Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Miłość muzyka i góry. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Miłość muzyka i góry. Pokaż wszystkie posty

sobota, 22 października 2022

Recenzje książki o Jasiach

 

221022

Na portalu Lubimy Czytać zauważyłem tekścik o mojej książce.

Zapraszam do lektury.

* * *

Czy to nie fascynujące odkrywać emocje zamieszkujące ludzkie serce?
"Miłość, muzyka i góry" przeniosła mnie w świat emocji pewnego człowieka.
Szłam wraz z nim po ścieżce wydeptanej przez uczucia, emocje i pragnienia.
Dostrzegałam szczegóły namalowane przez słowa, nawet gdy mówiły o prostych rzeczach.

Sama fabuła wydaje się prosta.
Nie ma tu pędzącej akcji.
Pewne aspekty są przewidywalne, ale... Wchodzę ostatnio w inny wymiar czytelnictwa. Bardziej doceniam prostotę splecioną z uczuciowością.
W tej powieści było wszystko to, czego było mi potrzeba.
.
Za możliwość jej przeczytania dziękuję Karo @flatreads która zorganizowała bookture właśnie z tą powieścią. Gdyby tego nie zrobiła, być może ten tytuł zagubiłby się w oceanie innych książek. I nigdy byśmy się nie odnaleźli.

* * *

Autorka drugiej recenzji prowadzi bloga „Oaza Recenzji Mirki Dudko”, i tam skopiowałem poniższy tekst oraz zdjęcia.


 

* * *

ten świat wcale nie jest taki ładny. Ten świat coraz częściej ocenia człowieka po zasobności portfela lub według jego znaczenia. Mniej w nim miłości, a silniejsza jest pogoń za bogactwem i znaczeniem.”

Uwielbiam góry, mimo że mieszkam na terenach nizinnych. Doceniam ich majestat i piękno, spokój ale też grozę. Chodząc po urokliwych ścieżkach dociera do nas wielkość Matki Natury, jej porządek i magia. Z tego względu skusiłam się na książkę pt.: „Miłość, muzyka i góry” szukając tego rodzaju odniesień w zamieszczonej w niej historii.

Krzysztof Gdula jest synem, mężem, ojcem i dziadkiem. Z wykształcenia i z pracy – technik, a humanista z przekonań i zainteresowań. Uwielbia włóczyć się po górach, słuchać barokowej muzyki, czytać i pisać książki. Na swojej stronie przyznaje, że bywa marudny i jest czasami smutasem. Autor książek "Sudeckie wędrówki" (2016 r.) oraz "Góry Kaczawskie słowem malowane" (2019 r.). Wśród wielu jego tekstów na blogu jest takich, które opowiadają o górach, zwłaszcza Sudetach. Opisuje w nich swoje wędrówki, by pokazać czytelnikom piękno górskich szlaków ale też zrozumieć siebie i swoje odczucia. 

Inspiracją do napisania powieści „Miłość, muzyka i góry” stały się uroki Gór Kaczawskich. W czasie jednej z wędrówek w 2014 roku, powstał zarys historii dwojga ludzi, którzy spotkali się w nietypowy sposób. Jak pisze autor: „Usiadłem na brzegu lasu i mając przed sobą ładny widok, zamyśliłem się” i wówczas ujrzał oczami wyobraźni dwoje Jasiów czyli Jana i Janinę. 

Jan kocha góry a szczególną miłością darzy Góry Kaczawskie, gdzie ma swój dom i lubi wędrować swoimi ulubionymi szlakami. Pewnego dnia, w czasie jednej z takich eskapad, spotyka piękną dziewczynę z warkoczem, która siedzi pośród krów i sprawia wrażenie, jakby była nie z tego świata. I faktycznie tak jest, gdyż okazuje się, że według niej, właśnie dwa lata temu skończyła się wojna, w której zginęły wszystkie jej bliskie osoby. On uznaje ją za wariatkę i nie rozumie co się wokół niego dzieje, tym bardziej, że nagle znikają znane widoki a krajobraz przypomina czasy powojenne. Jasia ma do niego jedną prośbę, by on zabrał ją do siebie, do swego świata. Gdy przystaje na jej prośbę, ponownie znajdują się w XXI wieku. I tak zaczyna się ich wspólna droga, droga dwóch serc, które pochodzą z dwóch różnych, jakże  odmiennych światów…

