210417
Odkąd
napisałem parę zdań o miłości, nie przestaję myśleć o źródłach naszych
zdolności duchowego przeżywania; może gdy podejmę jeszcze jedną próbę
nakreślenia swoich przemyśleń i wiedzy, uporządkuję je w ten sposób i w końcu
oderwę się od tematu.
Dopisek.
Z powodu licznych zajęć służbowych i pilnego wyjazdu w rodzinnych sprawach,
tekst leżał przez niemal dwa tygodnie. Gdy dzisiaj wróciłem do niego, poczułem,
że od tematu uwolnił mnie czas i już nie muszę posługiwać się tekstem, ale że u
mnie napisane słowa nabierają cech osobowych, zaraz zamieszczę je na blogu,
mimo iż doskonale wiem, że tekst raczej wypaczy mój obraz u czytelników, niż go
wyprostuje. Trudno, zostanę wierny zasadzie głównej: na swoim blogu zamieszczam
to, co mnie interesuje.
Wydawało
mi się, że istnieją dwa zasadnicze stanowiska w kwestii naszej duchowości: mamy
ją od Boga, albo została wykształcona w toku ewolucji; ostatnio zaczynam
wyraźniej dostrzegać poglądy pośrednie: przy braku negacji faktu ewolucji,
obecne jest oczekiwanie wyjęcia wyższych, psychicznych zdolności naszego umysłu
spod praw ziemskiego życia i jego ewolucji.
Dla
porządku zaznaczę, że takie pojęcia jak duch, dusza, psyche, używam wymiennie,
mając na myśli naszą świadomość i całe życie wewnętrzne człowieka; nasze „ja”.
Podobnie używam słów umysł i mózg, jako że dla mnie nie ma w tych określeniach
innych różnic, jak te ze słownika: w przypadku mózgu ma się na myśli bardziej
twór materialny; mówiąc o umyśle, myśli się raczej o funkcjach mózgu, zwłaszcza
tych psychicznych. Tkwi w tym pojmowaniu zasadnicze założenie zgodne z wiedzą
naukową: nasz mózg jest twórcą i siedliskiem naszego „ja”. Zaznaczam to,
ponieważ spotkałem się ze stanowiskiem, dość licznie reprezentowanym wśród
wierzących, że umysł jest niematerialną emanacją duszy, a mózg służy jedynie do
zawiadywania naszym ciałem i jego zmysłami. Nie zamierzam ustosunkowywać się do
takiego stanowiska, jako że wynika ono z wiary, nie wiedzy, a tym samym nie
podlega wpływom argumentów.
Myślę, że wśród ludzi, którzy przyjęli do wiadomości fakt
ewolucji, nie ma sprzeciwów, gdy mowa jest o obsłudze przez nasz mózg
fizycznych potrzeb ciała i przetwarzanie informacji ze zmysłów. Wiadomo, że
ciało wymaga zarządzania, że im większe ciało, tym większy mózg jest potrzebny,
łatwo też o potwierdzające obserwacje. Gdzieś już posłużyłem się przykładem
zmysłu równowagi, wykorzystam go i tutaj zaznaczając, iż inaczej odbiera się
typowe objawy pracy naszego ciała, jeśli zwracamy na nie uwagę pod kątem
funkcjonowania naszego mózgu.
Gdy stanę na jednej nodze, w zasadzie mogę swobodnie
rozmawiać lub myśleć, i nie muszę równowagi pilnować. Jednak jeśli wsłucham się
w swoje ciało, a jeszcze lepiej, gdy jednocześnie będę patrzeć na nogę i stopę,
zobaczę i poczuję działanie mięśni: jedne napinają się, inne zwalniają, a
zmiany bywają dość szybkie i liczne. Wiadomo, że nie dzieje się to
automatycznie, że pracą mięśni utrzymujących naszą równowagę steruje mózg.
