Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bazaltowa Góra. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bazaltowa Góra. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 14 marca 2019

O drzewach

100319

Chełmy na kaczawskim pogórzu.

Wieś Grobla, Wąwóz Grobla, Wądolno, wieś Siedmica, Piekiełko, góry Nad Groblą i Grabowa, wieś Grobla.



Otworzyłem encyklopedię na jednej z zakładek i pod hasłem „Nad Groblą” przeczytałem o skalnym wąwozie, o jednym z nielicznych w kraju skupisku jarząbu brekinii, kolejnym Wądolnie (nazwy w moich górach często się powtarzają), o świerku metrowej średnicy, dębie i modrzewiach. Wspomniałem nieodległe skupisko dużych daglezji i plan wędrówki miałem gotowy.

Tylko jak ten jarząb wygląda? Obejrzałem zdjęcia w internecie, konkretnymi wskazówkami były ciemne obwódki na pąkach i kształt liści, kora natomiast na małych zdjęciach była bardzo podobna do kory olsz. Cóż, znajdę albo nie, ale same poszukiwania mogą być ciekawą przygodą. Pojechałem do Grobli, małej wioski na końcu wąziutkiej szosy. Wśród zalesionych wzgórz ukrywa się garść domów, mały ale ładnie odnowiony pałac i takiż kościółek. Za budką przystanku znalazłem jedyne miejsce na samochód i tuż po szóstej ruszyłem zielonym szlakiem w stronę Wąwozu Grobla.

Droga wiedzie podnóżem góry Nad Groblą. Jej zbocza są strome, a w wielu miejscach sterczą z nich skały. Gdy nad pierwszymi mijanymi zobaczyłem następne, siedzące wyżej na stoku, skręciłem tam i ruszyłem pod górę. Tylko, kawałek, na zwiady i dla przyjrzenia się dalszym skałom – mówiłem sobie – wszak cały plan to szwendanie się po okolicy. Znalazłem tam daglezję mającą równo metr średnicy, największą z widzianych, a po dzisiejszym dniu znam w tej okolicy kilkadziesiąt sporych drzew tego gatunku. Średnicę podaję dokładną, ponieważ wiedząc o dużych drzewach, wziąłem miarę. 


Schodząc tą samą drogą nachyliłem się pod niską gałęzią i spojrzałem na pień, a wtedy nagle wspomniałem Ustronie Morskie. To było tak niespodziewane, że zatrzymałem się i przyjrzałem drzewu. Osadzenie konaru w pniu, pewne szczegóły pękania kory, przypominały znany mi właśnie z Ustronia jarząb szwedzki, od kilkunastu lat tam oglądany w czasie wakacji.

Dopiero wczoraj dowiedziałem się o istnieniu brekinii, i co prawda obejrzałem zdjęcia, ale przecież wiadomo, że na ich podstawie nie nauczy się bezbłędnie rozpoznawać drzew, potrzebne jest ich oglądanie, wprawa nabywana praktyką. Akurat to drzewko było niskie, miałem więc możliwość obejrzenia pąków. Ciemne obwódki były, kolor gałązek też się zgadzał. Obejrzałem kilka liści, były dokładnie takie, jak na zdjęciach. Teraz już nie miałem wątpliwości: znalazłem pierwszy jarząb brekinia.



Jak łatwo o przeoczenie! Wszak tą samą drogą szedłem pod górę i drzewa nie zauważyłem, ale że encyklopedia wspomina o siedmiuset okazach, mam szansę znaleźć inne.

Poszedłem dalej z stronę Wądolna. Podoba mi się ukształtowanie terenu w formie jaru, wąwozu i dolinki, zwłaszcza gdy dnem płynie strumień, a to miejsce kusiło jeszcze spodziewaną pustką, ciszą i wielkim świerkiem. Jednakże niewiele dalej wspomnienie chwili sprzed roku czy dwóch kazało mi zboczyć ze szlaku. W pobliżu, po drugiej stronie strumienia, rosły wtedy liczne śnieżyce wiosenne. Powinny już kwitnąć, pomyślałem skręcając ku brodowi. Popatrzyłem na wezbraną wodę, pomacałem kijem, i stwierdziwszy, że to kiepski bród skoro głęboki, poszedłem szukać swojego. Przejście było balansowaniem na śliskich kamieniach, ale udało mi się nie zażyć kąpieli. Kwiatów było dużo – jak wtedy. Delikatne, młode piękno wśród szarych i brązowych badyli, nowe życie między resztkami zeszłorocznego istnienia. Udało mi się wysłać jedno zdjęcie córce w prezencie, na dobry początek dnia.


