Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sądreckie Wzgórza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sądreckie Wzgórza. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 lutego 2021

O pięknym dniu zimy

 

310131

Zbliżał się wschód słońca, więc szybkim krokiem mijałem ostatnie domy wioski. Chcąc mieć lepszy widok, chciałem wejść na szczyt pagórka, ale wiedząc o spektaklu rozgrywanym za mną, zatrzymałem się i odwróciłem, niecierpliwy, już po minucie marszu: zobaczyłem jasne słońce wychylające się zza górskiego grzbietu. Niebo pozostawało nocne, niebieskie, jednak bliżej słońca było jasnym i czystym błękitem, a śnieg miał kolor pomarańczowy z domieszką czerwieni. Poniżej słonecznej kuli, na brzegu wioskowej uliczki, jaśniało kilka krzewów białych od szadzi, prześwietlonych słońcem. W oddali, tam, gdzie słoneczne światło jeszcze nie docierało, barwy były odmienne: zimną biel niskich mgieł widziałem na tle niebieskości świtu i niemal czarnych odległych gór.


Wyżej! Ruszyłem pod górę po zaśnieżonej polnej drodze, jednak po chwili bezwiednie się zatrzymałem, widząc zmiany kolorów. Śnieg i pokryte szadzią uschnięte rośliny, a może nawet i powietrze, świeciły kolorem… jak go nazwać? Jakby z bursztynu, oranżu i z intensywnej żółci wziąć to, co w tych kolorach najładniejsze, a na koniec dodać szczyptę diamentowego lśnienia – takie właśnie widziałem barwy.


 

Kilka minut później ponownie się zatrzymałem mając daleki widok na wschód i słońce świecące po prawej. Patrzyłem na rozświetlane mgły poranne. Jeszcze kwadrans temu były zimne i białe z niewielkim dodatkiem szarości, teraz zostały takimi tylko te najdalsze. Bliższe rozjaśniły się blaskiem masy perłowej, nadal zimnej, ale jasnej i czystej, już bez śladu szarości, a kolejne ich pasma świeciły pomarańczowymi odcieniami tym intensywniejszymi, im bliżej słońca je widziałem. Podobną przemianę kolorów i odczuwalnej temperatury widziałem na śniegu – był tym barwniejszy i cieplejszy, im bliżej słońca patrzyłem.

Odległe samotne drzewa wychylały swoje korony ponad mgłę. Wydawały się zawieszone w powietrzu, skoro ta ukrywała ich pnie, a przez to były odrealnione, na pół tylko rzeczywiste, i przyciągały wzrok. Blisko, na brzegu drogi, tkwiły wystrojone białosrebrzystą szadzią uschnięte badyle. Te, które stały w słońcu, świeciły… diamentową bielą z odrobiną złota lub szafranu? Brakuje mi słownictwa malarzy potrzebnego do oddania tych kolorystycznych subtelności, powiem więc, że w tych jasnych i czystych kolorach była radość początku dnia i uśmiech słońca – mimo iście zimowego ranka.



 




W las wszedłem dopiero wtedy, gdy wyżej stojące słońce w pełni zajaśniało, tracąc kolory świtu.

Czasami, wracając myślami do wyjątkowo ładnych widoków i chwil, odzywa się moja zachłanność, a może po prostu malkontenctwo.

– Taki ranek zdarza się mi widzieć raz na kilka lat, dlaczego więc nie przeżywałem go intensywniej, oczu nie otwierałem szerzej? Czemu nie patrzyłem dłużej, nie wsłuchałem się w chwile i nie przeżyłem ich głębiej? – pytam się siebie po powrocie, a w pytaniach jest odrobina żalu.

Łatwo mówić, kiedy siedzi się wygodnie w fotelu i wspomina widoki lub ogląda zdjęcia, a tam rozcierałem zgrabiałe dłonie i naciągałem czapkę na marznące uszy. Tak po prostu jest, ponieważ we wspomnieniach nie pamiętamy materialnej otoczki, a samo duchowe przeżycie. Zapominamy o zmarzniętych dłoniach, lub namolnie przypominającej się konieczności zadzwonienia gdzieś czy załatwienia jutro pewnej ważnej sprawy. Chwila we wspomnieniach pięknieje odrywając się od materialnego otoczenia.

