie książki nie byłoby generowaniem nie dlatego, że jej napisanie jest pisarstwem, ale dlatego, że ma ograniczoną liczbę słów. Z tego powodu – zgodnie z definicją – pisanie nie jest generowaniem, czyli kolejne dziwadło.

Wszystkie człony są błędne językowo. Poprawnie byłoby gdyby napisać, iż generowanie to wytwarzanie, a nie generowanie to wytwarzać.

* * *

Ilekroć czytam o makrofotografii, muszę sobie to słowo przełożyć na swój język i swoją logikę. Bo dla mnie, skoro słowo makro oznacza coś wielkiego, w połączeniu wychodzi wielka fotografia, podczas gdy słowo używane jest w innym, po prostu w innym znaczeniu: nic nie mówi o wielkości zdjęcia, a o wielkości przybliżenia. Więc żeby uzyskać zgodność znaczenia wyrazu ze znaczeniem poszczególnych jego części, powinno się raczej mówić o makroprzybliżeniu. Ale i takie słowo tutaj nie pasuje, ponieważ zdjęcia kwiatków (może z maleńkimi robaczkami jest inaczej) robione są z odległości niewiele się różniącej od odległości naszego uważnego naocznego patrzenia. Czyż więc jest to naprawdę „wielkie” przybliżenie? Jeszcze mniej logiki jest w potocznym skrócie, gdy o zdjęciach czegoś małego mówi się krótko: makra. Makro, czyli coś dużego, oznacza tutaj pokazanie na fotografii czegoś małego. Czyż nie logiczniej byłoby używać słowa mikrofotografia? Dla mnie owszem, chyba że fotografia jest na całą ścianę. Wtedy niewątpliwie jest makro.

Przy okazji wspomnę o sztandarowym dla mnie przykładzie odwróconej logiki: przesuwanie paska edytora tekstu do góry przesuwa tekst do dołu, i na odwrót. Teraz już pamiętam, w końcu przywykłem, ale na początku nieustannie miałem z tym przesuwaniem kłopot. A tę odwrotność dość łatwo wytłumaczyć, chociaż odwrotnością pozostaje: twórca programu uznał, że pasek przewijania tekstu nie jest do przewijania tekstu, a do patrzenia, co jest nad lub pod ekranem. Wtedy się zgadza: chcę spojrzeć wyżej, przesuwam pasek w górę, a gdy interesuje mnie co jest pod ekranem, przesuwam w dół. Pasek, a także strzałki, są więc do patrzenia co jest poza ekranem, a nie do przewijania tekstu. Jeśliby trzymać się nieodwróconej logiki, takich w edytorze tekstu po prostu nie ma.

* * *

Gdy jadąc usypiam, a zdarza mi się to często, włączam głośno radio. Na marginesie: ponieważ są tam reklamy, słucham tylko w czasie podróży. Dziesiątki razy słyszałem zachwalanie serum regenerum regeneracyjnego…

Każdemu wypsnie się jakiś kulfon słowny, dosłownie każdemu, ale normalną reakcją jest jego poprawienie po zauważeniu. Reklama z tym dziwacznym zlepkiem słów słyszana jest od długiego już czasu, a znaczy to jedno, nie, dwa są wyjaśnienia: autor uznaje, że tak jest dobrze, wszak masło jest maślane, albo – to drugie i wcale niewykluczone wyjaśnienie – poprawność ma w nosie.



Tego rodzaju logiką i tym poziomem poprawności posługują się też programiści, w rezultacie uruchamiam jakiś program i posługując się normalną logiką nijak nie mogę ruszyć z miejsca, ponieważ dla twórcy programu góra i dół to właściwie synonimy i tyle znaczą, co panel, bynajmniej, przynajmniej, makro i generator w jednym.


* * *

Dwa tematy w postscriptum.



Przypomnienie i prośba: nie kupuje się reklamowanych towarów.



Do zastanowienia:



Dobrym sposobem obrony jest nieodpłacanie pięknym za nadobne.”