Szlak dalej wiódł podnóżem góry Nad Groblą, a na skałach, między nimi, ponad nimi, rosną drzewa. Czasami w bardzo dziwnych miejscach, które nigdy nie byłyby wybrane, gdyby istniała możliwość wyboru.

Czasami uświadamiam sobie skutki tego oczywistego przecież faktu: przypadek wybiera miejsce życia dla drzewa, a ono samo może tylko próbować wyrosnąć i żyć w tym miejscu. Widziałem dzisiaj drzewa rosnące na niemal pionowej ścianie, widziałem stojące na długich korzeniach szukających oparcia kilka metrów niżej, widziałem drzewo dosłownie wiszące w powietrzu obok skalnego uskoku, w który wczepiło się korzeniami.




Niewielka polanka, głęboki cień, dzisiaj właściwie półmrok pod świerkami, a nieco z boku, nie bratając się z drobiazgiem, stał świerk, o którym pisano w encyklopedii. Zmierzyłem mu obwód, wynosi 310, może 315 centymetrów na wysokości piersi, czyli drzewo ma metr średnicy. Dwoje dorosłych ludzi musiałoby wyciągać ramiona chcąc go objąć. Stałem przy nim z zadartą głową dając się czarować temu wiekowemu, jakże tajemniczemu życiu. Niech rośnie. Niech zobaczy jeszcze moich dalekich potomków, a w odległej przyszłości skończy życie jako największy świerk naszych lasów.

Ma na to szansę, ponieważ do pnia przybita jest tabliczka oznaczająca pomnik przyrody, co w praktyce oznacza gwarancję nietykalności.


Za drzewem zaczynało się Wądolno. Typowym wądołem nie jest, to raczej dolinka ze strumieniem, podobnie jak drugie kaczawskie Wądolno, to ze strumieniem Starucha. Strumień dodaje urody dolince, jej samej brakuje zieleni. Zbocza i dno zasypane są starym igliwiem i dzisiaj, w chmurny dzień, były przygaszone, zwłaszcza z powodu choroby świerków: niemal wszystkie usychają. Kiedyś oblicze tego miejsca odmieni się, zapewne znacznie, ale wiele lat musi upłynąć. Wyszedłem na polanę i odszukałem źródło strumienia. Urodziwe nie jest, woda powoli wycieka z ziemi, miejscami tworząc podmokłe, czarne miejsca, dopiero sporo niżej przybiera tak ładny kształt strumyka i wydając radosny dźwięk podąża w otwierające się przed nim Wądolno.



Chciałem wrócić po śladach, ale i chciałem pójść drogą kończącą się blisko wioski Siedmica; jest tam na mapie zaznaczony dąb, a przecież dzień ten miał być drzewom poświęcony. Poszedłem zakolem, i mimo wypatrywania, dębu nie znalazłem. Może i jest w nieco innym miejscu niż zaznaczone, a może twórcy mapy pomylili się, jak to mają w zwyczaju, ponieważ w miejscu dębu rośnie lipa. Prawdopodobnie największa z widzianych; myślę o tej z mosińskiego parku, ale raczej jest mniejsza. Ta lipa rośnie na uskoku, a gdy stałem po niższej stronie, jej korzenie miałem na wysokości piersi. Były monstrualne, przy ziemi pień miał około dwa metry. Świerk z Wądolna mimo swojej średnicy nie zapiera się o ziemię tak wielkimi korzeniami, jak ta lipa. Szukałem nasion, ponieważ po ich wyglądzie najłatwiej mi rozpoznać odmianę, ale nie znalazłem, natomiast lotki wyglądały jak lipy drobnolistnej. 



Odchodząc, spojrzałem za siebie: lipa górowała nad innymi drzewami. Trzy razy widziałem dzisiaj górowanie odwiedzanych drzew nad innymi. Poza tą lipą były daglezje w Piekiełku i na szczycie Nad Groblą.