Okładka jest bardzo skromna a przy tym prosta w swoim wyrazie. Na czarnym tle umieszczony został obrazek, na którym widać dziewczynę grającą na skrzypcach i unoszącą się wśród górzystych krajobrazów. Książka ma nieco mniejszy format, niż inne standardowe publikacje oraz miękką oprawę bez skrzydełek. Natomiast treść została wydrukowana na szarym tzw. ekologicznym papierze z wyraźną czcionką i z zachowaniem szerokich marginesów. Nie ma w niej rozdziałów ani osobnych części. Całość ujęta w jednej, ciągłej formie ale poszczególne epizody z życia Jasiów oddzielone zostały jedynie akapitami. Dużo w niej jest dialogów, niewyszukanych, zwyczajnych i oszczędnych. Czuć w nich troskę, czułość i wzajemną miłość. 

Na zaledwie 140 stronach autor zawarł eteryczną opowieść o miłości z muzyką i górami w tle, w której funkcjonują obok siebie dwa światy: realny i fantazyjny. Przelał na papier historię, która mocno odbiega od rzeczywistości opisując piękno w najczystszej postaci. 

W twoim świecie niewiele można było mieć za pieniądze, tutaj więcej, niż możesz sobie wyobrazić.
Miłość też?
- Nie. Ale jej namiastki, udawanie.
- To nie miłość.
- Nie, ale wielu ludziom tyle wystarczy, jeśli tylko mają pełny portfel i mocne przeżycia, jeśli coś wiruje wokół nich.”

Najważniejszym i głównym motywem jest miłość, dlatego w tytule ten wyraz jest wyszczególniony większą czcionką. To miłość wprost bajkowa, wyjątkowa i niecodzienna, która niczego nie żąda, nie obiecuje, nie narzuca lecz po prostu JEST. Szczera, czysta, pełna zrozumienia i empatii. 

Pan Krzysztof Gdula ukazał miłość idealną, wrażliwą, delikatną i bezwarunkową. Miłość, o jakiej marzy Jan (i chyba nie tylko on), który w swoim życiu miał wiele kobiet ale z żadną nie zaznał szczęścia. Tym samym autor stawia pytanie czy w dzisiejszym świecie taka miłość jest realna i co oznacza pojęcie miłości prawdziwej? Pokazuje, że w świecie własnej wyobraźni wszystko jest możliwe i możemy być tam, gdzie chcemy i z kim chcemy. Jednak co się wydarzy, gdy okaże się, że to wszystko jest jedynie wytworem naszej wyobraźni?

Egzemplarz książki otrzymałam od portalu: sztukater.pl

piątek, 8 kwietnia 2022

Pożegnanie, dzień pierwszy

 260322


Plan miałem tylko na początek dnia: pójść na bardzo malownicze i widokowe zbocza dwóch pokaźnych gór kaczawskich, Leśniaka i Okola. Chciałem wypróbować zauważone wcześniej na satelitarnych zdjęciach Google przejście przez zagajniki. Później… zobaczymy. Ładnymi zdjęciami nie mogę się pochwalić, bo co prawda było pogodnie, a nawet bywało słonecznie, ale w powietrzu wisiała mgiełka. Widoki ze zboczy masywu są klasycznie kaczawskie, a ten przymiotnik znaczy u mnie tyle, co piękne. Dzisiaj szczególnie, ponieważ żegnałem się z Górami Kaczawskimi i z Sudetami na kilka miesięcy. Pora wrócić do domu. Szedłem patrząc i starając się zapamiętywać. Zatrzymywałem się widząc swoje liczne tutaj ślady i wspominałem minione wędrówki.

Ot, ta jasna plama pod szczytem Łysej Góry, na prawo od masztów antenowych. Drobny szczegół krajobrazu, prawda?


Był grudzień 2012 roku, pogodny dzień śnieżnej zimy. Początek mojej przygody z Górami Kaczawskimi. We dwóch wyruszyliśmy z Chrośnicy na szczyt Łysej Góry jeszcze przed świtem, a najbardziej kolorową jutrzenkę widzieliśmy właśnie na tej polanie pod szczytem. Później mój towarzysz przysłał mi kilka zdjęć z wędrówki, na jednym z nich nie od razu rozpoznałem siebie w małej sylwetce zostawiającej nierówny, jakby niezdecydowany ślad swojej drogi na śniegu. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że to dopiero początek historii tego zdjęcia. Blisko dziesięć lat później kolega stworzył projekt okładki mojej nowej książki wykorzystując to zdjęcie.


