Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jastrzębia Turnia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jastrzębia Turnia. Pokaż wszystkie posty

piątek, 26 marca 2021

Trzmielowa Dolina

 

070321

Trzmielowa Dolina

Kręta, ostro pnąca się pod górę wioskowa uliczka wyprowadziła mnie na otwartą przestrzeń rozległego zbocza góry. W oddali, po drugiej stronie doliny, zobaczyłem całą ścianę Karkonoszy i na jej tle rudawskie szczyty.

Bliskie wzgórza były beżowe i zielone, więc jesienne, karkonoskie natomiast stały czarne, białe i sine, czyli nadal zimowe. Na zaśnieżonym, wschodnim zboczu Śnieżki zobaczyłem niewielki, delikatny, jasny odblask wschodzącego słońca. Wyglądał pięknie, zwłaszcza w zestawieniu z surowością barw całego łańcucha górskiego. Powoli schodziłem po zboczu patrząc na rozlewanie się tej jasności po kolejnych szczytach, jej intensywnienie i jednoczesną przemianę barw. Aparat jak zwykle niewiele dojrzał. Zdjęcie pokazane tutaj jest nader słabym odzwierciedleniem rzeczywistości.

Kwadrans później, nim światło zdążyło dotrzeć na moje zbocze, chmury zakończyły spektakl początku dnia. Słońce zobaczyłem ponownie dopiero popołudniu. Dzień był więc chmurny, a i wietrzny, dobrze więc, że wbrew przewidywaniom ubrałem się ciepło.

* * *

Dzisiejszy wyjazd traktowałem jako jeszcze jeden dzień żegnania się z moimi górami, dlatego na włóczęgę wybrałem kolejne miejsca znane i lubiane – tym razem zbocza Maślaka i Trzmielową Dolinę. Myślę, że w ciągu minionych dziesięciu lat na pewno nie mniej niż pięć dni spędziłem w tej okolicy – jednej z najładniejszych w Górach Kaczawskich. Rozległość i urozmaicenie odkrytych zboczy jest tak duża, że całego dnia nie wystarczy dla zajrzenia wszędzie, gdzie ładnie i gdzie jeszcze dzisiaj nie byłem. Po prostu szwendałem się tam i z powrotem, a zaznaczone na mapie ślady są znacznie uproszczone.

Nie mogłem nie odwiedzić Lipowej Dolinki – bocznej, niewielkiej doliny schodzącej do Trzmielowej swoim własnym strumieniem. Nazwa jest moja, a taką nadałem z powodu wielkiej lipy rosnącej przy źródle.

 

Stoi na łagodnym zboczu, mając za sąsiadów samotną brzozę z jednej strony, a z drugiej sporą kępę, właściwie istny gąszcz tarnin, głogów, róż i czarnego bzu rosnących nad źródłem. Jej konary rozgałęziają się szeroko i nisko, tuż przy ziemi, a nadal jest nienasycona słońca. Dzisiaj zobaczyłem, jak odpycha sąsiednie małe drzewka innych gatunków. Można było usłyszeć jej wołanie: moja przestrzeń, moje słońce!

Wokół wznoszą się rozległe zbocza, a w dole ciemnieje las porastający dno Trzmielowej Doliny. Uroczy zakątek.

Obszedłem lipę chcąc zobaczyć źródło, i wtedy dostrzegłem wielką dziuplę w jej pniu. Dziwne, ale i nieco wstydliwe: byłem tutaj kilka razy, ale nigdy od tej obniżonej i podmokłej strony, zawsze przerwę robiłem siadając lub stojąc na suchym zboczu z drugiej strony drzewa – tłumaczyłem się sam przed sobą, ale prawdziwy powód jest inny: jestem, a przynajmniej bywam, gapą. Tak po prostu.