Zboczyłem ku Piekiełku właśnie dla tych drzew. W obrębie kilku dziesiątków kroków rośnie ich tam przynajmniej dwadzieścia, na zdjęciu niżej naliczyłem ich dziewięć czy dziesięć. Wszystkie są spore, jednak najgrubsza z tej grupy jest nieco mniejsza od widzianej rano, mierząc 90 centymetrów średnicy. Chodząc między tymi drzewami zauważyłem dziwne, chyba tylko dla tego gatunku charakterystyczne, oddzielanie się grubych płatów kory od pnia. Na zdjęciach widać też cechę dla mnie bardzo charakterystyczną daglezji: bursztynowy kolor kory na dnie pęknięć. 



Piekiełko nazywa się akuratnie, ponieważ piekła tam nie ma, nawet piekiełko jest udawane. Dnem wąwozu płynie ładny, uśmiechnięty strumyczek, któremu nawet zwaliska drzew urody nie odbierają. Parę godzin później wróciła do mnie myśl o tej nazwie. Otóż na zboczu Nad Groblą znalazłem starą, od dawna nieużywaną drogę wygodnie trawersującą dość strome zbocza. Tam właśnie było jak na drodze ku piekłu: szare drzewa, szara i czarna ziemia, szaroczarne omszałe skały i szarobrązowe liście. Zgaszony, smutny świat na drodze ku czeluściom podziemia. 



Przy Piekiełku siedziałem pod największą daglezją, i oglądając mapę wspominałem informacje przeczytane w encyklopedii. Nie pamiętałem całej notki, ale coś mi nie pasowało. W końcu włączyłem GPS, jak zwykle trochę się mordowałem żeby wśród nieznanych mi ikonek znaleźć właściwe (ot, trudność osoby nawykłej to liter, nie symboli), w końcu znalazłem potwierdzenie: wzgórze Nad Groblą nie jest tam, gdzie zaznaczone jest na mapie, a tam, gdzie zielone litery rezerwatu i moje niebieskie koło trasy. Odległość wynosi nieco ponad kilometr. Dla wydawcy to drobnostka – jeden błąd w tą czy w tamtą stronę...

Wyszedłem na otwartą przestrzeń i przed sobą zobaczyłem zmierzwioną czuprynę wzgórza Nad Groblą. Nie wybierając drogi poszedłem na przełaj, doszedłem do podnóża i wszedłem między drzewa, ostro pod górę. Nieco wyżej stromizna zmalała, a ja rozejrzałem się za jarząbami brekinia, drzewami, dla których ustanowiono tutaj rezerwat.

Dziwne to było wędrowanie. Chodziłem od drzewa do drzewa patrząc na nie. Ładny tam jest las: widny, niezachwaszczony, na sporych nachyleniach, jednak łagodniejących bliżej szczytu. Przeważają dęby i graby (a widziałem dziesięciopienny!), sporo jest lip, tu i tam świerk, jawor czy buk, no i oczywiście jarząb brekinia. 




Znalazłem ich sporo, nauczywszy się rozpoznawać młodsze i średnie okazy. Encyklopedia informuje o największym jarząbie mającym blisko 2 metry obwodu i określa go jako jeden z największych w kraju, ale tego osobnika nie znalazłem. Zbocza są rozległe, lasy zajmują kilkadziesiąt hektarów, ale mimo wszystko mogłem przechodzić obok niego nie rozpoznając. Inaczej wyglądają pnie drzew młodych, inaczej średniej wielkości, a te największe mogą mieć jeszcze inny wygląd. Rosnąc w zwarciu, drzewa są wysokie, nie miałem szans obejrzeć pąków, mogłem tylko przyglądać się pniom. Liście? Jak zwykle głównie dębowe. Młode brekinie mają cienką, gładką skórkę podobną do czereśniowej. Starszym ta skórka pęka w bardzo charakterystyczny sposób, co starałem się pokazać na zdjęciach. Na czereśniach też jest rozrywana pęczniejącym pniem, ale w zupełnie inny sposób.

Jeszcze tydzień temu nie wiedziałem o istnieniu brekinii, teraz jako tako rozpoznaję to rzadkie u nas drzewo i cieszę się z ustanowienia rezerwatu na terenie ich siedliska.