To forma rozdźwięku między pragnieniem a zdolnością przeżywania, bo my (a na pewno ja) bardziej pragniemy przeżywać piękno (jak i kochać), niż to potrafimy.

* * *

Kiedy przed piątą wyjeżdżałem z Leszna, było siedem stopni mrozu. W czasie jazdy temperatura stopniowo spadała, a na miejscu termometr pokazał -18 stopni.

Wydawało mi się, że grube rękawice zamrażają mi palce, więc zacisnąłem je w pięść. Tak trzymając dłonie w rękawicach, nie mogłem używać kijów, z konieczności niesionych pod pachą. W pierwszych minutach drogi, jeszcze nim zobaczyłem wschodzące słońce, najintensywniejsze, najbardziej zwracające uwagę, były dźwięki. Słyszałem cichsze skrzypienie sypkiego, zmrożonego śniegu, i ostry, głośny chrzęst lodowego szkliwa łamanego butami. Odbierałem je tak intensywnie, jakby cała przestrzeń wokół mnie chrzęściła pękając. Kiedy zatrzymywałem się i wstrzymywałem oddech, ogarniała mnie wielka cisza. Nie było nawet zwykłego tła – szumu wiatru czy dalekiego poszczekiwania.

Wszedłem między wzgórza chcąc odwiedzić jedno z moich miejsc. Zobaczyłem je takim, jakie chciałem zobaczyć i jakie zapamiętałem, czyli ładnym, zabrakło mi tylko możliwości posiedzenia na trawie – jak w pewien ciepły wrześniowy dzień, gdy byłem tutaj po raz pierwszy. Odwiedziłem też dróżkę pod lasem, na której już parokrotnie siedziałem ze słońcem na twarzy, a wracałem przez nieznane wzgórze, kierując się w stronę źródła Skory, jednej z większych rzek kaczawskich.

Stałem pod przełęczą, mając przed sobą otwartą przestrzeń, i wzrokiem szukałem źródła. Pamiętałem, że było paręset metrów od ściany lasu i szosy, ale poszedłszy tam, znalazłem jedynie suchy rów. Wyschło? Możliwe, wiele widziałem skróconych strumyków, z suchym źródłem i wodą pojawiającą się niżej, ale nie odchodziłem daleko, myszkując po okolicy. Po prostu nie byłem pewny, czy dobrze identyfikuję miejsce.

Tam właśnie, szukając strumyków w szpalerach drzew i krzewów, zobaczyłem jeden w wielu dzisiejszych cudów natury – kępę wysokiej nawłoci pokrytej wyjątkowo grubą szadzią zbudowaną nie z igiełek, a z cieniutkich, delikatnych płatków tak zwiewnych, że trącenie łodygi powodowało jej osypywanie. Chodziłem wokół rośliny patrząc i robiąc zdjęcia, a odejść było mi trudno. Z każdej strony krzaczek wyglądał inaczej. Słońce stało jeszcze nisko, a jego mocne światło prześwietlało szadź na przestrzał. Widziałem nawłoć śnieżnobiałą, z punktowymi refleksami światła nieodmiennie kojarzącymi się w maleńkimi diamencikami. Ta biel kojarzyła się z czystością, a myśl krążyła wokół czegoś nieskalanego, rajskiego, bo przecież tutaj, na Ziemi, nie może być tak idealnej i czystej bieli. Patrząc bardziej pod światło, płatki szadzi jaśniały tak, jakby same świeciły, do swojej śnieżnej bieli dodając odrobinę żółci.

 





Źródło znalazłem pięćdziesiąt metrów od miejsca rozpoczęcia poszukiwań. Zmyliły mnie krzewy licznie tam rosnące, bo pamiętałem, że źródło tryskało na łące, a zarośla zaczynały się niżej. Cóż, minęło już kilka lat, teraz krzewy rosną nad źródłem. Podobne zmiany zauważyłem, kiedy idąc Dzwonkową Drogą w czasie jednej z wcześniejszych wędrówek, wszedłem w las: Droga, mimo że zarastająca, kilka lat wcześniej była widoczna, a tamtego dnia już jej po prostu nie widziałem.

Ze Skorą spotkałem się dzisiaj jeszcze raz, w lesie u podnóża Rawki, jednego z sądreckich wzgórz. Idąc Dzwonkową Drogą doszedłem do brodu właśnie na Skorze. Przybyło jej sporo. Nie była już strumyczkiem szerokości dwóch dłoni, a rzeczką nie do przeskoczenia. Przeszedłem na drugi brzeg normalnie, po utwardzonym dnie brodu.