Chyba zmieściłbym się w niej – pomyślałem po zajrzeniu do środka. Już odszedłem kilka kroków, gdy przyszło mi do głowy, że skoro odkryłem dziuplę, skoro nie mam pewności przyjścia tutaj kiedyś… Zawróciłem, zdjąłem plecak, i bokiem, przykucnięty, wszedłem do środka i się wyprostowałem. Na dowód mam zdjęcie. Usiąść byłoby trudno, ale ulewę można tam przeczekać. Lipa próbuje zabliźnić ranę, i chociaż obramowała otwór grubym kołnierzem żywej tkanki, widać, że nie zdąży, chociaż czerstwa z niej staruszka. Stojąc tam, przypomniał mi wąż i inne stwory wypędzone przez Stasia Tarkowskiego z dziupli baobabu. Dobrze, że kaptur mam na głowie – pomyślałem w odpowiedzi na to skojarzenie.


 

* * *

W górnej części Doliny, w pobliżu ruin folwarku, rosną wzdłuż drogi dwa jawory i trzy wiązy. Oczywiście odwiedziłem je dzisiaj. Ileż to razy w minionych latach próbowałem rozpoznać wiązy po korze! Teraz czasami mi się udaje, a dzisiaj odniosłem wrażenie dostrzeżenia innej cechy pomocnej w zimowym rozpoznawaniu. Dodam tylko, że liście wiązów bardzo szybko ulegają rozłożeniu, więc szukając po drzewem, prędzej się znajdzie bardzo odporne liście dębu albo innych, dalszych drzew, niż tak charakterystyczne liście wiązu. Stary, duży wiąz czyni silne wrażenie swoją rosochatością, powykrzywianiem, uschniętymi konarami, naroślami, kępami odrośli wyglądających jak szczecina na pysku stwora. 

Żeby w pełni dostrzec tę ich cechę, należy podejść pod drzewo w grudniowy zmierzch, albo w nocy i zapalić latarkę. Wrażenie murowane. Czy to znaczy, że nie lubię tych drzew? Ależ nie! Dla równowagi można popatrzeć na wiąz w słoneczny dzień wczesnej wiosny i dać się zachwycić urodą jego jasnozielonych skrzydlaków. Drzewo, jeszcze bezlistne, wygląda jak obsypane kwieciem. Pierwszy raz zdarzyło mi się widzieć wiąz tak wystrojony wiele lat temu, a ciągle pamiętam jego wygląd i swoje oczarowanie. Właśnie tak: oczarowanie.

Oglądałem i inne drzewa, jak zwykle. Patrząc na pień dużego buka i jego potężne korzenie, przyszło mi do głowy pytanie: czy na Roztoczu są buki? Były w tym pytaniu obawa i nadzieja, ale obawy było więcej. Widziałem zrośnięte drzewa różnych gatunków, na przykład brzozę, której naliczyłem dziesięć pni, spomiędzy których wyrasta wierzba iwa. Zwracam uwagę na takie drzewa widząc przykład skrajnej odmienności losów zwierząt i drzew. Ptak lub wiatr rzucił nasiona tych drzew obok siebie, a one same już nic nie mogą poradzić i muszą całe życie rosnąć obok siebie. Czasami wydaje mi się, gdy patrzę na tak ściśle zrośnięte pnie drzew różnych gatunków, że nie zawsze im dobrze ze sobą.

* * *

Zniecierpliwiony prowadzeniem mnie lasem jak po sznurku, a może po prostu żądny przygody, zostawiłem skręcający szlak i poszedłem duktem na wprost. Ogólny kierunek się zgadzał, gdzieś tam wyjdę – pomyślałem. Szedłem i szedłem, dukt uciekał za bardzo na południe, wszedłem w jakiś poprzeczny, później zobaczyłem jaśniejszą plamę między drzewami i skręciłem ku niej. Jęzor łąki otoczony lasem wznosił się stromo, nie wiedziałem gdzie jestem, ale też wiedziałem, że na szczycie, gdy zobaczę chociaż kawałek dali, będę wiedział – i tak było. Po drugiej stronie wąskiej doliny zobaczyłem górę niemal od razu zidentyfikowaną jako Ulinę. 


