120819
Obudziły mnie
odgłosu deszczu. Nasłuchiwałem chwilę, rozkoszując się
suchością, ciepłem i milczeniem budzika, nim usnąłem. Kiedy
zadzwonił było cicho, nie słyszałem werblu deszczu o blaszany
dach. Z drzwi wróciłem się po bluzę, było chmurno i zbyt
chłodno, żeby wyjść w samym podkoszulku. Jednak w ciągu godziny
niebo wypogodziło się, a nawet jego błękit nabrał rzadkiej
czystości. Zaświeciło słońce, bluza już wisiała w warsztacie,
a ja czułem rozkoszne ciepło na ramionach. Nim pochyliłem głowę
nad robotą, spojrzałem jeszcze raz na niebo: ganiały po nim
jaskółki. Chwilę śledziłem jedną z nich, ale ona, jakby czując
moje śledzenie, zmyliła mnie. Uśmiechnąłem się: czy słoń może
nadążyć, niechby tylko wzrokiem, za księżniczką przestworzy?
Cud letniego ranka.
Jak opisać swój nastrój – cichy, bez ochów i achów, taki
normalny, zdawałoby się – a jednocześnie tak wyraźnie odmienny
od grudniowego?
Poczułem w sobie
chęć wzięcia w ramiona tego dnia, cząstki letniego czasu.
140819
Wczoraj nie mogłem
oglądać Perseidów, niebo było zachmurzone, ale dzisiaj poszedłem
na plażę. Było tam jaśniej niż się spodziewałem: zapalano
kolorowe flary, latały drony i ogniste balony, spacerowicze mrugali
silnymi latarkami, a na molo świeciły lampy. Odszedłem nieco na
bok próbując przeżyć swoje spotkanie z przybyszami z kosmosu.
Przed sobą miałem
Wielki Wóz, a pod nim, przy linii morza, ostatnie kolory zachodu.
Natomiast za mną, nisko nad wierzchołkami drzew, świecił księżyc
w pełni. Świecił tak jasno, że na jego połowie nieba nie
widziałem żadnych gwiazd, za to przed sobą swój cień. Był tak
kontrastowy, tak silny, że przez chwilę wzrokiem szukałem lampy.
Przyszło mi do
głowy, że jeśli nawet nie zobaczę spalających się meteorów, to
widzę swój księżycowy cień – rzadkość dla mieszczucha.
Dwa meteory
widziałem na pewno, obydwa błysnęły jasną, momentalną smugą
poniżej Wielkiego Wozu. Dwa inne widziałem bliżej wschodowi, ale
na tyle niewyraźnie, że pewności nie miałem wobec zaśmiecenia
nieba obcym światłem. Czas ich świecenia trwa drobny ułamek
sekundy, jedną czy dwie części dziesiętne, ale mając kosmiczną
szybkość 60 km na sekundę, zdążą przemierzyć wyraźnie
widoczny odcinek nieba nim zgasną, rozsypane w proch.
Gapiąc się przez
ponad godzinę na niebo, czując coraz bardziej bolący kark, zająłem
się obliczeniem prędkości obiegu Ziemi wokół słońca, wychodząc
ze znanej mi odległości od naszej gwiazdy. Z pamięciowych obliczeń
wyszła mi szybkość 31, może 32 km/s. Później obliczyłem
odległość od słońca, tym razem wychodząc z wyliczonej szybkości
30km/s. Dla ułatwienia, czyli dla zmniejszania ilości zer,
posługiwałem się sekundami i minutami świetlnymi.
Szybkość
oszałamiająca? Tylko na Ziemi, bo w kosmosie jest znikomo mała,
wszak to ledwie jedna dziesięciotysięczna część szybkości
światła. Z ciekawości, dla poczucia satysfakcji, policzyłem obwód
orbity Ziemi wychodząc z tego ułamka. Wynik się zgadzał.
Oczywiście po
powrocie od razu zajrzałem do internetu. Okazało się, że
pomyliłem się o kilka procent: szybkość obiegu wynosi od 29,3 do
30,3 km/s. Sprawdziłem też, teraz już przy pomocy kalkulatora,
skąd błąd: nieco zawyżyłem długość orbity ziemskiej, która
wynosi 52 minuty, no i swoją porcję rozbieżności dołożyło moje
zaokrąglanie ułamków.