Przy okazji słowo o tej konstrukcji drogowej. Kiedyś powszechna, często spotykana nawet na sporych rzekach, dzisiaj niemal nieznana, jak i słowo ją określające. A bród to bardzo praktyczny i tani sposób przeprawy przez rzekę. Po prostu utwardzano jej dno układając kamienie w miejscu, gdzie woda nie była głęboka i… i to wszystko. Bród na Skorze miał kilka centymetrów głębokości. Dwa szybkie kroki i byłem na drugim brzegu.

Szedłem wielkimi płaszczyznami pól i łąk przysypanych błyszczącym w słońcu śniegiem. Wiele na nich było śladów saren, ale bywały też dziewicze. Patrzyłem na ich idealną gładkość, albo odwracałem się żeby zobaczyć mój chybotliwy, jakby lekko niepewny ślad – jedyną oznakę życia. Raz czy dwa był długi, widoczny aż po szczyt odległego wzniesienia – jakbym na historię swojej wędrówki patrzył.

W odległości ponad kilometra zobaczyłem drzewo, przy którym zaczyna się Dzwonkowa Droga. Krzyża z tej odległości nie widziałem, ale pewność rozpoznania sprawiła mi przyjemność. Nie na długo, ponieważ moje wątpliwości wzbudził maleńki z tej odległości jadący samochód. Chwilę stałem na zboczu góry, nim wzrokiem wyłuskałem właściwe drzewo; tym razem i krzyż zobaczyłem. Szedłem zakolami, skręcając ku ładnej między, uskoku obrosłego drzewami albo ku zasypanej śniegiem dróżce polnej.

Będąc pod krzyżem, na początku Drogi, zobaczyłem, że wspomnianym drzewem jest kasztanowiec. Jego pąki są lekko napuchnięte, błyszczące i brązowe. Drzewo powoli szykuje się do wiosennego wysiłku.

Mam na pulpicie komputera kilka ulubionych fotografii. Na pierwszej, zrobionej osiem lat temu, jest Dzwonkowa Droga pod Rawką; na drugiej, znacznie młodszej, bo zrobionej we wrześniu 2019 roku, jest poznane wtedy ładne miejsce wśród Sądreckich Wzgórz. Ten zakątek otrzymał ode mnie zaszczytne i elitarne miano „Mojego Miejsca”, ponieważ po prostu bardzo mi się spodobał. Ma też dodatkowe cenione walory: jest na uboczu, ukryty wśród nieodwiedzanych wzgórz i nie prowadzi do niego żadna droga.

Byłem dzisiaj w obu miejscach, niżej zamieszczam zdjęcia.


 

Już około piętnastej czułem powracający mróz. Tężał szybko, a gdy po siedemnastej, więc o zmroku, doszedłem do samochodu, było 15 stopni pod zerem. Doświadczyłem dziwnej i nietypowej przygody z butami. Otóż do podeszew przywierał lód i zbity śnieg. Grubość warstwy narastała aż do kilku centymetrów, a wtedy musiałem odbijać lód (co łatwe nie było) nie mogąc iść. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, dlaczego dzisiaj? Nieprędko krzyknąłem „eureka!”. Otóż pod sypkim ale zmrożonym śniegiem była mokra i miękka ziemia. Czasami na dnie swojego śladu widziałem ciemne ślady wilgoci – i tyle wystarczyło. Zamoczoną podeszwę buta stawiałem na śniegu, a ten przymarzał; po chwili znowu trafiłem butem na mokre miejsce pod śniegiem, więc znowu…

Skoro już się wymądrzam napiszę o szadzi. Aby powstała musi być spory mróz (nie parę stopni, a więcej) i mgła – oto przepis na piękne, delikatne igiełki lub płatki potrafiące po królewsku wystroić zwykłe przydrożne badyle.

Jest chwila w czasie zachodu słońca, gdy kolorów jest najwięcej i są najintensywniejsze. Chciałoby się ją zatrzymać zamykając w dłoni, jak to chciał zrobić pewien kaszubski pisarz, ale ona na szczycie palety barw tkwi krótko. Szybko kolory blakną i zanikają, wszystko niebieścieje, a krótko później szarzeje. Z zarośli, spomiędzy drzew lasu, wypełza mrok, a znad strumieni podnosi się opar i rozlewa po polach.

