070321
Trzmielowa Dolina
Kręta, ostro pnąca się pod górę wioskowa uliczka wyprowadziła mnie na otwartą przestrzeń rozległego zbocza góry. W oddali, po drugiej stronie doliny, zobaczyłem całą ścianę Karkonoszy i na jej tle rudawskie szczyty.
Bliskie wzgórza były beżowe i zielone, więc jesienne, karkonoskie natomiast stały czarne, białe i sine, czyli nadal zimowe. Na zaśnieżonym, wschodnim zboczu Śnieżki zobaczyłem niewielki, delikatny, jasny odblask wschodzącego słońca. Wyglądał pięknie, zwłaszcza w zestawieniu z surowością barw całego łańcucha górskiego. Powoli schodziłem po zboczu patrząc na rozlewanie się tej jasności po kolejnych szczytach, jej intensywnienie i jednoczesną przemianę barw. Aparat jak zwykle niewiele dojrzał. Zdjęcie pokazane tutaj jest nader słabym odzwierciedleniem rzeczywistości.
Kwadrans później, nim światło zdążyło dotrzeć na moje zbocze, chmury zakończyły spektakl początku dnia. Słońce zobaczyłem ponownie dopiero popołudniu. Dzień był więc chmurny, a i wietrzny, dobrze więc, że wbrew przewidywaniom ubrałem się ciepło.
* * *
Dzisiejszy wyjazd traktowałem jako jeszcze jeden dzień żegnania się z moimi górami, dlatego na włóczęgę wybrałem kolejne miejsca znane i lubiane – tym razem zbocza Maślaka i Trzmielową Dolinę. Myślę, że w ciągu minionych dziesięciu lat na pewno nie mniej niż pięć dni spędziłem w tej okolicy – jednej z najładniejszych w Górach Kaczawskich. Rozległość i urozmaicenie odkrytych zboczy jest tak duża, że całego dnia nie wystarczy dla zajrzenia wszędzie, gdzie ładnie i gdzie jeszcze dzisiaj nie byłem. Po prostu szwendałem się tam i z powrotem, a zaznaczone na mapie ślady są znacznie uproszczone.
Nie mogłem nie odwiedzić Lipowej Dolinki – bocznej, niewielkiej doliny schodzącej do Trzmielowej swoim własnym strumieniem. Nazwa jest moja, a taką nadałem z powodu wielkiej lipy rosnącej przy źródle.
Stoi na łagodnym zboczu, mając za sąsiadów samotną brzozę z jednej strony, a z drugiej sporą kępę, właściwie istny gąszcz tarnin, głogów, róż i czarnego bzu rosnących nad źródłem. Jej konary rozgałęziają się szeroko i nisko, tuż przy ziemi, a nadal jest nienasycona słońca. Dzisiaj zobaczyłem, jak odpycha sąsiednie małe drzewka innych gatunków. Można było usłyszeć jej wołanie: moja przestrzeń, moje słońce!
Wokół wznoszą się rozległe zbocza, a w dole ciemnieje las porastający dno Trzmielowej Doliny. Uroczy zakątek.
Obszedłem lipę chcąc zobaczyć źródło, i wtedy dostrzegłem wielką dziuplę w jej pniu. Dziwne, ale i nieco wstydliwe: byłem tutaj kilka razy, ale nigdy od tej obniżonej i podmokłej strony, zawsze przerwę robiłem siadając lub stojąc na suchym zboczu z drugiej strony drzewa – tłumaczyłem się sam przed sobą, ale prawdziwy powód jest inny: jestem, a przynajmniej bywam, gapą. Tak po prostu.
Chyba zmieściłbym się w niej – pomyślałem po zajrzeniu do środka. Już odszedłem kilka kroków, gdy przyszło mi do głowy, że skoro odkryłem dziuplę, skoro nie mam pewności przyjścia tutaj kiedyś… Zawróciłem, zdjąłem plecak, i bokiem, przykucnięty, wszedłem do środka i się wyprostowałem. Na dowód mam zdjęcie. Usiąść byłoby trudno, ale ulewę można tam przeczekać. Lipa próbuje zabliźnić ranę, i chociaż obramowała otwór grubym kołnierzem żywej tkanki, widać, że nie zdąży, chociaż czerstwa z niej staruszka. Stojąc tam, przypomniał mi wąż i inne stwory wypędzone przez Stasia Tarkowskiego z dziupli baobabu. Dobrze, że kaptur mam na głowie – pomyślałem w odpowiedzi na to skojarzenie.