To tylko zwykłe drzewa, nic się nie zmieni, gdy ich zabraknie – może ktoś pomyśleć. Może się i nie zmieni, chociaż pewności nie mamy wobec istnienia ogromnej ilości różnorakich zależności, jednak powód istnienia rezerwatu i mojej radości jest inny: my, ludzie, musimy dbać o życie na Ziemi, także o jego różnorodność. Jesteśmy to winni Gai, matki nas wszystkich – zwierząt i roślin – za te niezliczone gatunki wytępione przez nas, czasami z premedytacją i bez presji przymusu; winni jesteśmy opiekę także przez wzgląd na naszych potomków, aby żyli na Ziemi jak najmniej zubożonej; winni jesteśmy także tym niepokaźnym i nieznanym jarząbom, ponieważ w ciągu niewyobrażalnie długiego czasu wykształciły się jako odmienny gatunek, znalazły dla siebie miejsce i żyją. W znacznej mierze od nas zależy, czy ich jedyny w swoim rodzaju (jak każdego gatunku) przepis na życie, ich łańcuch pokoleń rozciągnięty od przeszłości odległej o setki tysięcy i miliony lat do teraz, czy istnieć będzie nadal i rozciągnie się w odległą przyszłość.



Na niższym szczycie rośnie grupa daglezji. Jedną widziałem złamaną, drugą opartą o sąsiada, parę pochylonych. Za dużo wiatrów, za mało ziemi dla takich wysokich kolosów.

Z daleka uwagę zwróciły zielone liście - drzewo w uścisku ogromnego bluszczu. 




Mówi się o nieszkodliwości bluszczów, ponieważ one tylko wspierają się na drzewie, a system korzeniowy mają swój, ale to nieprawda. Wielkie bluszcze duszą drzewo, co wielokroć widziałem w UK. Spójrzcie na te kosmate, paskudne ramiona, jak obejmują drzewo i zaciskają się na nim. To nie jest miłosny uścisk, a morderczy. Kiedyś dotykałem konarów bluszczu, są włochate, ostre, ohydne, a tak mocno się trzymają, że nawet gałązkę o średnicy ołówka trudno oderwać. Drzewo-nosiciel ma jedynie kilka górnych konarów, tylko one wystają ponad zielony gąszcz liści bluszczu. Owszem, ta roślina ma swoje korzenie, ale są one tuż przy korzeniach drzewa, a tym samym odbierają wodę i składniki odżywcze, ponieważ tych nigdy nie ma w przyrodzie w ilościach nieograniczonych. Nie ma zwłaszcza na zboczu góry, gdzie ziemi jest na pół szpadla albo i mniej. Liście bluszczu zasłaniają życiodajne słońce, wszak dlatego drzewo pozbywa się gałęzi nieprzydatnych, czyli nieprowadzących fotosyntezy. Bluszcz, zwłaszcza tak duży jak ten, obciąża drzewo swoim ciężarem. Gdy wieją wiatry, siła ich działania jest znacznie większa, a wszystko razem prowadzi do stopniowego obumierania drzewa i w końcu jego usychania lub złamania.

To moje obserwacje i wnioski, nie przeczytane w internecie, a zwykłem opierać się pierwej na wnioskach ze swoich obserwacji.

Gapiąc się na drzewa, a pod nogi patrząc tylko tyle ile konieczne, nie rozglądałem się wcale, więc gdy minąłem szczyt góry i trzeba mi było zawracać, niezbyt wiedziałem gdzie jestem. Na wyczucie wybrałem kierunek, a po paruset metrach, widząc drzewo z bluszczem, wiedziałem, że koło zatoczyłem dobrze.

Wróciłem na poznaną drogę i poszedłem nią; gdzie mnie zaprowadzi? Zaprowadziła w miejsce poznane rano, tam, gdzie rośnie pierwszy poznany jarząb. Do zmierzchu było trzy godziny, stanowczo za wcześnie na koniec wędrówki. Poszedłem czerwonym szlakiem, tak właściwie na ślepo. Poszedłem mając czas. Gdy wyszedłem z lasu, zobaczyłem krawędź Chełmów, a w oddali bezkresną równinę. Po lewej stały w rzędzie wzgórza ciągnące się od poznanego Nad Groblą aż do Radogostu. Na pierwszym i ostatnim byłem, na pozostałych nie, a skoro lasy są tutaj tak ładne, może warto byłoby kiedyś przejść tą trasę?