Marek Aureliusz


sobota, 11 sierpnia 2018

O sztuce

100818
Kilka już razy podejmowałem próby zdefiniowania sztuki i opisania jej roli i wartości w naszym życiu, ale zawsze uznawałem napisany tekst za gorszy od oczekiwań i ambicji, co częstą jest trudnością piszącego. Ten tekst jest kolejną próbą, na pewno nie ostatnią, ponieważ wiem już, że któregoś dnia znowu przyjdą do mnie słowa zdolne wyrazić to, co tkwi we mnie i co tak trudno ubrać w słowa. Czy zdążę je zapisać, nim się ulotnią? Nie wiem, ale będę próbować – jak dzisiaj.
Pierwotnie tekst miał być o związkach fotografii ze słowami, ale w czasie zgłębiania zagadnienia jasne stało się dla mnie podobieństwo wszystkich dziedzin sztuki, nie tylko tych dwóch. Zaznaczając ten fakt, posłużę się jednak niewieloma i dość dowolnie wybranymi przykładami, może z powodu trudności w ogarnięciu całej przebogatej dziedziny sztuki, a może dla nieobciążania tekstu nazwami i nazwiskami.
Zacznę od oczywistej konstatacji dotyczącej zdjęć: tak naprawdę szukamy na nich nie utrwalonej przez nas rzeczywistości, a jej odbicia w nas. Szukamy takiego kwiatu, jakim wydał się nam wtedy, jakimi zobaczyliśmy motyle skrzydła, brzuch chmury napęczniałej deszczem czy kształt architektoniczny. Chcielibyśmy powrotu tamtej chwili oczarowania, zadumy, wspomnień i skojarzeń, smugi słonecznego światła w którym dostrzegliśmy i usłyszeliśmy buczącego bąka; w fotografii chcielibyśmy znaleźć ślad zapachu nagrzanej zieleni i naszej radości lub zmęczenia, więc tego wszystkiego, co ta chwila dała nam i co nadal tkwi w nas.
Czy to możliwe, skoro zdjęcie nie pachnie, będąc dwuwymiarowym wirtualnym tworem, a litery są skrajną umownością właściwie nijak się mającą do naszego odczuwania obywającego się bez słów? Jak te wszystkie oczekiwania zmieścić w kształtach i kolorach fotografii, w paciorkach czarnych znaczków nanizanych na wersety tekstu?

A przecież nierzadko udaje się autorowi zdjęcia czy tekstu wrócić do tamtej chwili i odnaleźć wszystko, co zawierała. Co prawda wiadomo, że nie w fotografii ani nie w opisie tkwiły wrażenia, a w jego pamięci, że zdjęcie lub słowa tylko je przywołały, ale tak jest ze zwykłymi zdjęciami klikniętymi ku pamięci i z takimi słowami. Jednak gdy uda się przekroczyć tajemną granicę i wejść na dziedziniec sztuki, sytuacja się zmienia, ponieważ podobne wrażenia są budzone i w osobie, która nie widziała własnymi oczyma przedmiotu fotografii czy opisu. Co prawda u odbiorcy obrazy i wrażenia nie będą zawierać tamtego promyka słońca, jednak zmieszczą jego własne przeżycia, odmienne, ale przecież tak podobne wartością i oddziaływaniem. Zdarza się nawet, że przywoła je, zapomniane, i przywrócą do życia pozwalając ujrzeć je w niedocenionej dotychczas lub nawet niedostrzeganej krasie, co bliskie już jest czarom, ponieważ sztuka zdziera tutaj z widzianego świata zasłonę naszej ślepoty, efektu przyzwyczajenia i codzienności – a więc obojętności.
Dla mnie jej największa wartość wcale nie tkwi w zachłyśnięciu się dziełem, w nie zawsze autentycznych westchnieniach zachwytu, a właśnie w otwieraniu nam oczu na świat, który, wydawało się nam, dobrze znamy, a który pokazuje się innym, bardziej pociągającym i piękniejszym. Jej wartość w obudzeniu w nas potrzeby kontaktu z pięknem, a poprzez niego w przydaniu naszemu życiu sensu i radości.
O wartości sztuki można mówić dopiero wtedy, gdy COŚ poczujemy, gdy obcowanie z dziełem wzbudzi w nas odzew, a wcale nie musi tak być, także w kontaktach z najbardziej znanymi i uznawanymi dziełami.
Wartość sztuki nie tkwi w galeriach, nie w siedmiocyfrowych cenach dzieł, a naszym wrażeniu stania u bram innego świata, w którym dostrzegamy niewyraźne zarysy krainy baśni – naszych najwznioślejszych marzeń i tęsknot. W naszej chęci, później i potrzebie, przekroczenia tego magicznego progu. Nie wiem, co jest za nim, ale jawi mi się coś bardzo oderwanego od codzienności i bardzo urokliwego.