Widzenie jej na wprost oznaczało, że mimo poprawki wyniosło mnie za bardzo na południe – pomyślałem i ruszyłem ku ścianie lasu w poszukiwaniu drogi na północ. Poszło łatwo i szybko. W moich górach nie zabłądzę, jeśli jestem na otwartej przestrzeni, chociaż w lasach mogę się zaplątać.

* * *

Na widokowym zboczu Kobyły odwiedziłem znaną jarzębinę: jej pień jest dokładnie, ściśle i równo owinięty drugim, cieńszym. Widok ten kojarzy mi się, nie wiem dlaczego, z kobiecym fantazyjnym uczesaniem.

Dłuższy czas stałem tam i patrzyłem.

Po drugiej stronie doliny, w odległości dwóch kilometrów, widziałem samotne, rozłożyste drzewo; przypomniałem sobie wspólne z Jankiem ustalanie gatunku tego drzewa parę lat temu. Bardziej na prawo, pod szczytem Gackowej, na brzegu lasu widziałem parę dużych drzew, jest wśród nich wyjątkowy okaz buka, podziwiany i fotografowany, chyba nawet parę razy. Jeszcze dalej, już na horyzoncie, widziałem przeciętego na pół Wilkołaka, a bardziej na prawo niewyraźny ślad wieży na zalesionym szczycie Zawadnej. Obok wznosi się pokaźna góra, w której po chwili zastanowienia rozpoznałem Jastrzębną; to u jej podnóża jest jedno z licznych miejsc, które oczarowały mnie i przywiązały do tych gór. A za nią? Próbowałem wyobrazić sobie mapę i usytuowanie gór, bo z odległości piętnastu kilometrów szczegółów nie widać. To prawie na pewno Góra Śmierci z kopalnią bazaltu. Kilka lat temu otrzymałem list z USA, proszono mnie o pozwolenie na wykorzystanie opublikowanego na blogu zdjęcia tej kopalni, w tworzonym przez grupę fascynatów katalogu wszystkich kopalń na świecie.

Po ziemi przesuwały się jasne plamy światła – ślady okien w pędzonych wiatrem chmurach. Jedna z nich przez chwilę oświetlała Wielkie Organy u podnóża Wielisławki. W jej pobliżu jest chyba pierwsze w tych górach prawdziwie moje miejsce, poznane już dziesięć lat temu i wiele razy odwiedzane. Wspomniałem też historię poszukiwań jaskini na zboczu góry i mój strach, z którym wchodziłem w korytarz wysokości krasnoludka.

A po drugiej stronie grzbietu patrzyłem na łagodną grań przystrojoną brzozami, którą kiedyś zapragnąłem poznać, a bliżej, przy polnej drodze wybiegającej z lasu, widziałem rozłożysty, masywny świerk, świadka mojej przerwy śniadaniowej sprzed paru laty.

Wszędzie są moje ślady, a teraz mam pojechać na drugi koniec Polski i tam robić nowe. Czuję w sobie chęć i niechęć jednocześnie, ciekawość i jej brak; wszystkie te odczucia tak naprawdę są wyrazem mojej niechęci rozstawania się z tymi miejscami. Ot, ludzka logika!

* * *

Niżej wiązów odszukałem podwójne źródło największego strumienia płynącego dnem doliny. Towarzyszyłem mu na może stu metrach, a później uznałem, że skoro poznałem te źródła, to może poznam inne? Sporo jest tam strumieni, nie znam ich wszystkich. Dzisiaj poznałem, bądź odwiedziłem, jeszcze parę innych.

Jeden z bocznych strumieni poznałem na niemal całej długości, od źródła pod pokaźnymi jaworami splecionymi ze starą czereśnią, po ujście na samym dnie Doliny, gdzie specjalnie zszedłem żeby zobaczyć jak z dwóch strumieni staje się jeden. Zaskoczył mnie swoim wyglądem, ponieważ miewa cechy strumieni płynących w wyższych górach: skacze po skałach, prędki i głośny. Początku strumyka z wrzuconym do niego złomem nie odwiedzałem, nie chcąc psuć nastroju, ponieważ w źródłach i strumykach mam skłonność dostrzegania – ukryty politeista – boskich pierwiastków. Nie godzi się zaśmiecać Ziemi, a już szczególnie źródeł.

