Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rodzina. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rodzina. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 11 kwietnia 2021

Powrót

 

310321

Od paru dni jestem w domu jako prawdziwy emeryt. Zadamawiam się, ale i wspominam ostatnie tygodnie w Lesznie. W minionych latach wyobrażałem sobie zakończenie pracy, zwłaszcza w dniach szczególnie ciężkich, gdy tylko obowiązkowość i konieczność zarabiania trzymały mnie w tej firmie. Wtedy wyjazd stamtąd wydawał się bardzo prosty i pożądany. Tylko wtedy, jak się okazało.

Już kilkanaście dni przed zakończeniem pracy zauważyłem różnicę w widzeniu wyposażenia mojego służbowego pokoju: rzeczy wokół mnie nabierały wartości i budziły wspomnienia. Łapałem się na rozglądaniu po pokoju i ustalaniu co mam zabrać – raczej co mogę zabrać – a co trzeba mi będzie zostawić, komuś dać lub wyrzucić wbrew sobie.

W szafie stoją stare buty trekkingowe. Używałem je długo, w końcu zauważyłem, że nie wybierałem wiedząc, jak łatwo przemakają. W ten sposób bez słów, nawet bez myśli, przyznałem im status emerytów. Kiedyś wyrzuciłbym je, raczej nieprędko, a wyjeżdżając, muszę to zrobić już teraz.

A moje miski? Używam je od kilkunastu lat, kupiłem cały komplet będąc w UK. Jest ich kilka coraz mniejszych, wkładanych jedna w drugą. Służą mi tak długo, że stały się częścią mojej przestrzeni – jak i garnek, też przywieziony zza kanału. Zostawić je tutaj? Nie chcę, nie mogę, zbyt przywiązuję się do rzeczy, ale muszę, bo czyż będzie dla nich miejsce w naszym małym mieszkaniu?

Żegnałem się z rzeczami, wśród których żyłem tak długo.

W ostatnią sobotę, robiąc cotygodniowe zakupy, uświadomiłem sobie robienie ich po raz ostatni w takiej formie i w Lesznie. Myśl była jak uderzenie: zatrzymałem się i znowu na chwilę obraz mi się rozmazał, ale przecież nie z powodu wyjazdu.

Nie wiedziałem, że wszystko będzie tak trudne. Wyobrażałem sobie… właściwie niewiele, bo cóż miałoby być do wyobrażenia? Po prostu przeniosę swoje rzeczy do samochodu – myślałem – zamknę drzwi pokoju i pojadę. Chyba nawet bez oglądania się. Akurat! Zapomniałem o blisko siedemnastu latach tutaj nie tylko przepracowanych, ale i przeżytych. Jedna trzecia dorosłego życia! Tego okresu w moim życiu nie da się zamknąć trzaśnięciem drzwiami.

* * *

Starzenie się to nie tyle zmarszczki, co właśnie te drzwi. Coraz ich więcej zamkniętych za człowiekiem, coraz mniej otwartych przed nim.

Starzenie się jest w istocie ubywaniem dróg wyboru.

Żeby było bardziej dziwnie i niesprawiedliwie, dodać muszę, że nie czuję tych lat, zwłaszcza psychicznie. Ilekroć je policzę, doznaję zdziwienia: naprawdę tyle ich mam? Jakim cudem? Dopiero wspomnienie dzieciństwa i młodości, świata już nieistniejącego, a pamiętanego tylko przez rówieśników, albo zobaczenie powiększającego się czoła u syna, pozwalają mi uwierzyć.

Pisząc tekst o ostatniej wędrówce kaczawskiej, wspominałem widoki i drogi, tak dobrze znane i tak bliskie. Bliskie? Otworzyłem mapy Googli i poprosiłem o wyznaczenie trasy w moje góry. Najkrótsza z tych możliwie szybkich liczy 630 kilometrów. Tutaj tkwi odmienność. Miejsca zostały bliskie mej pamięci, ale ja odsunąłem się od nich na drugi koniec Polski. Są tak daleko, a przecież wiem, co zobaczę za zakrętem pewnej leśnej drogi i wiem, jak dojść do tamtych skał ścieżką ukrytą między świerkami. Są daleko, ale nie są dalekie.