Sztuka oddziałuje na innym poziomie niż wychowanie, codzienne nawyki, lokalne i narodowe zwyczaje ukształtowane w odmiennych realiach; sztuka odwołuje się do tkwiących głęboko w naszych umysłach pragnień i potrzeb, do tęsknot wspólnych wszystkim ludziom. Dlatego obrazy Altamiry sprzed kilkunastu tysięcy lat nadal czynią na nas wrażenie, są przejmujące jak „Guernica” Pabla Picassa, obraz namalowany ledwie kilkadziesiąt lat temu. Dlatego Japończyk potrafi doskonale zagrać Szopena, „Libellula”, akwarelowy żart Gustawa Moreau, ma w sobie magnetyczny urok pieściwej tajemnicy, niedokończona „Pieta Rondanini” Michała Anioła zawiera nieskończone współczucie i ból, melodyka koncertu skrzypcowego Beethovena każe domyślać się przekroczenia przez kompozytora tamtego progu, a Marcel Proust w słowa zamienia tajemnice naszego przeżywania.
Przebogata różnorodność świata i ludzkich doświadczeń może właśnie w sztuce znaleźć pierwiastki wspólne, nici łączące ludzi ponad wszystkim, co ich dzieli. Język sztuki jest naszym ludzkim prajęzykiem, który tylko ona pamięta i umie do nas przemawiać zapomnianymi na co dzień słowami naszego ducha.





Niżej cytaty bardzo a propos z "Pamięci i stylu" Marcela Prousta

Jednak z powodów całkowicie metafizycznych, których poszukiwanie wykroczyłoby poza granice szkicu o sztuce, miłość do Piękna nie może być płodna, jeśli kocha się je wyłącznie dla rozkoszy, jaką ono daje. I jak szukanie szczęścia dla niego samego prowadzi jedynie do nudy – ponieważ po to, by szczęście znaleźć, należy szukać czegoś innego niż ono samo – tak i przyjemności estetycznej zaznajemy niejako przy okazji, jeśli Piękno kochamy dla niego samego, jako coś, co rzeczywiście istnieje poza nami i jest nieskończenie ważniejsze od radości, jaką sprawia. (...) tuż obok istnieje wieczna rzeczywistość, intuicyjnie postrzegana dzięki natchnieniu. Talent, jakim zostali obdarzeni, to zdolność utrwalania tej wszechmocnej i wiecznej rzeczywistości, której z entuzjazmem i jak gdyby słuchając nakazu sumienia, poświęcają swoje krótkotrwałe życie, chcąc nadać mu jakieś znaczenie. Tacy ludzie, czujni i niespokojni w obliczu świata domagającego się rozszyfrowania, są wyczuleni – za sprawą jakiegoś prowadzącego ich ducha, którego głos słyszą, owej wiecznej inspiracji istot genialnych – na te elementy rzeczywistości, na które ich szczególny talent rzuca właściwe sobie światło.”

Bardzo trafnie czujemy, że nasza mądrość zaczyna się tam, gdzie kończy się mądrość autora, my zaś chcielibyśmy otrzymać odpowiedzi na nurtujące nas pytania, podczas gdy on może nas tylko obdarować pragnieniami. Owe pragnienie może w nas wzbudzić jedynie wówczas, gdy zmusi nas do kontemplacji najwyższego piękna, które osiągnął ostatnim wysiłkiem swojej sztuki. Jednak dzięki osobliwemu i skądinąd opatrznościowemu prawu duchowej optyki (prawu, które powiada, że nie możemy uchwycić niczyjej prawdy i musimy ją stworzyć sami) kres ich mądrości do tego stopnia jawi się nam jako początek naszej, że w chwili, kiedy powiedzieli już wszystko, co mogli powiedzieć, wzbudzają w nas poczucie, że nie powiedzieli jeszcze niczego. Skądinąd, jeśli stawiamy im pytania, na które nie potrafią odpowiedzieć, żądamy od nich odpowiedzi, które niczego by nas nie nauczyły, gdyż poeci jedynie budzą w nas uczucie, każąc nam odczytywać dosłowne znaczenia tam, gdzie oni dostrzegali jedynie osobiste wzruszenie.”

