Dzień dwudziesty piąty, listopad.
Pierwsza trasa: z wioski
Pastewnik do wioski Groszków, w drodze powrotnej poszukiwanie skał wychodnych.
Druga trasa: z zamku Niesyto
w Płoninie południowymi zboczami Wilczej Góry do osad Słowików i Witomin,
stamtąd na szczyt Wilkoń, zejście do wioski Stare Rochomice, obejście wokół
góry Lisianki, powrót do wsi Płoniny.
Wróciłem do Pastewnik chcąc
poznać drugą drogę do Groszkowa, tą prowadzącą wprost z Pastewnik, a wracając,
chciałem poszukać zaznaczonych na mapie dość licznych tam skał wychodnych, słowem:
chciałem pomyszkować po okolicy.
Celem głównym mojego
chodzenia po górach nie jest zdobywanie szczytów, ani nawet bycie gdzieś,
chociaż oczywiście to także; tym celem jest wędrowanie, jeśli tylko można, to z
uroczą towarzyszką idącą przede mną: z Dalą. Dlatego staram się omijać lasy i
chodzić otwartymi przestrzeniami łąk.
Część skał odszukałem i
poznałem. Stoją na odludziach, wśród nagich drzew i chaszczy, są czarne, stare
i ponure. Słowem: mogą się podobać:) Warto zobaczyć te skały dla silnie przy nich
odczuwanego nieludzkiego, bo niczym nie wypełnionego, trwania niemal wiecznego.
Leżący na jednym z tych kamieni uschnięty konar wygląda jak ramię i wydaje się
być żywy, mimo iż przecież już martwy. Ten kawałek drewna szybko zmieni się w
próchno użyźniające ziemię, a kamienie zostaną. Ale gdy dopełni się czas,
znikną także te skały zamienione w glebę, z której będą czerpać soki potomkowie
tego drzewa, którego konar chwilowo tutaj leży.
Odosobnienie tych miejsc z
dala od ścieżek, w gęstwinie zarośli, częsty brak jakichkolwiek śladów wokół, a
w skałach załomy i szczeliny, to wszystko czasami budzi we mnie myśl o skarbie
ukrytym gdzieś tutaj, w jednym z tych zakamarków. Wtedy inaczej patrzę na
kamienie, bardziej rzeczowo, jakbym wyszukiwał miejsca nadające się na
kryjówkę. Parę razy zdarzyło mi się zaglądać w jakieś szczeliny skalne. Miłe
chwile zabawy z wyobraźnią podsuwającą obraz starej mapy lub ciężkiej skrzyni:)
Odwróciwszy się, zobaczyłem
buka zajmującego jedną z takich szczelin: wyrastał z niej wtopiony w skałę,
zajmujący sobą każdy załom, każdą piędź wolnego miejsca; spuszczony w dół, po
skale, monstrualny korzeń wyglądał jak wijący się olbrzymi wąż z łbem schowanym
w ziemi.
Niżej, już na skraju
zagajnika, stał mały buk w cudnych, jaskrawych, kolorach czerwieni i żółci
swoich liści. To drzewo, istota żywa, chociaż żyjąca w sposób niepojęty dla
nas, i szaro-czarne, ponure i martwe, skały stojące za nim wśród nagich już
drzew - szokujący kontrast.
U podnóża skały różowiła się
kępa kwitnących, mimo tak późnej pory roku, iglic pospolitych, jednych z moich
ulubionych kwiatów; delikatne, kolorowe kwiaty przy czarnych, martwych głazach
– kolejny kontrast.
Dopisek: Janek uświadomił mi mój błąd w rozpoznaniu: to bodziszek cuchnący, nie iglica. Oj, ślepota ze mnie.
Dopisek: Janek uświadomił mi mój błąd w rozpoznaniu: to bodziszek cuchnący, nie iglica. Oj, ślepota ze mnie.
Gdy w chaszczach po raz
kolejny utkwił mi kij, wyszarpując go wpadłem na genialny pomysł zdjęcia
talerzyków. Pomysł okazał się być dobrym, szkoda tylko, że tak spóźniony. Ech,
czemu ze mnie taki gamoń?
A na otwartych przestrzeniach
łąk drżą na wietrze dzwoneczki polne; główki mają pochylone, raz czy dwa
nachylałem się chcąc zajrzeć do środka kwiatka by sprawdzić, czy dźwigają swoje
krople zapachów. Kaliny stały w najpiękniejszym swoim czasie, całe wystrojone
owocami błyszczącymi mięsistą czerwienią. Spotykałem też chabry, wcale nie w
zbożu, a na nieużytkach; były mniejsze od swoich polnych braci, ale równie piękne,
zwłaszcza teraz, w listopadzie – jak nie zmieniony latami uśmiech starej
kobiety, dzięki któremu znowu staje się młoda. Licznie spotykane róże i głogi,
nierzadko obsypane swoimi owocami, przywołują obrazy swojej wiosennej urody,
ale i ptaków, dla których teraz są spiżarniami.
Szedłem bezdrożem, gdy w
pewnej chwili zauważyłem dróżkę; pojawiła się nagle, jakby znikąd, poszedłem
więc nią, a ona opasała róg lasu i… znikła wśród traw. Ech. Dróżki polne i
leśne są jak piękne i przywykłe do hołdów kobiety: kapryśne, nieprzewidywalne,
zmienne, ale przecież nadal pociągające.