Żeby nie wyszło,
że mam dużą wiedzę astronomiczną powiem, że jest wprost
przeciwnie, mam ją zawstydzająco małą, tyle że do obliczeń
wystarczyło znać odległość Ziemi od Słońca, nic więcej, jeśli
nie liczyć wzoru na obwód koła – wiedza ze szkoły podstawowej.
Wróciłem bardzo z
siebie i z wieczoru zadowolony. Widziałem dwa perseidki, wyjątkowo
silny księżycowy cień i policzyłem naszą szybkość. Wiem, że
niewielu ludzi powtórzyłoby te obliczenia w pamięci. Zresztą, z
kalkulatorem też, a przecież jestem zielony zarówno w sprawach
kosmosu, jak i matematyki (na maturze z łaski dali mi trójczynę).
Fakty te rozbawiły
mnie.
160819
Coraz bardziej
spanikowany patrzę na kalendarz: jeszcze tylko dwa dni spokoju nad
morzem, a trzeciego zaczynam czterotygodniowy okres przeprowadzek.
Niech mi bogowie dadzą psychiczną wytrwałość, żebym spokojnie
zniósł te dni i nie narzekał na nie, na mój czas.
Komentarze Pierwszej
Damy i niedawna telefoniczna rozmowa z kolegą podsunęły mi temat
pisania. Dla mnie właśnie temat jest najtrudniejszy, ponieważ w
pierwszej (jak i w dziesiątej) chwili, gdy pomyślę o pisaniu, nie
wiem o czym miałoby ono być. Całkiem podobnie mam w rozmowach,
zwłaszcza z mało znanymi ludźmi.
Dobrze, zostawię
siebie na boku, a zacznę temat od zasygnalizowania starego dylematu:
być czy mieć.
Napisano o nim całe
biblioteki i nie zamierzam dodawać nowych kart do tamtych, ani larum
ogłaszać z powodu coraz większego przywiązania ludzi do
posiadania. Chciałem napisać parę słów o klasie, ale a propos
tego wyboru.
Klasa człowieka,
chociaż sprawiedliwiej należałoby napisać o klasie jego
preferencji, widziana bywa bardzo różnie. W przeciągu
dziesięcioleci i u mnie następowała stopniowa ewolucja ocen i
wartościowania, mianowicie coraz wyraźniejsze odchodzenie od
posiadania.
Obecnie uznaję, że
klasą jest nieoplatanie się rzeczami, niezniewalanie nimi, ponieważ
prawdą jest (kiedyś przeze mnie doświadczoną), że im mniej się
ma, tym bardziej jest się wolny, a pełni wolności zaznaje ten,
który nic nie ma. Pewnie, że trudno o taką skrajność i nie ona
powinna być celem, bo trudno byłoby ludzkości, gdyby wszyscy stali
się eremitami lub Diogenesami. Stylem i klasą jest brak potrzeby
posiadania dużej ilości rzeczy, czego już starożytni Grecy nas
uczyli. Podkreślam wyrażenie „brak potrzeby”, ponieważ nie
może tu być zmuszania się jako rezultatu ograniczeń finansowych i
związanego z nimi poczucia straty, wyrzeczeń i biedy. Wprost
przeciwnie, w świadomym ograniczaniu swoich potrzeb materialnych
znajduje się poczucie bogactwa, satysfakcji i wyzwolenia.
Chodzi o styl
pojmowany jako coś przeciwnego podążaniu za modą.
Wyrzucanie dobrych
marynarek i kupowanie zbyt ciasnych jako modnych, jest właśnie
takim przeciwieństwem dobrego stylu – nie tyle z powodu
idiotycznego wyglądu w za małej marynarce, co przez zniewolenie
umownymi, nieracjonalnymi normami, a nawet interesowanie się nimi.
Klasę pokazuje się wtedy, gdy jest się ponad takie normy i trendy.