 Dzisiaj poczułem, że wrażenia budzone widokiem tej łąki pod szczytem Łysej Góry wzbogaciły się: do wspomnienia kolorowej Eos witającej nas tamtego zimowego ranka dołączył cały szereg wspomnień i przeżyć związanych z napisaniem i wydaniem moich „Wrażeń i chwil”.

Tak oto do setek nici łączących mnie z tymi górami, dodałem kolejną.

Stałem na rozdrożu nie mogąc się zdecydować gdzie mam iść, w końcu wspomnienie poszukiwań dogodnych dróg w pobliżu Zazdrośnika, górki przylepionej do Łysej Góry, przeważyło. Postanowiłem sprawdzić, czy pamiętam tamtejsze poplątane drogi.

Niedokładnie, jak się okazało. Co prawda nie zgubiłem się, ale parę razy drogi (częściej bezdroża) zaskakiwały mnie swoim biegiem. Skoro byłem już na drugiej stronie górskiego masywu, pozostała część trasy ustaliła się sama: brzegiem łąk i lasów dojść do Przełęczy Chrośnickiej i nią wrócić do wioski.

Łąki na górskich zboczach w pobliżu wiosek bywają ogrodzone z powodu wypasania bydła, co utrudnia marsz tym bardziej, im wyższe są ogrodzenia. Jednak do wyjątków należą te, które trudno przekroczyć. Wchodzę na cudzą własność? Owszem, ale nie czynię żadnych szkód swoim wejściem, a ogrodzenie jest stawiane dla zwierząt. W pobliżu przełęczy, na zboczu pod lasem, mam swoje miejsce z widokiem na Stromiec i Karkonosze. Łąki wybiegają spod lasów, nabierają pędu na zboczach, przekraczają wioskę i biegną aż pod szczyt Stromca.

 Odwiedziłem brzozowe zagajniki na Kopie, a skoro byłem tak blisko, nie mogłem pominąć miejsca spotkania się Jasiów na Lastku. Nie było ich tam, pewnie są u siebie we Wrocławiu albo znowu gdzieś ich nosi. 


 Idąc w stronę Skaliska, zboczyłem w stronę dwóch brzóz pod którymi kiedyś znalazłem dużo grzybów, a będąc tam odruchowo myszkowałem wzrokiem pod nogami. Oczywiście grzybów nie znalazłem, ale daleki widok na Ostrzycę i Grodziec, dwie największe góry pogórza, był nadal. Mówicie, że plotę banialuki? Nie. Po prostu żegnam się z miejscami znanymi i lubianymi.

Skalisko jest rumowiskiem starych, pokruszonych skał porośniętych mchami i paprociami. Drzewa walczą tam o życie i nader często przegrywają; dzisiaj schodziłem znaną mi ścieżką, była zatarasowana przewróconymi drzewami. 


Niżej, między drzewami, widziałem wierzbę oglądaną rano z drugiej strony doliny. Zatoczyłem krąg i wracałem.

Wracałem.

* * *

Trudno nie wspomnieć o drzewach, skoro patrzenie na nie zajmuje tak wiele czasu. Mam w tych górach „swoje” drzewa, znane i pamiętane; bywa nawet, że odczuwana potrzeba ich odwiedzenia wpływa na wybór takiej nie innej trasy. Dzisiejszą wędrówkę mógłbym nazwać drogą dwóch wierzb. Pierwsza jest drzewem Jasiów z mojej książki: przy niej rozmawiali przed zejściem do wioski. Rośnie pod lasem, na zboczu Kopy, jednej z gór Chrośnickich Kop, ledwie sto metrów od malowniczej grupy mało znanych skał Skaliska. Stojąc przy niej widzi się pokaźny masyw górski wznoszący się po drugiej stronie doliny: to Leśniak i Okole. Górne partie tych gór są zalesione, ale nieco niżej rozciągają się łąki poprzecinane zagajnikami. Rośnie tam druga znana mi wierzba – wyjątkowo kształtna iwa. Między nimi jest dwukilometrowa odległość, ale te drzewa widzą się wzajemnie ponad doliną. 