czwartek, 12 lipca 2018

O "sztuce" fotografowania

120718

Czasami zajrzę na jakiś blog z fotografiami, a wtedy albo jestem oczarowany, albo zdegustowany – efekt coraz wyraźniej widocznych dwóch odmiennych dróg sztuki fotografowania. Pierwsza, tradycyjna – tak bym ją nazwał – stara się wiernie oddać rzeczywistość. Wiernie, to znaczy tak, jak my ją widzimy, a jeśli zmienia w niej coś, są to raczej drobnostki dla zbliżenia do oczekiwanego obrazu lub usunięcia niedoskonałości aparatu. W tym nurcie liczą się subtelności w oddaniu palety barw i ich nasycenia, oczywiście także wybranie tematu fotografii, właściwe ujęcie i wykadrowanie.

Cechą drugiego nurtu, widocznego nie tylko w internecie, ale coraz częściej w albumach i kalendarzach, a na pocztówkach już od dawna, jest silne aż do zniekształceń uwydatnienie przez autora wybranych parametrów. Ta cecha mogłaby być akceptowana, gdyby chodziło o tworzenie zdjęć artystycznych, w których przetwarza się sfotografowaną rzeczywistość tworząc wyimaginowany świat, ale zdjęcia o których piszę nie są artystycznymi. To zwykłe zdjęcia, tyle że z tak ustawionymi parametrami, iż w efekcie widzi się dziwny, obcy, nieistniejący w naturze świat. Jaskrawe, nierzadko aż rażące oczy kolory przypominające obrazy tworzone przez radzieckie telewizory przed dziesięcioleciami, białe plamy zamiast twarzy (albo czerwone, dla odmiany), nienaturalnie podniesione poziomy ostrości i kontrastu, a to wszystko nie jako efekt braku umiejętności czy sprzętu, ale jako świadomy wybór, celowe działanie fotografa.

Dlaczego??

„Bo teraz tak się robi zdjęcia” – usłyszałem wyjaśnienie nic nie wyjaśniające. Albo impertynenckie „Wy się nie znacie”.

Niezrozumiałą ciekawostką jest nierzadkie robienie tych zdjęć profesjonalnym, drogim sprzętem, tyle że pliki zawierające niewątpliwie porządne zdjęcia przepuszczane są przez programy graficzne, a te na końcu wypluwają twory jako żywo przypominające zdjęcia robione telefonami sprzed piętnastu laty.

Po cóż więc ci fotografowie kupują aparaty za grube tysiące – nie wiem.

Podobne postępowanie widziałem wielokrotnie na festynach, a byłem na dziesiątkach tego typu imprez: najpierw akustyk precyzyjnie ustawia setki regulatorów dźwięku, a później suwaki basów przesuwa na skrajną prawą pozycję i włącza muzykę. Im więcej basów, tym lepiej; im intensywniejsze kolory i ostrzejsze linie na zdjęciach, tym są lepsze.
Symbolem powinien być tutaj młotek. Żadnych subtelności, a jedynie najprostsze, byle silne, bicie po uszach i oczach.

Oto proste recepty na nagłośnienie i na fotografię.

A ludzkie wybory?

De gustibus non est disputandum.


Chciałem dla przykładu zamieścić parę takich zdjęć, ale myśli o prawach autorskich i o ewentualnych kłopotach wstrzymały mnie. Znaleźć je łatwo.