* * *

Odwiedziłem jeszcze miejsce, w którym Jasio żegnał się z górami, podpatrywany przez Jasię, i zszedłem do drogi przecinającej górną część Trzmielowej Doliny. Rośnie tam wysoka, stara lipa. Oczywiście moja lipa. :-)

Stojąc pod nią, mam piękny widok.

Na wprost, obok szczytu Wysoczki, w odległości dwóch kilometrów wznosi się daglezja, odwiedzana nie raz, także dzisiaj rano. Góruje nad wszystkimi drzewami w okolicy, sama jedna, bez konkurencji. Daleko za nią otwiera się rozległa przestrzeń Kotliny Jeleniogórskiej, ograniczonej z drugiej strony wielką ścianą Karkonoszy. Z dna kotliny wyrasta mrowie małych i malutkich górek, przy dobrej widoczności widać między nimi kolorowe ziarenka piasku – domy miasteczek i wiosek. Teraz, w tej przedwieczornej godzinie, bliskie góry były ciemne, dalsze stopniowo jaśniejsze, jakby do ich szarogranatowych barw dodawać coraz więcej mlecznej bieli, ale i troszkę delikatnie żółtych i pomarańczowych opalizujących barw. Falista ściana Karkonoszy ledwie była widoczna, niemal bez granatów zastąpionych kolorami delikatnej mgiełki prześwietlonej z boku niskim słońcem o nasycających się kolorach. Aparat jak to on: guzik widział, a ja widziałem i obrazy te dodam do wielu innych, równie pięknych, i zadbam o ich przechowanie.

Niemal cały dzień widziałem Sokoliki i Jastrzębią Turnię – skałę odwiedzoną niedawno. Nawet jeśli znikała mi z oczu, to nie na długo. Ona ma zadziwiającą zdolność przyciągania wzroku.

Jeszcze odwiedziłem grupę brzóz rosnących przy polnej drodze na uskoku, i poszedłem do wsi.

  

Mocno czułem w nogach jedenaście godzin włóczenia się, skoro z ulgą usadowiłem się w fotelu samochodu.
















środa, 10 marca 2021

Jastrzębia Turnia

 

210221

Nie obyło się bez oglądania mapy i rozglądania się wokół w poszukiwaniu nieoznakowanej ścieżki, zwłaszcza że obaj spodziewaliśmy się początku w różnych miejscach, w końcu pociągnąłem Janka w stronę tej biegnącej w lewo. Mapa obiecała w miarę poziomy szlak, a ślad między drzewami biegł pod górę, miałem jednak nadzieję na wyrównanie za najbliższym grzbietem.

Trawersu jednak nie było: ścieżka wznosiła się i opadała, omijała ogrodzone fragmenty lasu, znikała i pojawiała się, nawet nie wiedzieliśmy, czy ta sama. Nieco wyżej ze stromych zboczy góry wyrastały pokaźne i liczne skały – częsty widok w tych górach. Jeśli nie liczyć dzięcioła popisującego się sprawnością kucia przed swoją panią in spe, byliśmy sami – rzadkość w tych górach. W końcu ścieżka podprowadziła nas pod skały z dwiema niewielkimi grotami. Ślady wokół wskazywały na popularność tego miejsca, a że było gdzie usiąść, i my zrobiliśmy tam przerwę śniadaniową. Janek uraczył mnie dobrą pastą rybną swojego wykonania.

Ruszyliśmy dalej niewyraźną ścieżką, jedną z paru widocznych, ale ogólnego kierunku nie zgubiliśmy, bo w kilka minut później dokładnie przed nami zamajaczyła między drzewami skała wyższa i większa od innych.

Nową dla nas trasą doszliśmy do Jastrzębiej Turni na Krzyżnej Górze w Górach Sokolich.

