Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamek Niesyto. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamek Niesyto. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 24 marca 2014

Góry Kaczawskie. Myszkowanie po wzgórzach i dolinach

Dzień dwudziesty piąty, listopad.
Pierwsza trasa: z wioski Pastewnik do wioski Groszków, w drodze powrotnej poszukiwanie skał wychodnych.
Druga trasa: z zamku Niesyto w Płoninie południowymi zboczami Wilczej Góry do osad Słowików i Witomin, stamtąd na szczyt Wilkoń, zejście do wioski Stare Rochomice, obejście wokół góry Lisianki, powrót do wsi Płoniny.

Wróciłem do Pastewnik chcąc poznać drugą drogę do Groszkowa, tą prowadzącą wprost z Pastewnik, a wracając, chciałem poszukać zaznaczonych na mapie dość licznych tam skał wychodnych, słowem: chciałem pomyszkować po okolicy.
Celem głównym mojego chodzenia po górach nie jest zdobywanie szczytów, ani nawet bycie gdzieś, chociaż oczywiście to także; tym celem jest wędrowanie, jeśli tylko można, to z uroczą towarzyszką idącą przede mną: z Dalą. Dlatego staram się omijać lasy i chodzić otwartymi przestrzeniami łąk.
Część skał odszukałem i poznałem. Stoją na odludziach, wśród nagich drzew i chaszczy, są czarne, stare i ponure. Słowem: mogą się podobać:) Warto zobaczyć te skały dla silnie przy nich odczuwanego nieludzkiego, bo niczym nie wypełnionego, trwania niemal wiecznego. Leżący na jednym z tych kamieni uschnięty konar wygląda jak ramię i wydaje się być żywy, mimo iż przecież już martwy. Ten kawałek drewna szybko zmieni się w próchno użyźniające ziemię, a kamienie zostaną. Ale gdy dopełni się czas, znikną także te skały zamienione w glebę, z której będą czerpać soki potomkowie tego drzewa, którego konar chwilowo tutaj leży.

Odosobnienie tych miejsc z dala od ścieżek, w gęstwinie zarośli, częsty brak jakichkolwiek śladów wokół, a w skałach załomy i szczeliny, to wszystko czasami budzi we mnie myśl o skarbie ukrytym gdzieś tutaj, w jednym z tych zakamarków. Wtedy inaczej patrzę na kamienie, bardziej rzeczowo, jakbym wyszukiwał miejsca nadające się na kryjówkę. Parę razy zdarzyło mi się zaglądać w jakieś szczeliny skalne. Miłe chwile zabawy z wyobraźnią podsuwającą obraz starej mapy lub ciężkiej skrzyni:)
Odwróciwszy się, zobaczyłem buka zajmującego jedną z takich szczelin: wyrastał z niej wtopiony w skałę, zajmujący sobą każdy załom, każdą piędź wolnego miejsca; spuszczony w dół, po skale, monstrualny korzeń wyglądał jak wijący się olbrzymi wąż z łbem schowanym w ziemi.

Niżej, już na skraju zagajnika, stał mały buk w cudnych, jaskrawych, kolorach czerwieni i żółci swoich liści. To drzewo, istota żywa, chociaż żyjąca w sposób niepojęty dla nas, i szaro-czarne, ponure i martwe, skały stojące za nim wśród nagich już drzew - szokujący kontrast.
U podnóża skały różowiła się kępa kwitnących, mimo tak późnej pory roku, iglic pospolitych, jednych z moich ulubionych kwiatów; delikatne, kolorowe kwiaty przy czarnych, martwych głazach – kolejny kontrast.
Dopisek: Janek uświadomił mi mój błąd w rozpoznaniu: to bodziszek cuchnący, nie iglica. Oj, ślepota ze mnie.

Gdy w chaszczach po raz kolejny utkwił mi kij, wyszarpując go wpadłem na genialny pomysł zdjęcia talerzyków. Pomysł okazał się być dobrym, szkoda tylko, że tak spóźniony. Ech, czemu ze mnie taki gamoń?
A na otwartych przestrzeniach łąk drżą na wietrze dzwoneczki polne; główki mają pochylone, raz czy dwa nachylałem się chcąc zajrzeć do środka kwiatka by sprawdzić, czy dźwigają swoje krople zapachów. Kaliny stały w najpiękniejszym swoim czasie, całe wystrojone owocami błyszczącymi mięsistą czerwienią. Spotykałem też chabry, wcale nie w zbożu, a na nieużytkach; były mniejsze od swoich polnych braci, ale równie piękne, zwłaszcza teraz, w listopadzie – jak nie zmieniony latami uśmiech starej kobiety, dzięki któremu znowu staje się młoda. Licznie spotykane róże i głogi, nierzadko obsypane swoimi owocami, przywołują obrazy swojej wiosennej urody, ale i ptaków, dla których teraz są spiżarniami.
Szedłem bezdrożem, gdy w pewnej chwili zauważyłem dróżkę; pojawiła się nagle, jakby znikąd, poszedłem więc nią, a ona opasała róg lasu i… znikła wśród traw. Ech. Dróżki polne i leśne są jak piękne i przywykłe do hołdów kobiety: kapryśne, nieprzewidywalne, zmienne, ale przecież nadal pociągające.


