Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Góry Ołowiane. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Góry Ołowiane. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 13 listopada 2023

Kaczawskie przełomy

 081123

Najkrócej mówiąc przełom jest miejscem, w którym rzeka przecina wzniesienia lub góry płynąc wąskim korytem o stromych zboczach, przy czym owe koryto sama rzeka utworzyła wypłukując i unosząc materiał skalny. Jakim cudem, skoro do góry płynąć nie potrafi? Procesów jest kilka, najprostszy do wyjaśnienia jest równoczesnym (i bardzo powolnym) nadążaniem pogłębiania koryta za wypiętrzaniem gór. Tutaj, na stronie Wikipedii, są pokrótce opisane mechanizmy powstawania przełomów. Po obejrzeniu kilku pierwszych przełomów sudeckich stałem się ich miłośnikiem. Każdy jest ładny i zaskakujący zmiennością widoków, a i fascynować potrafi jeśli mamy pojęcie o mechanizmach ich powstawania.

Najbardziej znanym na świecie jest przełom rzeki Kolorado w USA czyli Wielki Kanion; Anglicy przełom nazywają kanionem ponieważ naszego słowa nie byliby w stanie wypowiedzieć :-) Najbardziej znaną polską formacją tego rodzaju jest oczywiście przełom Dunajca w Pieninach, a w Sudetach przełom Nysy Kłodzkiej lub inaczej, od nazwy gór i miasta, Przełom Bardzki.


A czy Góry Kaczawskie mają swoje przełomy czyli kaniony? Mają, i to całkiem sporo, chociaż nie są tak wielkie jak te wspomniane.

Jednym z najczęściej odwiedzanych i znanych przełomów jest ten na Bobrze pod Jelenią Górą. Tuż przy rzece biegnie ścieżka po skałach i wśród drzew ładnego lasu liściastego, a po obu stronach wznoszą się dość strome zbocza, co dobrze widać na mapie; ulice widoczne w prawym dolnym rogu mapy to fragment Jeleniej Góry. Po raz pierwszy byłem tam w słoneczny dzień kolorowej jesieni; uroda całego przełomu, bardziej znanego jako Borowy Jar, czyni duże wrażenie i zostaje na długo w pamięci. Tam jest po prostu pięknie. Ścieżka wzdłuż rzeki mierzy 2-3 kilometry i jest z tych, którymi idzie się coraz wolniej nie chcąc, by się skończyła zbyt szybko, a kończy spektakularnie: widokiem skał wznoszących się nad wodą pionowym wzlotem i budynkiem Perły Zachodu kojarzącego się z powieścią fantasy i siedzibą czarnoksiężnika.










 

Janowicki Przełom  jest na granicy Gór Ołowianych (to część Gór Kaczawskich) i Rudaw Janowickich. Liczy około trzech kilometrów, jego sprawcą jest Bóbr, a wygląd ma… niesymetryczny. Od południa, czyli od strony Rudaw, nie jest głęboki ani stromy, ale z drugiej strony zbocza Gór Ołowianych tworzą długą, masywną i dość stromą ścianę, która wydaje się napierać rzekę. Spod szczytów masywu schodzą żleby, dwa największe to Świerkowy Dół i Księży Dół. Właśnie idąc Dołami na dno przełomu najlepiej można zobaczyć jego wielkość i urodę. Dzikie to miejsca, mało znane i bez szlaków, ale tym piękniejsze.

Jednym z popularniejszych jest przełom między Sędziszową a Nowym Kościołem na Pogórzu Kaczawskim, uczyniony przez główną rzekę tych gór, czyli Kaczawę. Wiele razy przejeżdżałem jego dnem (przy rzece biegnie droga powiatowa), i jeśli jechałem za dnia to owszem, widziałem dość pokaźne zbocza po obu stronach, ale obraz był fragmentaryczny i widziany tak, jak widzi kierowca w czasie jazdy, czyli migawkowy. Zupełnie inny jest przełom oglądany z góry. Kiedyś przypadkowo znalazłem ładne miejsce widokowe: idąc lasami Wygorzela minąłem ostatnie drzewa, stanąłem na odsłoniętej krawędzi zbocza i na wprost zobaczyłem pokaźne zbocze Dłużycy; wydawało się niemal pionowe i niebosiężne. Na tym przełomie, nota bene, największe różnice poziomów przekraczają sto metrów, czyli są duże jak na Góry Kaczawskie. Później wracałem w tamto miejsce parokrotnie chcąc ponownie zaznać magii nagłego pojawienia się dali i otwarcia przepaści z rzeką na dnie.


 

Na Kaczawie jest kilka miejsc o cechach przełomu, dobrze pokazuje je plastyczna mapa skopiowana z niżej wymienionej strony.