* * *

Kilka dni wcześniej ustaliliśmy zarys planu: jeśli będzie ładna pogoda, pojedziemy w moje góry i pójdziemy gdzie nas poprowadzą polne drogi. Natomiast chmurny dzień mieliśmy spędzić w Sokolikach; namówiłem na nie Janka chcąc ponownie zobaczyć skały tych gór, zwłaszcza najpiękniejszą – Jastrzębią Turnię.

Jeszcze w sobotni wieczór zapowiadano mglisty dzień, a ja oczyma wyobraźni już widziałem górski las we mgle i z niej wyłaniające się skały – urokliwy obraz. Wszak wiadomo, że lasom i skałom mgła, oby nie skrajnie gęsta, dodaje uroku. W drodze widzieliśmy gwiazdy, a gdy byliśmy pod Bolkowem, pół godziny od celu podróży, zobaczyliśmy zarysy dalekich gór wyłaniających się z ciemności – bez śladu mgły. Celu jednak nie zmieniliśmy, jadąc w Góry Sokole.

Piękna, ciepła i słoneczna aura ściągnęła tam mnóstwo ludzi. Byliśmy sami tylko będąc dalej od szlaków: gdy nieoznaczoną ścieżką szliśmy do Jastrzębiej Turni, i później, gdy kamienistym bezdrożem obchodziliśmy Krzywą Turnię.

Pierwszy raz nie cieszyłem się słońcem, a nawet, niech mi Helios wybaczy, jakbym czuł odrobinę zawodu. Miało być tak tajemniczo, nastrojowo i cicho w mglistym lesie, a mijaliśmy „turystów” w butelkami piwa w ręku, całe rodziny z wózkami, grupy rozgadanych młodych idących szlakami, zawieszonych na skałach lub jadących rowerami. Poza tymi pierwszymi, którzy butelki wyrzucą po opróżnieniu, do pozostałych nic nie mam, przecież oni, tak jak i my, przyjechali tutaj odpocząć po tygodniu pracy, jednak zbyt przywykłem do ciszy i samotności w moich górach. Janek opowiedział mi o filmie nagranym przez jakiegoś znanego youtubera, który będąc w Górach Kaczawskich stwierdził, że tam właściwie nic nie ma. Odczułem zadowolenie i satysfakcję niepozbawioną mściwości; niech więcej ludzi tak mówi. Co prawda wielu straci, ale status quo moich gór zostanie zachowany.

Na ławkach przy szlaku siedziało już kilka osób, ale i dla nas miejsce się znalazło. Po chwili usłyszałem dudnienie: tata położył na stół torbę z głośnikami i zajął się ustawianiem aparatu do zrobienia zdjęcia swojej rodzinie. Co prawda wyłączył na moją wyraźną prośbę, do której dołączył się Janek i jeden z turystów, ale mając pretensje do nas.

– Chodźmy stąd – usłyszałem po chwili. Obrażony, zabrał swoich i poszli.

Ten człowiek nie widział nic złego ani niestosownego w zmuszaniu wszystkich wokół (na dokładkę w lesie) do słuchania swojego ulubionego łomotu z prostego powodu: bo komuś takiemu nie przyjdzie do głowy myśl o potrzebach innych ludzi. „Ja jestem ważny, cała reszta ludzkości to statyści kręcący się na scenie mojego życia.” Mając z takimi indywiduami do czynienia, odczuwam silną, kategoryczną obcość, a za nią pojawia się świadomość niemożności jakiekolwiek porozumienia.

Jeśli różnice między dwoma osobami przekroczą pewną wartość krytyczną, wszelkie porozumienie staje się niemożliwe. Sądząc po reakcji, temu człowiekowi nie wytłumaczyłbym, dlaczego nie wypada włączać łomotu w takim miejscu.

Po prostu kolejne dwa światy, a może dwa gatunki.

* * *

Skoro zaspokoiłem swoją potrzebę marudzenia, wrócę na sokole szlaki.