Zawróciłem, a widząc w lesie ładną drogę pod górę, skręciłem i tym sposobem wszedłem na Grabową.

Na Sośniaku rosną buki, na Bukowince świerki, a na Grabowej niemal wyłącznie dęby. Co prawda wydaje mi się, że miejscowi tę górę nazywają Dębową, co byłoby słuszne. Cóż tam jest ładnego? Poza ładnym lasem niewiele: na szczycie, między drzewami, ze sporej wysokości górki, widać odległe wzgórza. Na Grabową poszedłem mając możliwość bycia tam, gdzie jeszcze nie byłem; poszedłem chcąc iść.

Z powodu pogody, o wyjeździe myślałem bez entuzjazmu, dopiero informacje o drzewach obudziły mój zapał. Ma padać i wiać, ale co tam! – myślałem wtedy. Padało od południa do wieczora z przerwami, ale nieobficie. Deszcz nie przeszkodził mi w łażeniu, chociaż przeszkadzał w patrzeniu na konary drzew.

Czy produkuje się okulary z wycieraczkami?

Moja chęć powrotu tam i przejścia bezdrożem długiego masywu leśnego, najlepiej świadczy o urodzie poznanej okolicy.











sobota, 15 marca 2014

Góry Kaczawskie. Czarodziejska wieża i zaplątane słońce

Dzień dziewiąty, listopad.
Z miejscowości Myślibórz czerwonym szlakiem przez Rataj, Małe Organy Myśliborskie, Bazaltową Górę, Radogost, wieś Kłonice, Brzeźną, wieś Groblę, pod wieś Kwietniki. Bez szlaku na Kwietnickę Górę, powrót czerwonym szlakiem.