* * *
W górnej części Doliny, w pobliżu ruin folwarku, rosną wzdłuż drogi dwa jawory i trzy wiązy. Oczywiście odwiedziłem je dzisiaj. Ileż to razy w minionych latach próbowałem rozpoznać wiązy po korze! Teraz czasami mi się udaje, a dzisiaj odniosłem wrażenie dostrzeżenia innej cechy pomocnej w zimowym rozpoznawaniu. Dodam tylko, że liście wiązów bardzo szybko ulegają rozłożeniu, więc szukając po drzewem, prędzej się znajdzie bardzo odporne liście dębu albo innych, dalszych drzew, niż tak charakterystyczne liście wiązu. Stary, duży wiąz czyni silne wrażenie swoją rosochatością, powykrzywianiem, uschniętymi konarami, naroślami, kępami odrośli wyglądających jak szczecina na pysku stwora.
Żeby w pełni dostrzec tę ich cechę, należy podejść pod drzewo w grudniowy zmierzch, albo w nocy i zapalić latarkę. Wrażenie murowane. Czy to znaczy, że nie lubię tych drzew? Ależ nie! Dla równowagi można popatrzeć na wiąz w słoneczny dzień wczesnej wiosny i dać się zachwycić urodą jego jasnozielonych skrzydlaków. Drzewo, jeszcze bezlistne, wygląda jak obsypane kwieciem. Pierwszy raz zdarzyło mi się widzieć wiąz tak wystrojony wiele lat temu, a ciągle pamiętam jego wygląd i swoje oczarowanie. Właśnie tak: oczarowanie.
Oglądałem i inne drzewa, jak zwykle. Patrząc na pień dużego buka i jego potężne korzenie, przyszło mi do głowy pytanie: czy na Roztoczu są buki? Były w tym pytaniu obawa i nadzieja, ale obawy było więcej. Widziałem zrośnięte drzewa różnych gatunków, na przykład brzozę, której naliczyłem dziesięć pni, spomiędzy których wyrasta wierzba iwa. Zwracam uwagę na takie drzewa widząc przykład skrajnej odmienności losów zwierząt i drzew. Ptak lub wiatr rzucił nasiona tych drzew obok siebie, a one same już nic nie mogą poradzić i muszą całe życie rosnąć obok siebie. Czasami wydaje mi się, gdy patrzę na tak ściśle zrośnięte pnie drzew różnych gatunków, że nie zawsze im dobrze ze sobą.
* * *
Zniecierpliwiony prowadzeniem mnie lasem jak po sznurku, a może po prostu żądny przygody, zostawiłem skręcający szlak i poszedłem duktem na wprost. Ogólny kierunek się zgadzał, gdzieś tam wyjdę – pomyślałem. Szedłem i szedłem, dukt uciekał za bardzo na południe, wszedłem w jakiś poprzeczny, później zobaczyłem jaśniejszą plamę między drzewami i skręciłem ku niej. Jęzor łąki otoczony lasem wznosił się stromo, nie wiedziałem gdzie jestem, ale też wiedziałem, że na szczycie, gdy zobaczę chociaż kawałek dali, będę wiedział – i tak było. Po drugiej stronie wąskiej doliny zobaczyłem górę niemal od razu zidentyfikowaną jako Ulinę.
Widzenie jej na wprost oznaczało, że mimo poprawki wyniosło mnie za bardzo na południe – pomyślałem i ruszyłem ku ścianie lasu w poszukiwaniu drogi na północ. Poszło łatwo i szybko. W moich górach nie zabłądzę, jeśli jestem na otwartej przestrzeni, chociaż w lasach mogę się zaplątać.
* * *
Na widokowym zboczu Kobyły odwiedziłem znaną jarzębinę: jej pień jest dokładnie, ściśle i równo owinięty drugim, cieńszym. Widok ten kojarzy mi się, nie wiem dlaczego, z kobiecym fantazyjnym uczesaniem.
Dłuższy czas stałem tam i patrzyłem.
Po drugiej stronie doliny, w odległości dwóch kilometrów, widziałem samotne, rozłożyste drzewo; przypomniałem sobie wspólne z Jankiem ustalanie gatunku tego drzewa parę lat temu. Bardziej na prawo, pod szczytem Gackowej, na brzegu lasu widziałem parę dużych drzew, jest wśród nich wyjątkowy okaz buka, podziwiany i fotografowany, chyba nawet parę razy. Jeszcze dalej, już na horyzoncie, widziałem przeciętego na pół Wilkołaka, a bardziej na prawo niewyraźny ślad wieży na zalesionym szczycie Zawadnej. Obok wznosi się pokaźna góra, w której po chwili zastanowienia rozpoznałem Jastrzębną; to u jej podnóża jest jedno z licznych miejsc, które oczarowały mnie i przywiązały do tych gór. A za nią? Próbowałem wyobrazić sobie mapę i usytuowanie gór, bo z odległości piętnastu kilometrów szczegółów nie widać. To prawie na pewno Góra Śmierci z kopalnią bazaltu. Kilka lat temu otrzymałem list z USA, proszono mnie o pozwolenie na wykorzystanie opublikowanego na blogu zdjęcia tej kopalni, w tworzonym przez grupę fascynatów katalogu wszystkich kopalń na świecie.