Mógłbym pisać o przejściu tych czynności ze świadomości w fazie nauki
chodzenia, do podświadomości w późniejszym okresie, ale chyba za bardzo
odbiegłbym od tematu, tutaj wystarczy zaznaczyć, że nasz mózg sam potrafi to
robić na skutek wyćwiczenia. Całkiem podobnie jest przy chodzeniu, a niewiele
inaczej przy każdych czynnościach wykonywanych często i przez długi czas, jak
na przykład przy kierowaniu samochodem. Który z kierowców nie złapał się na
myśli, że przecież powinien włączyć kierunkowskaz i zapomniał o tym, a gdy
sięgnął po dźwignię, okazała się być już włączona.
Ilość
przetwarzanej informacji ze zmysłów jest ogromna. Wszak w każdej chwili wiemy,
jaką pozycję ma nasze ciało, odbieramy z całej jego powierzchni wrażenia dotyku
i temperatury, słyszymy, widzimy, a przecież piszę tutaj tylko o tych
działaniach mózgu, które są nam znane, to znaczy, które są nam świadome;
działań pod progiem świadomości jest dużo więcej. Gdy przyjrzeć się każdej z
tych funkcji, niech będzie to widzenie, zauważyć można coś dziwnego, coś
diametralnie odmiennego od tego, co widzimy. Nasze oczy działają podobnie do
matryc aparatów fotograficznych: zmieniające się pod wpływem światła stany
naszych komórek światłoczułych są czytane, informacja jest wstępnie
przetwarzana, i wiązką kabli – włókien nerwowych, przesyłana jest do mózgu,
gdzie podlega dalszej obróbce, a to wszystko dzieje się wiele razy na sekundę.
Uwaga w nawiasie: u wielu istot, także u ludzi, powierzchnie światłoczułe
komórek skierowane są do tyłu oczu, a nie normalnie, ku światłu – twardy orzech
do zgryzienia dla kreacjonistów.
W
aparacie fotograficznym obraz jest zapisywany w postaci ogromnego ciągu zer i
jedynek, czyli w postaci cyfrowej, z wykorzystaniem tylko dwóch cyfr
(przeciętnej wielkości zdjęcie to ciąg kilkudziesięciu milionów zer i jedynek);
u nas jest to bardziej skomplikowane, chociaż zapis cyfrowy nie jest nam obcy,
tyle że przy użyciu nie dwóch, a czterech znaków. To, co ważne dla mojej myśli
przewodniej, to dość proste stwierdzenie: obraz, jaki widzimy, istnieje tylko
na poziomie naszej świadomości, natomiast nasz umysł operuje na ciągu umownych
znaków i tak też przechowuje w swojej pamięci obrazy naszego życia. To
przetwarzanie, dość wierne, a przy tym diametralnie zmieniające informację
wejściową, jest powszechne u nas: każde wrażenie zmysłowe wysyłane jest jako
ciąg impulsów o zmiennych parametrach, by w mózgu zostać przetworzonym do stanu
zrozumiałego dla niego samego i dla nas.
Dokładnie
tak samo mają wszystkie zwierzęta, chociaż zachodzą oczywiste różnice
ilościowe: jedne widzą lepiej, drugie gorzej od człowieka, albo wzroku nie mają
lub patrzą pod szerszym kątem i kilkoma parami oczu. To, co tutaj ważne, to
przyjęcie do wiadomości, iż mechanizmy wykształcania zmysłów i ich
funkcjonowania były (i są nadal) podobne, a w najszerszym ujęciu takie same u
wszystkich żywych istot na Ziemi.
Poza
zmysłami, w oczywisty sposób wspomagającymi zdolności przeżycia, natura
wykształciła u zwierząt cały szereg funkcji mających na celu posiadania
potomstwa i opiekę nad nim. Zaznaczam, iż pisząc o celu natury, nie opisuję
istniejącego stanu, korzystam jedynie z języka stworzonego przez ludzi, a my
wszędzie doszukujemy się sprawcy i celu. Same mechanizmy ewolucji są
bezosobowe, bezrozumne, automatyczne, nie mające żadnego celu, ku któremu
zmierzają.