Tylko na niebie widać jeszcze ślady słońca.

* * *

Wyszedłem z Rząśnika, a wędrowałem po Sądreckich Wzgórzach. Byłem na Grodowej, przeszedłem Dzwonkową Drogę od początku do Rawki, odwiedziłem źródło Skory.





















niedziela, 20 listopada 2016

O Skowronku, malinach i o trzmielinie


121116

Z Proboszczowa na Sądreckie Wzgórza, następnie Sądrecko, Bełczyna, zielonym i żółtym szlakiem do osady Zielonki pod Twardocicami, wzgórza Skowronek i Jedlina, powrót do Proboszczowa Drogą Zielonki.



Plany na dzisiejszą trasę miałem bardzo niewyraźne: może tam, a może tutaj. Dopiero w rezultacie wieczornej rozmowy z moją gospodynią, zdecydowałem się przypomnieć sobie drogi Sądreckich Wzgórz i poznać okolice na północ od Ostrzycy.

Pierwszą część trasy znałem nieźle, ale oprócz chęci odwiedzenia tych ładnych i lubianych miejsc, kierowała mną potrzeba dokładnego ich opisania na potrzeby Zaczarowanego Ogrodu. Tutaj, w oryginalnych (czyli skopiowanych z moich „dopisków”) tekstach nie zamieszczam opisów w rodzaju „idź sto metrów i skręć w lewo” uznając, iż ważniejsze są wrażenia niż metry. Wybierając się na wędrówkę, należy mieć mapę i umieć z niej korzystać, jednak niedzielni turyści bywają niewiarygodnie wygodni, a właśnie z myślą o nich miałem sporządzić opisy.

Wzgórza przecinają na krzyż dwie drogi: jedna biegnie z góry mapy na jej dół, druga, pozioma, jest Dzwonkową Drogą. Ach, tutaj uwaga dla czytelników bloga: zacząłem zamieszczam mapy obejmujące trasy wędrówek, aby czytający miał przestrzenne wyobrażenie drogi i żebym ja był zwolniony z podawania zbyt dużej ilości nazw, jako że zaciemniają one tekst.



Obie drogi są wygodne do marszu, równe, niemal bez podejść, obie biegną rozległymi polami, miejscami skrajem lasów, prawie zawsze z dalekimi widokami wokół. Jak wszystkie drogi kaczawskie, i te zdobione są różanymi krzewami, głogami, jabłoniami i czereśniami, ale dość często spotyka się też brzozy i dęby. Piszę o przydrożnych drzewach, ponieważ mają one zdolność zmieniania zwykłej polnej drogi w urocze zakątki pełne rozmaitości życia, swoistego uroku dzikości i jednocześnie swojskości, których to cech brakuje, w moim odczuciu, parkowym alejkom.

Zza grzbietu łagodnego wzgórka stopniowo, w miarę zbliżania, wyłaniało się duże drzewo. Gdy podszedłem bliżej, rozpoznałem dąb okazałych rozmiarów, przy nim różę i głóg. Na drzewie dużo jeszcze było kolorowych liści, na krzewach czerwone owoce. Patrzyłem na pień dębu, na leżące wokół żołędzie, i pomyślałem, że w ciepły letni ranek usiadłbym tutaj i wypił poranną kawę. Obejrzałem się: domy wioski chowały się w ziemi, tylko dachy im wystawały, a nad nimi wznosiło się zalesione wzgórze Niedziałek. Przede mną wstążka drogi zgrabnym łukiem biegła w stronę ściany lasu. Uśmiechnąłem się do niej i poszedłem dalej.

Sądrecko jest wioską wyjątkową: na łące, albo pod lasem, widzi się kępę drzew; z bliska rozpoznać można zdziczałe sady owocowe i inwazyjne wierzby iwy, a wśród nich ruiny domów. Jeden tylko dom, jedyny w całej wiosce, jest zamieszkały. Parę już razy, gdy przechodziłem obok, rozmawiałem z właścicielem – hodowcą i plantatorem malin; dzisiaj powiedział mi, że został tutaj, bo okolica mu się podoba. Gdy usłyszałem te słowa, poczułem sympatię do tego człowieka.