Widziałem wierzbę iwę rosnącą w objęciach brzozy, widziałem też iwę rosnącą w sposób charakterystyczny dla tego gatunku. Drzewa te są kruche, często się łamią, ale jednocześnie mają niesamowicie silną wolę życia i zdolność odnawiania się. Bywa, że pień drzewa leży, ale jeśli tylko z korzeniami łączy go kilka niezerwanych włókien, żyje nadal. Zakwita, owocuje, a nawet staje się żywicielem kilku nowych konarów, nierzadko pokaźnych. Stary pień bywa omszały, a jeśli ukryty jest wśród zarośli, na pierwszy rzut oka widzi się kilka młodych iw rosnących obok siebie. Dopiero dokładniejsze przyjrzenie się pozwala zobaczyć stary, próchniejący pień nadal karmiący swoich następców – jak na tym zdjęciu.
Często widuję splątany gąszcz żywych i martwych drzew tego gatunku. Ich mała wytrzymałość na wiatry w połączeniu z przemożnym pragnieniem zaowocowania jeszcze raz, tworzą przejmujące obrazy żywiołowości i śmierci. W tym chaosie przypominającym czasami armagedon zauważam podobieństwo do Guerniki Picassa. Patrząc na takie miejsca można odnieść wrażenie istnienia sprzeczności w zachowaniu wierzb iw: z jednej strony bardzo chcą żyć na przekór wszelkim przeszkodom i trudnościom, z drugiej strony nie dbają o to życie, rosnąc byle jak, byle szybciej. Iwy potrafią fascynować, ale i odpychają od siebie, natomiast wierzby płaczące zjednują mnie swoim nienasyceniem słońca, wszak jako pierwsze zielenią się wczesną wiosną i jako jedne z ostatnich gubią liście w listopadzie. Właśnie teraz zaczynają je rozwijać, gdy na przykład dęby jeszcze śpią snem zimowym.

Wspomnę jeszcze o sporym wiatrołomie na Przełęczy Chrośnickiej. Widok pokotem położonych świerków budzi smutek i protest. Tak, protest, ponieważ my jesteśmy winni śmierci tych drzew. Sadziliśmy świerki ponieważ szybko rosną; nie bacząc na uwarunkowania tworzyliśmy jednorodne lasy, obce sudeckim górom. Później też bywało nie najlepiej: bodajże na Sądreckich Wzgórzach widziałem sporą porębę, a za nią… wiatrołom. Odsłonięte drzewa, przystosowane do życia w zwartym lesie, nie wytrzymały uderzeń wiatru.


Spójrzcie na te mokre brzozowe pniaki. Przejmująca jest niewiedza korzeni o ścięciu drzewa.

Nadal nie wiem, jak opisać kolory dalekich gór widzianych w słoneczny dzień przez cienki woal mgiełki. W tej barwie, stopniowo jednoczącej się z kolorem nieba, jest dal i ciągle od nowa budzona potrzeba pójścia za horyzont.


Ten strumyk przekonywał mnie swoim szeptem o ugaszeniu największego pragnienia.

Trasa:

Wyszedłem jak zwykle miejsca koło kościoła w Chrośnicy w stronę masywu Leśniaka i Okola. Zakolem, po przejściu zboczami tych góry, zszedłem do wioski i podnóżem Łysej Góry doszedłem do wzgórza Widok. Z niego na Zazdrośnika i na przełęcz między Leśnicą i Polną. Zboczami Leśnicy i Grapy doszedłem do Przełęczy Chrośnickiej. Po jej drugiej stronie odwiedziłem okolice Kopy i Lastka oraz zespół skał Skalisko. Stamtąd wróciłem do wioski.

Statystyka: wędrówka trwała 11,5 godziny, w tym niecałe trzy godziny przerw, a przeszedłem trochę ponad 21 km.


 



























środa, 21 lipca 2021

Recenzja książki o Jasiach

 160721

W lecie minionego roku poprosiłem Martę, właścicielkę bloga „Zaczytanie”, o recenzję książki o Jasiach. Zgodziła się uprzedzając o długim terminie. Przy okazji wysyłania książki okazało się, że jesteśmy niemal sąsiadami, mieszkając w odległości pięciu kilometrów od siebie. Więc wysłałem, a później… zapomniałem. Kiedy kilka dni temu otworzyłem liścik od Marty z wiadomością o przeczytaniu książki, puknąłem się w czoło: no, przecież!