Samochód zaparkowałem przy ruinach zamku Niesyto i wysiadłszy, zadarłem głowę w górę. Budowle stoją na stromej, czarnej, odpychającej skale, ale od wschodu jest rampa z drogą biegnącą na podwórzec. Stoją tam dwie różne budowle: stara, średniowieczna, kamienna wieża obronna i znacznie późniejszy murowany okazały pałac.

Doznałem poruszenia, gdy zobaczyłem uchyloną ramę okna w ścianie bez stropów i dachu – jakby przed chwilą było otwarte kobiecą ręką dla wywietrzenia pokoju. Może tak właśnie było? Otworzyła to okno kobieta tam mieszkająca nie wiedząc, że jeszcze dzisiaj będzie musiała opuścić pałac i już nikt nigdy tego okna nie zamknie…
Odkrytym, południowym, stokiem Wilczej Góry poszedłem w stronę osad Słowików i Witomin. Tam, jak w wielu miejscach Gór Kaczawskich, łąkę przedzielało ogrodzenie: teren prywatny. Łące nic nie stałoby się gdybym przeszedł nią, ale jeśli tylko mogę, obchodzę ogrodzone obszary uznając prawo właściciela do wydania zakazu wchodzenia na jego własność. Szedłem brzegiem lasu, a minąwszy przełączkę trafiłem na polną drogę – publiczną, bez zakazu wchodzenia.
Gdzieś tam podeszły do mnie dwa psy, wilczur i mały kundelek, obwąchały mnie i… poszły ze mną. Biegały wokół, bawiły się ze sobą, ale co chwilę wracały do mnie. Dopiero kilka kilometrów dalej, gdy schodząc do Starych Rochowic, prowadzony drogą wszedłem na podwórze (posesja nr 86), a tam odezwało się basem wielkie i agresywne psisko, „moje” psy zrejterowały. Idąc dalej jeszcze oglądałem się, ale już ich nie było.
Szedłem łąkami za zabudowaniami, w starym, zdziczałym sadzie zerwałem dwa jabłka wiszące jeszcze na drzewie (były kwaśne, ale dobre), obszedłem jakiś staw, aż w końcu stanąłem na końcu wioski, przed ścianą lasu. Na mapie układ dróg był tylko podobny do dróg przede mną, w końcu wybrałem tę drogę, która powinna była zaprowadzić mnie przez wąski pas lasu na otwarte przestrzenie wokół góry Wilkoń. Zaprowadziła, więc była dobrze wybrana, jednak chodząc bez szlaków, z dostępnymi w sprzedaży mapami, często doświadcza się różnic w przebiegu tych dróg. Wiele dróg nie jest na mapie zaznaczonych, inne mają tylko podobny przebieg, a bywa, że nawet zupełnie inny; spotyka się drogi zaznaczone na mapie jako drogi gdzieś prowadzące, a które w terenie znikają, roztapiają się bez śladu; droga ledwie widoczna wśród zarośli, absolutnie nie do przejechania nawet terenówką, na mapie jest tak samo zaznaczona, jak równa, szeroka droga szutrowa dobra nawet dla zwykłych samochodów miejskich. Symbole dróg na mapach w masywach leśnych najmniej mają wspólnego z rzeczywistością – jakby ktoś znaczył te drogi patrząc przez krzywą szybę, czego doświadczyłem na zboczach Lubrzy.
Podobnie jest ze znakami żółtych gwiazdek symbolizujących miejsca widokowe. Nie dość, że wybrane są dość przypadkowo, skoro nie ma ich w wielu miejscach zapewniających piękne widoki, to bywa także, że wskazują na miejsca widokowe istniejące, ale kilkaset metrów dalej, albo po prostu nieistniejące. Pierwszy przypadek jest na Wilkoniu, drugi na Lubrzy.
Wokół Wilkonia rozciągają się rozległe, wypłaszczone łąki, ale gdy zejdzie się niżej (ja szedłem trzymając się lewej, czyli zachodniej, ściany lasów) otwiera się jeden z tych wspaniałych, długo pamiętanych widoków. Doliny, dolinki, wioski, maleńkie samochodziki na niteczkach szos, liczne wzgórza zamykające odległy horyzont. Kwintesencja uroków kaczawskich.




We wsi wszedłem na przeciwległe zbocza wzgórz chcąc obejść wokół górę Lisianki; według mapy szczyt był zalesiony, ale wokół góry były łąki. Skoro łąki, to i otwarta przestrzeń, a więc i dal. Poszedłem, i na samym początku znowu trafiłem na druty ogrodzeń. Jedne omijałem, drugie przekraczałem jeśli nie widziałem innej możliwości, aż w końcu trafiłem na drogę, która wyprowadziła mnie na szczyt i nie znikła na łąkach jak tyle jej sióstr. Za mną był ten sam uroczy widok, tym razem oglądany z drugiej strony. Wypatrywałem „mojej” dróżki, swoich śladów; były, ale jeszcze mało wyraźne, muszę więc wrócić tam by je wzmocnić.
Widok odległego zamku zmylił mnie, bo nijak nie mogłem uzgodnić kierunków w przestrzeni wokół mnie zakładając, iż jest to zamek Niesyto. Dopiero gdy strzeliłem się w czoło po rozpoznaniu zamku bolkowskiego, kierunki świata wróciły na swoje miejsca.
Obszedłem Lisianki i zszedłem do wioski; na rozległych łąkach tkwiły nieruchomo stada krów, a po garbatej drodze kołysał się parkoczący traktor. Zmierzchało się.