Czasami utrwala się w nas i tkwi przez lata obraz kogoś lub czegoś, a nierzadko jest na tyle zwykły, że obiektywnie patrząc, można by się dziwić naszemu pamiętaniu.

Jednak pojawia się, wyraźny i piękny, nasycony emocjami, gdy tęsknimy lub gdy brakuje nam bliskości tej osoby, miejsca, rzeczy. W pewnej mierze dotyczy to także tworów natury, a jednym z obrazów tej kategorii jest widok Jastrzębiej Turni widzianej spod szczytu Krzyżnej Góry. Stamtąd ta skała wydaje się smukła, strzelista, niezupełnie podlegająca prawu ciążenia, wprost zrywająca się do lotu. Moja przygoda z tą najbardziej znaną skałą Gór Sokolich zaczęła się kilka lat temu od zobaczenia w internecie jej pięknego zdjęcia. Patrzyłem na nią z przyjemnością, zazdroszcząc widoku fotografowi.

Później skałę widziałem parę razy ze szczytu, a ponad trzy lata temu zobaczyliśmy ją z bliska, po odszukaniu jej na zboczu góry.

Tutaj opublikowałem to zdjęcie oraz opis.

W tych dniach Turnia ponownie zawołała mnie, a wiem, że i Jankowi podobał się pomysł jej odwiedzenia. To właśnie on wypatrzył na mapach naszą dzisiejszą trasę – ścieżkę zaczynającą się przy schronisku Szwajcarka.

Turnia oglądana od podstawy traci swoją zwiewność, ową gotowość do lotu, ale wrażenie nadal robi. Zbudowana jest z bloków skał osadowych (przynajmniej częściowo, bo wydaje mi się, że nie jest jednorodna), a pionowe ustawienie ich warstw dowodzi zaistnienia dawno temu kataklizmu tworzącego obecny stan Turni. Skały stoją odwrócone o 90 stopni, a to znaczy, że kiedyś wielkie bloki skalne zostały uniesione ruchami górotwórczymi, a może oderwały się od masywu i zsuwając się po zboczu, zatrzymały niżej, przekręcone. Na bliźniaczej górze, czyli na Sokoliku, jest Krzywa Turnia – nachylona, ze sporym przewieszeniem, wysoka skała; powstała zapewne w podobny sposób.

U podnóża Jastrzębiej Turni wrażenie chwiejnego rumowiska jest nieodparte. Wystarczy spojrzeć na kamień zaklinowany między dwoma sąsiednimi blokami i na szczelinę pęknięcia między nimi, albo na zbocze pokryte odłamkami i większymi blokami odpadłymi od spękanych ścian skalnych.

Tam wyraźnie widać chwilowy stan tych skał. One nie zamarły na zawsze, one w ogóle nie zamarły, a nadal zmieniają swoje kształty i usytuowania, tylko długość, raczej krótkość naszego życia nie pozwala widzieć ciągłości tych powolnych metamorfoz.

Wiem, że skały tworzące Jastrzębią Turnię nigdy nie zerwą się do lotu wzorem ptaków, a jedyny ich lot będzie ku ziemi, ale ta wiedza jest milcząca, gdy patrzę na szczyt Turni i myślę o jastrzębim locie ku słońcu.

* * *

Do samochodu doszliśmy o szesnastej, niemal półtorej godziny przed zachodem słońca. Mój towarzysz zapytał, co zrobimy zresztą dnia, a mnie od razu przyszło na myśl miejsce w moich górach, z którego widać wschód i zachód słońca oraz całą linię Karkonoszy, oczywiście Sokoliki też. Dwadzieścia minut później byliśmy już pod Przełęczą Komarnicką. Od lat stoi tam coś, co trzeba by nazwać współczesną rzeźbą: na uschniętym drzewie zamocowanych było kilka par butów samodzielnie zmierzających ku niebu. Podobał mi się pomysł i budzone skojarzenia. Kompozycję zepsuto, bezładnie wieszając na drzewie kilka dziesiątków par butów. 