Będąc miłośniczką kotów, do tekstu zamieszczonego na Instagramie autorka dołączyła zdjęcie sierściuchów zajętych ulubionym swoim zajęciem na mojej książce, a tekst zaczęła pochwałą zgrabnie nawiązującą do zdjęcia.

Przytulić się do książki. Do mojej książki. Czyż nie miłe słowa?

Oddaję głos autorce.

»Ta książka taka właśnie jest, że pomimo bezlitosnych upałów, człowiek (tudzież kot), chce się do niej przytulić 😂
Biorąc ją do ręki spodziewałam się jakiejś banalnej i nudnej historyjki. Jak bardzo się myliłam!
„Miłość, muzyka i góry” to krótka historia na pograniczu romansu i powieści obyczajowej. Krzysztof Gdula opowiada w niej o przypadkowym spotkaniu dwojga młodych ludzi, które na zawsze odmieniło los każdego z nich.
Mamy rok 2014. Jaś, miłośnik samotnych wędrówek po górach spotyka na jednym ze swoich ulubionych szlaków dziewiętnastoletnią Jasię, która wypasa krowy. Dziewczyna wydaje się być bezradna i całkowicie oderwana od rzeczywistości. Twierdzi, że cała jej rodzina zginęła niedawno na wojnie, a ona, aby przeżyć, musiała zamieszkać z zupełnie obcymi jej ludźmi. Jej smutna historia od razu chwyta Jasia za serce, dlatego też, bez słowa sprzeciwu, zgadza się zabrać dziewczynę pod swój dach. Mężczyzna pomaga młodej kobiecie odnaleźć się w nowej rzeczywistości, pokazuje dobrodziejstwa współczesnego świata i cierpliwie tłumaczy, jak obsługiwać Internet i sprzęty domowe. Jej bezradność oraz beztroska początkowo go bawią, jednak z czasem Jaś zaczyna dostrzegać nie tylko jej urodę, ale również to, jak wspaniałą i wrażliwą osobą jest Jasia. Na domiar wszystkiego, okazuje się, że dziewczyna potrafi doskonale grać na skrzypcach, a on jest przecież wielkim miłośnikiem muzyki klasycznej! Młodzi ludzie zaczynają się do siebie coraz bardziej zbliżać, aż w końcu ich związek przeradza się w prawdziwą, szczerą miłość, która zaprowadza ich przed ołtarz. Czy Jasio jednak nie zapędza się za bardzo w swoich wyobrażeniach o kobiecie idealnej? A może to wszystko, to tylko sen…?
Jeżeli chcecie poznać dalsze losy tych dwojga uroczych ludzi, to koniecznie sięgnijcie po tę książkę. Zapewniam, że otuli Was niezwykłym ciepłem ich miłości, dziecięcą szczerością oraz nauczy, że w życiu najważniejsze są tylko te chwile, w których jesteście szczęśliwi.
Moja ocena: 4/5.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję autorowi.«

* * *

Recenzja jest na Instagramie oraz na Goodreads. To nowy portal książkowy; szkoda tylko, że angielskojęzyczny. Co prawda niewiele to przeszkadza, ale angielskojęzycznej stronie nie pasuje oferować swoje usługi adresowane do Polaków w Polsce, bo Polacy nie gęsi.

Oczywiście jest też na blogu Zaczytanie.

No i na najpopularniejszy obecnie portal książkowy  Lubimy Czytać.

Zdjęcie zamieszczone na Instagramie, tutaj publikuję je za zgodą Autorki.




czwartek, 6 maja 2021

Pięć wzgórz

 

010521

Pierwsze wzgórze po prostu wyrosło przede mną, niezaznaczone na mapie, jakże więc mogłem je ominąć? Stepowiejącą łąką, później polną drogą, podszedłem pod szczyt wzniesienia i zobaczyłem krajobraz rozległy, ładny i charakterystyczny dla Roztocza, a przynajmniej do tej niewielkiej poznanej części. 

Zauważaną przeze mnie główną odmiennością są długie zbocza o niewielkim nachyleniu. Owszem, naturalna to różnica, wszak jestem na wyżynie nie na pogórzu, jednak... brakuje mi kaczawskich widoków. Na pocieszenie siebie samego zauważę, że dzisiaj poznane wzgórza, mając formę zbliżoną do ostańców, podobne są do pogórzańskich górek.