 


Przyznam, że nie wszystkie są mi znane. Przełomy są i w wielu innych miejscach: wspomnę tutaj Młynówkę w Wąwozie Siedmickim, ale i wąwozy Myśliborski oraz Nowowiejski mają przełomowe fragmenty. Te miejsca poznawałem w chmurne dni zimowe, ale właśnie tak widziane, czyli niemal bez kolorów, w słabym oświetleniu pogłębionym ciasnymi ścianami ze sterczącymi czarnymi postrzępionymi skałami, zawalone martwymi drzewami, czynią niemałe wrażenie. Są tam miejsca tak dzikie, tak odosobnione i bez śladów cywilizacji, że pojawienie się rycerza albo rozbójnika nie byłoby zaskoczeniem, a nawet – przy odpowiednim nastroju – spełnieniem oczekiwań.

Znanych przełomów nie trzeba reklamować, są odwiedzane, a piszę o tych formacjach chcąc się ująć za tymi nieznanymi. Kto wie o przełomie Lipki, na przykład? Ja też nie wiedziałem aż do dnia, w którym wędrując po niewielkich pagórkach kaczawskich zupełnie przypadkowo znalazłem stromy i głęboki jar z niewielką rzeczką na dnie. Tak poznałem Lipkę zwaną też Chrośnickim Potokiem i przełom uczyniony w górach przez jej wody. Jest około trzy kilometry na południe od Wlenia, w pobliżu granicznego Bobru, do którego Lipka wpada w Nielestnie; wyruszając właśnie z tej wioski najłatwiej dojść do wylotu przełomu. Do malowniczych skał piaskowych pokazanych na zdjęciach dojdzie się już po kwadransie.





 

Wracałem tam parokrotnie, przyciągany magnetyczną urodą tego dzikiego miejsca. Którejś zimy przeszedłem parę kilometrów mozolnie trawersując strome zbocza przełomu (żadnej drogi ani ścieżki przy dnie nie ma) i chyba tylko cudem nie zjechałem do wody; innego zimowego dnia szedłem pod górę skalistym korytem bocznego strumienia, wspinając się, a raczej wpełzając, na ośnieżone skały zagradzające mi drogę. Parokrotnie zaglądałem na dno przełomu stojąc na szczycie Grodowej Góry; są tam ciekawie wyglądające skały, do złudzenia przypominają… pójdźcie tam i zobaczcie sami. Te dwa zdjęcia zrobiłem pod szczytem góry. Są podobne ale jednocześnie różnią się znacznie: nagie drzewa urodą nie grzeszą, ale pozwalają więcej zobaczyć.


 

Ten przełom, ale i wspomniany przełom Kaczawy, mają cechę bardzo cenioną przeze mnie: nagłej i radykalnej zmiany otoczenia. 

 


Na zdjęciu wyżej widać typowo pogórzański krajobraz z niewielkimi wzniesieniami; las w głębi rośnie na Wygorzelu, szerokiej i łagodnej górze, ale jeśli ktoś wie gdzie iść, szybko doświadczy ucieczki ziemi spod nóg – stanie na szczycie stromego zbocza stumetrowej wysokości, a w dole zobaczy wąską wstążkę rzeki, twórczynię tej wielkiej wyrwy. Dokładnie tak samo jest z Lipką: jeśli opuści się drogę czarnego szlaku biegnącą po łagodnie falujących polach i wejdzie między drzewa, na dystansie niewielu kroków otoczenie zmieni się diametralnie. Za nami zostanie słoneczna, szeroko otwarta rolnicza kraina, horyzont podejdzie bardzo blisko i zobaczymy las żyjący i umierający na skalnych rumowiskach.

 

W Górach Kaczawskich ludzie idą na Skopca, bo jest na liście korony, albo na Okole, na Pogórzu na Czartowską Skałę lub Ostrzycę, i w zasadzie mało gdzie indziej. Znam te góry dość dobrze, widziałem różne ich mapy i wiem, że nader często znak ładnego widoku nie stoi tam, gdzie jest najładniej. Jeśli będziemy się kierować li tylko propozycjami podsuniętymi przez innych na jakimś forum albo pomysłami Google, możemy doznać rozczarowania, ponieważ odruchowo porównywać będziemy przeżycia innych ludzi do swoich, oczekując achów i ochów podobnych do opisanych, a przecież miarą obowiązującą i celem naszych wędrówek mają być nasze przeżycia.

Jeśli wybierając się w góry wybierzemy miejsce powszechnie chwalone z zamiarem dodania swoich pochwał, możemy niewiele zobaczyć. Idźmy tam, gdzie oczy poniosą, gdzie NAM się podoba, a prędzej czy później zobaczymy coś, co odciśnie się trwałym śladem w naszej pamięci i o czym nie mówią żadne przewodniki. Poznamy swoje Sudety.

Kilka linków na zakończenie:

Przełom Bobru pod Jelenią Górą. Borowy Jar – tutaj,  tutaj,  i tutaj.