Środkiem potrzebnym
do dokonania takich wyborów jest uznanie nadrzędnej wartości
ducha. Brzmią te słowa jak nadęty komunał, wiem, a w istocie
chodzi o fakt łatwy do dostrzeżenia. W końcu nowy samochód krótko
jest nowy, łatwo się do niego przywyka i szybko pojawia się
chrapka na lepszy, natomiast przyjemność z lektury dobrej książki
zachęca do przeczytania drugiej, i nawet jeśli ta druga okaże się
lepsza, fakt ten nie przekreśli wcześniejszych wrażeń. Ta cecha
jest wspólna dla chyba wszystkich przeżyć duchowych, a nie ma jej
przy nastawieniu na posiadanie. W nim jest raczej szybkie znudzenie i
nienasycone pożądanie, które ktoś kapitalnie podsumował
stwierdzeniem, że to, co człowiekowi jest niezbędne do życia,
rozciąga się od kromki chleba do prywatnego odrzutowca. Nie dajmy
się wkręcić w tę absurdalną spiralę.
Trzeba pamiętać o
drugim fakcie niewątpliwym: nadzy tu przyszliśmy i nadzy
odejdziemy, a jeśli będzie nam dane cokolwiek zabrać, to tylko
naszego ducha.
Ostatnio coraz
częściej dołączam do ograniczeń w zakupach także ograniczenia w
użyciu i zużywaniu – je także łącząc z dobrym stylem, z
klasą. Do sklepu chodzi się ze swoją torbą, a tam nie bierze się
woreczka foliowego dla dwóch ogórków, skoro w domu zaraz się go
wyrzuci. Kiedy to tylko możliwe, segreguje się śmieci, a ubrania
wyrzuca się dopiero wtedy, gdy są zużyte. Telefonu czy telewizora
nie zmienia się tylko dlatego, że pojawił się nowszy model, ale
też wodę zakręca się, gdy nie jest używana, a wannę napełnia
się raczej od święta, na co dzień wybierając prysznic. Unika się
kupowania taniej plastikowej chińszczyzny, a preferuje rzeczy dobrej
jakości (nie marki, a właśnie jakości), ponieważ posłużą
dłużej i w rezultacie przyczynimy się do mniejszego zużycia
energii i materiałów.
Przykłady można
tutaj mnożyć.
Wrócę na chwilę
do kosmosu, ściślej do słońca. Zaciekawiło mnie, ile energii
wytwarza nasza gwiazda, i myszkując po stronach dowiedziałem się,
że w ciągu sekundy zamienia nieco ponad 600 milionów ton wodoru w
hel, a przy okazji tych reakcji nuklearnych 4 miliony ton materii
ulatuje w przestrzeń kosmiczną zamieniona w energię, zgodnie ze
sławnym równaniem Einsteina: m= mc do kwadratu. Słońce rozwija
moc niewyobrażalną, bo jak wyobrazić sobie 3,8 z dwudziestoma
sześcioma zerami watów? Tylko przez porównania. Moc naszej
największej elektrowni wynosi 5,8 z dziewięcioma zerami watów.
Brakujące siedemnaście zer oznacza, że milion milionów takich
elektrowni miałoby moc sto tysięcy razy mniejszą od słońca.
Na metr kwadratowy
naszego kraju trafia ze słońca moc około tysiąca watów; to tak,
jakby na każdym metrze włączony był średniej wielkości
grzejnik. Gdyby w ten sposób rozsiać energię wytwarzaną przez
największą polską elektrownię, każdy metr Polski dostałby nieco
mniej niż dwie setne części wata.
Pamiętać przy tym
trzeba, że bardzo niewielka część słonecznej energii dociera do
Ziemi. Właśnie przyszło mi do głowy, że przecież łatwo byłoby
wyliczyć, jaka jest ta część, ale to może innym razem, ponieważ
trzeba mi zakończyć przeliczania.
Solennie obiecuję
nie wracać do matmy przez wiele miesięcy.
Na zakończenie
chwile z Bachem. Kantata ma w katalogu dzieł kompozytora numer BWV
51, a jest w niej cudownej piękności aria śpiewana sopranem.
Kliknijcie się do youtube i posłuchajcie. Może traficie na równie
piękne wykonanie jak moje.