Będąc pod szczytem pierwszego wzniesienia, wyraźnie zobaczyłem sąsiednie wzgórze mającą dumną nazwę góry, mianowicie Górę Hołdy. Zza niej, na granicy widnokręgu, wyrastało strome, jak na roztoczańskie standardy, następny wzgórze, przyciągające wzrok wysokim, strzelistym drzewem. Aż tak wysoka i równa daglezja?

 Później, będąc bliżej, zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Przy drodze, którą schodziłem, rośnie wysoka i gruba ponad zwykłą miarę grusza. Stoi tam samotna, więc będąc przy niej, ma się naprawdę rozległe widoki. Nic, tylko usiąść, oprzeć plecy o jej pień, patrzeć i słuchać siebie.

Grusze rosnące samotnie na miedzach mają szczególny urok, przy czym, wyraźnie to odczuwam, jedynie jego część tkwi w samym drzewie. Ta druga, ważniejsza, jest odzewem polskiego ducha, ponieważ możliwe jest, że wzorce piękna naszej ziemi mamy zapisane w nas. Może się z nimi rodzimy, może wysysamy je z matczynym mlekiem, a może budujemy je, nieświadomie, przez całe życie z maleńkich drobin wspomnień, lektur lub marzeń o letnich dniach snutych w grudniowy wieczór.

A może tkwi w nas cząstka miłości do ziemi przekazywana nam przez pokolenia naszych przodków uprawiających pola wokół takich grusz?…

 

Tę samotnicę widziałem też z Góry Hołda, widziałem i później, gdy lawirując wokół pól, przy granicach lasów, szedłem dalej, ku następnym wzgórzom. W końcu znikła mi z oczu, ale pojawiła się kilka godzin później, kiedy wracałem. Wtedy patrzyłem na nią inaczej – jak na znajomą.

Ten dzień mógłbym nazwać też dniem drzew, skoro gdzieś dalej na polach znalazłem inną, ale równie dużą gruszę, a pod wieczór zaskoczył mnie widok samotnie rosnącego buka. Nie pamiętam, bym widział buka równie rozłożystego i gęstego, by nie powiedzieć: uroczo pękatego niczym dawne czajniczki. Na pewno nie widziałem takiego polnego samotnika w otoczeniu gęsto rosnących tarnin.

Trzeba mi wrócić do tych drzew, zobaczyć je zielonymi i kwitnącymi, zapamiętać je lepiej, a może wtedy staną się moje.

* * *

Pojechałem w sobotę wiedząc, że w ten najładniejszy – według prognoz – dzień majówki ma padać przez godzinę, a pozostałe dni mają być bardziej deszczowe i wietrzne. Wczesny ranek był pogodny, nawet przez chwilę widziałem wschodzące słońce (krótko po piątej – niech żyją długie dni!), ale zgodnie z zapowiedzią później zaczęło padać. Nic to – pomyślałem – za godzinę powinno przestać. Przestało, owszem, ale na krótko; deszcz wrócił i padał przez pięć godzin. Człapałem w pelerynie po coraz bardziej śliskich drogach, jednak trasy nie skróciłem, wszak nie pierwsza to moja deszczowa wędrówka, chociaż pierwsza roztoczańska.

Kłopot z wielogodzinnym deszczem polega na stopniowym wilgotnieniu ubrań. Buty nie przemokły, ale z wierzchu były całe wybłocone, spodnie na kolanach owszem, poddały się, a wiatrówka i bluza polarowa zawsze wtedy są ni to suche, ni mokre. Czapka z daszkiem zwykle na koniec deszczowego dnia podzielona jest na dwie strefy: ta schowana pod kapturem jest tylko wilgotna, a wystający daszek ocieka. Jednym z obrazów wynoszonych z deszczowych wędrówek jest widok kropel deszczu zbierających i kołyszących się na końcu daszka w rytm kroków

Jeszcze na drugi dzień pokój miałem „ozdobiony” porozwieszanymi w różnych dziwnych miejscach schnącymi ubraniami.

* * *

Z bliska wysokie drzewo rosnące pod szczytem Góry Marchwianego pokazało zbyt równy pień i nienaturalny kształt korony, a później zauważyłem anteny sieci GSM ukryte między „gałęziami”. Będąc na szczycie zobaczyłem, że nawet maszt w formie rury pokryty jest czymś, co imituje korę. Sympatyczny pomysł, któremu przyklaskuję.