Bardzo szczegółowy, naukowy (ale zrozumiały dla laika) opis Gór Kaczawskich i Pogórza. Ciekawe mapy ukazujące ukształtowanie opisywanych rejonów, na przykład ta z przełomami Kaczawy opublikowana wyżej. O przełomach tej rzeki autor pisze na stronie 20 i następnych.

 















środa, 26 listopada 2014

Drogi Gór Ołowianych


Świerkowy i Księży Dół.


Od Bolkowa jechałem bocznymi drogami nie tylko dla skrótu, ale i dla satysfakcji poznawania bezimiennych szos ledwie zaznaczonych na mapach: przez Stare Rochowice, a z Płoniny skrótem wprost do Świdnika. Celem dzisiejszej wędrówki były Góry Ołowiane, a wejść na nie chciałem od wschodu, gdzie zaczyna się Droga Wojenna, główny trakt całego masywu tych gór. Samochód zostawiłem na kościelnym parkingu i ledwie rozwidniło się, gdy poszedłem szukać początku drogi. Dzień już taki krótki, trzeba więc wykorzystać go od pierwszych do ostatnich chwil – uzasadniałem sam przed sobą swoje zbyt wczesne wyjście. Eos chyba innego była zdania, bo ledwie uniosła się z pościeli i pokazała maleńki rąbek swojej różowej piżamki, ponownie położyła się spać, w nosie mając swoje ranne obowiązki przygotowania nieboskłonu dla Heliosa. No i w rezultacie ani jutrzenki nie widziałem, ani słońca.

Na wschodnich zboczach gór jest miejsce, gdzie łąki wchodzą długim jęzorem w zalesiony masyw; według mapy Droga Wojenna prowadzi wzdłuż południowej krawędzi lasów. Biegnie tam szutrowa droga, następczyni tej, którą wykonano w czasie wojen napoleońskich. Widoki z tej drogi są ładne – idąc, oglądałem się na ostatnie wzgórza wschodniego pasma. Widziałem na nich moje ślady, ale nie było ich tam zbyt dużo, trzeba mi więc wybrać się tam ponownie.

Wszedłem w gęsty, ciemny las świerkowy, prawdziwy bór. Uspokoiło się, tylko w górze wiał wiatr tarmoszący czupryny drzew. Na pierwszym rozdrożu usiadłem żeby posmakować herbatę i chwilę. Nieoczekiwanie przyniosła mi poczucie samotności w tym lesie tracącym kolory, jesiennym, smutnym, niespokojnym, daleko od ludzi, ale spodobało mi się to wrażenie; byłem tam, gdzie być chciałem, sam na sam z przyrodą i z górami.


Pierwszy mój cel, Księży Dół, znalazłem nadspodziewanie szybko. Jest to, podobnie jak sąsiedni Świerkowy Dół, głęboki jar z zalesionymi zboczami i strumieniem płynącym dnem. Zaczyna się blisko szczytu Turzca i schodzi aż do wioski Miedzianka, około 300 metrów niżej. Zgodnie z zamierzeniem zszedłem dnem aż do granicy lasu, a że drogi nie ma tam żadnej, szedłem korytem strumienia. Marsz łatwy nie był, droga wymagała uważnego stawiania stóp na chwiejących się kamieniach lub próchniejących resztkach drzew i omijania głębszej wody lub rozmiękłej ziemi, ale szło się bez męczącego przedzierania się przez zarośla,. Stoki są wysokie, równe, całe pokryte brązowymi liśćmi rosnącego tam dorodnego lasu bukowego. Za towarzyszy miałem silne poczucie prawdziwie traperskiej wędrówki bezludnymi i dzikimi górami, cichy i przyjemny szmer strumienia, górą natomiast – efektowny kontrast – odgłosy niespokojnego wiatru targającego drzewami. Drugi jar, Świerkowy Dół, jest blisko od tamtego i też jest łatwy do znalezienia. Większy, głębszy od Księżego, chociaż łatwo nim iść, ponieważ wzdłuż strumienia biegnie dukt. 



Wygoda marszu pozwalała częściej gapić się w górę, na stoki, a nie pod nogi. Świerki są, owszem, ale tylko w górnej części jaru, niżej królują buki – nagie, szarostalowe pnie na tle brązowych, stromych stoków, tu i ówdzie najeżonych czarnymi skałami, stoków niemal majestatycznych.

Czasami, patrząc na góry, mam silną świadomość ich niemal wiecznego trwania. Trwania niezupełnie martwego, bo mającego pewien niewielki, ale odczuwalny wtedy pierwiastek życia. Czuję, jakbym patrząc na nie, podpatrywał je w ich tajemnym, niepojętym dla mnie, życiu. Wydaje mi się wtedy, że one nie są zwykłymi tworami przyrody po prostu stojącymi w swoich miejscach od milionów lat, nie są ani dla zwierząt, ani dla moich wrażeń, nie: one są same dla siebie – jakby było w nich coś żywego; coś, co je upodmiotawia i co emanuje na mnie wyjątkowym spokojem wynoszącym mnie ponad małe kłopoty dnia codziennego.