Lata w Lesznie to nie tylko tysiące kilometrów wędrówek sudeckich, ale przecież i ludzie, kilka bliskich mi osób. Nie poznałbym ich, gdybym został na Lubelszczyźnie, co w istotny sposób zubożyłoby mnie. Dzięki bliskości Sudetów napisałem swoje książki, bo przecież nawet ostatnia z nich, fantazja o Jasiach, z górami ma ścisły związek.

Jeśli wziąć to wszystko pod uwagę, należałoby uznać, że gdyby nie praca w Lesznie, byłbym innym człowiekiem. Natomiast samo miasto było i jest mi obojętne. Znam w nim ledwie kilka miejsc, wiem, gdzie jest sklep, gdzie optyk, lekarz i bank – i niewiele więcej. Z reguły widywałem je tylko późną jesienią oraz zimą – więc miasto pamiętam szarym i zimnym.

Spojrzałem na zegarek, była godzina 17.30. Odruchowo pomyślałem, że o tej porze byłbym po prysznicu i szykowałbym posiłek. Wiem, że takie myśli będę miewał jakiś czas, stopniowo coraz rzadziej, aż w końcu zanikną. Wtedy będę mógł powiedzieć, że naprawdę wróciłem.


wtorek, 30 lipca 2019

O letnich dniach inaczej

300719
Goszczę żonę i wnuczkę, co doskonale tłumaczy brak czasu na pisanie, więc tym razem króciutko i szybciutko.
Oczywiście lato.
Budzę się, i nawet jeśli nie widzę słońca, jasność widzę. Idę do pracy mając na sobie krótkie portki i podkoszulek, ale nie jest mi zimno. Czyż nie zakrawa to na cud, albo i wprost nim jest, zwłaszcza gdy wspomnę górę ubrań noszonych w zimie? Patrzę na zielony szpaler jarząbów szwedzkich pod błękitnym niebem, słyszę świergot jaskółek, czuję ciepło słońca, a wieczorem nie siedzę sam w kampingu. Czego trzeba więcej?
Czego? Żeby wnuczce nie przeszkadzało moje chrapanie.

Przed przyjazdem żony sprzątałem kamping długo i dokładnie. Dość powiedzieć, że nawet z gniazdek wytarłem kurz, czego normalnie przecież się nie robi, bo po co. No i cóż się okazało? Ano, że kobieta ma wzrok sokoli, bo tam, gdzie drobinkę kurzu znalazłbym jedynie przy pomocy lupy, moja połowa znalazła gołym okiem i to po wstępnym obejrzeniu wnętrza.
Jeśli już wspomniałem o kobiecej cesze, napiszę o swoim spostrzeżeniu dotyczącym czystości. Otóż w lunaparku pracują tylko dwie panie, a zajmują pralkę przez trzecią część dnia, co dowodzi skłonności kobiet do brudzenia się. Dziwi mnie ten fakt, bo wcześniej miałem białogłowy za istoty starające się nie brudzić noszonego ubrania.

Helena ma kłopoty z rzeczami. One się jej nie słuchają, są przekorne, niemal złośliwe. Telefon nie leży tam, gdzie go odłożyła, a chowa się w najdziwniejsze miejsca; szklanka, zwłaszcza napełniona, przesuwa się akurat tam, gdzie ręce mojej wnuczki wykonują ładne, taneczne gesty; rękawy jej koszuli znajdują wredną przyjemność w nurzaniu się w lodzie lub zupie, a cukier i wszelki inny proszek po prostu rozłazi się po stole jakby miał nogi.
Dziecko mojego dziecka stara się jak potrafi zaprowadzić ład wokół siebie, ale cóż może bidulka zrobić wobec nieprzejednanej postawy rzeczy?…
Tradycyjnie, jak każdego lata, przeszliśmy na dietę bezmięsną. Da się wyżyć.




czwartek, 2 sierpnia 2018

Helena

020818
Plączą mi się myśli o słowach i sztuce, ale pracując, a pod wieczór będąc do dyspozycji Heleny, mogę tylko zadbać, żeby nie umknęły mi gdzieś w nieznane światy. Zajmę się nimi później, gdy zostanę sam.
Teraz jest Helena, a więc czas na lody, morze i uliczne atrakcje.
Niżej zdjęcia z dzisiejszego wyjścia na plażę.
