Najsilniejszym
bodźcem tego rodzaju jest popęd seksualny, bez którego nie było toków,
rykowisk, walk, nieskończonej ilości zalotów, rytuałów, przeobrażeń w
zachowaniu i wyglądzie. Natura posłużyła się tutaj przysłowiową marchewką:
przyjemnością, chociaż zdaje mi się, że odczuwają ją jedynie te zwierzęta,
których mózgi dostatecznie są rozwinięte, by „zmieścić” w sobie wrażenie tak
oderwane od codziennych zabiegów, jak rozkosz. Ta uwaga też jest ważna. Te
wszystkie mechanizmy wykształciły się po prostu dlatego, że okazały się
przydatne, co jest ogólną cechą zmian ewolucyjnych. Zwierzę nie ma świadomości
potrzeby zachowania gatunku, przekazania życia; wszystkie działania w tym
kierunku podejmuje pod wpływem silnie odczuwanej instynktownej potrzeby.
Podobnie jest z opieką nad potomkami, chociaż u różnych zwierząt wykształciły
się bardzo odmienne zwyczaje – od starannej opieki przez pierwsze lata, do
zostawiania swojego potomstwa samemu sobie. Natura potrafi budzić w młodej
matce potrzebę opieki i obrony swoich dzieci, uruchamia mechanizmy laktacji
(jeśli jest ssakiem), często uniemożliwia zajście w ciążę w czasie karmienia,
itd.
Trudno
opisywać wszystkie mechanizmy, w wielu przypadkach nie tylko o wielkość tego
tekstu chodzi, ale i o brak specjalistycznej wiedzy, więc poprzestanę na tych
paru przykładach zaznaczając, iż wszystkie te zachowania zwierząt i zmiany w
ich organizmach są fenotypowe, czyli będące skutkiem działania genów. Tylko
przy pomocy genów matka nie opiekująca się potomstwem mogła przekazać dzieciom
zespoły odpowiednich zachowań, tylko przy pomocy genów można nakłonić zwierzęta
posiadające najprostsze systemy nerwowe do zachowań rozrodczych. Piszę tak, bo
czasami myślę, że u zwierząt mających najbardziej rozwinięte mózgi, może
występują też zaczątki świadomych działań, jednak zawsze na podłożu uczynionym
przez geny.
Każde
materialne wcielenie genu trwa co prawda krótko, wiele razy w ciągu naszego
życia jest zamieniane na nowe kopie, jednak geny są niemal wieczne w sensie
informacji, jakie niosą. Ta przechodzi z pokolenia na pokolenie, a przekaz jest
prawie idealnie wierny. Potrzebne są tysiąclecia, żeby zauważyć mikroskopijne
zmiany; może z wyjątkiem bakterii, u których wszystko przebiega szybciej.
Kopiowaniu i przekazywaniu następnemu pokoleniu podlega cały genom zwierzęcia
(ludzie też są zwierzętami w sensie biologicznym, obcym jakimkolwiek wartościowaniom),
bez względu na to, jak często cechy, w których zaistnieniu brał udział
określony gen, są używane czy przydatne; kopiowaniu podlegają także te geny,
które w ogóle nie są używane u danej osoby, na przykład dotyczące męskich cech
w genach córki, które mogą się objawić dopiero u jej syna, ale też geny
nieużywane od pradawnych czasów. Większość naszych genów jest takim milczącym
świadkiem zamierzchłych czasów. Tak jest, ponieważ mechanizmy kopiowania są
automatyczne, pozbawione inteligencji, a sama technologia zapewnia niemal
wieczne ich trwanie.
Dlatego
nadal nosimy w sobie ślady dawno minionych czasów, mamy odruchy i skłonności
niepotrzebne w zmienionym przez nas świecie, a nawet szkodliwe.