Czuję się wtedy mały i mało ważny ze swoimi ludzkimi bolączkami, jakże często niewartymi zmartwień, czuję się drobinką żyjącą tutaj tylko chwilkę. Uświadamiam sobie szczególnie wyraźnie oczywistą prawdę: wszelki ślad po mnie zaginie, a te góry dalej będą stały tutaj tak, jak stoją teraz.

To wszystko, cały ten strumień myśli obywających się bez słów, przechodzi przeze mnie zostawiając po sobie jakże pożądane ślady: spokój, pogodę i większe docenianie radości zwykłego dnia. Jestem chwilą, ale z możliwością przeżywania.



Uff, znowu wpadłem w proustowsko-filozoficzne tony, wracam więc na szlak.

Gdy w górnej części jaru dukt opuszcza strumień, poszedłem jego brzegiem w górę chcąc zobaczyć źródło. Gdyby oczyścić je z zalegających liści i omszałych gałęzi, byłoby ono klasyczne: woda wycieka spod kamieni, czysta i dźwięczna od pierwszych swoich chwil.

W planie miałem, oprócz poznania obu jarów, przejście całej Drogi Wojennej. W części zachodniej jej przebieg nie jest pewny, z tego powodu, także z braku czasu, nie przeszukałem tego fragmentu gór, ale sporą część całej drogi poznałem. Rowerzystom, ale i pieszym miłośnikom lasów i spokojnej ciszy, drogę tę polecam. Gdy byłem już blisko Różanki, zszedłem północnym zboczem aż do szosy chcąc zobaczyć na stoku zwanym Czerniak początek drogi ładnej widokami, a później powtórzyłem zejście, także dla widoków, czarnym szlakiem. Na mojej mapie postawiono tam znak ładnych widoków – i bardzo słusznie.





Może w nagrodę za nieznalezienie jaskiń na Połomie, dzisiaj znalazłem ruiny dawnego schroniska na zboczu Różanki; jeśli już zauważyło się je, wydają się być łatwe do odnalezienia – ciekawe, czy tak samo jest z jaskiniami.

Rozejrzałem się wokół: nic, żadnego innego śladu poza paroma cegłami wystającymi z ziemi i omszałymi kawałkami betonu, ślady, które nieodległy czas zetrze zupełnie. Oczywiście została sama dróżka, która wtedy na pewno często była używana, ale takie gruntowe drogi bywają trwalsze od ludzkich budowli. Nic więcej, a przecież tutaj mieszkali ludzie. W pokoju patrzącym swoim oknem na to zbocze kłócili się lub kochali, snuli marzenia… Teraz ledwie cegła została z tamtego życia.

Gdy zaczął kropić zapowiadany deszcz, wyciągnąłem ostatni swój nabytek, rękawice mające być nieprzemakalne, a za niewielki grosz kupione z demobilu. Założyłem je, ale po kwadransie zdjąłem, bo deszcz tylko pokropił i było mi w nich zbyt ciepło. Muszą zaczekać na swoją chwilę.

Wracając, postanowiłem wpaść na Turzca, no bo przecież taki nieodległy, a i drogę z tej strony poznałbym. Poszedłem. Z dwóch dróg zaznaczonych na mapie znalazłem jedną, ale za to naprawdę ładną ścieżynkę. Turzca zobaczyłem, a nawet zajrzałem na chwilkę do Jarzębinek, tak po prostu, dla ich zobaczenia, i na dobre zarządziłem odwrót. Zmierzchało się, gdy wyszedłem z lasu, ciemno było, gdy doszedłem do samochodu.





piątek, 4 kwietnia 2014

Góry Kaczawskie. O źródle Kaczawy

Dzień trzydziesty szósty, luty.
Wieś Kaczorów, Turzec, Wzgórze Czaszek, wieś Świdnik, Poręba, Popiel, Sośniak, Kaczorów.