wtorek, 15 maja 2018

Wiosna, filozofia, narodziny i ślub

130518
Zbyt szybko mijają dni, jakże piękne dni wiosny! Ledwie zacznę się cieszyć jakimś kwitnieniem, już widzę opadające płatki, już rozchylają się inne kwiaty. Staram się każde dostrzec i docenić, w każdym zauważyć nową dla mnie, wcześniej ukrytą, cząstkę uroku, każde lepiej poznać i zapamiętać, dotknąć i powąchać. Budząc się rano widzę słońce – czyż może być milszy początek dnia? – a nim upłynie staram się często patrzeć na widok najzwyklejszy ale i najpiękniejszy: zielone gałęzie drzew na tle błękitu nieba.
Napisałem te słowa i wspomniawszy drzewa rosnące obok, wyszedłem z kampingu żeby zobaczyć je w niskim, ale nadal jasnym słońcu majowego przedwieczoru. Rosną tutaj jesiony i topole, chyba szare, a obok nich kwitnie akacja w miodowej bieli cała, ledwie liście jej widać. Patrzyłem chcąc zapamiętać odcienie barw, wchłonąć i zatrzymać w sobie widok tak ładny i tak ciepły.

Jak zwykle walczą we mnie dwie potrzeby, dwie chęci wzajemnie się wykluczające: czytania lub pisania i wyjścia na dwór, do lasu czy parku. Wczoraj, chcąc je pogodzić, włożyłem laptopa do torby i pojechałem do lasu. Było ciepłe popołudnie, miałem na sobie krótkie portki i T-shirt, może dlatego na ławce wytrzymałem tylko pół godziny, gryziony przez muchy i inne paskudy. Wróciwszy, ustawiłem krzesło pod kampingiem tak, żeby widzieć drzewa po podniesieniu głowy znad ekranu. Muchy nie dowiedziały się o mnie, ciało nie pamiętało zmęczenia pracą, czułem delikatną pieszczotę wiatru, w koronach drzew odzywały się ptaki, więc warunki do pracy nad tekstami i odpoczynku jednocześnie miałem idealne. Tak dobre, że… usnąłem. Obiecałem sobie położyć się wcześniej, ale słowa nie dotrzymałem. Ponieważ i dzisiaj oczy mnie pieką i powieki mam ciężkie, obietnicę znowu sobie składam, tym razem solenną: najpóźniej o godzinie 22 spać!
Zaparzywszy kawę sięgnąłem po książkę. „Rozmyślania” Marka Aureliusza.
Nim napiszę parę słów o lekturze, może pewna uwaga, raczej w luźnym związku z książką.
Parę dni temu widziałem, na szczęście przez chwilę, włączoną telewizornię. Paru młodych mężczyzn w zbyt kusych marynarkach (czy oni, na Boga, nie widzą, jak idiotycznie wyglądają?) i z mikrofonami wiszącymi przed ustami na drucikach, oraz grupa jaskrawo ubranych i wymalowanych kobiet na tle ściany mrugającej kolorowymi reflektorami, śmiali się, coś krzyczeli i wykonywali dziwne ruchy, niby taneczne, niby kopulacyjne. Na dole ekranu zobaczyłem napis, było coś o umawianiu się. Wstrząsnąłem się. Ja miałbym coś takiego oglądać??
Rozmyślania napisał mądry człowiek i chociaż zapewne nie podzielę wszystkich jego poglądów (może też nie wszystkie zrozumiem), warto je poznać. Warto chociażby dla przybliżenia sobie osoby wyjątkowej. Oto rzymski imperator, człowiek właściwie wszechmocny w starożytności, mogący zaspakajać najdziwniejsze swoje kaprysy (a niektórzy jego poprzednicy dobitnie pokazali, jakie mogą one być), żyje skromnie oddany sprawom państwowym. Jest uprzejmy, wprost ujmujący wobec podwładnych, przychylnie nastawiony do wszystkich, nigdy nie okazujący swojej władzy nad innymi. Prawy władca i filozof o stoickich przekonaniach, ucieleśnienie ideałów myślicieli starożytnych pragnących filozofa na tronie. Cesarz zamykający swoim panowaniem złoty wiek cesarstwa.
Cóż jednak mogą mi dać myśli człowieka żyjącego tak dawno temu? W zasadzie to samo, co dzisiejszy widok zieleni drzew pod błękitem nieba, co widok dali i dźwięki bachowskiej kantaty, co zrozumienie kolejnego tajnika biologii lub inżynierii: lepsze poznanie świata, pozytywne wrażenia, estetyczną przyjemność, a więc wzbogacenie kulturowe i emocjonalne. Te z kolei są wartością samą w sobie i dalszych uzasadnień nie wymagają.