Jesteśmy
cząstką życia Ziemi i wszystkie prawidła dotyczące genetyki zwierząt dotyczą
także nas, ponieważ wszystkie istoty żywe na Ziemi są kuzynami i mają bardzo
podobną budowę na poziomie komórek i genów; dość wspomnieć, że są geny, które
(z minimalnymi różnicami) dzielimy z całą ziemską fauną – aż do bakterii, a
wszystkie one i u wszystkich istot zapisane są dokładnie takim samym językiem.
Nie ma w nas nic, co wyróżnia nas w zasadniczy sposób, co czyni niepodległym
prawom życia Ziemi.
Ponieważ
nie czujemy pracy naszego mózgu w żaden sposób, możemy tylko wyobrażać sobie,
jak liczne operacje są wykonywanego przez niego, gdy w ułamku sekundy uznajemy,
iż musimy się cofnąć dwa kroki, by złapać piłkę lecącą ku nam.
Właśnie
ten styk jakże technicznych działań naszego mózgu – i świadomości, to przejście
od „komputerowych” obliczeń do uświadamiania siebie, do mówienia „ja”, jest
najbardziej fascynujący i najdziwniejszy. Czasami można odnieść wrażenie, iż
dwiema jesteśmy osobami: nasze ciało i my. Nie dziwić się wielu religiom, które
ten podział uświęcają doktrynami. Co ja na to? Znowu zwrócę się ku zwierzętom
najinteligentniejszym: przyglądając się im, dochodzę do wniosku, iż one także
mają świadomość, a tym samym poczucie swojego „ja”. Bronić tego stwierdzenia
można na wiele sposobów, ale wydaje mi się, że nie ma takiej potrzeby, ponieważ
ubywa ludzi, którzy odbierają zwierzętom wszystko, co chociaż trochę przypomina
cechy uznawane za typowo ludzkie.
Pomyślałem
teraz o tych burkach łańcuchowych, rzucających się na wszystkich: że trudno
przypisać im niechby niewielką część cech ludzkich. Owszem, ale gdyby człowieka
odpowiednio wytresować i trzymać go na łańcuchu, też warczałby na wszystkich.
Tak, człowieka można tresować jak psa. Boli ten fakt? Boli, ale faktem
pozostaje. W czarnej Afryce dzieci są szkolone do zabijania, czyni się z nich
biologiczne maszyny działające jak automaty. Gdzie w nich poczucie piękna i
miłość, gdzie empatia? Nie ma. Po prostu nie ma. Z gorzką ironią można by
powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z przewagą ducha nad materią, bo
przecież i w tych dzieciach są te wszystkie geny, które skłaniają człowieka ku
drugiej osobie.
Wracając
do meritum, zwrócę uwagę na płynność zmian wszystkich cech u zwierząt. By
zostać przy mózgu: są gatunki zwierząt nieco mniej inteligentnych od psa, ale
są i inne, mające inteligencji odrobinę więcej. Nie ma tutaj żadnych ostrych
granic, a tylko płynność. Na jednym końcu tego szeregu są jakieś najprostsze
żyjątka pozbawione inteligencji, a w swoim życiu popychane odruchami na stałe
wpisanymi w ich geny, na drugim istoty najbardziej inteligentne – ludzie. Co
prawda na tym końcu szeregu różnica jest spora: nasz mózg jest dużo większy od
szympansiego, jednakże przy takiej samej budowie i działaniu pozostaje różnicą
ilościową. To dzięki różnicy w wielkości mózgu (a za nią i możliwości) ludzie
stworzyli erotykę i technikę, małpy nie, jednak mają one mózg dostatecznie
duży, by stworzyć świadomość. Ta najdziwniejsza, najbardziej tajemnicza cecha
mózgu nie jest cechą wyłącznie ludzką, chociaż trudno uchwycić różnice
(bardziej je czujemy) w poziomie świadomości i jeszcze trudniej wyznaczyć
granicę jej zaniku u zwierząt z mniejszym mózgiem.