W postscriptum przypominam, iż nie powinno się kupować reklamowanych towarów.


czwartek, 26 stycznia 2017

Sto dni


220117

Z parkingu u stóp Łysej Góry na Dudziarza niebieskim szlakiem, ale z licznymi odstępstwami: Przełęcz Widok, Przełęcz pod Kobyłą, stoki Ogiera, Trzmielowa Dolina, górne Komarno, Przełęcz Komarnicka, Skopiec, zboczami Ziemskiego Kopczyka, Leszczyńca i Straconki na szczyt Dudziarza. W drodze powrotnej dodatkowo wejścia na Ziemski Kopczyk, Kobyłę i Źróbka.




Niemal dokładnie sześć lat temu, w styczniu 2011 roku, po raz pierwszy poszedłem w Góry Kaczawskie. Nic o nich nie wiedziałem, a poszedłem właściwie w jednym celu – aby wejść na Skopca, szczyt zaliczany do Korony Gór Polskich; wtedy błąkała mi się po głowie myśl o założeniu na głowę tej korony, później pomyślałem, że… właściwie po co? Nie znając ani gór, ani zwyczajów twórców mojej mapy, a także chcąc uczynić trasę całodniową, punkt końcowy wyznaczyłem sobie na szczycie Dudziarza, jako że na mapie jest tam zaznaczone miejsce widokowe. Teraz wiem, że widoki są kilkaset metrów dalej, ze stoków tej góry, oraz, że gwiazdki miejsc widokowych są stawiane na tej mapie dość przypadkowo i niewiele mówią o miejscach z dalekimi widokami, ale wtedy kierowałem się mapą, nie miałem wiedzy posiadanej teraz.

Dzień był chmurny i mglisty, więc jeśli już trafiałem na miejsca widokowe, niewiele widziałem, jednak na tyle dużo, by nostalgiczny urok tych łagodnych gór przemówił do mnie. W pierwszym roku mojej przygody z Górami Kaczawskimi odwiedziłem je dwukrotnie, a w następnym, w 2012, spędziłem tam już jedenaście dni.

Dzisiaj poszedłem kaczawskimi drogami po raz setny. Od dawna miałem ustaloną trasę tego dnia, a miała być powtórzeniem tamtej pierwszej. Wiedząc, że muszę wejść na szlak przed początkiem dnia, aby w drodze powrotnej wyjść z leśnego masywu przed zmrokiem, o czwartej nad ranem byłem już sporo za Lesznem. Wczoraj czytałem prognozę pogody na dwóch stronach internetowych, na jednej pokazywali pełne słońce, na drugiej zero widoczności z powodu mgły. Im bliżej byłem Legnicy, tym częściej jechałem we mgle. Zawracać? Chociaż się wyśpię – podszeptywał mi diabełek. Zawziąłem się: dzisiaj miał być setny wyjazd i będzie.

Gdy skręciłem w boczną drogę wiodącą na parking pod wyciągiem, po lewej zobaczyłem majaczącą na tle nieco jaśniejszego nieba czarną ścianę Karkonoszy, a na niej nanizane świecące drżąco paciorki świateł miejscowości rozsianych w Kotlinie Jeleniogórskiej; piękny widok. W lusterku natomiast zobaczyłem pierwszy, delikatny, różowy uśmiech Eos, najpiękniejszy uśmiech radosnej kobiety. Gdy kwadrans później szedłem tą szosą ku Przełęczy Widok, jeszcze nie pogaszono ulicznych lamp w miejscowościach u stóp Karkonoszy, ale było na tyle widniej, że zobaczyłem niską mgłę na dnie kotliny. Tam, gdzie Jelenia Góra, ponad mgłę wystawał tylko jeden komin. Pomyślałem, że obie strony internetowe podawały dobre prognozy; byłem po prostu ponad poziomem mgieł. Nie widziałem ani wschodu, ani zachodu słońca będąc w lasach, jednak jutrzenkę i zorzę zachodu oglądałem, a słońce towarzyszyło mi cały dzień. Było kilka stopni mrozu, bez wiatru, pełne słońce i sypki, czysty śnieg.