„Jak wszystko znika szybko: w świecie sami ludzie, w czasie i wspomnienie o nich!”

Ładnie napisane i kojarzące się z Proustem, ale niekoniecznie tak musi być, Marku. Umarłeś ponad 1800 lat temu, jednak google, program którego nie mogłeś znać, wyświetla Cię na szóstym miejscu wśród wszystkich najbardziej znanych Marków, także tych obecnie żyjących, a to znaczy, że miliony ludzi czytają Twoje myśli.

„Gardzi mną kto? Niech sobie. A ja uważać będę, by mnie nikt nie znalazł czyniącym cokolwiek lub mówiącym, co by godne było pogardy.”

Niżej jedne z najbardziej znanych słów powszechnie przypisywanych Markowi.

„Nie należy się gniewać na bieg wypadków. Nic ich to bowiem nie obchodzi.”

Tak właśnie mówi stoik. Przeczytałem ledwie małą część Rozmyślań, dlatego nie mam pewności, niemniej wydaje mi się, że Marek cytuje słowa ateńskiego filozofa Antystenesa. Tego samego, który wyraził zdziwienie w rozmowie z kapłanem zapewniającym go o raju po śmierci, że ten nie umiera czym prędzej.

„A chociażbyś miał żyć jeszcze trzy tysiące lat albo dziesięć tysięcy razy dłużej, przecież pamiętaj o tym, że nikt innego nie traci życia nad to, którym żyje, a innym nie żyje, jak tym, które traci. Najdłuższe więc równa się najkrótszemu. Teraźniejszość bowiem jest równa u wszystkich, a więc i to, co się traci, jest równe.”

Nie zgadzam się, ponieważ zrównanie życia najdłuższego i najkrótszego jest słuszne tylko w chwili śmierci i nie z powodu logiki – dziwnej tutaj, obcej, zimnej – a ludzkiego pragnienia życia nawet jeśli wiek się przeżyło. Teraźniejszość będzie równa u wszystkich ludzi właśnie w chwili śmierci – i tylko wtedy. W życiu równa jest jedynie w fizycznym sensie chwili, która momentalnie staje się przeszłością, natomiast jej zawartość różni się, i to dość znacznie, u różnych ludzi. Chyba jeszcze bardziej różni się ludzki jej odbiór i przeżywanie. Równość w traceniu jest więc słuszna jedynie w fizycznym znaczeniu teraźniejszości, ale akurat takiego rodzaju definicje mają tutaj najmniejsze znaczenie.

„Tak więc to, co się traci, przedstawia się jako pozbawione czasu co do długości. Nikt bowiem nie może stracić tego, co już przeszło lub co przyjdzie. Jakże bowiem można być pozbawionym tego, czego się nie ma?”