Kilometr od przełęczy jest nasz cel – zbocze Barańca.

Wielka ściana Karkonoszy i bliższe góry Rudaw, a widać stamtąd niemal wszystkie, ciemniały już, coraz bardziej granatowe, ale przyprószone delikatnie pomarańczowym pyłem zachodu. Słońce minęło Szrenicę i chyląc się ku odległej linii Izerów, wylewało na góry wokół Szklarskiej Poręby potoki jasnego jeszcze światła, ale już nasyconego ciepłymi barwami. Przeciwna strona widnokręgu, wschodnia, miała skrajnie odmienne barwy – zimne, ostre, czarne i granatowe, a na wprost, na szczycie Śnieżki, świeciło słońce odbite od okna obserwatorium – widok kilka razy oglądany i zawsze przyciągający wzrok.

 Z tego miejsca na zboczu góry kilka już razy oglądałem wschód słońca, a widać go najdalszym, z maleńką kulą światła pojawiającą się na odległym horyzoncie. Nie ma tam jednego miejsca widokowego – całe zbocze parusetmetrowej długości jest widokowe. Można spacerować, usiąść na trawie i pić kawę, można podejść do tamtych drzew i oprzeć się o brzozę, a widok będzie z każdego miejsca.

Zgodnie ustaliliśmy miejsce postawienia domu. Z wielkich jego okien słońce byłoby widoczne cały dzień, może z wyjątkiem czerwcowych zachodów, a horyzont zamykałby się najdalszymi szczytami kaczawskimi i wieloma wałbrzyskimi na wschodzie, rudawskimi i karkonoskimi na południu, aż po izerskie na zachodzie. W dole widać byłoby z okien tego domu niemal całą Kotlinę Jeleniogórską, z miastem, wieloma wioskami i górskim drobiazgiem. Kilkadziesiąt kilometrów lotem ptaka.

* * *

Od końca wioskowej uliczki, gdzie można bezpiecznie zaparkować, idzie się na to widokowe miejsce dwadzieścia minut spacerowym krokiem, a nie pamiętam, żebym widział tam kogoś, w przeciwieństwie do pozbawionego widoków szczytu nieodległego Skopca… W tym moim miejscu dzisiaj był tłok: w pobliżu kręciła się niewiasta, więc było nas troje. Właściwie czworo – kobieta była z psem.

Na schodach pod szczytami Krzyżnej i Sokolika trzeba było czekać na zejście ludzi, bo minąć się na stopniach jest tam trudno, a na platformach widokowych było jak w miejskim autobusie.

Dobrze im tak!

Ludzie, nie jeździcie w Góry Kaczawskie, bo nic tam nie ma! Byliście na Skopcu? Macie pieczątkę potwierdzającą zaliczenie? To jedźcie tam, gdzie coś jest.

* * *

Zachód słońca był wyraźny i czysty, z całą gamą czerwonych kolorów, wyżej i dalej od słońca zmieniających się w pomarańcze i żółcie, może nawet lekko różowe mazaje się pokazały w postaci cienkich, poziomych chmurek wiszących tuż nad linią gór. Po kwadransie, gdy już wracaliśmy, niebo widziane między czarnymi gałęziami drzew rozjaśniło się jednolitą pastelową barwą. Powoli ta łuna zachodu gasła, ale gdy na dole rozsiadł się już mrok, a my jechaliśmy, niebo jeszcze pamiętało o słońcu.


Na środku zdjęcia widać domy wioski podchodzące pod przełęcz, też widoczną, a nieco na prawo od niej jest nasze zbocze.

* * *

Jasia z mojej opowieści słuchała jako odtrutki na dyskotekowe dudnienie toccaty d-moll, dzisiaj zaproponuję Wam lżejszą muzykę. Posłuchajcie, proszę, piosenki – żeby nie było, że tylko Bach i Bach.

Jest marzeniem, pragnieniem, tęsknotą i obietnicą.

I will always love you.

Zawsze będę cię kochała.

* * *