Samochód zaparkowałem przy
ruinach zamku Niesyto i wysiadłszy, zadarłem głowę w górę. Budowle stoją na
stromej, czarnej, odpychającej skale, ale od wschodu jest rampa z drogą
biegnącą na podwórzec. Stoją tam dwie różne budowle: stara, średniowieczna,
kamienna wieża obronna i znacznie późniejszy murowany okazały pałac.
Doznałem poruszenia, gdy
zobaczyłem uchyloną ramę okna w ścianie bez stropów i dachu – jakby przed
chwilą było otwarte kobiecą ręką dla wywietrzenia pokoju. Może tak właśnie
było? Otworzyła to okno kobieta tam mieszkająca nie wiedząc, że jeszcze dzisiaj
będzie musiała opuścić pałac i już nikt nigdy tego okna nie zamknie…
Odkrytym, południowym,
stokiem Wilczej Góry poszedłem w stronę osad Słowików i Witomin. Tam, jak w
wielu miejscach Gór Kaczawskich, łąkę przedzielało ogrodzenie: teren prywatny.
Łące nic nie stałoby się gdybym przeszedł nią, ale jeśli tylko mogę, obchodzę
ogrodzone obszary uznając prawo właściciela do wydania zakazu wchodzenia na
jego własność. Szedłem brzegiem lasu, a minąwszy przełączkę trafiłem na polną
drogę – publiczną, bez zakazu wchodzenia.
Gdzieś tam podeszły do mnie
dwa psy, wilczur i mały kundelek, obwąchały mnie i… poszły ze mną. Biegały
wokół, bawiły się ze sobą, ale co chwilę wracały do mnie. Dopiero kilka
kilometrów dalej, gdy schodząc do Starych Rochowic, prowadzony drogą wszedłem
na podwórze (posesja nr 86), a tam odezwało się basem wielkie i agresywne
psisko, „moje” psy zrejterowały. Idąc dalej jeszcze oglądałem się, ale już ich
nie było.
Szedłem łąkami za
zabudowaniami, w starym, zdziczałym sadzie zerwałem dwa jabłka wiszące jeszcze
na drzewie (były kwaśne, ale dobre), obszedłem jakiś staw, aż w końcu stanąłem
na końcu wioski, przed ścianą lasu. Na mapie układ dróg był tylko podobny do
dróg przede mną, w końcu wybrałem tę drogę, która powinna była zaprowadzić mnie
przez wąski pas lasu na otwarte przestrzenie wokół góry Wilkoń. Zaprowadziła,
więc była dobrze wybrana, jednak chodząc bez szlaków, z dostępnymi w sprzedaży
mapami, często doświadcza się różnic w przebiegu tych dróg. Wiele dróg nie jest
na mapie zaznaczonych, inne mają tylko podobny przebieg, a bywa, że nawet
zupełnie inny; spotyka się drogi zaznaczone na mapie jako drogi gdzieś prowadzące,
a które w terenie znikają, roztapiają się bez śladu; droga ledwie widoczna
wśród zarośli, absolutnie nie do przejechania nawet terenówką, na mapie jest
tak samo zaznaczona, jak równa, szeroka droga szutrowa dobra nawet dla zwykłych
samochodów miejskich. Symbole dróg na mapach w masywach leśnych najmniej mają
wspólnego z rzeczywistością – jakby ktoś znaczył te drogi patrząc przez krzywą
szybę, czego doświadczyłem na zboczach Lubrzy.
Podobnie jest ze znakami
żółtych gwiazdek symbolizujących miejsca widokowe. Nie dość, że wybrane są dość
przypadkowo, skoro nie ma ich w wielu miejscach zapewniających piękne widoki,
to bywa także, że wskazują na miejsca widokowe istniejące, ale kilkaset metrów
dalej, albo po prostu nieistniejące. Pierwszy przypadek jest na Wilkoniu, drugi
na Lubrzy.
Wokół Wilkonia rozciągają się
rozległe, wypłaszczone łąki, ale gdy zejdzie się niżej (ja szedłem trzymając
się lewej, czyli zachodniej, ściany lasów) otwiera się jeden z tych
wspaniałych, długo pamiętanych widoków. Doliny, dolinki, wioski, maleńkie
samochodziki na niteczkach szos, liczne wzgórza zamykające odległy horyzont.
Kwintesencja uroków kaczawskich.
We wsi wszedłem na przeciwległe zbocza wzgórz chcąc obejść
wokół górę Lisianki; według mapy szczyt był zalesiony, ale wokół góry były
łąki. Skoro łąki, to i otwarta przestrzeń, a więc i dal. Poszedłem, i na samym
początku znowu trafiłem na druty ogrodzeń. Jedne omijałem, drugie przekraczałem
jeśli nie widziałem innej możliwości, aż w końcu trafiłem na drogę, która
wyprowadziła mnie na szczyt i nie znikła na łąkach jak tyle jej sióstr. Za mną
był ten sam uroczy widok, tym razem oglądany z drugiej strony. Wypatrywałem
„mojej” dróżki, swoich śladów; były, ale jeszcze mało wyraźne, muszę więc
wrócić tam by je wzmocnić.
Widok odległego zamku zmylił
mnie, bo nijak nie mogłem uzgodnić kierunków w przestrzeni wokół mnie
zakładając, iż jest to zamek Niesyto. Dopiero gdy strzeliłem się w czoło po
rozpoznaniu zamku bolkowskiego, kierunki świata wróciły na swoje miejsca.
Obszedłem Lisianki i zszedłem
do wioski; na rozległych łąkach tkwiły nieruchomo stada krów, a po garbatej
drodze kołysał się parkoczący traktor. Zmierzchało się.