Chciałem pokazać koledze źródło na północnym zboczu Turzca określane na mojej mapie jako źródło Kaczawy, a według mojego rozpoznania będące źródłem Świdny i uzyskać od mojego towarzysza potwierdzenia tych obserwacji. Trasę zaczęliśmy więc od Kaczorowa, a dalej, idąc od źródła przez szczyt Turzca, Wzgórze Czaszek, wieś Świdnik, mieliśmy wejść na Porębę.
Źródło ponad wszelką wątpliwość jest początkiem rzeczki Świdny. Myszkując między drzewami, znalazłem przynajmniej sześć źródeł tworzących strumyki łączące się po przepłynięciu kilku lub kilkunastu metrów. Źródełka są klasycznie ładne: ich wody wypływają spod kamieni czyste, szemrzące, wesołe, i szybko płyną po kamieniach stoku Turzca, hojnie obdarzając patrzących swoją magiczną urodą tak dobrze dostrzeganą i docenianą przez starożytnych Greków, na którą my, Hiperborejczycy, nie zwykliśmy zwracać bacznej uwagi.
Będąc ostatnio na szczycie Turzca, zadowoliłem się wejściem na jedną z kilku stojących tam skał, dzisiaj mój bardziej dociekliwy towarzysz zauważył, iż nieodległa skała widoczna między drzewami jest wyższa o kilka metrów. Przedarliśmy się do niej rozpychając krzaki i gałęzie gęsto rosnących tam drzew, i weszliśmy na wąski jej grzbiet. Byliśmy na szczycie Gór Ołowianych. Spodobało mi się takie wypatrywanie zapomnianych dróżek, albo tylko przejść lasami, wiodących na omijane, nieodwiedzane, góry i szukanie ich szczytów; spodobało się, gdy z opóźnieniem dotarła do mnie prawda oczywista: przecież nie chodzi tutaj o zdobywanie, bo zdobywać można trudne wierchy, a w takich tych górach nie ma; chodzi o satysfakcję z poszukiwania i znalezienia, z bycia, z zostawienia śladów swoich stóp na jeszcze jednym miejscu wyróżnionym nazwą – teraz także swoją pamięcią – oraz po prostu o dobrą zabawę.
Zielonym szlakiem zeszliśmy w dół, do szosy, na wprost Wzgórza Czaszek.
Są tam właściwie dwa wzgórza jedno przy drugim, a według starej mapy kolegi (i innej, znalezionej w internecie) dalszy szczyt, niższy i zalesiony, ma być właściwym Wzgórzem, a nie wyższy i niezalesiony, jak mniemałem; w tej sytuacji „moje” wzgórze straciło nazwę. Na dokładkę Wzgórze Czaszek nazywane też bywa Górą Czaszek, a jak się później okazało, te nieścisłości nie były jedynymi. Przenosząc w swojej pamięci nazwę na zalesiony szczyt, poczułem się trochę oszukany, bo ten wyższy, bliższy drogi, jest bliższy także mnie, zapewne prawem pierwszeństwa, ale i z powodu wyjątkowo ładnych widoków z niego.
Poszliśmy dnem rozległej doliny wznoszącej się ku przełęczy u podstawy Popiela. Urokliwa to droga. Dal daleka, liczne wzgórza wokół, zmienność widoków i owe wyjątkowe poczucie radości odczuwanej na szlaku.
Gdy kiedyś z upodobaniem chodziłem tatrzańskimi szlakami, odczuwałem ich majestat, respekt przed nimi i swoją małość. Te góry są inne: przyjacielskie, swojskie, takie do lubienia, do włóczenia się. Tamte są niczym piękna i wyniosła kobieta, przed którą z szacunkiem i z podziwem skłania się głowę, te są jak kumpelka, którą obejmuje się i śmieje razem z nią.
Gdy stanęliśmy na siodle przełęczy u podnóża Popiela, zobaczyliśmy Porębę białą śniegami, ze szczytem w chmurach, a w dole domy Pastewnika. Zza nich wybiegały na zbocze góry drogi, na które jak zwykle patrzyłem z odczuciem bliskim pożądaniu: którą wybrać, skoro chciałoby się poznać wszystkie? Na szczycie odszukaliśmy najwyższe kamienie, ale znowu GPS nie zgodził się z nami, wskazując szczyt w miejscu niższym i odległym od naszego miejsca o ponad 100m. Tym razem zaprotestowałem.
Podobnie jak na zboczach Wilkonia, i tutaj widać było pozostałości dni jednoczesnych mgieł, deszczów i mrozów: oblodzone, oszronione i połamane drzewa, a pod nimi śnieg ze złomkami lodu. Jak wybornie smakowała gorąca kawa pita w tak surowym otoczeniu!


Na szczycie Popiela odtańczyliśmy taniec podziwu, owe kręcenie się wokół, gdy nie można długo patrzeć z jednego miejsca, bo niecierpliwość i pożądanie każe sprawdzić widoki z innych miejsc szczytu. Kolegę dodatkowo napędzała chęć znalezienia kamienia szczytowego; znalazł go, co uwieczniłem na zdjęciach.