Do jedynego gospodarstwa wioski warto wybrać się we wrześniu, by kupić przepyszne i wielkie maliny dojrzewające z dala od przemysłu i samochodów. Raz jeden miałem okazję posmakować je, obiecałem sobie wtedy, że gdybym kiedyś mógł być we wrześniu w tych górach, na pewno wpadłbym do Sądrecka. Informacja dla wygodnych: można tam dojechać samochodem.

Przechodziłem obok tego domu chcąc wyjść na tyły zabudowań, ponieważ tam zaczyna się dróżka, którą kiedyś poznałem, a dzisiaj chciałem przejść nią raz jeszcze z powodu jej urody. Niewiele jej widać na moich zdjęciach, tam właśnie robionych; nie dość, że fotograf ze mnie żaden, to jeszcze dzień był chmurny i szary.






Gdy droga skończyła się, wszedłem w las kierując się ku Ostrzycy. Dukt się skończył, znalazłem inny, ale i ten rozpłynął się wśród drzew, jednak lasy tam nie są rozległe, na szosę wyszedłem ledwie 100 metrów od spodziewanego miejsca. Chciałem poznać oznaczone szlaki okolic Ostrzycy, jednak ciężko mi się szło tamtymi drogami. Znaków szlaku jest mało i są stare, część z nich jest ledwie widoczna, co wymusza uważne patrzenie na mijane drzewa, a ja wolałbym patrzeć na ściółkę w poszukiwaniu grzybów, albo tam, gdzie ładniej. Tak robiłem, no i w rezultacie parę razy wracałem szukając przegapionego zakrętu szlaku. Grzybów znalazłem dużo, kilkadziesiąt, a wszystkie były tymi podgrzybkami, które szare są z wierzchu, a cytrynowe pod spodem, ze śladami czerwieni na nóżkach – najwyraźniej zbierałem podgrzybki złotawe. Zbierałbym, jednak robaczki były tam pierwsze… Zabrałem może dziesięć zdrowych. Lasy są już późnojesienne, szeleszczące, niemal nagie. Tu i ówdzie jasne i bajecznie kolorowe kobierce leżą pod klonami, a na drzewach wiszą pojedyncze liście, brzozy drżą o swoje przerzedzone już znacznie listeczki, ale modrzewie przeżywają swoje najpiękniejsze dni jesienne. Mówi się o nich, że rudzieją; gdy dzisiaj patrzyłem na nie, wydawało mi się, że nie tylko rude było ich igliwie; ich intensywną żółć nazwałbym kolorem szafranowym, ale nie wiem, czy słusznie.

Po raz pierwszy szedłem tamtymi szlakami i po raz pierwszy zobaczyłem pogórze na północ od Ostrzycy. Nawet jak na standardy kaczawskie wzgórza są tam niewielkie, a między nimi rozległe i niemal zupełnie płaskie pola; tylko na horyzoncie widać większe wzgórza. Jednak gdy wyszedłem z lasu i otworzył się przede mną rozległy widok, zobaczyłem wzgórze tak kusząco ładne, że po prostu skręciłem ku niemu. Z mapy dowiedziałem się, że i jego nazwa jest ładna: to Skowronek. Opasują go pola, ozdabiają kępy drzew na podejściu, a na szczycie rośnie ładny, jasny zagajnik dębowo-brzozowy. Siedziałem pod dębami widząc między ich zielono-żółto-brązowymi koronami bliską Ostrzycę. Dla widoku tego wzgórza i dla widoków oglądanych ze szczytu, na pewno pójdę tam jeszcze.





Zgodnie z planem wracałem Drogą Zielonką, ponieważ drogi i miejsca mające swoje miano budzą moją ciekawość. Jej nazwa zapewne ma związek z Zielonką, nazwą osady do której biegnie, ale o tej porze roku nazywać się powinna Drogą Czerwoną, a to z powodu wyjątkowo dużej ilości dębów czerwonych rosnących przy niej. Ich liście, oryginalnie szpiczaste, przebarwiają się na intensywne kolory czerwieni, czasami buraczkowego odcienia, czasami czerwień miesza się z brązem. Skoro w późne popołudnie chmurnego dnia listopadowego było tak dużo kolorów na tej drodze, w świetle słońca niewątpliwie patrzyłbym na oszałamiającą feerię barw.