Zwykliśmy
akceptować genetyczne uwarunkowanie różnic w wyglądzie fizycznym, taki ich
wpływ na nas nie budzi protestów. Podobnie jest z uwarunkowaniami zdrowotnymi:
wszak wszyscy wiedzą, że jeśli ojciec i matka przebyli chorobę nowotworową, ich
dzieci z dużo większym prawdopodobieństwem też zachorują. Trudność w przyjęciu
wpływu genów pojawia się, gdy mowa o naszych cechach psychicznych, ponieważ
całą sferę życia wewnętrznego przywykliśmy mieć za wyłącznie ludzką dziedzinę i
w pełni zależną od naszej woli. Niezupełnie tak jest, a żeby dostrzec pewne
zależności, trzeba najpierw pozbyć się złudzeń co do wyjątkowości człowieka i
jego odmienności do zwierząt.
Przykładów
wpływu genów na naszą psychikę można podawać mnóstwo, wspomnę tylko o paru,
niekoniecznie najważniejszych, a po prostu tych, które mi się nasunęły. Ot,
powiedzmy PMS. Cóż w jego czasie może się dziać z kobietą? Podaję za wikipedią:
uczucie ciężkości, zmieniony apetyt i odczuwanie gorąca, ale też smutek, a
nawet depresja, także rozdrażnienie i huśtawki nastrojów. Objawów jest więcej,
ale poprzestanę na nich zwracając uwagę na ich dwoistość: dotyczą zarówno
funkcjonowania ciała, jak i umysłu. Fakt bycia w depresyjnym stanie nie ma
tutaj innej przyczyny, jak zmiany poziomów określonych hormonów, a więc jest
natury chemicznej.
Znane
są różnice charakterów, czasami bardzo znaczne, między rodzeństwem wychowywanym
w takich samych warunkach i w ten sam sposób. Gdzie powody tych różnic? Tylko w
mniejszej części można je wyjaśnić różnicami pozagenetycznymi, na przykład
innym wpływem organizmu matki w czasie rozwoju płodu, niż przy wcześniejszej
ciąży. Główne skrzypce grają tutaj geny. Rodzeństwo ma średnio 50% wspólnych
genów, i już ta różnica wystarczy, ale to różnica uśredniona, w praktyce może
być i bywa mniejsza lub większa (wyjaśnienia dla zainteresowanych). Oczywiście
w późniejszym okresie zaczynają odgrywać ważną rolę wpływy środowiska, ale
wszystkie możliwe czynniki wpływające na osobowość człowieka działają na
fundamencie uczynionym przez geny.
Tak
też jest z miłością erotyczną. Jej podstawą jest popęd seksualny, który
odpowiada za
naszą
skłonność ku osobom drugiej płci. Cała sfera erotyki, bez której nie ma
miłości, jest zmienionym przez nas pożądaniem drugiej osoby, a więc popędem
seksualnym. To fundament naszych miłości, zaznaczę raz jeszcze: erotycznych
miłości, i jak to z fundamentami jest, są niezbędną częścią budowli, aczkolwiek
niewidoczną. Czy byłaby możliwa miłość bez naszego stałego (w przeciwieństwie
do wielu zwierząt) apetytu na seks – nie wiem, ale raczej nie. Może byłyby
zawierane umowy na zapłodnienie i wspólne odchowanie potomka, a miłość miałaby
cechy przyjaźni? Kto wie? Na pewno byłoby zupełnie inaczej.
Natura
idzie jeszcze dalej, wzbudzając w nas fascynację drugą osobą, ów stan
gorączkowego kochania z pierwszych lat związku, co też znajduje proste i
przekonywujące wyjaśnienie w historii rozwoju naszego gatunku. Trudno mi
ustalić zakresy i pierwszeństwa w działaniu natury i nas samych, jednakże
wiadomo, że przy sprzyjających okolicznościach taka miłość potrafi pojawić się
ni stąd, ni zowąd. Czasami sami jesteśmy zdziwieni jej pojawieniem się, a gdy
minie, bywamy zaskoczeni osobą, której dotyczyła; myślę tutaj o swoistej
ślepocie miłosnej, zjawisku dobrze znanym. Powszechnie też znany jest fakt
niezależności zakochania się od naszej woli. Miłość pojawia się sama, nie
przychodzi wtedy, gdy tego chcemy, a i wygnać ją od siebie jest trudno.