Pierwsze twierdzenie może być słuszne tylko przy założeniu, iż nasze życie to jedynie teraźniejszość, chwila obecna, moment między jednym a drugim oddechem; tylko wtedy to, co tracimy, a więc życie, nie będzie mieć rozciągłości czasowej. Dziwne rozumienie życia i niezgodne z naszą psychiką, z całym naszym jestestwem. Przeszłość tylko fizycznie znika, przestaje istnieć, jednak w naszej psychice, w pamięci, trwa nadal. Przeszłość nas kształtuje i wpływa na nas, bez pamiętania przeszłości nie byłoby ludzi takich, jacy jesteśmy. Natomiast znaczna część naszego życia tu i teraz nastawiona jest na przyszłość. Od drobiazgu, jak kupienie kurczaka na niedzielny obiad, po naukę dzieci, by w dorosłości zbierały jej owoce i po płacenie składek emerytalnych odbieranych po czterdziestu latach.
Tego, co już minęło, nie stracimy, to prawda, chociaż z czysto ludzkiego stanowiska stracenie pamięci o zdarzeniach z przeszłości przypomina ich całkowite stracenie, natomiast stracić można szanse zdarzeń przyszłych, i to wiele sposobów, chyba że wierzy się w predestynację. Zdaje się, że Marek wierzył w boskie wybory tego, co mamy przeżyć. Wtedy faktycznie nic nie stracimy swoim działaniem, nie mając wpływu na swój los. Wspominam tutaj Edypa z tragedii Sofoklesa „Król Edyp” – najtragiczniejszej, najbardziej wstrząsającej tragedii starożytnej. Ten człowiek całe życie starał się uniknąć przeznaczenia, a jednocześnie wszystko co w tym celu robił zbliżało go ku przeznaczeniu. Dla Edypa słuszne byłoby twierdzenie o niemożności straty tego, co nastąpić dopiero miało, nam czasami wystarczy zrobić cokolwiek, drobiazg zupełny, by zmienić przyszły bieg zdarzeń, a ta zmiana jest traceniem i zyskiwaniem. Bywa jednak głównie traceniem: to człowiek dostający się na ćwierćwiecze do więzienia, lub wyłącznie traceniem, jak u samobójcy – by użyć tylko tych najprostszych przykładów. Są oczywiste, za łatwe, a w istocie znaczy to, że coś mi umyka w rozumowaniu Marka. Wydaje mi się, że przyczyna w nierozdzieleniu konkretnych zdarzeń przyszłych od zdarzeń potencjalnych, od możliwości, jakie niesie życie. Nie stracimy czegoś konkretnego w nieistniejącej jeszcze przyszłości, ale tracąc przyszłość stracimy jej potencjalne możliwości.
W ostatnim zdaniu (Jakże bowiem można być pozbawionym tego, czego się nie ma?) dostrzegam niezgodność czasową, nielogiczność. Pozbawić czegoś można tylko osobę żyjącą, a nie ma przyszłości tylko umarły – w tym zdaniu jakby jednocześnie była mowa o żywym i umarłym, a przecież z kontekstu wynika, że mówi się o człowieku jeszcze żyjącym. Człowiek umierając traci przyszłe zdarzenia w sensie jak najbardziej dosłownym, chociaż nie może wiedzieć jakie one będą. Nie zna ich treści, ale ma pewność ich istnienia gdyby dalej żył, więc traci jak najbardziej. Z życiem traci przyszłą treść życia. Natomiast gdy już umrze, nic i nikt mu nie odbierze, skoro tracąc życie traci dosłownie wszystko. Tak więc myśl tego zdania słuszna jest tylko w stosunku do umarłych.

No i zrobił się wieczór. Jest godzina 22, zgodnie z daną sobie obietnicą powinienem położyć się spać. Może za godzinę? Szkoda mi czasu na sen. Książkę na razie odkładam, ale na pewno wkrótce wrócę do myśli Marka Aureliusza.

Ten blog jest o mnie. Nie o mojej rodzinie, a o mnie, dlatego nadzwyczaj rzadko zamieszczam tutaj informacje dotyczące moich bliskich. Jednak po dłuższym wahaniu uznałem, że krótką informację o ostatnich ważnych wydarzeniach rodzinnych zamieścić mogę, a może i powinienem.
W końcu kwietnia mój starszy syn po raz drugi uczynił mnie dziadkiem, oczywiście przy aktywnym współudziale swojej żony. Ich syn, dziecko mojego dziecka, nosi imię sławnego króla macedońskiego i jednocześnie imię dziadka swojej prababki, a mojej mamy.
Na zdjęciu mały Aleksander rozkosznie śpi na brzuchu ojca. Dwie godziny tak spał.
W tych samych dniach najmłodsze moje dziecko, Małgosia, największa miłość mojego życia, została mężatką. Oto niesprawiedliwość tego świata: oddać swoją dziewczynę obcemu facetowi!
Dobrych zdjęć jeszcze nie mam, niżej wklejone było zrobione telefonem. Zapewniam, że córka wyglądała cudnie. Ona zawsze taka była i jest. Zawsze najpiękniejsza.