Parę razy widziałem na miedzach niewielkie drzewka bez liści, ale przyciągające wzrok czerwoną mgiełką otulającą je; z daleka wyglądają bardzo malowniczo, rosnąc na miedzach szarych pól. Z bliska okazało się, że ich kolor jest od tysiąca drobnych… listeczków?, które z bliska miały barwę różu zabielonego mlekiem. Próbowałem poznać nazwę drzewka przy pomocy googli, ale program uznał, że szukam pąków i pokazywał mi ich tysiące.

Dopiero parę dni później, złożony niemocą, mając czas, poszukiwania podjąłem. Próbowałem nakierować google na blog Chwile zaChwycone w przekonaniu, iż kiedyś widziałem tam takie drzewko, ale o co się pytać, skoro nie pamiętam nazwy? No i te różowe coś: przecież nie mogą być to kwiaty, nie w listopadzie, na nagim drzewie. Anika, właścicielka bloga, też mając kłopot z identyfikacją, wpadła na pomysł zapytania o czterograniaste – ja bezradnie przeszukiwałem strony i już miałem je zamknąć, gdy dosłownie w ostatniej chwili zobaczyłem zdjęcie: to trzmielina pospolita. Tutaj podaję adres strony bloga Aniki. Różowe coś okazało się być torebkami z nasionami.



Idąc do Zaczarowanego Ogrodu, przeszedłem całą wieś mierzącą kilka kilometrów; ciemno już było, gdy skręciłem na podwórze.


sobota, 15 marca 2014

Góry Kaczawskie. Uroki zimowej drogi

Dzień dwudziesty, marzec.
Wieś Rząśnik, włóczęga po Sądreckich Wzgórzach, powrót do wsi.

W Złotoryi skręciłem na drogę 364 z zamiarem znalezienia przydrożnego parkingu na zboczu wzniesienia, na którym byłem wiele lat temu i z którym wiąże mnie wspomnienie przeżytych tam miłych chwil. Niewiele pamiętam, tylko wygląd okolicy i zbocze górskie przy parkingu, nie mam pojęcia przy której drodze jest ten parking. To już druga próba, wcześniej jeździłem drogą 365, ale miejsca nie znalazłem. Nie znalazłem i dzisiaj, ale nie żałuję, bo miłe są takie poszukiwania dawno minionych chwil; warte są samych siebie i z przyjemnością będę je kontynuować.
Mgła ograniczała widoczność do około 200 metrów; świat wokół, i bez mgły mający tak mało kolorów, poszarzał jeszcze bardziej. Siedząc w ciepłej kabinie samochodu i patrząc na mokrą i zimną szarość wokół, poczułem chęć zawrócenia i pojechania do siebie; wyśpię się chociaż – pomyślałem. I nagle, w jednej chwili, poczułem żal z powodu takiej myśli i złość na siebie. Zobaczyłem drogę którą szedłem, setki dróg i godzin mojego wędrowania, czasami w deszczu lub we mgle, i wróciłem, już bez myśli o powrocie.
Dwie są chwile niezbyt przyjemne w te moje niedzielne, zimowe wyjazdy: wstawanie nad ranem i wyjście z ciepłego samochodu, ale nigdy nie żałowałem żadnego wyjazdu, bo z każdego przywożę coś cennego dla mnie: wrażenia, chwile życia wypełnione przeżywaniem i swobodą, o którą trudno w mieście lub w fotelu z komputerem na podołku, wspomnienia swobodnego wędrowania ku horyzontowi.
Na drogach było ślisko, parę razy przeżyłem chwile grozy, gdy na lodzie mój ford tańczył, a ja czułem gwałtowne uderzenia serca, ale udało się szczęśliwie dojechać do Rząśnika. Zaparkowałem na placyku vis a vis ruin zamku, i około dziewiątej ruszyłem ku Sądreckim Wzgórzom.
Było ciepło, już po godzinie niosłem w plecaku połowę wziętych swetrów i bluz, było też błoto. Na stopach miałem swoje masywne raichle, więc błotem mogłem nie przejmować się, dali jednak nie widziałem przez cały dzień. Obawiałem się zapuszczenia w bezdroża, pamiętając pomylenie drogi we mgle w Trzmielowej Dolinie, dlatego najpierw przeszedłem całe pasmo wzgórz szutrową drogą aż do Proboszczowa, dopiero później pomyszkowałem trochę po okolicznych polnych i leśnych dróżkach. Mile mi się szło tą drogą, mimo iż była zimowa, zamglona i bez kolorów. Na otwartych przestrzeniach drzewa były pokryte grubą, szklistą warstwą lodu; gdy wiatr poruszał gałęziami, te stukały o siebie wydając szklany dźwięk, a wtedy na ziemię sypały się złomki lodu. Parę razy oberwało mi się boleśnie po karku i dłoniach trzymających kije, aż w końcu założyłem kaptur i rękawice.