To
dalece nie wszystkie cechy zakochania wskazujące na działania niezupełnie
zależne od naszych wyborów i woli, działania autonomiczne, co znajduje odbicie
także w naszym języku.
U
Gołubiewa przeczytałem bardzo ładne nazwanie zakochania: zaplątanie się w kosy
dziewczyny. Cóż, zaplątujemy się wbrew sobie, a już na pewno nie celowo.
Nasz
jest ciąg dalszy: co zrobimy z tym uczuciem. Słyszałem o ludziach, którym tak
bardzo spodobał się stan zakochania, że gdy mija, szukają innej osoby, w której
mogliby się zakochać, by ponownie przeżyć, niczym narkotyczne wizje, ten
ekscytujący stan. Można by powiedzieć, że uzależnili się od fenyloetyloaminy
jak narkoman od amfetaminy.
Te
wszystkie fakty, które wyżej opisałem, źle przyjąłem swego czasu. Poczułem się
tak, jakby ograbiono mnie z własności najcenniejszej, najbardziej mojej,
zależnej tylko od mojego ducha uznającego miłość za arcyludzką. W jakiejś
mierze te nasze uwarunkowania pozbawiają nas wolnej woli, jeśli jednak
przekształcamy owe genetyczne i chemiczne prapoczątki w dobrą i trwałą miłość,
we wspólne życie u boku drugiej osoby, pokazujemy, jak dalece możemy zmienić
popęd dany nam w genach.
Uprzedzając
możliwe stwierdzenia powiem, iż nie szukałem tej wiedzy, sama przyszła do mnie
w czasie zgłębiania tajników ewolucji, a nie przyjąłem jej łatwo. Wolałbym,
żeby żadne geny i pod ich dyktando produkowane hormony nie miały wpływu na moje
miłości, trudno jednak wojować z faktami, prędzej czy później trzeba je
przyjąć, w czym pomocna okazuje się być jedna z naszych cech: ciekawość.
Udało
mi się wypracować patrzenie na duchowe cechy człowieka z perspektywy odległych
tysiącleci, gdy nasi przodkowie zaczynali stawiać pierwsze kroki w pozycji
wyprostowanej, i późniejszych czasów, gdy ruszyliśmy na podbój świata. Widać
wtedy fascynujący fakt: nasz mózg, do dzisiaj niewolny od uwarunkowań tamtych
czasów, a rozwinięty dla przeżycia w świecie zupełnie odmiennym od
dzisiejszego, okazał się być zdolny do czynności diametralnie odmiennych od
pierwotnych: zajrzenia w głąb Wszechświata, stworzenia muzyki, i do
przekształcenia nakazu rozmnażania się w miłość.
Gdy
próbuję spojrzeć na nas i nasze poczynania ze stanowiska religijnego (na tyle,
na ile potrafię przyjąć ten obcy mi światopogląd), obraz ulega u mnie dość
radykalnej przemianie, ponieważ następuje uwypuklenie naszych wad, nie
osiągnięć. Wszak cząstka boskości, jaką mielibyśmy nosić w sobie, nasz duch,
nasza psyche, odpowiedzialna jest za bezbrzeżne morze cierpień, jakie sami na
siebie sprowadziliśmy przez wszystkie wieki naszej historii, za całe nasze
barbarzyństwo (oceniane według obecnych standardów moralnych).
Gdy
przyjmie się boskość jako czynnik sprawczy naszych umiejętności i zdolności,
nie wydają się one ani wybitne, ani godne podziwu, ale gdy przyjmie się
stanowisko naukowe, obraz ulega metamorfozie, mogąc być powodem do dumy: oto
jedna z istot żywych tej Ziemi rozwija się na tyle, że mówi o sobie „ja”, a w
następnej chwili, zmieniając zwierzęce prawa rozmnażania się, mówi „kocham”.