Wycieczka zaczyna się w sobotnie popołudnie: przygotowaniem butów, zrobieniem kanapek, sprawdzeniem drogi, tej dojazdowej, bo szlak wędrówki na ogół wybrany jest wcześniej, pakowaniem plecaka, szykowaniem ubrania, a to wszystko z radością i z celebracją, z zachowaniem kształtujących się zwyczajów; wczoraj pojechałem do sklepu właściwie tylko po sałatę lodową, którą zwykłem używać do kanapek. O butach myślę już od paru dni, roztrząsając każdorazowy dylemat: które założyć? Otóż mam kilka par, a wszystkie są tradycyjnie wykonane ze skóry połączonej nićmi – ot, taki niegroźny i nawet niezbyt drogi butowy fioł, jako że kupuję je okazyjnie na allegro. Gdy już wybiorę buty, wyciągam je z szafy, starannie oglądam, zupełnie niepotrzebnie, skoro stawiam tam buty umyte, wysuszone i obejrzane, ale robię to dla przyjemności patrzenia na solidną robotę szewską. Pastuję je i zakładam sznurówki, oczywiście czerwone, czyściutkie, świeżo wyprane, no bo jakże inaczej. Bywa, że buty zakładam i chodzę po pokoju słuchając rozkosznego skrzypienia skóry. Plecak właściwie nie wymaga pakowania, wszak jadąc na jeden dzień, wrzucam do niego jedynie picie, zapasowe skarpetki i sweter, natomiast wszystkie drobiazgi stałego wyposażenia nie są z plecaka wyjmowane; tuż przed wyjściem do samochodu pakuję jeszcze termos z kawą i kanapki wyjęte z lodówki. A! Oczywiście też coś słodkiego do połasuchowania; zawsze tłumaczę się wtedy przed sobą, że owszem, słodycze mają dużo kalorii, ale akurat dzisiaj spalę je z nawiązką.
Wstaję wcześnie rano, właściwie w nocy, bo o 3.30, a jestem wtedy tak nieprzytomny, że rozsądnie już w sobotę przygotowuję ubrania do założenia. Dzisiaj, ubierając się w chłodnym pokoju, dorzuciłem do plecaka jeszcze jeden sweter, jak się okazało niepotrzebnie, ale przecież lepiej mieć jeden na dużo, niż tyle za mało.
Gdy silnik samochodu grzeje się, w GPS klikam na recent destination, i już mam trasę, a to dzięki jej wczorajszemu przeglądaniu. Wszystko zabrane? Plecak stoi na siedzeniu obok, kurtka leży z tyłu, buty na podłodze. Chyba wszystko… ech, nierzadko wracam się po coś, ale to też tradycja, którą należy pielęgnować.
W drogę. Pani z GPS gada do mnie po angielsku (wracając z pobytu w UK nie zmieniłem języka, teraz angielskie instrukcje przypominają mi czas jeżdżenia lewą stroną), a radio bombarduje mnie reklamami; doprawdy, nie wiem po co ja je włączam. Tradycja? Raczej nadzieja na usłyszenie dobrej muzyki. Jadę. Pogodna noc budzi we mnie nadzieję na pomyłkę synoptyków zapowiadających deszcz na dzisiaj; mimo tej prognozy zdecydowałem się jechać będąc na głodzie, co zrozumie każdy uzależniony. W okolicy Legnicy zobaczyłem Eos; ładnie się dzisiaj ubrała, do swojego rannego różu, na obwodzie szaty ciemniejącego poprzez fiolet do granatu, dodała pasemka w kolorach dojrzałych pomarańczy, ale chyba znowu była umówiona z jakimś gachem, bo znikła nie czekając na wjazd rydwanu Heliosa. Martwi mnie ta dziewczyna, zwłaszcza jesienną i zimową porą, bo właśnie w tym czasie szlaja się gdzieś, rzadko spełniając należycie swoją powinność rozgarniania czarnego, nocnego nieboskłonu. Hmm, teraz pomyślałem, że może po prostu zasłoniła story pokoju i śpi dalej? Bo i faktycznie, po co zrywać się tak wcześnie w listopadowy ranek?..
Zachłanność, bo któżby inny, kazała wyjechać mi już o czwartej, i w rezultacie na miejscu, w Myśliborzu, na zachodnim obrzeżu Gór Kaczawskich, byłem jeszcze w nocy, o szóstej. Spokojnie wypiłem kawę i wziąłem się za zakładanie butów, tym razem firmy Lowa, po raz pierwszy próbując nowego sposobu: stawiając stopę na kierownicy dla lepszego widzenia haczyków, których nijak nie mogę wymacać w tych butach nie widząc ich. Dobry sposób, tylko trzeba uważać, aby niechcący nie włączyć sygnału. Poszedłem o pierwszym brzasku.
Plan miałem typowy dla kaczawskich wędrówek: połazić po okolicy. Czerwonym szlakiem pójść na południe gdzieś pod wieś Kwietniki, via wzgórza Rataj, Bazaltową Górę i Radogost, a wrócić… ustalenie drogi powrotu zostawiłem na później. Powodem wyboru akurat tej trasy była ciekawość trzech wież widokowych na tych górach. Droga była ciężka, mimo niewielkich różnic poziomów: łachy śniegu, błoto, mokre liście przykrywające luźne kamienie i śliskie patyki – listopadowa droga i taki krajobraz, a ledwie 10 dni temu szedłem zielono-złotymi drogami w samym podkoszulku! Czułem bunt w sobie, objaw niepogodzenia się ze zbyt szybko przyszłą płaczącą jesienią, ale nie czułem żalu do tego chmurnego dnia, co dziwiło mnie. Później, patrząc na mokre, nierzadko błotniste, dróżki z ostatnimi śladami kolorów, na odległe czarne szczyty ponad nagimi, uśpionymi polami, poddałem się ich nostalgicznemu urokowi, i tylko nie mogłem dociec przyczyny podobania się tego coraz bardziej szarzejącego świata, o tyleż uboższego bez słońca.
Na szczycie Rataja byłem o wschodzie słońca: przede mną, między czarnymi, nagimi konarami drzew, zapłonęła ciemnozłota kula, oblewając drzewa za mną swoją pozłotą, tak charakterystycznie piękną, tak krótko trwającą, ale tak długo pamiętaną. Zdążyłem jeszcze uchwycić aparatem słońce uwięzione między rozcapierzonymi w powietrzu korzeniami buku - i tyle widziałem dzisiaj naszą gwiazdę. Później zaczęło siąpić, na szczęście niewiele, nie musiałem zakładać peleryny. Wschodnie zbocze góry urywa się czterdziestometrową, niemal pionową ścianą czarnego bazaltu spękanego w regularne słupy, to Małe Organy Myśliborskie. Nie ma w okolicach Myśliborza wielkich organów skalnych, przydomek „małe” mają chyba dla odróżnienia od „wielkich” na zboczu Wielisławki. Ściana czyni duże wrażenie swoją… ponurością, zwłaszcza teraz, w kontraście ze śniegiem, z nagimi drzewami wokół; pod szarym niebem listopadowym ta czarna ściana wygląda jak zamknięta brama piekieł.