Po ziemi przesuwały się jasne plamy światła – ślady okien w pędzonych wiatrem chmurach. Jedna z nich przez chwilę oświetlała Wielkie Organy u podnóża Wielisławki. W jej pobliżu jest chyba pierwsze w tych górach prawdziwie moje miejsce, poznane już dziesięć lat temu i wiele razy odwiedzane. Wspomniałem też historię poszukiwań jaskini na zboczu góry i mój strach, z którym wchodziłem w korytarz wysokości krasnoludka.
A po drugiej stronie grzbietu patrzyłem na łagodną grań przystrojoną brzozami, którą kiedyś zapragnąłem poznać, a bliżej, przy polnej drodze wybiegającej z lasu, widziałem rozłożysty, masywny świerk, świadka mojej przerwy śniadaniowej sprzed paru laty.
Wszędzie są moje ślady, a teraz mam pojechać na drugi koniec Polski i tam robić nowe. Czuję w sobie chęć i niechęć jednocześnie, ciekawość i jej brak; wszystkie te odczucia tak naprawdę są wyrazem mojej niechęci rozstawania się z tymi miejscami. Ot, ludzka logika!
* * *
Niżej wiązów odszukałem podwójne źródło największego strumienia płynącego dnem doliny. Towarzyszyłem mu na może stu metrach, a później uznałem, że skoro poznałem te źródła, to może poznam inne? Sporo jest tam strumieni, nie znam ich wszystkich. Dzisiaj poznałem, bądź odwiedziłem, jeszcze parę innych.
Jeden z bocznych strumieni poznałem na niemal całej długości, od źródła pod pokaźnymi jaworami splecionymi ze starą czereśnią, po ujście na samym dnie Doliny, gdzie specjalnie zszedłem żeby zobaczyć jak z dwóch strumieni staje się jeden. Zaskoczył mnie swoim wyglądem, ponieważ miewa cechy strumieni płynących w wyższych górach: skacze po skałach, prędki i głośny. Początku strumyka z wrzuconym do niego złomem nie odwiedzałem, nie chcąc psuć nastroju, ponieważ w źródłach i strumykach mam skłonność dostrzegania – ukryty politeista – boskich pierwiastków. Nie godzi się zaśmiecać Ziemi, a już szczególnie źródeł.
* * *
Odwiedziłem jeszcze miejsce, w którym Jasio żegnał się z górami, podpatrywany przez Jasię, i zszedłem do drogi przecinającej górną część Trzmielowej Doliny. Rośnie tam wysoka, stara lipa. Oczywiście moja lipa. :-)
Stojąc pod nią, mam piękny widok.
Na wprost, obok szczytu Wysoczki, w odległości dwóch kilometrów wznosi się daglezja, odwiedzana nie raz, także dzisiaj rano. Góruje nad wszystkimi drzewami w okolicy, sama jedna, bez konkurencji. Daleko za nią otwiera się rozległa przestrzeń Kotliny Jeleniogórskiej, ograniczonej z drugiej strony wielką ścianą Karkonoszy. Z dna kotliny wyrasta mrowie małych i malutkich górek, przy dobrej widoczności widać między nimi kolorowe ziarenka piasku – domy miasteczek i wiosek. Teraz, w tej przedwieczornej godzinie, bliskie góry były ciemne, dalsze stopniowo jaśniejsze, jakby do ich szarogranatowych barw dodawać coraz więcej mlecznej bieli, ale i troszkę delikatnie żółtych i pomarańczowych opalizujących barw. Falista ściana Karkonoszy ledwie była widoczna, niemal bez granatów zastąpionych kolorami delikatnej mgiełki prześwietlonej z boku niskim słońcem o nasycających się kolorach. Aparat jak to on: guzik widział, a ja widziałem i obrazy te dodam do wielu innych, równie pięknych, i zadbam o ich przechowanie.
Niemal cały dzień widziałem Sokoliki i Jastrzębią Turnię – skałę odwiedzoną niedawno. Nawet jeśli znikała mi z oczu, to nie na długo. Ona ma zadziwiającą zdolność przyciągania wzroku.
Jeszcze odwiedziłem grupę brzóz rosnących przy polnej drodze na uskoku, i poszedłem do wsi.
Mocno czułem w nogach jedenaście godzin włóczenia się, skoro z ulgą usadowiłem się w fotelu samochodu.