 Tyle, że było go 30 centymetrów, cały dzień czułem w nogach jego opór, a na podejściach wysysał siły. Miałem się trzymać niebieskiego szlaku, ale ponosiło mnie. W lesie szedłem kawałek szlakiem, ale gdy ten uciekał gdzieś w bok, a na dokładkę tracił wysokość, opuściłem go wchodząc w jakąś przecinkę uznawszy, iż wiedzie w dobrą stronę. Tak było, tyle że skończyła się, zostawiając mnie między świerkami. Poszedłem na wyczucie.

Wiele już raz zdarzyło mi coś podobnego, jak tego ranka w lesie: idę nieznaną okolicą, nie poznaję jej, a nagle wiem, że za chwilę pojawią się jej charakterystyczne cechy i znajdę się tam, gdzie miałem być. Nie piszę tego by chwalić się swoim wyczuciem kierunków czy pamięci, bo niewiele mam tych cech, chodzi o działanie naszej pamięci. Chodzi o to, że w pewnej chwili miewa się wrażenie bycia w dobrym miejscu, mimo iż rozglądając się wokół, nie dostrzega się nic, co mogłoby na to wskazywać. To trochę tak, jakbyśmy dwie mieli pamięci, dwie orientacje w przestrzeni.

Wyszedłem na skraju rozległego siodła między Kobyłą a Ogierem.




 Jak w wielu miejscach tych gór, i tam mam swoje ulubione miejsce. Szedłem ku niemu mając słońce na wprost, a wokół siebie gładką, idealnie równą i białą płaszczyznę łąki pod śniegiem. Buty wyrzucały do przodu sypką kurzawę śnieżnego pyłu, a słońce rozpalało tysiące lodowych kryształków. Każdy z nich przez mgnienie oka był świecącym diamentem, gasł i w tej samej chwili rozpalał się tysiąc następnych i kolejnych – jakbym szedł po rozsypanych kosztownościach sezamu. Zatrzymałem się, lodowe kryształki przestały gasnąć, świeciły czekając na mój ruch; skąd one wiedziały, że stoję nieruchomo? Bo wiedziały: gdy ruszyłem, pobiegły też diamentowe rozbłyski wokół mnie.

Podobną i jednocześnie zupełnie inną chwilę miałem sześć lat temu.:



„Wstrzymałem oddech. Najdelikatniejszy szmer osuwających się po kurtce płatków śniegu i… cisza. Na małej polance samotnie stojący świerk szeroko rozkłada swoje białe górą, dołem ciemnozielone, prawie czarne ramiona, a za nim droga i las niknie we mgle. Koniec szlaku. Świat był małym kręgiem drzew wokół i kawałkiem ledwie widocznej dróżki. Cisza go otulała i mgła.”



Widok z siodła jest na obie strony, północną i południową, od okolic Złotoryi po ścianę Karkonoszy. W czystym powietrzu widać budynki na szczycie Śnieżki, na grani Kotłów i na Szrenicy, a przysiągłbym, że i schronisko na Wysokim Kamieniu w Izerach widziałem; z lewej strony ponad ostatnie wschodnie szczyty kaczawskie wznoszą się wyraźne, mimo iż widoczne zza pozłacanej mgiełki, Góry Wałbrzyskie; wydaje mi się, że z odległości 30 kilometrów rozpoznaję falistą linię Trójgarbu.

W dole utrzymywała się niska, malownicza mgła, a okazała się też dobrym wskaźnikiem czystości powietrza: w głębi kotliny, nad Jelenią Górą, miała zabarwienie mocno beżowe, natomiast na wprost, u stóp Rudaw, była białosrebrzysta.

Skoro tam byłem, poszedłem na południowe zbocze Ogiera, do miejsca szczególnego dla mnie.





Postałem chwilę przy mojej kępce drzew, zjadłem jeden owoc róży tam rosnącej, popatrzyłem w dół, na Trzmielową Dolinę, najpiękniejszy zakątek tych gór, pieszcząc go wzrokiem i moją radością, a w końcu ruszyłem w dół, wszak długa jeszcze droga była przede mną. Tam, gdzie nitka drzew przecina nagą wstęgę Doliny, biegnie droga z niebieskim szlakiem, a na brzegu lasu rośnie lipa, jedna z moich lip w mojej dolinie moich gór. 