Na tym wzgórzu doświadczyliśmy po raz kolejny zmienności widoków w górach, zmienności wynikłej z innej perspektywy, innych kątów patrzenia. Czasami dobrze znana góra potrafi zmienić się nie do poznania, albo ukryć się za jakimś mniejszym od niej wzgórzem. Patrząc z Popiela na sąsiednie wzgórze, to bezimienne, trudno je zauważyć, bo jego szczyt widziany jest na tle stoków wzgórz za nim, wzgórze wydaje się małe, niższy niż tamte, ale gdy wejdzie się nań, doznaje się zdziwienia zupełnie odmienną perspektywą.
Poszliśmy na południe wzgórzami między Pastewnikiem a Świdnikiem, szukając dogodnych przejść przez pasma lasów, a zmierzaliśmy do ostatniego wzgórza tej części gór, do Sośniaka. Tutaj po raz kolejny wyszła na jaw różnica we wskazaniach mojej mapy i mapy wgranej w GPS. Na mojej Sośniak jest niewielkim wybrzuszeniem zaoranego pola, a według GPS sporą górką oddaloną o kilkaset metrów. Później, po wyszukaniu w internecie informacji potwierdzających, zostało mi uznać, iż moja mapa pokazuje niewłaściwe wzgórze. Na Sośniaku, wbrew nazwie, nie rosną sosny, a piękny las bukowy (jak na Bukowince nie buki rosną, a świerki). Od południa i zachodu zbocza są dość strome, skały wystają ponad grubą warstwę liści, a wokół stoją prężące swoje mięśnie rosłe buki. Ładne miejsce.
Ładne są też łąki na sąsiednich wzgórzach: podzielone rzędami drzew na miedzach, biegną falistymi wstęgami ku ścianom lasów, a gdy obejrzy się, zobaczy się je znikające na linii horyzontu dotykającego szczytu wzniesienia.



Zeszliśmy do Świdnika, i idąc polnymi drogami, równolegle do szosy, doszliśmy do Kaczorowa.

czwartek, 27 marca 2014

Góry Kaczawskie. Skały, lasy i zauroczenie daleką drogą

Trzydziesty dzień w Górach Kaczawskich, grudzień.
Wieś Kaczorów, źródło Kaczawy, Turzec, skały Gór Ołowianych: Jarzębinki, Grzebień i Farne Skały. Wzgórze Czaszek, wieś Świdnik, Popiel, Świdnik, wzgórza w pobliżu Sośniaka, powrót do Kaczorowa.