Omalże ominąłem wieżę widokową na szczycie Bazaltowej Góry, ukrytą między drzewami, z dala od szlaku. Nieliczne są szlaki w Kaczawskich, a jeśli już są, to z reguły słabo oznakowane. Wędrówka nimi wymaga ciągłej uwagi, patrzenia na mijane drzewa, szukania znaków nierzadko przemyślnie ukrytych, zwłaszcza w miejscach ważnych, gdy szczególnie są potrzebne. Mimo wspomagania się mapą, należy liczyć się z zawracaniem dla odnalezienia zgubionego szlaku, ale jest w tym swoisty urok, ponieważ taka wędrówka bardziej przypomina prawdziwe wędrowanie w dzikich, bezludnych okolicach, a nie jest niebezpieczna wobec łagodnych pochyłości kaczawskich górek; nie można tutaj tak naprawdę zabłądzić, skoro w którąkolwiek stronę się pójdzie, po godzinie dojdzie się do ludzkich siedzib.
Szlak omija szczyt, a widząc jego opadanie, wszedłem na ledwie widoczną ścieżkę prowadzącą pod górę, i w kilka minut później zatrzymałem się, zdumiony: pomiędzy drzewami zobaczyłem solidną, kamienną wieżę przypominającą średniowieczną budowlę obronną. Jej widok, mimo iż spodziewany, zaskoczył mnie bardzo. Było w nim coś nierealnego, surrealistycznego, baśniowego; ta wieża była jak z baśni fantasy, była wieżą czarnoksiężnika. Podszedłem bliżej, wieża nadal stała, nie znikła i nadal była czarodziejską wieżą, dopiero widok wejścia bez drzwi zdjął z niej część magii. Kręte, spiralne schody kute w granicie, na górze malutka platforma, ledwie dla paru osób, a wokół… drzewa wyższe do wieży. Magia powróciła – cóż, skoro nie jest to wieża widokowa, musi być czarodziejską; na dole zajrzałem pod schody, ale nic tam nie było poza garścią liści… Za to blisko wieży jest urwisko, z którego rozpościera się ładny i daleki, warty zobaczenia widok aż po Ślężę i Góry Sowie.

Szedłem pięknym lasem mieszanym. Liczne były w nim rosłe dęby, niektóre naprawdę okazałe, całe w ładnych brązach, wiele dużych grabów w złoto-brązowej koronie jesiennych liści, tych pięknych grabów, które urodą niewiele tylko ustępują drzewom najpiękniejszym, brzozom; widziałem gromadkę naszych modrzewi w ich pierwszej chwili dodawania żółci do zieleni swoich igieł, sporo buków, jeszcze w kolorach jesieni, tu i ówdzie ciemny świerk lub łuszczący się jawor.
Wieża na drugiej górze, na Radogoście, mimo iż większa, nie uczyniła na mnie takiego wrażenia jak pierwsza, może z powodu zobaczenia jej z większej odległości, a może po prostu dlatego, że była drugą. Masywniejsza, kamienno-murowana, wystawiająca swoją głowę ponad korony drzew, i oferująca z niej panoramę krańców Gór Kaczawskich i równin na zachodzie. We wsi u podnóża góry, w Kłonicach, jest parking dla chętnych na wejście – to uwaga dla wygodnych.
Przechodząc dzisiaj przez trzy wioski, widziałem trzy pałace. Kto słyszał o Kłonicach, kto o Grobli? Wioski ukryte gdzieś na końcu bezimiennej drogi (jak określa je moja pani z GPS), w fałdzie ziemi, między jedną górką kaczawską a drugą, małe wioski znane jedynie mieszkańcom, a w każdej z nich pałac. Ten w Kłonicach jest największy, najokazalszy, ale i tamte nie są domkami. Sudety, z setką takich okazałych budowli, są rajem dla miłośników pałaców i architektury.
Przed kłonickim pałacem rosną dwa rzadko spotykane, nadzwyczaj piękne drzewa: miłorzęby, drzewa reliktowe, jak to mówią dendrolodzy, czyli drzewa z przeszłości i to bardzo odległej. Kto raz widział te drzewa wczesną jesienią, jak ja widziałem je we wrocławskim ogrodzie botanicznym, nie zapomni ich wspaniałego widoku nigdy. Liście mają dziwny kształt przypominający wschodnie wachlarze, które we wrześniu przebarwiają się na kolor jasnej, nasyconej żółci bez śladu domieszek zielonego czy brązowego - nic, tylko świecąca żółć na całym drzewie. W słoneczny dzień drzewo wygląda zjawiskowo, nieziemsko pięknie, dosłownie świeci całe; patrzy się na nie w podziwie i trudno odejść. Opadłe liście nadal są idealnie żółte; gdy przechodzi się wtedy obok drzewa, nagiego teraz, zwykłego, czarnego, wzrok przykuwa ta szeroko rozlana plama czystej jasności, jakby samo drzewo chciało napatrzeć się jeszcze na swoje zrzucone piękno, a w głowie rodzi się myśl o dawno minionym złotym wieku Ziemi, którego cząstkę te drzewa, tak stare jako gatunek, doniosły do naszych czasów i dla nas.