 
Czasami myślę o splocie tych wszystkich zdarzeń, które brały udział w moim znalezieniu się tak daleko od domu, a w rezultacie w stworzeniu możliwości wyjazdów w te góry. Tego rodzaju myśli pojawiają się we mnie tylko wtedy, gdy myślę o kimś mi drogim, lub o ważnych dla mnie zdarzeniach mojego życia. Te góry są dla mnie ważne. Gdy czasami myślę o zmianie pracy, a obecna bardzo obciąża moją psychikę, zauważam, że jednym z powodów mojego jej trzymania się jest możliwość wyjazdów w Góry Kaczawskie.

 Powyżej wsi Komarno jest leśny masyw ze szczytem Folwarczna. Na mapie jest tam zaznaczony punkt widokowy którego nie ma, ale nieco niżej skrajem lasu biegnie droga z niebieskim szlakiem – jedno z najładniejszych miejsc widokowych. 





Tam właśnie należałoby postawić rząd gwiazdeczek widokowych; dzisiaj znalazłem przy tej drodze kupkę chrustu, wymościłem sobie siedzisko, usiadłem i gapiłem się przed siebie póki nie zmarzłem. Proszę spojrzeć na mapę: szlak dochodzi do budynków wioski, a tuż poniżej liczby 660, wysokości zaznaczonej tam poziomicy, stoi wyjątkowy dom. Otóż jego właściciel ma z okien najładniejsze widoki w całych znanych mi Górach Kaczawskich, a znam je jako tako i wiem o wielu dobrych miejscach na postawienie domu, jednak żadnemu nie równać z widokami z tamtego miejsca. 


Obok jest jeszcze jedna niezabudowana działka. Pilnie szukam kilkuset tysięcy. Ma ktoś wolne? W zamian oferuję fotel przy przeszklonej ścianie salonu i szklanicę zimnego piwa :-)

W pobliżu Skopca widziałem ludzki ślad na szlaku, a wracając zauważyłem, że przeszło tamtędy kilka osób. Co ich ciągnie na tę górę? Nie wiem. Dzisiaj byłem na szczycie po raz trzeci i nie wiem, kiedy tam wrócę. Wierzchołek jest płaski i zalesiony (w tych górach jest sto takich szczytów), kiedyś był tam tylko wkopany betonowy znak ledwie widoczny między świerkami, dzisiaj zobaczyłem metalowy słup z tabliczką i skrzynką zamkniętą na kluczyk tkwiący w zamku. Otworzyłem, w środku leżą liczne karteluszki zostawione przez turystów i pieczątka na stalowej lince. 

Przybiłem pieczęć do kartki, było to potwierdzenie wejścia na szczyt. Wracając, spotkałem dwoje spacerowiczów; tak ich nazywam, ponieważ szli bez plecaków, a ich samochód stał na końcu szosy, o rzut beretem od przełęczy, kwadrans drogi od Skopca. Szli na szczyt. Dobrze, niech chodzą na Skopca i Okole, ja mam całe góry.



„Koniec szlaku. Świat był małym kręgiem drzew wokół i kawałkiem ledwie widocznej dróżki. Cisza go otulała i mgła. Obok zamarły w bezruchu świerk, srebrzyste badyle, ciemna plama mokrego śniegu, za mną świeże ślady. Podobał mi się ten świat. Był nostalgiczny. Mój.”



Wkleiłem te moje słowa napisane sześć lat temu i… zasłuchałem się w sonatę fortepianową b-moll nr 2 z opusu 35. Przyszło mi do głowy, iż one są podobne. Zarówno te góry, jak i muzyka tej znanej sonaty Szopena, budzą we mnie podobnie nostalgiczne wrażenia.



* * *

Garść statystki na zakończenie (tego opisu, nie mojej przygody z Górami Kaczawskimi):

Przeszedłem dzisiaj 25 do 28 kilometrów w ciągu jedenastu godzin. Na podstawie cząstkowych pomiarów szacuję, iż w przeciętny dzień przechodzę dwadzieścia kilometrów, więc w ciągu minionych sześciu lat przeszedłem moimi górami dwa tysiące kilometrów. To mniej więcej tyle, ile trzeba przejechać samochodem, aby wyjeżdżając z Warszawy dojechać do Neapolu.