Gdy kiedyś zobaczyłem na mapie zaznaczone źródło Kaczawy, miejsce dopisałem do mojej ciągle wydłużającej się listy miejsc wartych poznania. Poszedłem dzisiaj i zobaczyłem coś bardzo dziwnego. Ale po kolei.
U celu podróży, tym razem była to wieś Kaczorów, byłem jak zwykle przed świtem. Ledwie zaczęło rozwidniać się, gdy zostawiwszy samochód na szerszym poboczu drogi 328, poszedłem szosą pod górę, w stronę wsi Świdnik. Po prawej, dnem rowu, płynął wąski strumyczek – według mapy była to rzeka Kaczawa, która niedaleko stąd, na zboczu Turzca, miała swój początek. Czytałem mapę: paręset metrów przed ścianą lasu dochodzącą do szosy, oraz tuż przed polną drogą odchodzącą w prawo, strumyk miał skręcać w stronę góry i swojego źródła. Tyle że nim skręcił, w rowie zabrakło wody. Dno było suche, podniesione, jakby częściowo zasypane. Kilka kroków dalej znalazłem strumyk szerokości dwóch dłoni; płynie z właściwego kierunku, ale przy szosie wpada w zagłębienie przy mostku (właściwie jest to przepust, wygląda na niedawno zbudowany), i przepłynąwszy pod jezdnią, płynie w dół pochyłości. Mapa pokazuje, że strumień nazywa się Świdna. A co z Kaczawą? Kręciłem się po okolicy, w końcu poszedłem w górę strumyka w nadziei rozwiania wątpliwości. Ładny to strumyk: wartki, szemrzący wodą skaczącą po kamieniach, prawdziwie górski. W lesie, już na zboczu Turzca, wypływa spod paru kamieni, a na sąsiednim drzewie wisi tabliczka informująca o źródle Kaczawy na wysokości 594 m n.p.m. Byłem u źródła Kaczawy. Byłem?
Gdy pod wieczór wracałem tą szosą, raz jeszcze wszystko obejrzałem. Strumień w całości spada do studzienki przy przepuście i płynie nim na drugą stronę szosy. Dno rowu, którym ma płynąć Kaczawa, znajduje się ponad metr wyżej i jest suche. Dopiero kilkanaście metrów dalej w stronę wioski, na jego dnie pokazuje się odrobina leniwie płynącej wody. W miarę zbliżania się do Kaczorowa przybywa jej, ale bez dopływów, woda wycieka z ziemi, jednak i pół kilometra dalej struga jest wątła. Płynie przydrożnym rowem, wśród uschniętych badyli i nader licznych śmieci wyrzucanych przez kierowców, a jak zauważyłem w wiosce, i przez niektórych jej mieszkańców. Kaczawa, rzeka symboliczna dla Gór Kaczawskich, nie zaczyna się wesołym strumyczkiem wypływającym spod korzeni drzew lub kamieni na stoku góry – jak przystało na górską rzekę - a rodzi się w brudnym rowie przydrożnym.
Przy źródle zrobiłem przerwę śniadaniową. Grzałem się gorącą kawą i próbowałem ruszać palcami zmarzniętych stóp. Miałem na nich grube skarpety z włókien thermolite, buty były suche w środku, a stopy marzły. Zdaje się, że te kosmiczne technologie lepiej sprawdzają się w laboratorium niż w górach. Wiedziałem jednak, że marsz rozgrzeje mi stopy - i tak było.
Będąc przy źródle, szczyt Turzca, najwyższego szczytu Gór Ołowianych, miałem około 100 metrów wyżej i ledwie paręset metrów marszu lasem, ale bez drogi. Nachylenie stoku dość strome – zastanawiałem się – jednak do przejścia, no i odległość mała. Pójdę lasem. Jeśli utrzymam prosty kierunek, szybko dojdę do drogi z zielonym szlakiem biegnącym przez szczyt – zdecydowałem. Poszedłem.
Lasy na stokach gór…
Jasne i wysokopienne bory z ziemią przysypaną brązowym igliwiem, po którym idzie się wygodnie i cicho - takie bory są rzadkością. Częściej bór jest gąszczem uschniętych, ostrych gałęzi ciasno rosnących świerków, przez który trudno się przepchać, a łatwo o zranienie twarzy lub zaczepienie się ubraniem o upartą gałąź. W wyższych partiach gór lasy rosną na stromych stokach, wśród głazów częściowo schowanych pod liśćmi i tym zdradliwszych; niemało tam ruchliwych, niestabilnych kamieni, skalnych złomów wielkości samochodu, kup gałęzi zostawionych przez leśników, splątanych ze sobą zwalisk kamieni i przewróconych drzew, albo niespodziewanych uskoków, które trzeba omijać, czasami szeroko. Niżej lasy miewają gęste poszycia, spotyka się zwarte, niemal nie do przejścia, zarośla młodniaków, krzaków i maliniaków, albo połacie uschniętych badyli sięgających oczu i chwytających buty. Czasami szuwary sygnalizują wodę, czasami bez takiego ostrzeżenia słychać chlupot wody lub błota pod nogami.
Tym razem było nieźle. Znalazłem rozryty maszynami leśników pas ziemi, trudno byłoby nazwać go duktem, ale szło się lepiej niż między drzewami, później kilka razy skulony przeszedłem pod niskimi świerkami i wyszedłem na równą drogę oznakowanego szlaku. Trafiłem tam na zimę: było biało, prószył śnieg. Kałuże w zagłębieniach drogi wypełniała kasza lodu i śniegu. Między świerkami, wśród krzaków przysypanych śniegiem, sterczały czarne, ponure skały. Byłem na Turzcu. Po co tam polazłem, skoro widoków stamtąd nie ma? Nie wiem. Chciałem tam być. Może z powodu licznych w tamtej okolicy skał wychodnych? Odszukałem kilka z nich.
Jarzębinki są przy szlaku, ale łatwo nie zauważyć tych skał, bo od strony szlaku są pojedynczymi i niewielkimi głazami, ale gdy zobaczy się je z przeciwnej strony, czynią wrażenie. Są pionowym uskokiem skalnym długości kilkudziesięciu i wysokości kilku metrów. Sterczą tam, czarne i postrzępione, niczym wrośnięte w ziemię mury średniowiecznej warowni, stare i zapomniane jak one.
Do Grzebienia pomyliłem drogi, moja wina, ale czy to ja jestem nieomylnym gpsem? Wróciłem na szlak, drugie podejście było trafione. Dukt kończył się na skraju ładnego, wysokopiennego lasu, i właśnie wtedy zaświeciło słońce. Las ociekający wodą topiącego się śniegu rozjaśnił się - perlisty, błyszczący, uwodzący urokiem. Stałem tam i patrzyłem na plamy słonecznego światła, a gdy zszedłem niżej, zobaczyłem skały Grzebienia. Są tam dwie płaskie skały stojące w pionie, równolegle do siebie; mogą przypominać dwa zęby grzebienia olbrzyma. Na ich wierzchu drżały z zimna małe paprocie, a obok, na krągłym głazie las wymościł sobie miejsce warstwą liści, zasiał mech i jagody, i oto z tej miniaturki lasu drzewko strzeliło na metr w górę.
Farne Skały, podobnie jak Jarzębinki, łatwo przeoczyć, i jak tamte w pełni pokazują się nam z przeciwnej strony. Stałem tam patrząc na mchy i paprocie porastające te głazy, i zastanawiałem się nad etymologią ich nazwy. Farne to tyle, co parafialne, więc…nie wiem.
Zielonym szlakiem zszedłem na brzeg lasu i tam, przy ostatnich drzewach, doznałem dwóch zupełnie odmiennych przeżyć. Zadzwoniła do mnie żona, a ja, jak tyleż już razy przez tak wiele lat używania telefonu komórkowego, przez moment byłem zdumiony możliwością telefonicznej rozmowy w leśnej i w górskiej głuszy – znamię lat, moich lat, których większość przeżyłem nim pojawiły się takie telefony. Gdy na brzegu lasu mój wzrok pobiegł za uciekającym mi w dal horyzontem, daleko, blisko nieba, zobaczyłem uroczą dróżkę meandrującą dnem łagodnej doliny między dwoma wzgórzami. Nagle zapragnąłem pójść tam, zrezygnować z planów odwiedzenia mojej Polany Czterech Świerków na zboczu Dudziarza, aby poznać tamtą dróżkę. Właśnie to zauroczenie widokiem i gwałtownie obudzone pragnienie pójścia tam gdzie patrzyłem, było wspomnianym drugim przeżyciem.