W takim stanie widziałem przypałacowe miłorzęby; gdybym wiedział o ich istnieniu, może wybrałbym się tam we wrześniu – za to teraz wiem, gdzie pojadę wczesną jesienią w przyszłym roku.
Na ostatni szczyt z wieżą, na Brzeźną, zachciało mi się wejść od południa, więc polnymi i leśnymi nieoznakowanymi dróżkami obszedłem górę idąc przez wioski Grobla i Kwietniki aż do Sokola, a tam, porównując teren do mapy, wszedłem na zarośniętą ścieżkę mającą zaprowadzić mnie na szczyt wzniesienia Brzeźna. Ładna to była ścieżka: nieśpiesznie pięła się łagodnym zboczem, wśród pól, a gdy oglądałem się, widziałem powoli otwierający się rozległy widok pól, lasów i gór. Na brzegu lasu zatrzymałem się i długą chwilę patrzyłem. Po odległym stoku góry jechał samochód. Szosy nie było widać, odległość spowolniła ruch pojazdu i zmniejszyła go do wielkości małego, czerwonego żuczka mozolnie pokonującego wielki przestwór zielonych pól; zwykły przecież widok, a przykuł uwagę i pozwolił się zapamiętać. W lesie porzuciłem dróżkę uciekającą mi coraz bardziej w bok, poszedłem na przełaj po zboczu zarośniętym niskim maliniakiem czepiającym się spodni, ale wieży na szczycie nie znalazłem. Może to nie ta góra? Może jestem na sąsiedniej górze, na Kwietnickiej? Zszedłem na dół, do wioski. Do której wioski? Nie byłem pewny. Miejscowość jakby wymarła. Doszedłem do skrzyżowania, pomyszkowałem tu i tam, aż w końcu nabrałem pewności: byłem w Kłonicach, a skoro tak, to byłem na właściwej górze. A może jednak wieża tam jest, może nie zauważyłem jej między drzewami? Z powrotem pod górę, na szczycie zatoczyłem dwa kręgi – bez rezultatu. Nie znalazłem wieży na tej górze, a więc moja mapa podaje błędną informację.
Kusiło mnie wracać inną drogą, przez rezerwat „Nad Groblą” i dalej przez Wąwóz Myśliborski, ale było już późno, uznałem, że przed nocą nie miałbym szans dotrzeć do Myśliborza, i w rezultacie wracałem tą samą drogą. Gdy mijałem Bazaltową Górę, zapragnąłem raz jeszcze zobaczyć wynurzanie się wieży spomiędzy drzew; szedłem z oczyma utkwionymi w  najdalej widoczne drzewa, i jak za pierwszym razem moment jej dostrzeżenia zaskoczył mnie i zdziwił.
Ta wieża jest czarodziejska!
Do samochodu dotarłem po godzinie 16. Z ulgą usiadłem w fotelu, zmieniłem buty, wypiłem resztę kawy i ruszyłem. W Jaworze dogonił mnie zmrok.