Raz pojechałem w góry na cztery dni, parę razy miałem wyjazdy trzydniowe, a kilka razy dwudniowe; po policzeniu okazało się, że w Góry Kaczawskie jechałem 77 razy, a to znaczy, że przejechałem około 25 tysięcy kilometrów; to trasa z Warszawy do Lizbony via Władywostok.

Swoje wędrówki zarejestrowałem na siedem i pół tysiącach zdjęć zajmujących ponad 30 GB, oraz opisałem na czterystu pięćdziesięciu znormalizowanych stronach (1800 znaków).

Nie jestem skrupulantem, to komputer zmusił mnie do porządkowania tekstów i zdjęć przy pomocy cyfr. Dla ładu wśród tysięcy fotek i możliwości znalezienia czegokolwiek w setkach stron opisów, foldery ze zdjęciami oznaczam numerem kolejnym stawianym na początku nazwy i datą na końcu, wtedy komputer nic mi nie miesza i porządkuje foldery tak jak lubi, według cyfr właśnie. Folder z setnej wędrówki ma nazwę „100 Góry Kaczawskie 220117”, a tekst opisany jest datą w takim samym formacie.

Żeby mieć do dyspozycji cały dzień, od świtu do zmierzchu, w dzień wyjazdu wstaję o trzeciej, czasami nieco później, jadę 150 do 170 km, a na szlak wychodzę gdy tylko się rozwidni. Czasami, gdy coś źle policzę, wychodzę gdy już jest widno, ale częściej siedzę w samochodzie przy kawie czekając na koniec nocy. Do Leszna wracam około godziny 20, ale bywa, że sporo później. Żeby nie usypiać za kierownicą, a mam z tym kłopoty, zwłaszcza w czasie powrotów, w sobotnie popołudnie nie piję kawy a piwo i kładę się spać o dwudziestej, albo troszkę później; staram się też mieć coś do gryzienia w czasie jazdy powrotnej; ostatnio nie biorę nic dodatkowego, a dla odgonienia senności powoli gryzę nie zjedzone w ciągu dnia kanapki – efekt mojej odwiecznej walki z kaloriami. Ponieważ nad ranem nie jestem zbyt przytomnym, w sobotnie popołudnie wszystko przygotowuję, łącznie z wyłożeniem ubrań i włożeniem do plecaka czy kieszeni jakichś drobiazgów.

Zajrzałem do opisu pierwszego dnia, jest tam o marszu na drewnianych nogach i o zwaleniu się w fotel samochodu. Te słowa przypomniały mi tamten wieczór: mozolne brnięcie w głębokim śniegu przez pole i ogromną ulgę, gdy usiadłem w samochodzie. Wspominam tamten mój stan dla porównania ze stanem dzisiejszym, po przejściu nieco dłuższej trasy, w podobnych warunkach. Nie szedłem na drewnianych nogach; owszem, zmęczenie czułem, ale umiarkowane. Miarodajnym wskaźnikiem mojego zmęczenia jest stan mięśni na drugi dzień rano; no więc w poniedziałek wstałem bez bólu, mięśnie normalnie mnie niosły, chociaż wieczorem tego dnia nieco je czułem. Fakty te odnotowuję z radością, jako że jestem w wieku, w którym zaczyna się zwracać na nie uwagę, a ich niezmieniony stan sprawia satysfakcję.

W czasie wspólnych wędrówek Janek zrobił mi trochę zdjęć, a wśród nich jest kilka wyjątkowo podobających mi się. Jedno z nich zamieszczam tutaj, ponieważ dobrze obrazuje mnie na szlaku. 


Spójrzcie: jestem sam na sam z drogą i idę skupiony na niej, a droga idzie ze mną. Czy widzicie to?

Mogę uznać, że te czy inne góry poznałem, mogę poczuć, iż tracą one swój urok świeżości, ale drogi są inne, nie do przejścia, nie do nasycenia się nimi. Drogi są jak uśmiech kobiety widziany w szary dzień, są jak marzenia ratujące naszą psychikę.

Są symbolem mojego, ludzkiego, czasu.