Stałem na skraju łąki schodzącej do szosy, mając przed sobą widok na pół widnokręgu – od Połomu i Miłka po lewej, po… jaka to góra? – chwilę szukałem w pamięci nim dostrzegłem białą kulę na szczycie najdalszej góry: patrzyłem na Porębę wystającą ponad Popiela. Między tym szczytem a sąsiednim, bezimiennym, zaczynała się ta dolina i spływała szeroką, falistą wstęgą aż do Świdnika w dole. Nieco w lewo od niej czerniał długi grzbiet Długotki, a równolegle do tego wzniesienia schodziły ku wiosce łąka i droga; blisko, zaraz po drugiej stronie szosy, widziałem niewielkie wzniesienie o intrygującej nazwie Wzgórze Czaszek – w ten sposób plan ustalił się sam: wzgórze, dróżka przy Długotce, Popiel, i tamtą uroczą drogą z powrotem do wioski.
Czaszek na wzgórzu nie znalazłem (przyznaję, że nie szukałem zbyt pilnie), ale widoki owszem, i to nie tylko liczne, ale i ładne. Ze szczytu zobaczyłem maleńki, ledwie czubek pokazujący, niebieski odległością, stożek góry. Stożek, więc Stromiec?.. Nie, przecież on byłby bliżej Dudziarza, więc?.. To musi być Ostrzyca! – doznałem olśnienia:). Później wyciągnąłem mapę aby sprawdzić - to faktycznie była Ostrzyca, odległa stąd o 23 km. Aż nie chciało mi się wierzyć, ale kierunek zgadza się, dokładnie między Połomem a Miłkiem, w wąskiej z tego miejsca przerwie między nimi.


Zszedłem do Świdnika, doszedłem do łąk w pobliżu Długotki i tam przekonałem się, że to, co z daleka brałem za drogę, jest pasem szuwarów, ale łąki nie były ogrodzone, więc plan pozostawał nie zmieniony. 
Pod drzewem samotnie rosnącym na łące zatrzymałem się dla poprawienia sznurowadeł i wypicia herbaty. Szumiały trawy, skrzypiało drzewo, daleko szczekał pies. Cisza. Patrzyłem na łąkę którą zaraz miałem iść, zmierzała ku niebu, w tamtej chwili błękitnemu i ogromnemu. W ustach czułem smak czekolady i słyszałem ciszę, gdy założyłem plecak i poszedłem.


Na Popielu zobaczyłem odległe góry baśniowego wyglądu, który zawdzięczają dali i prześwietlonej słońcem mgiełce w powietrzu. Rozejrzałem się wokół, po wzgórzach znanych mi z poprzednich wędrówek, a przez to bliższych i ładniejszych, i zszedłem do tej drogi, którą widziałem ze stoku Turzca. Czekała już na mnie. Nie zawiodłem się na niej; mam nadzieję, że ona na mnie też nie.



Na południe od mojej drogi, czyli w stronę Sośniaka, rozciągają się mało mi znane wzgórza, a że we wsi byłem dwie godziny przed zmierzchem, postanowiłem zrobić chociaż mały zwiad. Gdybym się spóźnił – kalkulowałem – szosą do samochodu wrócę i nocą. Poszedłem, a w decyzji pomogła mi inna dróżka, biegnąca wdzięcznym łukiem ku ścianie lasu, i dalej jego brzegiem ku niebu. Ze zwiadu wróciłem z mocnym postanowieniem całodziennej wędrówki tamtymi urokliwymi wzgórzami, minąłem Świdnik i znalazłem drogę przez łąki ku wiosce Kaczorów. Nim nastał mrok, zdążyłem raz jeszcze obejrzeć początek Kaczawy.