W granicach wyznaczonych mgłą widziałem łąki podchodzące pod szczyty mijanych wzniesień, dróżki biegnące brzegami lasów, otwarte przestrzenie pól ze stadami saren, które zawsze zatrzymywały się i nim nieśpiesznie odbiegały, patrzyły na mnie tak, jakby oceniały ryzyko. A może były ciekawe? Gdzieś tam skusiła mnie urokliwa droga prowadząca skrajem pól i lasu, z jednej strony zielona oziminą, z drugiej brązowa młodymi bukami, poszedłem więc nią, a zawróciłem dopiero wtedy, gdy chciała wciągnąć mnie między drzewa ciemnego lasu. 



Wzdłuż innej drogi płynął strumyczek, taki mały, wesoły, czysty, z dnem wyłożonym kolorowymi kamykami; chciałoby się w upalny dzień zdjąć buty i iść jego dnem…
Nie ma lata, nawet wiosny jeszcze nie ma… Ależ już jest! Krzykliwie ogłaszały ją żurawie nawołujące się na łąkach i kaczki chlapiące się w skrawku nie zamarzniętego stawu, a potwierdzały ją kwitnące kotki leszczynowe.
W końcu jednak zapuściłem się w las, chcąc przeciąć pasmo wzgórz idąc na wschód w pobliżu Łysej Góry, która łysa wcale nie jest, i zaraz wszedłem między dwa dzikie, czarne, odpychające mnie zbocza. Dołem płynął strumień, ale jakże odmienny od tamtego przydrożnego – ten był błotnisty, zamulony, rozlewał się między drzewa, czarny jak cała okolica. Może w lecie jest tutaj ładnie? – myślałem idąc szybko pod górę.


Dukt prowadził mnie kapryśnie, nierzadko każąc wybierać mi jedną ze swoich odnóg, a w końcu rozpłynął się wśród drzew; na szczęście widać już było otwartą przestrzeń. Po wyjściu z lasu zobaczyłem na wprost, 2 km przede mną, spore wzgórza; szedłem ku nim z postanowieniem zrobienia tam przerwy i dowiedzenia się z mapy gdzie doszedłem. Po kwadransie zobaczyłem dachy wyłaniające się zza zbocza wzgórza i natychmiast poznałem je: przede mną był pałac w Sokołowsku, a więc dalej, za pałacem, pięły się Sokołowskie Wzgórza. Gdy podszedłem blisko, zobaczyłem, zdziwiony, że byłem w podwórzu, za zamkniętą bramą, na terenie ogrodzonym. Mają tutaj psy? Lepiej zawrócę. Zawróciłem, a że idąc w stronę Sokołowska przechodziłem skrajem rozległej polany wystrojonej świerkiem, brzozą i kępą głogów, więc teraz, wracając, poszedłem tam chcąc poznać polanę lepiej i znaleźć dojście do niej od strony Rząśnika. Byłem, znalazłem, mam nadzieję, że zapamiętałem dróżki prowadzące ku niej, bo wrócę tutaj, możliwe, że już w najbliższą niedzielę.
W wiosce obejrzałem resztki pałacu. Wielka to budowla: oszacowałem powierzchnię jednej tylko kondygnacji na około 1500 metrów. Prawdziwy pałac. Odnowiony wyglądałby cudnie, ale są to już ruiny; nie sądzę, aby ktokolwiek zdołał je odbudować.
Błoto tak zmęczyło moje nogi, że krótko po godzinie 16, po ledwie siedmiu godzinach wędrowania, usiadłem w fotelu forda. Zbliżając się do Sędziszowej, zobaczyłem sporą górę z dwoma wierzchołkami, od razu pojawiła się chęć wejścia na nią, ale też zaraz przyszło rozpoznanie: przecież to Wielisławka! Znowu jej nie poznałem! Ta góra tyle już razy zaskakiwała mnie, mimo iż znam ją nieźle, że ciągle wraca do mnie porównanie jej do kobiety.