U podnóża tego wzgórza jest dziwne miejsce biwakowania: stoi tam paskudna szopa i kilka tapicerowanych starych foteli, a wokół leżą kupy śmieci. Na widokowym miejscu Góry Hołda postawiona jest prymitywna ławka, a przy niej leżą butelki. Kiedy podszedłem pod Kamienną Górę uznałem, że wchodzić na szczyt nie będę, bo zapewne zobaczę tam to samo, co na Lasowej Górze, czyli śmieci. W innym miejscu, na uboczu, daleko od szlaków, zobaczyłem plastikowe folie na drzewach i wiązki puszek wiszące na gałęziach. Może komuś taki pomysł wydał się dowcipny czy oryginalny? Może dla tych ludzi to ciekawy pomysł mający cechy współczesnych kompozycji artystycznych?


Muszę coś zrobić, muszę jakoś poradzić sobie z powszechnym widokiem śmieci, bo czuję, jak bardzo mi przeszkadzają w odbiorze wrażeń, ale czy mogę je nie dostrzegać? Raczej nie. Cóż więc zostaje? Przyzwyczaić się do nich? Wszechobecne butelki i worki uznać za nieodłączny element roztoczańskich krajobrazów?

Gdzieś w Sudetach przeczytałem na tablicy informacyjnej apel do turystów, był w formie zapewnienia o mniejszym ciężarze pustych butelek niż pełne. Uważam, że nie mógł dotrzeć do tych śmieciarzy, ponieważ oni doskonale wiedzą o małej wadze pustych opakowań. Tym ludziom one po prostu nie są już potrzebne, więc po co mają je zabierać ze sobą? Mając zerowe poczucie estetyki, nie znajdują odpowiedzi na to pytanie, więc naturalną czynnością jest wyrzucenie, i żadne argumenty do nich nie trafią poza jednym: naprawdę dużymi karami.

Tylko kto ma się tym zająć?

Dość o tym. W przyszłości postaram się mniej zaśmiecać swoje teksty śmieciami.

Widziałem kwitnące fiołki, tak mi się wydaje po kształtach liści, ale czy one miewają białe kwiaty? Proszę o pomoc, bom bardziej zielony niż liście tych roślin. Inną roślinę, która zwróciła moją uwagę, jest skrzyp – jeśli mam wierzyć Googlom, ale najbardziej widomą i niecierpliwie oczekiwaną oznakę pełni wiosny widziałem na brzozach: nareszcie wystroiły się zielenią swoich drobniutkich listków. Nawet dzisiaj, w deszczowy i lekko zamglony dzień, wyglądały ładnie, a kiedy udawało mi się uchwycić lśnienie światła w kropelkach wody wiszących na listach, były po prostu piękne.

Zdecydowana większość trasy wypadła w poprzek granic pól, miałem więc kłopoty ze znalezieniem pasujących mi dróg. Nie chcąc chodzić po polach (szedłem nimi, gdy były tylko zaorane lub leżały ugorem), wędrowałem wzdłuż granicy lasów, a wąskie zagajniki rosnące na zalesionych polach przecinałem w poprzek, szukając przejść między gęstymi drzewami. Oczywiście trasa się wydłużała, ale doświadczałem licznych niespodzianych odmian widoków i odkrywałem urocze zakątki ukryte przed ludźmi. Widziałem zielone, nierozjeżdżone polne dróżki, polanki zdobione pojedynczymi drzewami lub różanymi krzewami, zapomniane dróżki pojawiające się tam, gdzie wydawało się, że przejścia nie ma, a co równie ważne, śmieci było tam mniej.




Spodobała mi się taka wędrówka i na pewno podobne będę powtarzał.

Szlak zaznaczony na mapie jest dużym przybliżeniem, ponieważ trudno uwzględnić na nim wszystkie meandry mojej trasy w rytm biegu dróg lub brzegów zagajników, szczególnie, że na mapie ich granice i zaznaczone drogi nijak się mają do rzeczywistości.

Początek i koniec trasy miałem we wsi Tereszpol. Poznałem okolice linii kolejowej oraz góry: Hołda, Marchwianego, Lasową i Kamienną.

* * *

Przez przypadek trafiłem na blog "Oaza recenzji"  Mirki Dudko, a w nim znalazłem recenzję mojej książki o Jasiach.

Autorce podziękowałem na jej blogu, tutaj czynię to ponownie: dziękuję za przychylność i miłe słowa.